Przez całą poprzednią
noc poskramiałam jednego potężnego smoka, więc nadszedł czas, aby nareszcie
opanować i smoczą królową. I to dosłownie, ponieważ gadzina już od miesiąca
kisiła się w podziemnej jaskini, przykuta łańcuchami do ścian i spętana tak,
aby nie mogła poranić sobie skrzydeł o wystające zęby nierównego kamiennego
sufitu. Bolałam nad jej cierpieniem, lecz to było jedyne wyjście. Częste i
regularne bicie smoczycy przynosiło jakiś efekt, ale był on zbyt marny, a ja
naczekałam się wystarczająco długo, aby znosić tę bezczynność. Z samego rana
rozkazałam wyprowadzić ją podziemnym przejściem na pustynię, gdzie – z dala od
murów Kemmhyt – mogłam rozpocząć ćwiczenia. Nie do końca wiedziałam, jak mam
się za to zabrać, ale byłam pewna swojej siły, a łańcuchy plecione z włosów
jednorożców, otoczone najtwardszymi znanymi mi diamentami i okraszone
odpowiednimi zaklęciami były tylko trywialnym zabezpieczeniem. Choć nie
dopuszczałam do siebie myśli, że coś może pójść nie tak, wzięłam ze sobą na
wszelki wypadek miecz, którym miałam ściąć potężny smoczy łeb. Spojono bestię
krwią wymieszaną z nieinwazyjnymi eliksirami, które miały jedynie nieco stępić
jej zmysły, aczkolwiek nie sądziłam, aby to było konieczne, gdyż z mieczem
przytwierdzonym do pasa czułam się bezpiecznie, a żar lejący się z nieba
dodatkowo oślepiał potwora, który należał do zacnego grona nocnych łowców.
Dlatego głupio byłoby przypuszczać, że mogło wydarzyć się coś złego, przecież
miałam nad nim ogromną przewagę.
Nie podejrzewałam, że
smok będzie aż tak otumaniony. Prowadziłam go jak psa na smyczy, a on
posłusznie sunął zygzakiem, zataczając się i walcząc z zapadającymi się w
piachu łapami. Skrzydła nadal miał nienaturalnie przytulone po obu stronach
brzucha, a ryjkowaty łeb trzymał tak jakoś koślawo. Byłam naprawdę pełna
podziwu, że jego opiekunom udało się go tak otumanić. Wyciągnęłam ostrożnie
rękę i przysunęłam ją do boku smoczycy tak, że prawie dotknęłam połyskujących
granatem łusek; przypominały twarde, ostre noże zakończone łagodnym szpicem,
który tylko sprawiał wrażenie tępego – wyglądało na to, że siedzenie na tym
grzbiecie nie będzie należało do doznań wartych zapamiętania. Przyklękłam przy
upatrzonym kawałku smoczego boku i powoli przesunęłam dłonią po łuskach wraz z
ich biegiem; byłam pozytywnie zaskoczona ich elastycznością i miękkością, bo na
pierwszy rzut oka wydawały się sztywne i gładkie jak szkło. Nie były tak
delikatne, jak kocia sierść, ale można było odnaleźć jakąś przyjemność w ich głaskaniu.
Posunęłam się o krok dalej, przytulając policzek do gadziego boku, podczas gdy
smok wydawał z siebie niespokojne pomruki, ale trzymałam rękę na pulsie,
ściskając mocno łańcuch, którym przypięłam się do obroży otaczającej grubą
szyje bestii. Anubis i pozostali bogowie raczą wiedzieć, jak ci magowie mu ją
włożyli. Łuski nie dość, że były zadziwiająco miękkie, ale emanowały też jakimś
pulsującym ciepłem, w którym natychmiast wyczułam magiczną tarczę chroniącą
smoka przed urazami i wrogimi zaklęciami. Doszły mnie też jakieś stłumione
odgłosy powolnego, rytmicznego bębnienia - natychmiast poznałam, że to jego
serce. Zerwałam się na równe nogi; ten dźwięk jakoś nieopisanie mnie rozczulił,
jakby bicie serca było czymś niespotykanym. Jak najszybciej okrążyłam smoka,
który zaczął nerwowo miotać się po piasku, za co winiłam potworny skwar i mocną
dawkę tajemniczych eliksirów. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że czarownicy
nie zachowali się zbyt rozsądnie – skołowany smok to przerażony i groźny smok.
Chyba jednak byłam tutaj trochę mniej bezpieczna, niż na początku sądziłam.
Nie bez trudu udało mi
się w końcu dosiąść potężnej bestii. Łuski okazały się nie tylko śliskie, ale i
naprawdę ostre – stanęłam niefortunnie na prawie niezauważalnym zagłębieniu i
rozcięłam sobie na wylot korkową podeszwę sandała. Często chadzałam boso, ba,
bardzo doceniałam tę wolność, lecz w tej chwili błogosławiłam grubość swego
obuwia. Natomiast smoczyca nawet nie poczuła, że na jej grzbiecie siedzi jakaś
mucha; poruszyła się niespokojnie dopiero wtedy, kiedy pociągnęłam z całej siły
za diamentowe łańcuchy imitujące lejce, które przymocowano do szerokiej
uprzęży. Płachtoskrzydły okręcił się w miejscu, powarkując przeciągle, a ja
prawie natychmiast się zachwiałam; byłabym spadła, gdybym się w ostatniej
chwili nie chwyciła jednego z licznych kolców pokrywających grzbiet gada.
Niezgrabnie wcisnęłam się pomiędzy dwa największe wyrostki i jeszcze raz
szarpnęłam za łańcuchy. Nie oczekiwałam, że smok od razu będzie mnie słuchał,
ale miałam dla niego coś, co w sekundę zrobiło z ogromnej bestii podległego mi
rumaka. Z wielkiej torby przymocowanej do pleców wyciągnęłam dwa złączone ze
sobą trzonkami dzwonki, które wydawały z siebie wysoki, nieprzyjemny dźwięk
znajomy już mojej gadziej przyjaciółce. Nie był to najrozsądniejszy ruch,
ponieważ smok niespodziewanie stanął dęba, zrzucając mnie z mego domniemanego
siodła. Świat podskoczył nieprzyjemnie, obraz zawirował, a chwilę później
poczułam ból tępego uderzenia w plecach, który był następstwem upadku na twardy
piach. Gdyby to był koniec mego upokarzającego debiutu na smoczym grzbiecie,
ale gdzież tam! Zwierzę pomknęło do przodu niepewnym zygzakiem, a ja – przytwierdzona
jednym końcem łańcucha do ogromnej obroży – sunęłam za nim, mając piasek w
każdym możliwym zakamarku swego ciała. Minęło trochę czasu, zanim udało mi się
nareszcie wspiąć z powrotem na łuskowate plecy (nie obyło się oczywiście bez
licznych rozcięć i otarć), ale smok został uspokojony równie szybko, jak się
spłoszył. Okazał się bardziej podatny na tresurę, niż się spodziewałam,
aczkolwiek obawiałam się, że znaczny wpływ na to mogły mieć te wszystkie
mikstury, którymi go pojono. A przecież nie mogłam dosiadać wciąż odurzonego
smoka, gdyż byłby mi on wtedy bardziej kulą u nogi niż pomocą.
Byłam w błędzie. Już
dawno zdałam sobie sprawę z niesamowitej inteligencji tych piekielnych
stworzeń, ale nie połączyłam jej z umiejętnością odczuwania takich ludzkich
subtelności jak wdzięczność. Przez kilka kolejnych dni byłyśmy tylko we dwie, a
życie na pustyni nie okazało się tak brutalną szkołą przetrwania, jak się
obawiałam. Porzuciłam królestwo, Anubisa, Czarnego Pana… Nie myślałam już nawet
o Silasie. Całkowicie zaangażowałam się w nową przygodę i w nową znajomość,
która od pierwszej sekundy stała się bliska memu sercu. Z początku wszystko
zmierzało w zupełnie przeciwnym kierunku, niż sobie to zaplanowałam, nic nie
przyjmowało kształtów, do których dążyłam. Smoczyca była butna i nie chciała
jeść, a mikstura przestała działać zaledwie kilka godzin po jej podaniu, więc
utrzymanie gada na łańcuchach okazało się graniczyć z cudem. Brakowało mi już
przekleństw na tego potwora, który biegał tam, gdzie chciał, miotał się jak
dziki, usiłując rozerwać sznury przyciskające skórzaste skrzydła do jego boków,
a kiedy próbowałam zmusić go do poddania się mojej woli, pluł na mnie ogniem.
Nie był jednak głupi. Wiedział, że nie może się mnie pozbyć, bo bez mojej
pomocy nie zdoła wyswobodzić skrzydeł, które na pustyni okazały się niezbędne
do przeżycia w samotności, ale to nie zwalniało go z obowiązku regularnego
pomiatania mną. To była kobieta z krwi i kości – przebiegła, gwałtowna i do cna
złośliwa. Za dnia nie pozwalała mi się dosiąść, machała ogonem i trzymała mnie
na dystans, a kiedy nareszcie udawało mi się wykorzystać jej udawaną, sekundową
nieuwagę, dla zabawy zrzucała mnie z powrotem na piach i ciągnęła przez
kilkadziesiąt stóp jak szmacianą lalkę. Mimo tak obcesowego i niejednokrotnie
brutalnego traktowania byłam pod wrażeniem jej inteligencji. Czasami
zapominałam, że mam do czynienia ze zwykłym gadem; zdarzało mi się do niej
przemawiać. A im dłużej przyszło mi żyć poza zamkiem, tym częściej się
odzywałam. Jednak samotność okazała się dokuczać najmniej; kiedy nadszedł drugi
wieczór mojego pobytu na pustyni, a woda w skórzanym bukłaku szybko się
kończyła, zaczęłam się zastanawiać, czy nie postąpiłam zbyt naiwnie, wybierając
się w podróż bez jakiegokolwiek przygotowania. W głowie coraz częściej brzmiał
natarczywy głosik – odetnij tego smoka w
cholerę i wracaj do zamku. Ale na szczęście moja wyprawa okazała się być
parabolą – głodna i zmęczona smoczyca po pięciu dniach nieustannego dokuczania
mi i gaszenia ogniska, w którym piekłam skorpiony, nareszcie okazała słabość.
