Powozów było pod dostatkiem, ale Sokaris
i tak musiał postawić na swoim, zajmując akurat ten, który upatrzyły sobie jego
rówieśniczki. Wepchnął mnie do środka, po czym pomógł wejść Ivy i jej młodszej
siostrze, zrobił miejsce Ezdraszowi, który przycisnął się do brudnej szyby, a
na końcu wtoczył się Nick, zahaczając czubkiem głowy o niski sufit. Choć w
powozie zostało jeszcze tyle miejsca, że spokojnie mogłaby się tu zmieścić te trzy
Gryfonki, Sokaris byłby chory, gdyby musiał go dzielić z kimkolwiek z tego domu.
I znów te idiotyczne podziały.
Zwinęłam mokre poły szaty, żeby nie
ufajdać jej piachem i błotem, który wnieśliśmy do środka. W powozie śmierdziało
stęchlizną i koniem, choć nigdy nie widziałam, aby do Hogwartu przylegała jakaś
stadnina. Wóz ruszył automatycznie, kiedy tylko Nicolas zatrzasnął za sobą
drzwi — starsi uczniowie już się przyzwyczaili, że powozów nic nie ciągnęło, a
nikt też nie drążył tematu. Nikogo to nie interesowało. Przez porysowaną szybę
widziałam tłumek młodszych uczniów (najpewniej z drugich klas), którzy po kolei
wsiadali do podstawionych pojazdów, a prefekci pilnowali, żeby dla każdego
wystarczyło miejsca. W sztucznym, pomarańczowym świetle latarni zamontowanych
na peronie mignęła mi wysoka, ciemnowłosa postać Toma pilnującego najmniejszych
i najbardziej zlęknionych nastolatków — najwyraźniej woźny jeszcze
nie przyszedł, żeby odebrać pierwszorocznych.
Powóz szarpnął lekko i skręcił w polną
drogę prowadzącą do lasu. Krople deszczu rozmazujące się na szybie bardzo
szybko zatonęły w mroku, ale zaraz znów się pojawiły, bo Gaby Taciturn właśnie
wyciągnęła różdżkę i zapaliła ją. W zimnym, niewyraźnym świetle miała bardzo
podkrążone oczy, a długi nos rzucał całkiem spory cień na usta i podbródek, ale
dziewczyna była prawie tak ładna, jak jej siostra Ivy. Bardzo jasne, proste
włosy miała mocno związane na szczycie głowy, a niebieskie oczy umalowane czarną
kredką (moim zdaniem zbyt wyzywająco). W naturalnym świetle można było zauważyć
kilka uroczych piegów na jej różowych policzkach, ale teraz na twarzy miała
jedynie wielką oślepiającą plamę. Była kopią swojej siostry z tym małym
wyjątkiem, że nos Ivy zdobił spory srebrny kolczyk, który nosiła tylko na
przerwach i w dormitorium, aby nie drażnić nauczycieli. Obie Ślizgonki cieszyły
się w szkole ogromną popularnością. Przyglądałam im się dyskretnie, ciesząc
oczy widokiem ładnych dziewcząt, ale nie śmiałam włączyć się do rozmowy, którą
prowadziła cała piątka. Nawet Ezdrasz odważył się co jakiś czas rzucić jakąś
żenującą anegdotkę lub wazeliniarski komentarz potwierdzający złośliwe uwagi
Sokarisa odnośnie Gryfonów.
Powóz zajechał pod sam zamek, który
śledziłam już od bramy. Na sercu zrobiło mi się ciepło, kiedy pierwszy raz od
dwóch miesięcy ujrzałam ciemny kształt znajomych murów i wieżyczek. Choć w
rodzinnym domu nie było mi tak źle, jak mogłoby się wydawać, w Hogwarcie czułam
się o wiele swobodniej. Na razie odsunęłam od siebie myśl, że w tym roku mogło
się to zmienić. Przecież wcale mi nie przeszkadzało, że całą podróż do szkoły
musiałam spędzić z Sokarisem i jego towarzystwem, wszak był moim bratem, chciał
pokazać ojcu, że naprawdę zamierzał wykonać jego polecenie. A w Hogwarcie ojca
nie było. Na pewno sobie odpuści. Tak, po uczcie zajmie się sobą, a ja znów
stanę się dla niego niewidzialna.
Naprawdę w to wierzysz, głupia?
Kiedy powóz się zatrzymał, Nicolas
otworzył drzwiczki z taką siłą, że te zakołysały się niebezpiecznie na starych,
skrzypiących zawiasach. Sokaris wyskoczył na zewnątrz, siostry Taciturn zrobiły
to samo. Podsunęłam się do wyjścia i z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że
Rowdy wyciągnął ku mnie ogromną dłoń, aby pomóc mi wysiąść. Nieśmiało ją
chwyciłam, starając się nie dotykać swoim ciałem reszty Nicka, choć nie było to
łatwe, bo zajmował prawie całą przestrzeń przed powozem; uśmiechnęłam się
uprzejmie, czując drętwienie mięśni twarzy, i pomknęłam w kierunku zamku,
ślizgając się na mokrej trawie. Za moimi plecami Ezdrasz wywinął orła, ale
podejrzewałam, że stopa Nicolasa musiała mieć z tym coś wspólnego, bo Ślizgon
zaśmiewał się z kumpla przez całą drogę do Wielkiej Sali.
W holu stało pełno ociekających wodą
ludzi. Ci starsi i nieco bardziej utalentowani już zdążyli wysuszyć swoje szaty
zaklęciami i teraz pomagali kolegom, którzy nie posiedli jeszcze tej
umiejętności. Ja doskonale znałam tę sztuczkę, bo w życiu wielokrotnie wylałam
na siebie, książkę albo pracę domową niezliczoną ilość wszelakich płynów, więc
wystarczyło jedna wyszeptana formułka i mój szkolny mundurek znowu stał się
przyjemnie suchy i ciepły. Niestety zanim zdążyłam się rozejrzeć, czyjaś silna,
niedelikatna dłoń chwyciła mnie za ramię i pociągnęła w kierunku rozwartych na
oścież drzwi. Na końcu tej ręki znajdowała się cała reszta mojego upierdliwego
brata. Nawet się nie obejrzał, tylko ruszył prosto do stołu Ślizgonów, przy
którym zaczynali się zbierać młodsi uczniowie (szósto i siódmoklasiści jeszcze
gawędzili wesoło w sali wejściowej, tarasując przejście). Nie byłam zachwycona
tym grubiańskim zachowaniem, ale oszczędziłam sobie komentarzy, bo zaraz za mną
przeciskał się Nick i siostry Taciturn, a ja bardzo nie chciałam, żeby któryś z
chłopców potraktował mnie przy nich tak, jak Rowdy w pociągu. Na wspomnienie
tej upokarzającej sytuacji nadal czułam, jak w żołądku coś mi podskakiwało.
Przy stole było mnóstwo miejsca, ale
Sokaris wybrał standardowo te najbliżej drzwi prowadzących do holu. Usiadł na
drewnianej ławce, a Nicolas spoczął obok niego, pozostawiając trochę wolnego
miejsca przeznaczonego dla mnie. Wcisnęłam się między brata i Rowdy’ego,
niezbyt zachwycona bliskością obu znienawidzonych Ślizgonów, ale starałam się
zachować spokój na twarzy.
— Może zamiast się na mnie pchać,
powinnaś odpuścić sobie kolację — sarknął Sokaris, szukając czegoś po
kieszeniach. — Jesteś gruba jak ojciec.
Poczułam, jak moje policzki zapłonęły, a
dłonie zwilgotniały, ale również nie odpowiedziałam. Spuściłam wzrok, żeby nie
patrzeć na te współczujące spojrzenia Gaby i Ivy, które usiadły obok siebie
dokładnie naprzeciwko. Choć uwaga Sokarisa była raczej głupotką rzuconą tylko
po to, żeby coś warknąć, poczułam, jak zapiekły mnie oczy. Musiałam zamrugać,
ale i tak ciepła mgiełka przysłoniła mi widok.
Wielką Salę powoli wypełniał typowy
kolacyjny gwar. Kiedy już się trochę uspokoiłam, a oczy przestały mi się
szklić, uniosłam lekko głowę, aby móc nacieszyć się widokiem szkoły. Prawie
wszystkie miejsca przy czterech stołach były już zajęte, choć przez otwarte
drzwi wciąż widziałam kilka małych grupek uczniów (najprawdopodobniej z różnych
domów), którzy rozmawiali ze sobą jakby nigdy nic. Zaczarowane sklepienie miało
całkiem czarną barwę, tylko kropelki deszczu błyszczały w ciepłym świetle jak
miliardy maleńkich diamencików i rozpływały się gdzieś pomiędzy unoszącymi się
w powietrzu świecami a naszymi głowami. Wielka Sala wyglądała niecodziennie, w
końcu ceremonia przydziału i uczta powitalna to nie byle co. Wyszorowane do
szarości stoły przysłonięto białymi obrusami, na których lśniła elegancka,
złota zastawa, do zmurszałych ścian przypięto proporczyki z barwami Krukonów,
którzy w zeszłym roku zdobyli Puchar Domów, a nauczyciele siedzący pod ścianą
naprzeciwko wysokich drzwi byli elegancko ubrani. Szczególnie rzucał się w oczy
profesor Slughorn, którego rudawe wąsy lśniły w świetle świec prawie tak mocno,
jak złote talerze. Nawet z tak daleka zobaczyłam bogato wyszywaną
śliwkowo-zieloną kamizelkę, którą miał na sobie. Poczułam ciepło rozlewające
się po moich wnętrznościach — bardzo lubiłam profesora i w zeszłym
roku dużo się uczyłam, żeby zasłużyć na powyżej
oczekiwań i móc kontynuować naukę eliksirów. Zapisałam się też na kółko,
ponieważ nauczyciel uznał, że „mam złote ręce do sporządzania mikstur”. Podobno.
Sokaris to wyśmiał, więc coś w tym musiało być. Slughorn pewnie chciał być
miły.
Kiedy już nacieszyłam oczy widokiem
Wielkiej Sali, zaczęłam ukradkiem wodzić wzrokiem po siedzących najbliżej
Ślizgonach. Wypatrzyłam już Rosiera, Avery’ego i Mulcibera, którzy chyba
musieli wyczuć siłę mojego dyskretnego, acz intensywnego spojrzenia, bo w końcu
Rosier zerknął w naszą stronę i szturchnął kolegów, żeby mogli mi pomachać.