Już na początku zauważyłam, że chodzenie po piasku sprawia jej duży problem, w
czym natychmiast zwęszyłam swoją szansę, ale z czasem te jej dziwne koślawe
człapanie zmieniło się w pełzanie. Już nie mogła bawić się mną jak drewnianą
marionetką; co było zaskakujące – ona też o tym wiedziała. Było samo południe,
kiedy ugięła łapy i legła na jasnym brzuchu w niewielkim zagłębieniu pośród
wysokich wydm. Żar lał się z nieba niemalże namacalnym strumieniem, a my nie
miałyśmy dokąd uciekać. Dookoła tylko potężne piaszczyste góry i skwar. Już
dawno straciłam orientację w terenie, więc Kemmhyt mogło znajdować się równie
dobrze pod ziemią (starałam się jak najdalej odsunąć od siebie myśl, że
wystarczy proste zaklęcie Czterech Stron Świata, aby wszystko naprawić). To
była moja szansa, aby wyciągnąć pomocną dłoń. Sama siedziałam pod ogromnym
parasolem, który sekundę temu był jeszcze niewielkim, szarym głazem, a
zmuszenie ledwo wyczuwalnego powiewu, aby chłodził mi twarz, było dziecinnie
proste. Jakieś czternaście stóp dalej kisiła się w skwarze południowego słońca
gadzina; choć łeb miała uniesiony, kiwała się sennie, nie spuszczając ze mnie
wzroku. Wysunęła szkaradny jęzor, ale niewiele jej to pomogło. Widziałam po
tych błyszczących ślepiach, że się poddała, lecz przyjęła to z godnością - była
wszakże królową. Jak ja.
- Przyjmiesz pomoc? –
zapytałam; choć później wydawało mi się to głupie, w tym momencie słońce i siła
sytuacji sprawiły, że smoczyca wydała mi się ludzką istotą. Prawie oczekiwałam
odpowiedzi.
Uniosłam różdżkę i polałam wodą błyszczący w niebezpiecznie białych
promieniach łeb, a łuski wydały z siebie cichy syk; spostrzegłam, jak unosi się
nad nimi para, a lśniąca, granatowa powłoka płynnie przechodzi w matową czerń. Smocza
królowa uniosła rogaty łeb i zaryczała, choć byłam niemal pewna, że niczego nie
poczuła. To był punkt zwroty nie tylko w mojej wędrówce donikąd, ale stał się
też kluczem do zmiany naszych relacji. Tak, relacje
to dobre słowo.
Współpracowałyśmy. Byłam
wręcz zszokowana uległością gada, który robił naprawdę wszystko, aby przetrwać.
A wystarczyła wiedźma z mieczem u pasa i spętane skrzydła. Nie ufałam do końca
w tę diametralnie szybką zmianę, smoczyca była przecież tylko magicznym
stworem, a ja nie mogłam dopuścić, aby oczarował mnie jej niesamowicie ludzki
intelekt. Teraz, kiedy pozwalała mi się dosiąść, mogła bez przeszkód polować;
byłam zachwycona, jak to niezgrabne stworzenie z nieomal kocim wdziękiem chwyta
gazelę. Jedno ciche kłapnięcie paszczą, a zwierzę zniknęło w ciemnej,
naszpikowanej ostrymi zębami otchłani. Tylko rosa czarnych kropelek krwi na
piasku świadczyła o tym, że sekundę wcześniej w tym miejscu dokonała się uczta.
Dzięki temu współdziałaniu i moje jedzenie się poprawiło. Mogłam teraz bez
przeszkód piec nad ogniem mięso niemal identycznej gazeli, którą chwilę
wcześniej pochłaniała smocza królowa. Najwyższy czas, bo miałam już dość
suchych jak węgiel skorpionów. Zdarzało mi się lepiej sypiać, ponieważ nie
musiałam już przywiązywać się łańcuchami do piekielnie niewygodnego grzbietu
smoczycy, aczkolwiek i tak był to sen z na wpół otwartymi oczami. Nie mogłyśmy
się zgrać co do wypoczynku – ja (jak na człowieka przystało) spałam w nocy,
kiedy moja gadzia towarzyszka wolała pustynne wojaże, za dnia natomiast stawała
się ospała i pełzała prawie przy samej ziemi, trąc podbrzuszem po piasku.
Szóstego dnia doszłyśmy do konsensusu, i to był właśnie przełomowy moment, gdy
zaczęłam rozważać lot. Pozwalałam sobie na drzemki na smoczym grzbiecie, kiedy
ona polowała – a pochłaniała naprawdę imponujące ilości mięsa. Natomiast w samo
południe rozpościerałam nad nami coraz to nowe transmutowane parawany (kamieni
miałam przecież pod dostatkiem). Ja sama nie spałam. Leżałam na wpół oparta o
skórzaste, miękkie skrzydło i rozmyślałam. Zdarzało się, że mówiłam sama do
siebie, wsłuchując się w szum dudniącego oddechu odpoczywającego potwora. Czułam
się coraz gorzej w swoim własnym towarzystwie, bo nareszcie zaczęły dopadać
mnie wyrzuty sumienia. Ten natarczywy głosik w głowie wrócił, lecz nie
przekonywał mnie już do wypuszczenia smoka, nie. Teraz powtarzał w kółko – zostawiłaś Silasa. Zostawiłaś Silasa i całe
królestwo, żeby wałęsać się ze smokiem po pustyni. I to z czyim smokiem! To
przecież prezent od samego Lorda Voldemorta, którego też zostawiłaś.
Te głosy towarzyszyły mi
już praktycznie przez całe dnie. Zaczynały szeptać coraz głośniej i coraz
śmielej, jakby sądziły, że moja bierność jest niemym przyzwoleniem. Nie
myślałam o tym, ponieważ miałam tutaj jeszcze coś do zrobienia; nieustannie
krążyłyśmy bez konkretnego celu, a ja w nieskończoność odciągałam chwilę, w
której miało nastąpić przecięcie łańcuchów. Obawiałam się, że ta niesamowita
przyjaźń ze strony smoczej królowej mogła być jedynie sprytnie wymyśloną
przykrywką; i tak w istocie było, przynajmniej w mojej głowie, a ja nic nie
mogłam na to poradzić, dopóki głosy w mojej głowie nie wyszeptały, że przecież
wygnałam kogoś na pustynię. Tym kimś była Zivit. Oczami wyobraźni ujrzałam
koronę na jej głowie i to wystarczyło, abym poderwała się z grzbietu gada,
przerzuciła łańcuch przez swoje ramię i dobyła miecza. Błysnęło bielą, a pęta
opadły, wyswobadzając wielkie skrzydła. Minęła sekunda, zanim smoczyca
zorientowała się, co się stało, ale ja już byłam przygotowana; jedną ręką mocno
ściskałam diamentowe cugle, w drugiej zaś dzierżyłam miecz, choć serce ścisnęło
mi się na chwilę z bólu, kiedy pomyślałam, że Abydkhyt mógłby przyczynić się do
śmierci tego stworzenia, które było mi tak bliskie przez te ostatnie dziewięć
dni. Bardzo szybko nauczyłam się kochać to bezczelne stworzenie i nie mogłabym
znieść zdrady z jego strony.
Smoczysko rozpostarło
skrzydła i zamachało nimi w miejscu, prostując zastygnięte kończyny. Jeszcze
chwilę wcześniej wyglądała jak pokurczone, niezgrabne, niepodobne do niczego
stworzenie, teraz zaś wyszedł na wierzch cały zachwycający wdzięk i majestat
smoczej królowej. Wyprężyła się i zaryczała, aż podskoczyłam na jej grzbiecie,
a serce jeszcze raz wypełniło się niepokojem, choć moja uwaga była w całości
skierowana na Zivit. W tej chwili byłam niemal pewna, że kiedy wpadnę do zamku,
zastanę ją z moim synem przy piersi, z moim mężem u boku, siedzącą na moim
tronie. Nie mogłam znieść tej wizji. Szarpnęłam z całej siły za lejce, a lekkie
ogniwa łańcucha zagrzechotały dźwięcznie w rytm uderzających powietrze
skrzydeł. Ta mieszająca się z szumem wiatru muzyka stanowiła tło dla wirujących
w mojej głowie słów.
Zivit, Zivit, Zivit…
Stałam się jednym instynktem zlepionym z ciałem smoczycy, więc
byłyśmy w pewien sposób zespolone. Coś przeze mnie przepływało, coś, co
pachniało mi jakąś gorącą energią, której biegu nie potrafiłam ani zmienić, ani
zatrzymać. Nie było Anubisa, Ozyrysa czy pozostałych bogów. Byłam tylko ja i
smocza królowa, która również czuła to wydobywające się ze mnie wibrowanie.
Potrzeba było dziewięciu wycieńczających dni i dziewięciu niemalże bezsennych
nocy, aby coś puściło i pozwoliło mi zapanować nie tylko nad magicznym
stworzeniem, ale i nad sobą. Rytmiczne falowanie grzbietu wydało mi się tak
naturalnym ruchem, że na tę chwilę nie potrafiłam sobie wyobrazić innego
sposobu poruszania się. Wydawało mi się, że podróż do Kemmhyt trwała zaledwie
ułamek sekundy; niczego nie widziałam, a oczy miałam pełne srebrnego światła –
prowadził mnie Toth. Ale to nie bogowie ani nie moje przeczucia mnie obudziły.
Nie. Ogłuszający ryk i nerwowe ruchy smoczej królowej wepchnęły mnie z powrotem
do zmęczonego ciała i sprowadziły na ziemię. Coś krzyczałam, ale sens tych słów
został zagłuszony przez trwające nieprzerwanie odgłosy wydawane przez smoczycę;
wylądowałyśmy nie bez przeszkód na magicznie pielęgnowanym trawniku w środkowym
ogrodzie, a dworzanie, którzy do niego wbiegli, teraz uciekali w popłochu przed
ryczącym stworem.
Jeszcze zanim łapy smoka
dotknęły podłoża, ja już byłam gotowa do skoku. Wylądowałam miękko pomiędzy
uzbrojonymi po zęby strażnikami, którzy już biegli z dzwonkami, aby schwytać
gada i zaciągnąć go do ukrytej pod powierzchnią ogrodu sali, w której na nowo
miał zostać uwięziony. Nie mogłam na to pozwolić, zwłaszcza teraz, kiedy smocza
królowa poznała na nowo smak wolności. Już miałam w planach budowę wspaniałego
wybiegu ze sztuczną jaskinią prowadzącą do podziemi, w których Płachtoskrzydły
mógł czuć się jak w domu. Ale wydanie rozkazu zarządcy musiało chwilę poczekać,
bo w wysokich drzwiach już dostrzegłam sunącą ku mnie postać Lorda Voldemorta.
Choć jego twarz była jeszcze ukryta w cieniu korytarza, wiedziałam, że był
wściekły. Przyniósł ze sobą burzę energii, która zaniepokoiła smoczycę. Ja
jednak wyłączyłam się na jej porykiwania; odpięłam gruby łańcuch od uprzęży,
która otaczała mnie w pasie, i ruszyłam w stronę zamku w sposób tak gniewny i
energiczny, jak tylko mogłam, choć chyba trochę odzwyczaiłam się od stąpania po
twardym, płaskim podłożu, bo mój krok wydał mi się niepewny.