Pozwoliłam sobie jedynie na krótki uśmiech, po czym znów wbiłam na chwilę wzrok
w blat stołu, bo poczułam na karku spojrzenie brata. Evan Rosier należał chyba
do najbliższych przyjaciół Toma, chociaż ciężko mi było to stwierdzić, bo
Riddle tak naprawdę nikogo do siebie nie dopuszczał. Przynajmniej nie na tyle,
aby prawdziwie się z nim zaprzyjaźnić. Jednak Rosiera lubiłam z nich wszystkich
najbardziej. Był Ślizgonem o bardzo przyjemnym usposobieniu i zawsze bardzo
uprzejmie ze mną rozmawiał. Jakby naprawdę mnie lubił. Do tego miał
niesamowicie czarujące, niebieskie oczy, ładną twarz ukoronowaną wąskim nosem i
pofalowane, jasne włosy, które upodabniały go do jednego z aniołów, które
właśnie tak sobie wyobrażałam. Jako setki Rosierów, tyle że o trochę czystszym
sumieniu, bo zawsze wtedy, kiedy w szkole dochodziło do niewyjaśnionych,
nieprzyjemnych incydentów, Evan był nieodłącznym towarzyszem Toma.
A no właśnie.
Tom.
Nie udało mi się wypatrzyć go przy stole,
ale domyśliłam się, że po raz kolejny obowiązki prefekta były winne jego
spóźnieniu. I chyba wiele się nie pomyliłam, ponieważ kilka minut później
wkroczył do sali w towarzystwie Notta. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, bo każdy
był pochłonięty rozmową ze swoimi znajomymi i narzekaniami na to, że
oczekiwanie na Dippeta się przeciągało — ja również miałam już dosyć
sterczenia, a głód coraz bardziej dawał się we znaki. Przez chwilę miałam
nadzieję, że Tom chociaż na mnie spojrzy, ale nie. Przeszedł przez środek
Wielkiej Sali, kierując się prosto do miejsca, gdzie siedzieli jego towarzysze;
wcisnął się między Rosiera i Avery’ego, którzy natychmiast go zagadali. Kolejny
raz tego wieczora poczułam się jak śmieć.
Dippet spóźnił się tylko chwilę. Wparował
do sali bocznym wejściem z lewej strony stołu nauczycielskiego, przecisnął się
między krzesłami kolegów, witając się z nimi pospiesznie, dotarł do swojego
miejsca i opadł na przypominające tron siedzisko, wyraźnie dysząc. Teraz przy
długim stole brakowało tylko jednego nauczyciela, ale i jego nieobecność szybko
się wyjaśniła.
Albus Dumbledore wkroczył do Wielkiej
Sali, niosąc przed sobą niski stołek z poszarpaną Tiarą Przedziału, a za nim
pojawił się ogon idących parami pierwszoroczniaków, którzy jak na komendę wbili
wzrok w zaczarowane sklepienie i wydali z siebie mniej lub bardziej zduszone
okrzyki podziwu. Oczywiście najbardziej wytrzeszczali oczy ci, którzy
pochodzili z mugolskich rodzin. Ustawili się tuż przed stołem nauczycielskim, a
Dumbledore postawił na podłodze stołek i wyciągnął zza pazuchy rolkę pergaminu.
Kiedy zaczął czytać nazwiska, ja automatycznie wróciłam pamięcią do czasu,
kiedy sama stałam po środku Wielkiej Sali i czekałam na przydział. Co roku to
wspominałam. Całkowicie mimowolnie. Tiara zaśpiewała swoją pieśń, otrzymała
zasłużone brawa, a później przyjmowała uczniów. Jednego po drugim. W końcu
usiadłam i ja, tak naprawdę nie musiałam zbyt długo czekać, przecież nazywałam
się Hortus, ale dla mnie te kilka minut i tak ciągnęło się w nieskończoność. A
kiedy już spoczęłam na stołku, musiałam się nasłuchać, jak jestem uroczo
wrażliwa i umieszczenie mnie w Slytherinie byłoby grzechem. Siedziałam na tym
kulawym stołku dobre trzy minuty, wsłuchując się w mamroczące myśli tiary. I
coś chyba musiało przemknąć mi przez głowę, bo w końcu dostałam przydział.
Upragniony przydział do Slytherinu, choć tak naprawdę nie miało to żadnego
znaczenia. Ale cieszyłam się. Cieszyłam jak jasna cholera, bo nareszcie
zrobiłam coś, czego ojciec się nie spodziewał. On już dawno przydzielił mnie do
Hufflepuffu i przezywał Puchonką za każdym razem, kiedy odważyłam się coś
upuścić albo zgubić, a decyzja tiary zabrała mu choć jeden argument powtarzany
przez Sokarisa jak echo.
Gdy ostatni jedenastolatek zajął miejsce
przy stole Ślizgonów, prefekt naczelny zabrał stołek i Tiarę Przydziału z
Wielkiej Sali, a Dumbledore usiadł przy stole nauczycielskim obok Slughorna, pozwoliłam
sobie na cichy chichot dosłyszalny tylko dla moich uszu. Mimo że to nauczyciel
eliksirów słynął ze swego krzykliwego stylu ubierania, to Dumbledore świecił
dziś najjaśniej. Może jego stalowoszare włosy i długa broda nie błyszczały tak,
jak rude wąsy Slughorna, ale wysoki kapelusz z wąskim rondem i fioletowa szata
w złote i srebrne gwiazdki rzucała się w oczy. Nie przepadałam za nauczycielem
transmutacji (pewnie dlatego, że nigdy nie byłam orłem z jego przedmiotu), ale
nie odważyłam się dopuścić do siebie jakiejś złej myśli o profesorze. Biła od
niego najczystsza jasna energia, która robiła wrażenie. Ja z tym swoim wątłym
patyczkiem i problemami z przywołaniem piórka na zajęciach z zaklęć mogłam co
najwyżej nosić za Dumbledore’em klucze. A i do tego się nie nadawałam, bo zadowalający z transmutacji nie
wystarczył, aby załapać się do jego grupy na szóstym roku.