Spotkaliśmy się w połowie drogi. Pomyliłam się – Czarny Pan nie był
wściekły. On był wkurwiony do granic możliwości. Jeszcze nigdy nie widziałam go
w takim stanie. Zazwyczaj ukrywał emocje, a prawdziwe przerażenie wywoływał w
swoich rozmówcach właśnie tym lodowatym, beznamiętnym spojrzeniem, które mogło
oznaczać dosłownie wszystko – od aprobaty, pochlebstwa, przez zmiłowanie i
łaskę, do skrajnego gniewu. Ale dzisiaj porzucił tę przezroczystą maskę pozorów;
jego oczy płonęły jak dwie napełnione ogniem czary (spostrzegłam je już z
daleka), bezwłose brwi miał zmarszczone, a wąskie wargi zacisnął tak, że
tworzyły pobielałą, idealnie prostą, prawie niewidoczną linię. Choć ja sama też
byłam rozgniewana, konfrontacja z Voldemortem trochę zbiła mnie z tropu i
przygasiła pewność siebie, lecz przekonanie o wyjątkowości mego majestatu wciąż
we mnie jaśniało, skutecznie przepędzając strach. Udało mi się ujarzmić
krwiożerczą bestię, więc Czarny Pan nie mógł zagrozić mi bardziej niż jadowi…
Siarczysty cios z otwartej dłoni
zmroził nie tylko mnie, ale i moje myśli.
Automatycznie uniosłam
rękę do pulsującego bólem policzka. Byłam w ciężkim szoku. Moje ciało zostało
na moment sparaliżowane tak, że mogłam jedynie wpatrywać się w Voldemorta
szeroko otwartymi oczami, a on stał i wyglądał tak upiornie, jak tylko można to
sobie było wyobrazić. Nikt obecny w ogrodzie nie śmiał się poruszyć, nawet
strażnicy siłujący się z przerażonym smokiem starali się odciągnąć stwora jak najdalej
od ich pana. Poczułam, jak serce mocno tłucze mi się o żebra – ten rytmiczny
odgłos całkowicie mnie ogłuszył, tak, że nie słyszałam już niczego, a w środku
ruszyło jakieś koło, które zaczęło się obracać, losując emocję, z jaką
zareaguję na ten bezczelny policzek. Jakaś zębatka przeskoczyła, a rozsądek
został zalany przez gorącą, kwaśną irytację. W tym czasie Czarny Pan zmusił się
do lakonicznego zapytania:
- Sądziłaś, że nikt nie zauważy
twojego zniknięcia?
Nutka groźby w jego cichym głosie wydała mi się jedynie irytującym
jazgotem małego pieska. Opuściłam rękę, choć policzek wciąż mnie piekł; w
środku cała się trzęsłam, tak byłam wściekła prostackim zachowaniem Voldemorta,
lecz prawie wyłaziłam ze skóry, żeby na zewnątrz zachować zimną wytworność.
- Będzie tak, jak zadecyduję.
Jeśli uznam, że to najlepsze, co mogę w tej chwili zrobić, to kim jesteś, do
cholery, żeby mnie powstrzymać – wycedziłam i minęłam go w drzwiach,
starając się opanować drżenie nóg.
Na korytarzach nie spotkałam nikogo, mignął mi tylko raz czy dwa jakiś
strażnik z długą włócznią lub mieczem w dłoni. Prawie biegiem pokonałam drogę
do Sali Tronowej, a Czarny Pan dyszał mi w kark, łopocząc swoją czarną szatą.
Wciąż byłam wściekła, ale przy jego paraliżującej złowrogiej aurze nie mogłam
utrzymać odwagi. Zacisnęłam dłonie w pięści, aby jakoś zamaskować ich drżenie;
tylko to mogłam uczynić, bo w środku
byłam już cała w strzępach. Na wydechu (może nieco zbyt obcesowo) odprawiłam
uzbrojonych czarnoskórych mężczyzn i pchnęłam z całej siły dwuskrzydłowe drzwi.
W przestronnej komnacie niemal natychmiast zapłonęły pochodnie i kandelabry,
podczas gdy Voldemort zamknął nas w sali zaklęciem.
- Kim jestem? – wysyczał,
zbliżając się do mnie powoli, a jego głos rósł ze słowa na słowo. – Jestem twoim mężem i masz być mi posłuszna.
Przysięgam, ostatni raz znoszę taką samowolę.
To stwierdzenie oszołomiło mnie jeszcze bardziej niż bolesny policzek.
Wydałam z siebie głośne parsknięcie, bo na śmiech miałam zbyt ściśnięte gardło.
Odwróciłam się, aby spojrzeć mu w twarz – teraz ohydnie wykrzywioną – a on już
szykował się do kolejnego ataku.
- Nie masz nade mną żadnej
władzy, zapewniam cię! – wrzasnęłam, wychylając się do przodu. – To JA jestem tutaj panią! A twoje
przywództwo w niczym nad moim nie przoduje, więc mnie nie prowokuj, bym ci
czego nie rzekła!
Nim się spostrzegłam, już przy mnie był – poczułam na twarzy mocny
powiew magii, lecz nie byłam mu dłużna, bo elektryzująca fala zderzyła się
gwałtownie z moją tarczą, płynnie zawróciła i kulistym ruchem powróciła do
Czarnego Pana, który prawie przycisnął swoją twarz do mojej, sycząc:
- No? Rzeknij! Rzeknij, bardzo
jestem ciekaw, co takiego masz mi do powiedzenia.
Normalnie nigdy nawet by mi przez myśl nie przyszło, aby wypomnieć mu,
dzięki komu zasiadamy na tronie Kemmhyt, lecz w tej chwili całkowicie straciłam
nad sobą panowanie, miałam ochotę wyrządzić mu jak największy ból, aby
nareszcie poczuł z mojej strony jakiś cios, który ubodzie w jego godność.
Odetchnęłam.
- Nic. Na przenajświętszych bogów,
nic – wycedziłam, obnażając zęby i mrużąc oczy.
Odnalazłam w sobie siłę, aby się opanować.
Kiedy byłam jeszcze słabą czarownicą, która niczego nie mogła i nic
nie znaczyła w czarodziejskim świecie, wszystko wybornie się między nami
układało, bo tego właśnie ode mnie oczekiwał Czarny Pan. Ale teraz nasz związek
runął… Nie, nie runął. Kompletnie ewoluował, a my nie mogliśmy nic na to
poradzić, bo ciągle żarliśmy się o władzę. Nareszcie dorównałam mu ambicją. Ta
prawda spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, przez co na moment ogłuchłam na
uwagi Voldemorta, które grzmiały nade mną jak głos rozgniewanego bóstwa.
Czarny Pan też zareagował w sposób, jakiego się po nim nie
spodziewałam. Rozłożył ramiona, zadarł głowę do góry i roześmiał się
przenikliwie, lecz w tym odgłosie nie doszukałam się ani humoru, ani spokoju.
- Nie przywódź mnie do
szaleństwa, wiedźmo – rzucił, a w jego dłoni pojawiła się różdżka, której
dobył chyba automatycznie.
- Za późno – odgryzłam się z
bezczelnym śmiechem i wykonałam półobrót, bo Voldemort był już na drugim końcu
sali. – Ktoś mnie już uprzedził. Twoja
matka.
Przypuszczałam, że to będzie już ostateczność, a gniew Czarnego Pana
nareszcie znajdzie ujście w końcu różdżki, ale nie. On tylko obrócił się w moją
stronę, a poły czarnej peleryny tylko zatańczyły zwyczajowo u jego stóp.
Wszystko teraz malowało się na tej zdeformowanej twarzy; jeszcze chwila, a
zapłonęłaby żywym ogniem.
- Tak prymitywny argument? –
Zacmokał cicho. – Żałosne. Oczekiwałem od
ciebie czegoś bardziej błyskotliwego. Udało ci się zapanować nad smokiem, ale
uciekasz się do wzmianki o mojej matce. O ile sobie przypominam, jest martwa od
trzydziestu pięciu lat.
- Ty znikasz, kiedy masz na to
ochotę… - W końcu wyrzuciłam to, co zalegało mi na sercu, ale tą uwagą
wywołałam w Czarnym Panu jedynie kolejną salwę jadowitego śmiechu.
- Ach, to tu cię boli! –
zawołał cicho. – Potęga twojego królestwa
zależy tylko ode mnie, rozumiesz? Dzięki temu, że ja tu mieszkam, Kemmhyt choć
trochę liczy się na arenie międzynarodowej. Możesz sobie budować te śmieszne
posążki, zamykać się na całe dnie w bibliotece i tańczyć nago przed figurką
zmyślonego boga, bo tylko do tego się nadajesz, a panowanie zostaw mężczyźnie.
Nie miałam pojęcia, kto pierwszy uniósł różdżkę, bo zaledwie ułamek
sekundy po tych słowach oboje miotaliśmy już w siebie zaklęciami. To była
najprawdziwsza burza, z jaką nie przyszło mi się jeszcze zmierzyć. Fala
czarodziejskich wibracji, która buchnęła od Czarnego Pana, odebrała mi na
moment oddech, a w oczach zatańczyły mi białe iskierki, ale każde
najdrobniejsze, znajdujące się w pobliżu ziarenko piasku złożyło się na ciasny
kokon, dzięki czemu pierwsze zaklęcie roztrzaskało się na drobne iskry. Kolejną
sekundę później odparowałam kilka różnobarwnych pióropuszy, miotając ramieniem
jak kołowrotkiem, ale to nie mogło trwać zbyt długo. W pojedynku z Voldemortem
nie miałam najmniejszych szans, choć w chwili uniesienia wydawało mi się, że
zmiotę go z nóg jedną klątwą. A tak… Jedna czarna wstęga pędzącej w moją stronę
potęgi, a ja leżałam już pod ścianą z roztrzaskanym nosem i krwawiącą wargą.
Zapadła cisza.
Wściekłość wyparowała ze mnie wraz z ostatnim padającym zaklęciem.
Patrzyłam pałającymi oczami, jak Czarny Pan powoli się zbliża (jego różdżka
zniknęła tak szybko, jak się pojawiła). Ten skurwysyński uśmiech na jego twarzy
sprawił, że odpowiedziałam mu tym samym; zanim wyciągnął rękę, ja byłam już na
nogach. W ustach poczułam metaliczny smak krwi, więc oblizałam wargi. Dość było
szamotaniny na dziś. Jeszcze raz odwróciłam się w jego stronę, aby rzucić mu
ostatnie (w miarę możliwości żarliwe) spojrzenie, i odeszłam do swojej komnaty,
aby sobie naprawić nos.