Półmiski, wazy, talerze i wszystkie
pozostałe naczynia natychmiast napełniły się aromatycznymi potrawami. Wszyscy — z
większą lub mniejszą klasą — rzucili się na jedzenie. Odczekałam
chwilę, aż Ivy nabierze sobie ziemniaków, po czym nieśmiało wzięłam od niej
misę i nałożyłam sobie kilka kartofli. Sokaris skomentował to ostentacyjnym
prychnięciem. I zaczęło się.
Znów słyszałam potok złośliwości. Brat siedział
sobie po mojej prawicy jakby nigdy nic i zajadał z zapałem węgorza w galarecie,
a brzmiał, jakby mówił o pogodzie. Ja natomiast musiałam to wszystko znosić i
świecić oczami, kiedy odważyłam się spojrzeć ponad kawałek pieczonej wołowiny,
który tylko udało mi się dzióbnąć. A taka byłam cholernie głodna. Mój żołądek
przez ten czas zdążył się napełnić chamskimi uwagami Sokarisa, których miałam
już po grdykę, ale przecież nie mogłam powiedzieć stop. Ktoś musiał być rozsądny i akurat padło na mnie. Znów sobie
przypomniałam, dlaczego przez pięć lat unikałam jak ognia spożywania posiłków w
towarzystwie brata i jego świty.
Na Nicka nie mogłam liczyć. Pożerał
właśnie kolejną pieczoną kiełbaskę (po czternastej straciłam rachubę) i chyba
nawet nie słyszał słów Hortusa, który musiał dla niego brzmieć jak stare
brzęczące radio. Raz przypadkowo wymieniłam spojrzenia z Ivy, która musiała na
mnie zerkać od jakiegoś czasu, a ja byłam zbyt zawstydzona ciągłym utyskiwaniem
Sokarisa, żeby zwrócić na to uwagę. Nie znalazłam w tym spojrzeniu niczego
pocieszającego, wręcz przeciwnie. Te ładne, jasnoniebieskie oczy mówiły mi
wprost: sama jesteś sobie winna, skoro
tolerujesz takie zachowanie.
I miały rację.
Choć talerze zalśniły czystością, w
pomieszczeniu nadal unosił się ciężki obiadowy zapach. Profesor Dippet wstał,
aby wygłosić coroczne przemówienie. W Wielkiej Sali natychmiast zrobiło się
cicho — choć dyrektor na pierwszy rzut oka nie wyglądał srogo,
potrafił utrzymać w pomieszczeniu ciszę bez podnoszenia głosu czy upominania
uczniów, ale prywatnie budził ogromną sympatię.
— Witam, drodzy
uczniowie. — Choć był raczej wątłym staruszkiem, głos miał silny jak
dzwon. — Zanim wszyscy rozejdziecie się do dormitoriów, poświęćcie
chwilę na wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia. Pierwszoroczni niech się
dowiedzą, że wstęp do lasu jest całkowicie i niepodważalnie zakazany. Każdy, kto złamie ten zakaz,
zostanie boleśnie ukarany, nie kłamię…
— Każdy, kogo złapią — syknął Sokaris do siedzącego cicho Ezdrasza i
oboje zarechotali; spostrzegłam, że Ivy rzuciła niczego nieświadomym chłopcom
karcące spojrzenie.
Choć dziewczyna z powrotem wbiła wzrok w
dyrektora i w jej głowie nie było dla mnie miejsca, poczułam swego rodzaj
wsparcie. Zrobiło mi się jakoś lżej na duszy; wróciłam do słuchania Dippeta,
który mówił teraz o treningach quidditcha i terminach meczów, czyli o czymś, co
zupełnie mnie nie dotyczyło. Nie miałam nic przeciwko innym sportom, nawet
lubiłam czuć ducha zdrowej rywalizacji, ale wizja latania wzbudzała we mnie mały
atak paniki. Kiedy widziałam miotłę, robiło mi się gorąco, a po plecach
przebiegał zwykle nieprzyjemny dreszcz. Od momentu, kiedy w pierwszej klasie
straciłam przytomność w połowie schodów wiodących na trybuny, starałam się
więcej nie zapuszczać w okolice boiska, kiedy akurat grali.
Profesor Dippet obwieścił koniec uczty, a
uczniowie zaczęli powoli przepychać się w kierunku wyjścia. Odwróciłam głowę w
kierunku miejsca, gdzie siedział Tom z resztą znajomych. Faktycznie. Mignął mi,
kiedy razem z Margaret Rowle nawoływali pierwszoroczniaków, ale ani razu nie
odwrócił uwagi od swoich obowiązków. Ledwo wstałam, a Sokaris już chwycił mnie
pod ramię.
— No i widzisz? Gdybyś tyle nie
wpieprzała, to już byśmy byli w dormitorium — zagadnął przyjacielsko,
kiedy wydostaliśmy się z Wielkiej Sali i teraz powoli zmierzaliśmy w stronę
schodów prowadzących do lochów.
— A co to ma do
rzeczy? — zapytałam i posłałam mu tak intensywne spojrzenie, na jakie
byłam zdolna po tej upokarzającej kolacji.
— Nie chrzań, babeczka powinna mieć
trochę ciałka tu i tam — wtrącił się Nicolas i wyciągnął wielkie
łapy, żeby pokazać na mnie, gdzie to ciałko powinno się znajdować.
Zesztywniałam, starając się nie skrzywić,
ale Rowdy tylko zaśmiał się rubasznie i zabrał ręce. Przez całą drogę do
skrytego za wilgotną ścianą dormitorium sprzeczali się o to, jak powinna
wyglądać idealna kobieta. Choć Sokaris wielokrotnie podawał za przykład Ivy, ta
ani razu się nie uśmiechnęła, wręcz przeciwne, wyglądała na zmieszaną. Jej
młodsza siostra wspięła się na palce, żeby szepnąć jej coś do ucha, po czym
obie pokiwały głowami. Znów poczułam się jak ostatnia osoba na Ziemi.
Rozejrzałam się za Tomem albo kimś znajomym, ale nie zdążyłam nawet
przeanalizować twarzy osób czekających w kolejce do przejścia za wilgotną
ścianą, bo Nick naparł na mnie trochę nieco zbyt nachalnie (ale wciąż o wiele
delikatniej niż Sokaris), więc musiałam wejść na korytarz.
Przejście do salonu było wąskie i nisko
sklepione, a ściany pokrywały kamienne płaskorzeźby tańczących i trzymających
się za ręce szkieletów, przez co wejście prezentowało się bardzo osobliwie. A
to dopiero początek atrakcji. Salon był duży, o półokrągłym suficie
podtrzymywanym przez osiem ustawionych symetrycznie kolumn oplecionych przez dziesiątki
długich węży o błyszczących, szafirowych ślepiach. Mimo że nasze dormitorium
znajdowało się pod ziemią, w ścianie od południa znajdowały się duże, zdobione
ostrym ornamentem okna, które stanowiły jedynie ładną atrapę. Najważniejszą
część salonu zajmował oczywiście stojący pod ścianą ogromny kominek z
marmurowym gzymsem — i znów przeważał tutaj motyw węża. Czasami
zastanawiałam się, czy Slytherin, projektując pokój wspólny dla swoich
podopiecznych, nie popadł w lekką obsesję. Zieleń dominowała także w światłach,
gobelinach i arrasach zdobiących ściany, choć kanapy, fotele, pufy i otomany
wykonano z czarnej skóry. Wszystkie oczywiście odpowiednio wysiedziane. Część z
nich była już pozajmowana przez starszych uczniów (przy kominku spostrzegłam
Avery’ego, młodego Malfoya i Rosiera, który faktycznie miał malowniczo wywalone
na obowiązki prefekta), ale stałe miejsce Sokarisa i jego towarzystwa pozostało
nietknięte. Przeszli przez częściowo zakrywający kamienną podłogę dywan we
wspaniałe kwiecisto-wężowe wzory i od razu zasiedli jedno obok drugiego na
długiej, powycieranej kanapie. Gaby zajęła samotny fotel stojący w kącie, więc
mi nie pozostało nic innego, jak usiąść obok Nicka. Mogłam mieć do wyboru
jeszcze mniejsze zło pod tytułem Ezdrasz
Worple na drugim końcu sofy, ale tylko teoretycznie, bo praktycznie wyszło
jak zwykle.
— Robimy sprawdzian do drużyny, co?
Rowle? — zagrzmiał Rowdy, a jasnowłosy, przygarbiony chudzielec,
który akurat zmierzał w naszą stronę, zawtórował mu chrapliwym śmiechem.
I zaczęła się rozmowa o quidditchu.
Bardzo ambitnie. Ale było w tym coś pocieszającego. Sokaris całkowicie wpadł w
wir przyjaciół i wyparł z głowy nawet mnie i moją wagę, która z niewiadomych
powodów stała się dzisiaj jego tematem numer jeden. Mogłam nareszcie poczuć się
troszkę bardziej komfortowo. Ale tylko troszkę, ponieważ dłoń Nicka nagle
znalazła się na moim kolanie, a to nie sprzyjało lepszemu samopoczuciu. Bardzo
chciałam mieć przy sobie Midnighta, ale to nie wchodziło w grę — kocisko
pewnie błąkało się po błoniach albo siedziało nastroszone w komórce na miotły,
więc musiałam znosić parzący dotyk tej wielkiej, grubo ciosanej dłoni.
Jęknęłam w duchu, bo w salonie pojawiła
się kolejna grupka uczniów, w której od razu wypatrzyłam Toma. Poruszyłam się
niespokojnie, a Rowdy udał, że tego nie zauważył. On również się zaniepokoił;
nie było już Sokarisa, który skarciłby mnie kolejną upokarzającą anegdotką, a
ja czułam, że Nick nie miał do mnie jeszcze na tyle śmiałości, żeby samodzielnie
mi się postawić. W tym wypatrzyłam swoją szansę. Brat nie mógł wszędzie ze mną
chodzić, miał przecież swoje lekcje, swoje zajęcia i swoje sprawy, a to
oznaczało, że nie mógł też siedzieć non stop z Rowdym, więc może… może wtedy…
Myśl o zerwaniu z tym gruboskórnym idiotą
sprawiła, że miałam ochotę zachichotać, ale stłumiłam nerwowy śmiech. To byłoby
niegrzeczne. Zerknęłam na grupkę Ślizgonów, którzy dyskutowali o czymś przy
kominku. Tom wyraźnie spierał się o coś z rozluźnionym Rosierem, a ja mogłam
się tylko domyślać, że chodziło mu o zignorowanie obowiązków prefekta.
Kto by pomyślał, że Riddle tak sobie ceni przestrzeganie szkolnego
regulaminu.