Wystarczyło kilka dni,
aby smocza królowa przestała traktować Kemmhyt jak więzienie. Doskonale
wiedziałam, że chwila nieuwagi, a natychmiast uciekłaby do swego królestwa,
lecz na razie musiało wystarczyć mi to, że była coraz bardziej ufna. Jej nowy
wybieg rósł w oczach. Liczył sobie ponad siedemset jardów długości, a otoczono
go wysokim na dwadzieścia stóp murem, który zaczarowałam osobiście, i teraz
otaczała go czarodziejska osłona, której nie mógł pokonać ni człowiek, ni żadne
inne zwierzę, dzięki czemu smoczyca mogła nie tylko przebywać na ziemi, ale i
latać, aczkolwiek już wtedy wiedziałam, że nie pozwolę jej spędzać zbyt dużo
czasu w zamknięciu. Zapragnęłam wytresować ją tak, aby była na każde moje
skinienie. Ani przez chwilę nie pomyślałam o pętaniu jej woli zaklęciami i
eliksirami – chciałam ją w sobie rozkochać.
Choć kłótnia z Czarnym
Panem przeszła już do historii, głęboko zapadła mi w pamięć jego uwaga o mojej
bezczynności. Choć by mnie przypalano, nigdy bym tego nie przyznała, ale miał
rację. Zbytnio dbałam o rozwój religijny i kulturowy, a prawdziwe problemy
spychałam do podświadomości. Cała horda smoków szykowała się, aby odbić swoją
królową, a ja nie miałam zielonego pojęcia, jak sobie z nimi poradzić. Zamiast
się zbroić, urządzałam wybieg dla zwierzaczka, jakby władanie królestwem było
jedną wielką zabawą w dom. Ale najpierw musiałam mu udowodnić… musiałam
udowodnić sobie.
Noc jak zwykle okazała
się doskonałym płaszczem, pod którym udało mi się wymknąć z zamku. Nie
zamierzałam się skradać i robić z kolejnej wyprawi jakiejś wielkiej tajemnicy,
lecz tym razem wolałam nie spotkać na swej drodze Czarnego Pana. Bez
najmniejszych problemów odnalazłam wejście do sekretnego przejścia prowadzącego
daleko w pustynię. Kamienne ściany przywoływały wspomnienia z hogwarckich
lochów, choć daleko im było do klimatycznych szkolnych podziemi – sufit był
bardzo niski i nierówny (Voldemort musiałby mocno się pochylić, aby nie
zahaczyć głową o stalaktytopodobne skalne narośla), ściany czarne i błyszczące,
a poszczególne pochodnie były od siebie oddalone tak bardzo, że nie obyło się
bez przyświecania sobie różdżką. Rozgniatane ziarenka piasku trzaskały pod
podeszwami sandałów, a nawet najcichsze odgłosy niosły się płytkim echem po
krętych korytarzach – tak rozgałęzionych i wąskich lochów nie widziałam nawet w
najciemniejszych zakątkach Hogwartu. Gdybym miała bardziej wyrozumiałe serce,
współczułabym każdemu, komu przyszłoby mieszkać w jednej z tych maleńkich celi.
Bez światła, towarzystwa i świeżego powietrza.
Po jakimś kwadransie wędrówki udało mi się nareszcie znaleźć (nie bez
kłopotów i zaklęcia Czterech Stron Świata) nowy korytarz prowadzący do smoczej
jaskini, a i on ciągnął się jeszcze przez ponad dwieście stóp. Nie sposób tam
było odnaleźć pochodni, więc musiałam polegać jedynie na różdżce. Szybko
wyczułam pod stopami pierwszy stromy stopień, bo od razu się o niego potknęłam
i wylądowałam na obsypanych ostrym piaskiem schodach, rozbijając sobie oba
kolana; do samego wyjścia towarzyszył mi ból i moje własne przekleństwa.
Wyjście skrywało się za małą kamienną płytą, którą można było otworzyć jedynie
zaklęciem. Dopiero wtedy oczom ukazywała się ogromna podziemna pieczara –
gdybym sama nie projektowała tej jaskini, mogłabym uwierzyć, że ktoś naprawdę
wydrążył jamę w najprawdziwszej skale. Była raczej nisko sklepiona, lecz smocza
królowa miała tu wystarczająco dużo miejsca, żeby wygodnie przeczekać upalny
dzień. Wystarczyło zadrzeć głowę, aby ujrzeć spory otwór, przez który wlewało
się do środka zimne światło gwiazd. Wspięłam się po stromej ścianie, pomagając
sobie czarami; smoczycę zobaczyłam dopiero w momencie, kiedy wystawiłam głowę
na zewnątrz – zagrzebała się w piasku tak, że było widać jedynie jej wielki
ryjkowaty łeb. W momencie, gdy wynurzyłam się z pieczary, wystrzeliła w
powietrze jak z procy, podrywając z ziemi kurtynę kurzu. A zawyła przy tym jak
zraniony bawół, zachowując jednocześnie swój potworny wdzięk, którego mogła jej
pozazdrościć niejedna kobieta. Nie bałam się, choć musiałam dopuścić do
świadomości cień niepokoju – od naszej ostatniej wędrówki minęło już kilka dni.
Czy smocza królowa mnie rozpozna? Zamachała skrzydłami, a powietrze zawirowało
wokół niej; sekundę później była już przy mnie. Prawie zapomniałam, jaka jest
ogromna. Przysiadła na szczycie skały jakieś dwadzieścia stóp ode mnie,
poruszając nerwowo kolczastym ogonem; absurdalnie skojarzyła mi się z przerośniętym
kotem. Ruszyłam ku niej na tyle powoli, aby jej nie spłoszyć, lecz zachowałam w
kroku wystarczającą stanowczość, by zrozumiała, że mam nad nią przewagę (choć w
rzeczywistości nie miałam). Miałam nadzieję, że Seth na tyle napełni mnie mocą,
aby smoczyca nabrała moresu; wyciągnęłam z torby odrąbaną kozią nogę (krew
jeszcze kapała z niej na kamienie) i pomachałam nią zachęcająco. Smoczyca
kolejny raz zaskoczyła mnie swoją bystrością – wyciągnęła mocno szyję i nieco
rozwarła gruzłowate szczęki, bym mogła wrzucić do środka kawałek truchła,
którego gad nawet nie poczuł. Jej powściągliwość była dla mnie kolejnym
pozytywnym zaskoczeniem. Rozochocona i napełniona nową odwagą zbliżyłam się do
pochylonej paszczy; ogromne oko obróciło się w oczodole, a złoto błysnęło
przenikliwie. Znów poczułam pod policzkiem miłą miękkość smoczej skóry;
spostrzegłam, że łuski na chrapach i pysku są delikatniejsze i mniejsze niż te,
które pokrywają resztę ciała, lecz emanują większą energią, jakby to miało być
rekompensatą za słabszy pancerz. Choć z paszczy śmierdziało jej padliną, sama
skóra wydzielała miły dla nosa zapach rozgrzanego piasku i lawendy. Urocze.
- Chcesz sobie polatać? –
zapytałam cicho, starając się złapać kontakt wzrokowy z poruszającym się
nerwowo smokiem. – Polatamy, ale będziesz
grzeczna. Inaczej zetnę ci łeb.
Jeszcze raz pogładziłam wielkie nozdrze, po czym jednym szybkim ruchem
przypięłam drugi koniec łańcucha otaczającego mnie w talii do uprzęży. Miałam
nadzieję, że kiedyś przyjdzie nam latać bez tych niewygodnych zabezpieczeń,
lecz teraz nie mogłam narażać się na takie niebezpieczeństwo. Choć smoczyca
była zaskakująco wręcz pokorna, nie ufałam jej. Tak nie zachowuje się dumne,
nieprzywykłe do niewoli zwierzę.
Mimo to wskoczyłam na jej grzbiet (tym razem już dużo sprawniej) i,
usadowiwszy się wygodnie między dwiema największymi naroślami, pociągnęłam za
diamentowe lejce. Nikt nie musiał jej przyuczać – zamachała skrzydłami,
wzniecając dookoła siebie kotarę z kurzu i piasku, po czym wzniosła się cicho w
powietrze. Leciała tak, jakby zupełnie nic nie ważyła, a ja tylko mamrotałam
pod nosem zaklęcia, aby zdjąć barierę ochronną, która otaczała wybieg. Przebiłyśmy
się przez niewidoczną ścianę skumulowanej magii jak przez mydlaną bańkę –
poczułam, jak włosy stają mi dęba, kiedy mijałyśmy granicę. Tym razem
odpuściłam sobie nie tylko perukę, ale i wykwintną biżuterię, gdyż tej nocy
miałam być wojowniczką, nie królową. Skierowałam smoczycę trochę bardziej na
zachód. Nie leciałyśmy na ślepo, nie, tym razem bardzo dokładnie się
przygotowałam i miałam nadzieję, że mapy sprzed kilku tysięcy lat mnie nie
zawiodą. Wzniosłyśmy się jeszcze wyżej, bo przelatywałyśmy nad jakąś mugolską
osadą, a ja przylgnęłam płasko do smoczego grzbietu, bo powietrze na górze było
nieprzyjemnie chłodne. Byłam zbyt ciepłolubna na tak niskie temperatury.
Zaklęcia nie schodziły z
moich ust przez całą drogę, a trwało to przez bardzo wiele długich, nużących
minut. Ale bezustanne czarowanie i wypatrywanie magicznego błysku w końcu się
opłaciło; skierowałam smoczą królową ku ziemi (musiałam w to włożyć dwukrotnie
więcej siły, przyrzekłszy sobie, że kiedyś nauczę ją reagować na komendy) i
natychmiast dobyłam miecza, bo w srebrnym świetle dostrzegłam jakiś czarny
kształt, który żwawo wygrzebywał się spod ziemi. Smoczyca zawyła, kiedy jej
łapy dotknęły piasku, ale mocno pociągnęłam za łańcuch, więc ograniczyła się
jedynie do wypuszczenia z paszczy kuli ognia, która uleciała w niebo.
- Posłuszne Smoczysko –
przemówił ludzkim głosem stwór, otrzepując sierść z piasku. – A teraz odejdziesz.
Te melodyjne słowa mogły należeć jedynie do sfinksa. I tak w istocie
było; gdy zeskoczyłam z grzbietu smoczej królowej, moim oczom ukazała się
ogromna lwia postać z bujną, ciemną grzywą i ładną kobiecą twarzą. Przysiadł w
miejscu, gdzie musiało znajdować się wejście do podziemnej krypty, a koniuszek
ogona drgał mu niespokojnie, co musiało oznaczać, że nie zamierzał już ze mną
dyskutować. Ale i ja nie miałam w planach żadnej dłuższej rozmowy. Tak naprawdę
nie zamierzałam odzywać się ani słowem. Wyciągnęłam różdżkę, zanim sfinks się
zorientował, ale on nie pozostał mi dłużny. Zanim zdążyłam wypowiedzieć
jakiekolwiek zaklęcie, rzucił się w moją stronę, błyskając wysuniętymi
dziesięciocalowymi pazurami. Instynktownie odskoczyłam, chowając się za
pierwsze, co mi przyszło do głowy – za smoczą królową – a sfinks zatańczył we
wdzięcznym, lekkim piruecie, unikając tym samym pazurów i kłębiastego
płomienia, który zdążył jedynie liznąć bok potwora. Błyskawicznie padłam na
ziemię, bo smoczyca już się obróciła, tnąc powietrze kolczastym ogonem, lecz to
nie wystarczyło, aby pokonać sfinksa; wręcz przeciwnie – zwierzę dostało piany,
a oczy mu rozbłysły, jakby wchłonęły ogień, którym rzygnęła smocza królowa.
Zanim się spostrzegłam, już był przy mnie, ale w ostatniej chwili przetoczyłam
się na plecy, mijając się z pazurami sfinksa zaledwie o cal; poczułam muśnięcie
jego potężnej grzywy na swoich barkach. Wyciągnęłam rękę z mieczem i
zamachnęłam się tak, jakbym zamierzała powalić kamiennego tytana, ale na nic
się to zdało, bo potwór minął mnie ze złośliwym śmiechem. Z początku byłam
zaskoczona, że tylko jeden sfinks strzeże wejścia do krypty, lecz w tym
momencie doceniłam siłę i refleks kryjący się w tym niepozornym ciele. Nawet
szybki Płachtoskrzydły nie mógł dorównać mu zwinnością; czułam, jak magiczne
tarcze obu stworzeń ścierają się ze sobą, gdy znalazły się zbyt blisko siebie,
wydając przy tym jakieś nieuchwytne dla ucha, lecz nieprzyjemne odgłosy.
Wibracja kolejnego odbicia zmiotła mnie z nóg, ale poderwałam się równie
prędko, jak upadłam. Otrzepałam z piasku zakrwawione kolana i skoczyłam w
kierunku wirującego lwa; jeszcze nigdy nie widziałam takiej energii, nawet
podczas rytuału zespolenia magia nie była tak wyczuwalna. Moje czary i moc
dwóch potężnych stworzeń zmieszała się, krążąc dookoła nas jak potężne tornado.
Nie wydawała przy tym żadnych dźwięków, lecz nie było to potrzebne, bo świst
miecza, ryki smoczycy i chrapliwe okrzyki sfinksa tworzyły wystarczająco
mrożącą krew w żyłach salwę. Abydkhyt zawibrował mi w dłoniach, kiedy
wystrzeliłam w powietrze; czarodziejska energia była tak gęsta, że czułam się,
jakby ktoś brutalnie wcisnął mnie pod wodę. Jeszcze raz zamachnęłam się
mieczem, kiedy sfinks wystrzelił w moją stronę… Tym razem trafiłam. Na rozjarzonym pomarańczowymi płomieniami tle
zarysował się ciemny kształt lecącego w tył potwora; noc rozerwało przeraźliwe,
wściekłe wycie, a z nieba spadł na mnie deszcz krwi. Nie, to wcale nie spadło z
nieba; przekonałam się o tym zaledwie ułamek sekundy później, kiedy sfinks w
oka mgnieniu podniósł się – ranny i jeszcze bardziej rozwścieczony – z piasku i
rzucił się na mnie. Nie mogłam udźwignąć jego ciężaru. Poczułam tępy ból
wstrząsający całym ciałem, kiedy gruchnęliśmy na twardy piach, a zaraz potem
gorący powiew. Jakaś potworna siła zmiotła ze mnie sfinksa i roztrzaskała go u
stóp skały, pod którą znajdowało się wejście do krypty; dopiero kilka chwil
później zdałam sobie sprawę, że tym czymś
był ogon smoczej królowej, który dopadł stwora w ostatniej chwili. Wciąż
drżałam na całym ciele, a w gardle miałam ogromną kulę zimnego powietrza, która
utrudniała mi oddychanie, ale podniosłam się i na trzęsących się nogach
ruszyłam w kierunku sfinksa. Był martwy. Grzywę miał pozlepianą czarną krwią, kończyny
rozrzucone pod dziwnymi kątami, a po ładnej kobiecej twarzy nie było ani śladu
– stała się jedną ciemną miazgą, w której prześwitywały odłamki zakrwawionej
czaszki. Skrzywiłam się mimowolnie i szybko odwróciłam głowę, podczas gdy
smoczyca już zabierała się za swoją (jak sądziła) kolację. Strzeliłam ją
zaklęciem w rozwartą paszczę.
- Nie wolno! – wrzasnęłam do
niej, a ona odpowiedziała mi głuchym warknięciem, szeleszcząc łuskami. W tym
samym czasie poczułam gwałtowne ukłucie wyrzutów sumienia, więc dodałam: - Nagroda
cię nie minie, ale sfinks jest mój. Czekaj tu.
Przytwierdzając do skały łańcuch, którego używałam jako lejca,
myślałam o tym, że smoczyca nie zrozumiała ani słowa, więc wkroczyłam do
krypty, ciągnąc za sobą truchło pokonanego potwora. Byłam tak zamroczona, że
widziałam przed sobą jedynie kamienne stopnie, i robiłam wszystko, aby nie
potknąć się o własne nogi. Przełamanie ochronnych zaklęć okazało się dziecinną
igraszką w porównaniu do tego, co musiałam przeżyć, aby dostać się do podziemnej
skrytki. Przeszło mi przez myśl, że ktoś musiał być niesłychanie głupi i
nieufny, skoro zamiast Banku Gringotta wybrał pustynię. Niewielka komnata ze
śmiesznie niskim sklepieniem wypełniona była po brzegi złotymi figurkami,
różnobarwnymi klejnotami, zwiniętymi skórami zwierząt (jedna z nich z pewnością
należała do Płachtoskrzydłego), a w kącie stało obok siebie pięć straszliwie
ciężkich skrzyń. Mignęła mi nawet naturalnych rozmiarów czaszka wyrzeźbiona w
diamencie. Nie wahając się ani chwili, rozpłatałam sfinksowi brzuch, z którego
buchnęła jeszcze gorąca krew, zalewając nie tylko kryptę, ale i wąski korytarz.
Mnie również się oberwało. Starłam z twarzy lepką juchę i, zacisnąwszy zęby na
płonącej różdżce, zanurzyłam obie dłonie w brzuchu stygnącego sfinksa. Gdybym
nie była tak spięta po walce z potworem, z pewnością omdlałabym z obrzydzenia,
zwłaszcza że miękkie, ciepłe flaki wydzielały tak przeogromny smród, że
natychmiast mnie zemdliło. Okazało się, że wyrwanie wnętrzności to nie taka
prosta sprawa, bo śliskie organy wymykały mi się z rąk, zanim zdążyłam wbić w
nie paznokcie, ale różdżka okazała się w tej sytuacji bardzo pomocna. W mig
oczyściłam wnętrze sfinksa tak, abym mogła tam zmieścić wszystkie skarby;
lewitowałam zmasakrowane truchło na zewnątrz, z trudem pnąc się po stromych,
wyżłobionych w skale schodach. Kiedy wynurzyłam się na powierzchnię i rzuciłam
smoczycy pod łapy lwie wnętrzności, ta tylko popatrzyła na mnie z niesmakiem.
- Myślałby kto, że z ciebie taka damulka – zaśmiałam się, przerzucając
przez jej grzbiet wypchane kosztownościami ciało sfinksa.
Owijałam je właśnie grubym sznurem, aby jakoś trzymało się przez drogę
do Kemmhyt, kiedy dostrzegłam na szczycie wydmy jakiś czarny kształt. Uśmiech
zamarł na moich ustach, bo przez moment wydawało mi się, że widzę Nathira.
Serce zabiło mi mocniej w piersiach; ruszyłam w stronę postaci, która poruszyła
się nerwowo, ale zapomniałam o łańcuchu – po około dwudziestu stopach skończyła
się moja wycieczka. Ale w tej samej chwili poznałam, że to nie Nathir, tylko
jakiś młody mężczyzna. Otrzeźwił mnie widok jego połyskującej w srebrnym
świetle gwiazd rudej grzywy. Natychmiast odskoczyłam, wspięłam się po znajomych
wypustkach na smoczy grzbiet i pociągnęłam z całych sił za diamentowe cugle.
Gad zaryczał niespokojnie i rozłożył skrzydła, a ja skierowałam różdżkę na
postać, która zaczęła uciekać, ale nic nie szkodził, bo wiedziałam, że to
będzie jej koniec. Piasek otoczył mnie i smoczą królową, a następnie runął
kilkutonowa falą prosto na mężczyznę. Nawet się za nim nie obejrzałam, tylko
skierowałam smoka na południowy wschód, gdzie miało znajdować się Kemmhyt.
Usłyszano nas już z
daleka, bo królowa ryczała tak przeraźliwie, że nie słyszałam już niczego poza
tym, a jeszcze kilka minut po zamknięciu jej w jaskini dzwoniło mi w uszach.
Powróciłam tą samą drogą, tylko najpierw zaczarowałam sfinksa, aby był znacznie
mniejszy i lżejszy – teraz mogłam bez przeszkód przeciskać się wąskimi
korytarzami, z truchłem na ramieniu i wyrazem triumfu na twarzy. Bardzo chciałam
zobaczyć minę Czarnego Pana, kiedy dowie się, że znów opuściłam zamek bez jego
zgody i zabiłam straszliwego potwora, choć o rudym mężczyźnie wolałam nie
wspominać. Przemknęłam przez środkowy ogród, wspięłam się szerokimi schodami na
pierwsze piętro i wkroczyłam do Sali Tronowej, gdzie spodziewałam się ujrzeć (o
ile w ogóle) Lorda Voldemorta. Nie pomyliłam się. Siedział na swoim tronie z
nogą założoną na nogę, bawiąc się różdżką, a u jego stóp tłoczyła się garstka
zbiegłych z Azkabanu śmierciożerców. Wszyscy służalczo umilkli, kiedy zobaczyli
mnie umazaną krwią, z rozwichrzonymi włosami, mieczem przy nodze i truchłem
sfinksa na ramionach. Kiedy tylko cielsko dotknęło podłogi, natychmiast
powróciło do swych naturalnych rozmiarów, a ze środka wychynęły zrabowane
przeze mnie kosztowności.
- Twój prezent ślubny – rzuciłam krótko, odgarniając pozlepiane krwią
włosy z twarzy, podczas gdy stojący najbliżej mnie Rabastan Lestrange odsunął
się najdalej, jak tylko pozwalała mu na to duma, niedyskretnie zasłaniając twarz
rękawem.