Kiedy odwrócił się plecami do kominka,
szybko wyciągnęłam rękę i pomachałam energicznie w jego stronę. Miałam
nadzieję, że chociaż teraz mnie zauważy. Cały czas pamiętałam o tym później, które wyszeptał mi w pociągu.
Żyłam tym, ale on zdawał się o tym nie pamiętać. Przywołałam na twarz jakiś
krzywy uśmiech, który szybko został zastąpiony prawdziwym grymasem — Nick
chwycił mocno moją dłoń i przycisnął ją do swojego kolana, miażdżąc
jednocześnie palce. Bez słów. Bez choćby jednego spojrzenia. Zalała mnie fala
gorąca, serce zatrzepotało w klatce piersiowej, a ja krzywiłam się jeszcze
chwilę po tym, jak Rowdy puścił. Starałam się rozmasować obolałą rękę drugą,
ale wiele to nie dało. Nie byłam w stanie wyrzucić z siebie słowa, choć… choć i
tak pewnie nic bym nie powiedziała. W głowie miałam pustkę.
Założyłam nogę na nogę i siedziałam tak
przez jakiś czas, śledząc wzrokiem uczniów opowiadających sobie o wakacjach,
emocjonujących się quidditchem, nowymi przedmiotami i tysiącem innych rzeczy, o
których nie mogłam wiedzieć. Jak zwykle bierna. W takich chwilach jak ta nie
dziwiłam się Hortusowi, że mną pomiatał. Rzucanie tęsknych spojrzeń w każdym
kierunku, które było wolne od mojego brata dupka i jego kumpli, w niczym mi nie
pomogło. Mogłam patrzeć i wzdychać w nieskończoność.
— Nick, Sokaris cię prosi.
Wzdrygnęłam się, kiedy usłyszałam to
spokojnie wypowiedziane zdanie. Uniosłam wzrok znad swoich paznokci i
zobaczyłam tkwiącą nad nami Ivy. Stała plecami do światła bijącego z kominka,
więc jej twarz była dla mnie jedynie ciemną plamą. Rowdy również się zdziwił.
Siedział z Rowle’em, żłopał kremowe piwo i opowiadał koledze o wypadku
samochodowym, o którym tego samego dnia mówił mu Sokaris. Porywające.
— Niech sam tu
przyjdzie — burknął. — Zajęty jestem.
— Rowdy.
Nicolas pociągnął jeszcze raz z butelki,
odstawił ją na ziemię i wstał, wzdychając ostentacyjnie, aby pokazać, jak
bardzo mu nie leżało ruszanie się z miejsca, ale poszedł w kierunku wskazanym
przez dziewczynę. Rowle posiedział sztywno między mną a Ivy, pokręcił się, aż w
końcu stwierdził, że nie miał tu nic do roboty i poszedł przyczepić się do
innej grupki Ślizgonów. Kiedy Taciturn przysunęła się bliżej, zorientowałam się,
że zmyśliła tę prośbę. Teraz widziałam ją dużo wyraźniej, ale jej twarz była
spięta jak zwykle. Nie wyrażała nic nowego.
— Sokaris nie jest złym
człowiekiem… — zaczęła, ale przerwałam jej, śmiejąc się pusto.
— Naprawdę? — zadrwiłam. — No
popatrz, nie zauważyłam.
Choć zwykle onieśmielał mnie jej chłód,
teraz to wszystko przestało mieć znaczenie. Poczułam gwałtowny przypływ
energii, jakbym nagle przestała być sobą, a w moje ciało wstąpił duch zupełnie
innej osoby.
Drobny cień przebiegł przez jej twarz;
miałam ochotę potrząsnąć tą naiwną dziewczyną. A to ja podobno byłam taka
nierozgarnięta! Do cholery…
— Ja to wiem. Wspaniale mnie
traktuje. Sokaris wydaje się po prostu… zagubiony.
Jestem pewna, że gdybyś mu się sprzeciwiła, poznałby, gdzie jego miejsce. — Miałam
ochotę udusić tę przeciągającą sylaby doskonałość, ale ograniczyłam się do
kwaśnego uśmieszku.
— Zagubiony może być Worple w drodze
do kuchni po piwko dla Nicka. Sokaris po
prostu jest dupkiem — podsumowałam. Po chwili westchnęłam,
zdawszy sobie sprawę ze swojej nieuprzejmości, więc dodałam już dużo
spokojniej: — O niczym nie wiesz.
Choć Ivy wyglądała tak, jakby mój wybuch
ją uraził, powiedziała tylko:
— Masz rację. Ale spróbuj. Nic cię
to przecież nie kosztuje.
Jeśli wykluczymy ładne czerwone limo…
Taciturn wstała i odeszła z powrotem do
swoich rówieśniczek, które wyraźnie na nią czekały. Choć byłam wściekła i
głęboko w poważaniu miałam jej złote rady, pomyślałam sobie: dlaczego nie?
Ostatnio nie robiłam niczego poza użalaniem się nad sobą. Pierwszy raz od
podróży pociągiem byłam sama. Poczułam nagły impuls.