Poderwałam głowę, aby móc dobrze widzieć Czarnego Pana; przez jego
oblicze przemknął najpierw cień niezadowolenia, dopiero później pozwolił sobie
na kwaśny uśmieszek aprobaty. Powstał, nie rezygnując ze swego klasycznego
wdzięku, zszedł powoli po szerokich stopniach i rozchylił różdżką kawał krzywo
przeciętej skóry, aby zajrzeć do środka. Zaśmiał się pod nosem i rozłożył
ramiona.
- Wciąż brakuje ci wprawy w patroszeniu – zauważył złośliwie, a ja
natychmiast mu się odgryzłam:
- Następnym razem tobie pozostawię tę miłą część polowania.
Był dziś zaskakująco pobłażliwy. Domyśliłam się, że śmierciożercy
przynieśli mu tej nocy jakieś korzystne dla naszej strony rewelacje, stąd tej
dobry humor. On natomiast skinął na służącego, który musiał coś zrozumieć ze
spojrzenia swego pana, bo bez słowa wybiegł z komnaty. Powrócił kilka sekund
później, dźwigając jakiś wielki kufer ze złoconą pokrywą. Postawił go przede
mną, dygnął niedbale i wrócił do swojego kąta, aby obserwować Czarnego Pana,
czy czegoś nie potrzebuje. Zachęcona kiwnięciem głowy Voldemorta dźwignęłam
wieko i wsunęłam do środka zakrwawione ręce, które wymacały coś znajomo
miękkiego. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, kiedy moim oczom ukazała się
doskonale wykonana zbroja – ale jaka
to była zbroja! Cała wykonana z ciemnych, granatowych łusek, odcięta w talii
tak, aby nie krępowała ruchów naramienniki były oddzielnie dokręcane, a
wyszorowany kołnierz ze świeżo wytopionego złota błyszczał jak słońce. Fartuch
wykonano z większych i twardszych łusek, a krawędzie zalano złotymi pasami.
- To skóra z tego smoka –
zauważyłam, gładząc połyskujący napierśnik.
Czarny Pan znów zaśmiał się pod nosem i skinął głową.
- Rozkazałem sprowadzić goblińskiego mistrza z Kairu – odparł, a w
jego oczach zamigotały czerwone światełka, które dały mi do zrozumienia, że ów
rzemieślnik już dawno gryzie ziemię. – Ale nie myśl, że jestem sentymentalny.
- Jesteś, mój panie.
Pozwoliłam, aby ujął moją twarz i złożył krótki pocałunek na
zbryzganych krwią sfinksa ustach. Chwilę później sama poczułam jej smak, kiedy
tylko jego język wpełzł pomiędzy moje wargi.
Ślubny prezent od
Czarnego Pana pasował na mnie jak ulał, aczkolwiek ja sama wolałabym, aby
zbroja była nieco bardziej zabudowana. Ten zabieg wolałam sobie tłumaczyć ufnością
Voldemorta w moje umiejętności, aczkolwiek oboje doskonale wiedzieliśmy, że
podszedł do sprawy z typową dla siebie złośliwością i seksizmem. Miałam jednak
nadzieję, że pancerz przejdzie swój chrzest bojowy dopiero za jakiś czas i
będzie to planowana bitwa, lecz bogowie jak zwykle chcieli inaczej. Ozyrys
najwyraźniej wciąż był rozgniewany za zdemolowanie jego świątyni, bo pierwszej
nocy po moim powrocie z polowania na sfinksa sprowadził na Kemmhyt zagładę pod
postacią smoczej armii. Kiedy o drugiej trzydzieści do mojej komnaty wpadł
delegat wieczornej straży, już wiedziałam, że nie jest dobrze. Mężczyzna był
tak blady ze strachu, że śmiało mógł konkurować z Lucjuszem Malfoyem w walce o
tytuł właściciela najbardziej arystokratycznej cery we wszechświecie.
- Mów – nakazałam mu, zanim
wściekły Czarny Pan wyskoczył z łóżka, aby pokazać nieproszonemu gościowi, jak
kończą głupcy ośmielający się przerwać mu dokonanie małżeńskiej powinności.
- Wypatrzono na niebie pięć
smoków… Lecą do Kemmhyt, nie ma innej możliwości.
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy; ja też musiałam zblednąć, lecz
zachowałam resztki zimnej krwi. Myślałam tylko o jednym – Anubis czuwał nade
mną, kiedy kazałam zamknąć smoczą królową w jaskini. Ja tego nie uczyniłam.
Zrobił to mądry Toth moimi rękami.
- Przeczysta Maat, chroń nas
wszystkich – westchnęłam przez zaciśnięte gardło. – Jak daleko?
- Jakieś półtorej mili.
Jeszcze chwile temu serce zamarło mi w piersiach, lecz teraz czułam
się tak, jakbym w ogóle go nie miała. Żołądek wykręcił mi się na lewą stronę,
kiedy pomyślałam o Silasie. Wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam się kręcić w
poszukiwaniu różdżki; nakazałam, aby wszystkie kobiety służące księciu zabrały
go do lochów i tam błagały świętego Ozyrysa o przebaczenie, sama zaś nie
zamierzałam czołgać się u jego stóp. Nadszedł czas, aby zwalczyć to, co i tak
było nieuniknione.
Natomiast Voldemort ani trochę nie podzielał mojego punktu widzenia.
On również czym prędzej wyszedł z łóżka, a srebrne dłonie Totha zaigrały przez
chwilę na jego bladym ciele, zanim nie przysłonił go czarną szatą. Można było o
nim powiedzieć wszystko, ale nie to, że się bał. Był wściekły, spięty,
wzburzony, ale i skoncentrowany; czułam, jak bijąca od niego chaotycznie
energia całkowicie zmieniła bieg i teraz pulsowała równą, mocną falą.
- Dość tego pieprzenia –
syknął i machnął energicznie różdżką, a ja już stałam odziana w smoczą zbroję.
– Nie potrzebujemy niczyjej ochrony.
Nigdy się nie broniłem i teraz też nie zamierzam. Idziemy.
Ostatnie słowo było całkowicie zbędne, gdyż błyskawiczny lot nad
Kemmhyt nie miał absolutnie nic wspólnego z chodzeniem. Oddalaliśmy się od
pałacu tak szybko, że poplamiona przez srebrne światełka gwiazd pustynia stała
się jedynie rozmazanym, niekończącym się mrokiem. Choć czułam na skórze lodowaty
powiew nocy, nie było mi zimno – w środku wciąż cała pod wpływem strachu i
bijącej od Voldemorta magii. Ciągnął mnie za rękę w głąb Sahary, a ja doskonale
wiedziałam, że chciał, aby walka dokonała się poza Kemmhyt. Okazał się dobrym
królem, a ja wszystko spieprzyłam. Nie miałam pojęcia, jak walczyć z pięcioma
dorosłymi, rozwścieczonymi smokami.
Zatrzymałam się tak gwałtownie, że ramię, za które ściskał mnie Czarny
Pan, zabolało.
- Nie zatroszczyłaś się o
poddanych, to przynajmniej nie utrudniaj, wiedźmo! – ryknął.
- Lecę po Królową! Przekonamy
się, czy… - urwałam, bo nie miałam pojęcia, co dalej chciałam powiedzieć.
Ale wiedziałam, że Voldemort nie pochwalał mojej decyzji, która nawet
mi wydała się całkowicie szalona. Jeśli się myliłam, mogłam sprowadzić nam na
głowy dodatkowy przeogromny ciężar – widziałam smoczycę w akcji i naprawdę nie
chciałabym z nią walczyć. Jej zdrada mogła być równoznaczna z naszą zagładą,
ale jakiś impuls kazał mi zaufać temu stworzeniu. Nie było już odwrotu. Czarny
Pan zniknął w mroku, a jego czarny płaszcz nie ułatwiał w wypatrzeniu go na tle
czarnego nieba i równie czarnego piasku, ale ja już nie oglądałam się za
siebie, tylko leciałam w stronę miejsca, gdzie sekundę później zaczęły kreślić
się mury wybiegu Królowej. Pochyliłam się do przodu, aby przebić głową magiczną
tarczę; zaklęcia ochronne zdjęłam dosłownie w ostatniej chwili. Poczułam na
policzkach gorąco znikającego muru. Jeszcze jedno zaklęcie, a moim oczom ukazał
się otwór prowadzący do podziemnej jaskini i klucząca się pod nim smoczyca.
Kiedy tylko poczuła powiew wolności, natychmiast zamachała skrzydłami, a ja w
powietrzu wskoczyłam na jej grzbiet. Kiedy już siedziałam tuż za jej szyją i
obejmowałam obiema rękami obrożę, nie miałam pojęcia, jak udało mi się tego
dokonać. Zsunęłam się nieco niżej, aby znaleźć swoje stałe miejsce między
naroślami; nie musiałam jej kierować, bo smoczyca sama doskonale wiedziała,
gdzie ma lecieć. Nie byłam pewna, czy zdawała sobie sprawę z tego, że siedzi na
niej jakiś człowiek gotów w każdej chwili ściąć jej głowę mieczem, ale jeśli
miałaby zwrócić się przeciwko mnie i Czarnemu Panu, lepiej, by tego nie
wiedziała. Młóciła skrzydłami powietrze, porykując co chwilę; w pewnym momencie
wydała z siebie tak donośny jęk, że o mało nie zsunęłam się na jej ogon. W
garści już ściskałam przygotowany miecz. Choć cała byłam spięta i przygotowana,
myślałam, że serce za moment wyskoczy mi z piersi. Już z oddali widziałam
ogromną kulę fioletowego światła, o którą rozpryskują się wielkie czarne kształty.
Jak mówił oficer – było ich pięć.
Królowa nie wytrzymała. Rozwarła paszczę i, pomiędzy dwoma
rozdzierającymi rykami, rzygnęła potężnym strumieniem ognia. Wychyliłam się
ponad jej kolczastą szyję, aby lepiej widzieć. Teraz już nie musiałam się
obawiać, że zgubię Czarnego Pana w mroku – jego świetlista postać rosła z
sekundy na sekundę tak, jak ogromne cielska pięciu gadów. Uniosłam się nieco do
góry, z całej siły ściskając udami przebijający się przez łuskowatą skórę
kręgosłup smoczycy, a ostrze zamigotało bielą w kaskadzie srebrnych i
szkarłatnych promieni opuszczających różdżkę Voldemorta. W tej samej chwili
otoczył nas elektryczny krąg, którego nie sposób było opuścić; jeden ze smoków
zatoczył zbyt szerokie koło, zahaczył skrzydłem o białą ścianę stworzoną ze
zbitki maleńkich świetlistych sznurów, a impuls przeszył na wskroś ogromne
cielsko, co niestety nie skończyło życia gada, lecz tylko niepotrzebnie go
rozwścieczyło. Miotał płomieniami na oślep, nie patrząc, czy zionie na swego
smoczego brata, czy na wroga. Królowej również się oberwało, a skoro ona
nadziała się na ognistą włócznię, to i ja nie byłam w stanie jej uniknąć. W
ostatniej chwili odparłam atak, choć poczułam, jak ciało liżą mi gorące języki.
Anubis musiał dziś nade mną czuwać, zwłaszcza że smoczyca, której dosiadałam,
odpłaciła się jednemu ze swoich synów za ten niezbyt chlubny wyczyn. Błysnęły
pazury, w powietrzu zawibrował ryk, a najmniejszy gad wyprężył się pod ciosem
matczynej łapy. To była pierwsza krew, która się polała, a ja dziękowałam
bogom, że nie należała ona do mnie. Poddałam się powietrznemu galopowi
Królowej, która obleciała błyskawicznie pole walki, uważając jednocześnie, aby
nie dotknąć wyczarowanej przez Czarnego Pana bariery. Co jakiś czas zerkałam w
jego stronę, ale nie mogłam go dostrzec pod masą srebrnych iskier. Był jądrem,
dookoła którego krążyły cztery wielkie smoki. Jego potęga nie mieściła mi się w
głowie – był w stanie powstrzymać grupę potworów, które zrobiłyby z innego
czarodzieja miazgę, zanim ten zdążyłby unieść różdżkę.
Nagle wszystkie cztery
rzuciły się na Voldemorta. Były zdezorientowane i przerażone więzieniem, w
którym się znalazły. Tego nie przewidziały. Zaniepokoiłam się, bo tak
wystraszone potwory były przez to jeszcze bardziej niebezpieczne. Wydałam z
siebie jakiś okrzyk, aby ostrzec Czarnego Pana, ale było już za późno, bo jego
sylwetka zniknęła w płomieniach nacierających na niego ze wszystkich stron. W
głowie miałam całkowitą pustkę; ponagliłam smoczycę, choć nie miałam zielonego
pojęcia, dlaczego to zrobiłam. Zagotowało się w magicznie wzniesionej kuli, a
ja poczułam, jak każdy najmniejszy włosek na moim ciele staje dęba. Pot
zmieszany z krwią najmniejszego smoka zalał mi oczy tak, że widziałam jedynie
falę rozmazanych kolorów – od jadowitej żółci po czerwień. Oto znalazłam się w
piekle.
W tej samej chwili z
centrum tej płonącej kuli wystrzelił strumień gęstej, lodowatej energii, która
wyrwała z piersi Królowej kolejny donośny ryk, a ja musiałam przylgnąć do niej
całym ciałem, aby powiew nie zdmuchnął mnie na elektryczną ścianę. Kątem oka
dostrzegłam, jak smoki pierzchną w popłochu na wszystkie strony jak spłodzone
czarne ptaki, lecz nie było już odwrotu. Były tak błyskotliwe, aby zauważyć, że
w tej czarodziejskiej kuli nastąpi ich koniec.
Królowa w jednej chwili się ożywiła. Nieprzyjemna eksplozja jeszcze
bardziej ją rozwścieczyła. Zamachała skrzydłami i jeszcze raz rzygnęła ogniem,
a ja odważyłam się na śmiały ruch – wychyliłam się do przodu, czując palący ból
w łydkach, zamachnęłam się, a kiedy miecz opadł… Ogromne cielsko wykonało w
powietrzu piruet i opadło na dno kuli, by spocząć tuż obok truchła swego brata.
Cięcie było tak idealne, jak wtedy, kiedy pokonałam starego ślepego gada
palącego chaty w Kemmhyt. Gardło piekło mnie od okrzyków, z których nawet nie
zdawałam sobie sprawy, ale w tej chwili nie miałam już kontaktu z bólem czy
żadnym innym dyskomfortem, bo wstąpił we mnie duch bojowej Anat. Płomienie już
nie paliły mojej skóry, a piasek nie drażnił mych oczu. Na ten moment naprawdę
stałam się boginią. Wycofałam Królową pod sam szczyt kopuły, podczas gdy dwa
pozostałe smoki zastygły w bezruchu, bijąc skrzydłami powietrze. Kolejne
sekundy trwałyby całą wieczność, gdyby nie śmiały ruch Czarnego Pana, który tak
naprawdę wcale mnie nie zaskoczył, bo po nim spodziewałam się jedynie szalonych
posunięć. Przez moment mignęły mi jego białe ramiona, a następnie cały mały
światek w czarodziejskiej kuli zawirował, północ zamieniła się z południem;
jeszcze jeden przeszywający powiew mocy, oślepiający błysk, ogłuszający huk
eksplozji, a fala gorącej cieczy obryzgała dosłownie wszystko, co znajdowało
się w promieniu kilkudziesięciu stóp – czyli nic, jedynie ciągnący się przez
wieczność piach. Chyba krzyczałam, bo usta miałam pełne kwaśnawego,
metalicznego płynu, który osadził się też na moich zębach. Otworzyłam oczy tak
szybko, jak tylko dałam radę, lecz obraz wciąż miałam zamazany, a wszystko
nieustannie wirowało; dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że spadam,
kurczowo trzymając się ostrej narośli wyrastającej z grzbietu Królowej.
Myślałam, że to już będzie nasz koniec, ale świat zrobił jeszcze jeden obrót, a
smoczyca opadła miękko na piasek. Choć na pustyni na powrót zapanowała martwa
cisza, w uszach ciągle mi gwizdało. Nie mogłam ani myśleć, ani dziękować bogom
za to, że żyję; robiłam wszystko, żeby zrozumieć, ale umysł odmawiał mi
posłuszeństwa.
Zsunęłam się z grzbietu
smoczycy i upadłam boleśnie na twardy, zbity piach. Oczy bolały mnie od
nadmiaru światła, a ja drżałam na całym ciele, bo nie przywykłam do tak silnej
magii. Dopiero po chwili ujrzałam dwa parujące gadzie truchła i najprawdziwsze
morze krwi. Wciąż do mnie nie docierało to, co się tutaj dokonało, choć ciało
zaczęło odczuwać przykre skutki walki. I nagle zaświtało mi w głowie…
Czarny Pan.
Chciałam się rozejrzeć,
ale gdzieś pomiędzy jednym a drugim bolesnym oddechem ten pomysł jakoś się
rozmył. W zamian za to podparłam się obiema rękami, czując się tak, jakbym
miała zwymiotować, ale mój organizm znowu mnie oszukał. Zawyłam jak zraniony
uprzednio smok, a z moich oczu natychmiast polały się dawno zapomniane łzy. Szloch
mieszał się z rozpaczliwymi rykami Królowej, która szalała po zakrwawionym
piasku i miotała łbem we wszystkie strony. Z jej nozdrzy wciąż się dymiło.
Czułam się bardzo źle. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek
czuła się tak zdeptana i przytłoczona zdarzeniami, jak w tym momencie. To
odczucie było bardzo bliskie tworzeniu drugiego horkruksa; było gorzej, bo
teraz pozostawałam świadoma.
Lord Voldemort pojawił
się przy mnie tak niespodziewanie, jak zwykle. Nic się nie zmieniło, ale nie
wyczułam jego obecności, tak byłam zbombardowana pozostałymi bodźcami. Pochylił
się, złapał mnie za ramiona i podciągnął do góry; z trudem udało mi się ustać
na własnych nogach. Trzęsłam się jak w gorączce, a on pozostawał taki spokojny!
Jakby wygenerowanie tak ogromnej energii, która pozwoliła rozerwać na strzępy
dwa dorosłe smoki, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Był powalany krwią od
stóp do głów, ale zdążył już zetrzeć z oblicza lepką mieszankę cuchnącej
posoki, piasku i jadu. Owionął moją twarz spokojnymi dłońmi, a ja zamknęłam
oczy, aby odciąć się od kolejnych napierających na moje ciało bodźców.
- Już po wszystkim – rzekł
chłodno, ocierając przypalonym rękawem szaty moje oczy, czoło i policzki. - Jutro przemówisz do swoich poddanych, a oni
pokochają nas jeszcze bardziej. Zasługujemy na to.
Pociągnął mnie zaskakująco delikatnie w stronę zdenerwowanej Królowej
i pomógł mi się wspiąć na jej grzbiet. Poczułam się odrobinę lepiej, kiedy
przytuliłam twarz do jej ciepłej, pulsującej lekko skóry i przymknęłam powieki.
Otoczyłam ramionami szorstką szyję smoczycy, a Czarny Pan ponaglił ją za pomocą
różdżki (chyba zbyt srogo), bo wydała z siebie jeszcze jeden wściekły skowyt, ale
rozłożyła skrzydła i sekundę później już byliśmy w powietrzu. Chłodny wiatr
szargał strąkami moich włosów, a ja wciąż nie mogłam zapanować nad lekkim
dygotem ciała – nie byłam pewna, czy było mi gorąco, czy może zimno, ale ta
temperatura zdecydowanie mi nie odpowiadała.
Później wszystko poszło
już bardzo gładko – Voldemort zamknął Królową w jaskini, a później zabrał mnie
prosto do zamku. Byłam zbyt obolała, żeby lecieć samodzielnie, więc po prostu
poddałam się jego silnym ramionom. Po kilku minutach siedziałam już w swojej
prywatnej łaźni z wymalowaną na sklepieniu Tefnut pod postacią lwicy ze
słonecznym dyskiem przytwierdzonym do głowy, a dwórki usiłowały zedrzeć ze mnie
grubą warstwę zakrzepniętej smoczej krwi. Zbyt byłam przejęta i zszokowana, aby
cokolwiek powiedzieć, choć doskonale wiedziałam, że na pod drzwiami tłumy
oczekiwały jakiegoś komentarza czy choćby słowa potwierdzenia, że to, co
widzieli z okien swoich domów, było prawdą, ja natomiast miałam nadzieję, że
jutro będę w stanie zwlec się z łóżka. Udało mi się zasnąć dopiero po eliksirze
usypiającym podanym z troską przez Czarnego Pana.
Następnego ranka
obudziłam się tak odprężona, spokojna i wypoczęta, że przez chwilę musiałam
leżeć z zamkniętymi oczami, aby sobie przypomnieć wydarzenia z poprzedniej
nocy. A kiedy już zstąpiły na mnie jak wizja zesłana z niebios, wydawały się
tak niedorzeczne, że zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie był bardzo
realistyczny sen. Powoli rozwarłam powieki, ale zobaczyłam jedynie rozmazane
ciepłe barwy swojej sypialni; obraz wyostrzał się powoli i stopniowo, kiedy
kręciłam głową we wszystkie strony, aby się upewnić, czy jestem sama. Tak, w
komnacie nie było nikogo, a słońce za oknem stało już wysoko. Chyba trochę się
pospieszyłam ze wspomnieniem tego poranka.