Przeszłam szybko przez salon, lawirując
pomiędzy niskimi stolikami, fotelami i uczniami, mając na celu grupkę siedzącą
przy kominku. W żołądku poczułam nieprzyjemny uścisk. Avery zobaczył mnie już z
daleka i szarpnął lekko głową, co chyba miało być powitaniem. Zajmował
najwięcej miejsca na kanapie i nie miał szyi jak Nick, ale ta lekka nadwaga
wcale go nie szpeciła, wręcz przeciwnie. Lubiłam patrzeć na dołeczki, które
robiły się w jego policzkach, a kiedy się uśmiechał, błyskał ładnymi, równymi
zębami. Jego twarz nie wyglądała na tak pulchną, jaka była w rzeczywistości,
ponieważ wyszczuplały ją sięgające ramion bure włosy. Pomachał mi ręką i zaczął
się przesuwać, potrącając niezadowoloną Margaret Rowle, ale ja pokręciłam głową
i uprzejmie odmówiłam. Wiedziałam, że nie będę mogła zostać zbyt długo.
— Noo,
nareszcie! — zarechotał Ślizgon i wstał żeby krótko mnie uściskać.
Podszedł Rosier i zrobił to samo.
Wyglądał na niewzruszonego reprymendą, którą chwilę wcześniej otrzymał od
Riddle’a. Z przyjemnością znosiłam te konwenanse, a na sercu znowu przez chwilę
zrobiło mi się przyjemnie ciepło. Różnica między towarzystwem Toma i Sokarisa wydawała
się ogromna, choć wiedziałam, że była to jedynie kwestia moich interpretacji.
Grupa znajomych trzymających się z Riddle’em tylko sprawiała wrażenie takich
grzecznych i poukładanych; zdarzało się, że bywałam świadkiem ich okrucieństwa,
a nawet brałam w tym udział. Te piękne twarze zwieńczone szczerymi uśmiechami
były tylko mistyfikacją.
— Słyszałam, że dostałeś odznakę,
gratuluję — zwróciłam się do Rosiera, ale zerknęłam przy tym na Toma.
Kąciki jego ust powędrowały ku górze, Evan znów się roześmiał, a inni mu
zawtórowali.
— Póki co tylko ją noszę, ale wiesz — zrobił
wyniosłą, wszechwiedzącą minę, której nie powstydziłaby się
Ivy — Dippet mnie uwielbia, więc musiałem się zgodzić.
Towarzystwem wstrząsnął kolejny wybuch
śmiechu (nawet Tom pozwolił sobie na krótki przejaw udawanej wesołości), tylko
Rowle pozostawała niewzruszona. Nie byłam przekonana, czy pogorszeniu jej
humoru było winne moje nieoczekiwane pojawienie się, czy może lekkie podejście
Rosiera do obowiązków prefekta, ale obstawiałam, że raczej to drugie. Nigdy nie
poznałam tak zasadniczej i sztywnej osoby, choć obracałam się w towarzystwie
snobów, których ojciec sprowadzał do domu.
Podszedł do mnie i Tom — na
jego oblicze wrócił swoisty chłodny wyraz. Po raz kolejny tego dnia poczułam
iskierki przyjemnie szczypiące odsłoniętą twarz, dłonie i szyję, które wyraźnie
tworzyły jego aurę. Wyciągnął rękę i odciągnął mnie na stronę, ale uścisk,
którym mnie obdarzył, znacznie różnił się od tego zuchwałego chwytu Sokarisa.
Był delikatny i ledwo wyczuwalny, a przez to jeszcze bardziej wyrazisty.
— Jak egzaminy? — zapytał
z nietypową dla siebie beztroską i wsunął ręce do kieszeni szaty.
— Mogło być lepiej, nie dostałam się
na transmutację — odparłam. — Ale będę mogła dalej
studiować eliksiry… i zaklęcia! Mogło być gorzej. Ale ty pewnie zebrałeś całą
dwunastkę, co?
Przytaknął. Nie mogłam oprzeć się myśli,
że faktycznie od naszego ostatniego spotkania końcem czerwca zaszła w nim jakaś
zmiana. Zmiana na ciemniejsze, co stało się w jakiś sposób… pociągające. Zawsze
łączyła nas tylko przyjaźń i choć Tom był bardzo przystojny, nigdy nie
wyobrażałam sobie, że mogłoby nas łączyć coś więcej. Zawsze był cholernie
skryty. A teraz… jakbym ujrzała w nim coś, czego wcześniej nie dostrzegałam. I
zdecydowanie miało to związek z tymi drażniącymi iskierkami.
Gdzieś w tłumie mignął mi ostry profil
Sokarisa.
— Możemy porozmawiać
później? — Poczułam, jak oblał mnie zimny pot, a serce znów
gwałtowniej załomotało w piersi. — O pierwszej. Tutaj.
Skinął głową, a ja odwróciłam się i
szybkim krokiem przeszłam przez pokój wspólny, chcąc jak najprędzej oddalić się
od miejsca, w którym brat nie chciał mnie widzieć. I, jak na złość, musiał
dojrzeć. A wyrósł jak spod ziemi.
— Gdzie byłaś? — zapytał,
rozglądając się nerwowo.
— Stonuj. Idę do
łóżka — powiedziałam.
Nie dałam mu się zbić z tropu, kiedy
obdarzył mnie kolejnym dobrze znanym spojrzeniem. Nawet nie spuściłam wzroku,
ale z trudem to wytrzymałam. Poczułam się trochę pewniej. Sokaris chyba to
zauważył, bo uśmiechnął się złośliwie, a jego oczy zmieniły się w szparki.
— No. Niech ci
będzie — stwierdził. Wyglądał na zadowolonego. — Widzisz?
Jak będziesz posłuszna, to wszystko się poukłada.
Odsunął się na bok, żebym mogła przejść.
Wciąż byłam trochę skrępowana jego dziwnie uprzejmym zachowaniem (w końcu
wypowiedział dwa pełne zdania i ani razu mnie nie obraził, a to już coś), ale
jak najszybciej się oddaliłam. Na wszelki wypadek, gdyby coś mu się odmieniło.
Teraz nie miałam już wyjścia. Skierowałam swe kroki do drzwi prowadzących do
sypialni dla dziewcząt; pokój, w którym sypiałam od pięciu lat, znajdował się
mniej więcej w połowie wąskiego korytarza. Po prawej stronie znajdował się
długi rząd identycznych drzwi otoczonych framugami przywodzącymi na myśl dwa
splecione ze sobą węże — tak, Salazar zdecydowanie miał obsesję.
Dotarłam do wejścia opatrzonego tabliczką z napisem szósty rok i przekręciłam żelazną gałkę w kształcie rozwartej
paszczy węża. Kiedy przekroczyłam próg pokoju, wijące się pod sufitem lampki
zapłonęły mdłym światłem, wzmacniając zielonkawy efekt bijący od gotyckich okien,
na które napierała woda z jeziora. Wysokie glony lizały szyby od zewnątrz. Nie
miałam pojęcia, jak wyglądały sypialnie w pozostałych trzech domach, ale była
niemal pewna, że Slytherin wykazał się spośród wszystkich założycieli
największą finezją podczas projektowania pokoi. Ściany pokrywały gobeliny
przedstawiające jakieś wodne stworzenia (nie mogło zabraknąć węży), co było
chyba odwołaniem do jeziora, pod którym znajdowało się nasze dormitorium. Jak
dla czterech lokatorek znajdowało się tu całkiem sporo miejsca, którego
zdecydowaną część zajmowały duże łóżka z czterema kolumnami, otoczone długimi
zasłonami z ciężkiego brokatu — oczywiście zielone. Skrzaty domowe
przyniosły już nasze kufry, ale nic nie wskazywało na to, żeby Ślizgonki
dzielące ze mną sypialnię zdążyły tutaj wpaść, bo pokój wyglądał na nietknięty.
Przeszłam pomiędzy dwiema kolumnami (identycznymi jak te, które podtrzymywały
sufit w salonie) i otworzyłam kufer stojący w nogach mojego łóżka, żeby
wygrzebać z niego koszulę nocną i wszystkie przybory toaletowe. Wyglądało na
to, że czekał mnie dziś samotny wieczór. Kiedy chwilę później stałam już naga
pod prysznicem, pocieszałam się myślą, że zawsze lepsze to niż wysłuchiwanie
gadaniny brata albo Nicka.
Drzwi do łazienki znajdowały się zaraz obok
wejścia do sypialni, dlatego od razu usłyszałam, że ktoś wszedł do środka.
Musiała to być tylko jedna z dziewcząt, bo nie dotarły do mnie dźwięki rozmów,
a normalnie żadnej z nich usta się nie zamykały. Nie śpieszyłam się z myciem.
Stałam pod regularnym strumieniem ciepłej wody co najmniej kwadrans, opierając
się plecami o przyjemnie chłodną ścianę wyłożoną poszarzałą mozaiką, a kiedy
już mi się to znudziło, powoli i dokładnie się wytarłam i nałożyłam długą
koszulę nocną sięgającą ziemi.
Pokój dzieliłam z trzema
Ślizgonkami — Gaby Taciturn, naszą niezłomną panią prefekt Margaret
Rowle i Dafne Carrow, która była jedyną dziewczyną grającą w domowej drużynie
quidditcha. Nigdy nie widziałam jej w akcji, ale Dafne wyglądała na taką, co
potrafi mocno przyłożyć (dobrze się złożyło, bo była drugim pałkarzem), dlatego
nigdy nie chciałam zaleźć jej za skórę. I to właśnie ona wtoczyła się przed
chwilą do sypialni, a teraz siedziała na swoim łóżku ustawionym najbliżej drzwi
wejściowych i obgryzała paznokcie. Uśmiechnęłam się do niej nieznacznie i bez
słowa przemknęłam na palcach przez pokój, żeby złożyć szaty w kufrze i wślizgnąć
się do łóżka. Ucieszyłam się, że to nie Rowle postanowiła wcześniej się
położyć; Carrow jeszcze nie wybierała się pod prysznic i niechętnie podjęła
rozmowę.
— Jak tam
wakacje? — zapytała od niechcenia.
Głos miała miły dla ucha, całkowicie
niepasujący do jej ogromnej postury.
— Całkiem przyjemnie, dziękuję.
Byłam z rodzicami na Malcie — odpowiedziałam, starając się zabrzmieć
uprzejmie, choć domyśliłam się, że męska i gruboskórna w obejściu Dafne i tak
nie zwróci uwagi na ton głosu. — A ty? Zwiedziłaś coś?
— E, nie. To nie dla mnie. Młóciłam
z ojcem w quidditcha, wypadałoby się utrzymać w drużynie kolejny rok, co
nie? — Jakbym rozmawiała z żeńską wersją Nicka. Nawet z tym co nie była do niego bardzo podobna.
Zmusiłam się do kolejnego sztucznego
uśmiechu, ale Ślizgonka nie katowała mnie więcej opowieściami o quidditchu.
Najwyraźniej nagadała się już z kolegami z drużyny, a i ja nie chciałam jej
zanudzać relacjami z wycieczki, więc w pokoju znów zapadła cisza. Zapaliłam
różdżką kandelabry stojące na mojej szafce nocnej i sięgnęłam po tanie
mugolskie romansidło, które dostałam od matki. Do pierwszej zostało jeszcze
grubo ponad trzy godziny.