Wstając z łóżka, spodziewałam się potężnych zakwasów, ale moje ciało
było tak zrelaksowane, jakbym ostatnie dni spędziła na błogim leniuchowaniu. W
tej samej chwili w mojej głowie zaświtała myśl – czyżbym spała dłużej niż kilka
godzin? Przeszłam przez sypialnię i zajrzałam do przylegającego do niej pokoju,
w którym dwórki spędzały czas, kiedy ich nie potrzebowałam. Dwie z nich grały w
czarodziejskie szachy, a pozostałe siedziały w oknie i plotkowały; ten obraz
jakoś nieprzyjemnie mnie zdenerwował, choć jeszcze chwilę temu tryskałam
radością. Skrzyżowałam ręce na piersiach i skarciłam je:
- Co ma znaczyć to wałkoństwo?
Mogłabym zdechnąć we własnym łóżku, a one nawet by nie zauważyły! Bardzo jestem
ciekawa, jakie poważne sprawy zaprzątają wam myśli, skoro nawet nie przyszło
wam do głowy, żeby zajrzeć do swojej królowej…
Łajałam je jeszcze dobrych kilka minut, zanim speszone dziewczęta
pomogły mi wybrać szatę i przygotować się do wyjścia. Miałam wystąpić przed
całym tłumem ludzi, opowiedzieć, co zdarzyło się poprzedniej nocy; choć wczoraj
nie potrafiłam znaleźć w sobie dość siły, aby samodzielnie dojść do łóżka, dziś
czułam, że całkiem sama mogłabym pokonać nie pięć, a dziesięć bestii! Moje
myślenie zmieniło się tak diametralnie, jakby ktoś zaczarował mnie podczas snu.
Zeszłam do jadalni, żeby
jak zwykle śniadać w samotności. Choć wciąż rozpierała mnie energia, znów
poczułam znajomy dreszczyk irytacji – Czarny Pan powinien być tutaj ze mną, a
później udać się na schody, aby przemówić do ludu, wszak walczyliśmy wczoraj
razem, a ja byłam przecież zbyt uczciwa, aby całkowicie przypisać sobie
zwycięstwo nad pięcioma smokami. Jadłam szybko, ponaglając usługujące mi
nastolatki, aby prędzej dolewały wina i nie kręciły się po sali, kiedy ich nie
potrzebuję, a chwilę później już biegłam korytarzem do skrzydła, gdzie
znajdowały się komnaty Silasa. Nie widziałam syna po powrocie z bitwy, więc
teraz postanowiłam zabrać go ze sobą w nadziei, że zagłuszę jakoś wyrzuty
sumienia. Ostatnio nie poświęcałam mu czasu nawet w myślach, więc do głosu
dochodziły jakieś złośliwe duszki szepczące, jak złą jestem matką.
Czyjeś ręce wciągnęły mnie za róg szerokiego przedsionka.
Miałam ochotę zetrzeć Voldemortowi ten czarci uśmieszek z
twarzy; jego ramiona ciasno mnie oplotły, więc nie miałam już możliwości się
wycofać. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ten dobry humor mógł być związany
ze mną, Silasem czy w ogóle z Kemmhyt, widziałam ten ogień w jego oczach, który
mógł świadczyć jedynie o powodzeniu którejś z arcyważnych, skomplikowanych
misji mającej zmienić świat. Jakże uroczo.
- Zgaduję, że masz jakieś nowe
rewelacje – zakpiłam.
- Snape zdążył mi już donieść o
ucieczce Dumbledore’a – powiedział otwarcie. – Ten stary głupiec najwyraźniej naprawdę nie zdaje sobie sprawy z faktu,
że od dawna wiem o wizjach Pottera.
Nie zrozumiałam z tego ani słowa, ale wcale się tym nie przejęłam,
gdyż Lord Voldemort już dawno dał mi do zrozumienia, że im mniej wiem o jego
planach, tym lepiej, a ja oczywiście się z tym zgadzałam. Dość miałam na głowie
swoich problemów i problemów związanych Kemmhyt, aby jeszcze zajmować się tym,
co Czarny Pan knuje ze swoimi śmierciożercami. Królestwo wymagało mojej uwagi,
a poddani – zainteresowania.
Przytaknęłam krótko, a on dodał:
- Wykorzystam tę szansę. Jeśli wszystko
pójdzie dobrze, a zapewniam cię, że tak, to za jakiś miesiąc będę miał
Ministerstwo Magii u swoich stóp.
- Mnie wystarczyłoby Kemmhyt
– mruknęłam.
Voldemort wydał z siebie cichy, niski dźwięk imitujący chichot.
- Bo brak ci ambicji, Dżahmes
– odparł. – I dlatego ty władasz
wieśniakami sadzącymi chwasty w piaskownicy, a ja mam pod butem całe imperium.
Puściłam mimo uszu ten złośliwy komentarz, choć cisnęła mi się na usta
uwaga, że wczoraj oboje walczyliśmy na śmierć i życie o tę piaskownicę i te tak
często obśmiewane przez Voldemorta chwasty.
Nie było jednak czasu na dalsze rozważania, bo na placu już zgromadzili się
poddani; kiedy wystąpiliśmy na szczyt schodów (ja ściskałam w ramionach
Silasa), mogłam niemalże wyczuć ich podniecenie. Każdy chciał nas zobaczyć,
choć największym zainteresowaniem cieszył się oczywiście książę. Kiedy uniosłam
dziecko tak, aby było dobrze widoczne nawet z najdalszych zakątków rynku,
rozległy się najszczersze wiwaty i serdeczne okrzyki. Pochwalne imię Horusa na
dobre przykleiło się do ich warg.
- Ludu Kemmhyt – przemówiłam
magicznie wzmocnionym głosem, a wśród tłumu zapanowała głucha cisza. – W nocy doświadczyliśmy strasznego
zagrożenia. Chyba każdy, kto widział pięć nadlatujących smoków, pomyślał – to
już koniec. Przyznam, że i ja na początku się bałam, lecz wolą bogów było, by
Kemmhyt przetrwało, a my wraz z nim! Dopóki żyję, a żyć będę przez wieczność,
nikomu nie stanie się krzywda, ale w zamian za to oczekuję od was lojalności!
Lecz zanim Ra ponownie wzejdzie, chcę was widzieć radosnych, dziękujących bogom
za łaski, którymi nas obdarzyli.
Kolejna w tym miesiącu pijatyka uradowała mieszkańców królestwa
bardziej niż wczorajsza wygrana z pięcioma zagrażającymi ich życiu smokami. Z
rozbawieniem patrzyłam, jak strażnicy rozdają ogromne dzbany piwa. Słodki
Anubisie, priorytety. Ale kochałam tych ludzi jak własne dzieci, zatem jakże
mogłam im odmówić biesiadowania, skoro nadarzyła się ku temu doskonała okazja?
*
Pijatyka skończyła się
wraz ze wschodem słońca, choć radosne nastroje utrzymywały się w Kemmhyt
jeszcze przez kilka następnych dni. Smocze truchła kazałam zebrać z pustyni,
zanim zebrali się przy nich padlinożercy, i poleciłam zarządcy, aby sprzedał je
w Kairze. Wciąż potrzebowałam złota, bo Kemmhyt nie rozwijało się tak, jak
sobie tego życzyłam, czego Czarny Pan nie omieszkał wytykać mi przy każdej
nadarzającej się okazji. Czułam się coraz bardziej obciążona, a nie miałam
nikogo, komu mogłabym zaufać i powierzyć nieco mniej istotne sprawy królestwa.
Coraz częściej boleśnie wspominałam Zivit. Gdyby ta pazerna wiedźma
powstrzymała choć na chwilę żądzę władzy, mogłabym mianować ją Wielkim
Budowniczym. Byłaby pierwszą kobietą piastującą ten urząd. Nie zabrakłoby jej
złota, władzy i męskiej uwagi, o czym od lat marzyła, ale ona wolała wyciągnąć
łapy po to, co nie należało się jej. Prychnęłam
w duchu. Bezmyślna i zarozumiała kobieta. Zbyt bezmyślna i zarozumiała,
żeby przeżyć.
Sprawy administracyjne
należały do najnudniejszych zajęć pod obliczem wielkiego Ra i, jak na złość,
zajmowały mi najwięcej czasu. Niejednokrotnie przesiadywałam w swoich komnatach
długie godziny i wczytywałam się w pisane na długich zwojach papirusu
dokumenty, które układano obok mojego biurka w wielkie kolumny; oczywiście
mogłam po prostu wszystko podpisać i odpuścić sobie czytanie, lecz wszystkie
żądania i propozycje układali kapłani, więc trzeba to było wszystko dokładnie
przeanalizować, gdyż niemal wszyscy słynęli z lepkich rączek. Żyłam nadzieją,
że pewnego dnia zatrudnię kogoś, kto zdejmie z moich barków to uciążliwe
brzemię, ale teraz każdy formularz i każdy podpis był na mojej głowie.
Tego dnia byłam
zadowolona. Kiedy o świcie przyszłam do swojego gabinetu, znalazłam na biurku
raczej niewielki stos zwiniętych kart, zza którego po spoczęciu na krześle
widać było drzwi. Z zapałem (który kończył się zazwyczaj po zapoznaniu się z
drugim dokumentem) sięgnęłam po rolkę znajdującą się na samym szczycie
papirusowej piramidy i rozłożyłam ją przed sobą. Nie było aż tak źle, bogowie
najwyraźniej już zaplanowali moje dzisiejsze przedpołudnie, a wśród ich
koncepcji nie było przeglądania papierów nadesłanych przez kapłanów. Słońce
dopiero wychodziło zza horyzontu, rozlewając po pustynnych wydmach pomarańczowo
krwawe plamy światła, a ja jeszcze nie do końca się rozbudziłam, więc
przyciągnęłam sobie bliżej nową świecę i tylko przeleciałam wzrokiem po ładnie
nakreślonych hieroglifach, wyłapując interesujące mnie słowa związane z
pielgrzymką na cześć obrażonego i
czcigodnego boga Ozyrysa. Poczułam, że policzki mi czerwienieją; to ja
powinnam się o to zatroszczyć, i to zaraz po zdemolowaniu świątyni. Być może
niektórzy kapłani nie są aż tak chciwi? Nieprzyjemny skurcz w żołądku ustąpił
dopiero w momencie, kiedy złożyłam pod tekstem swój podpis i zapieczętowałam
rulon.
Kolejne pisma nie były
już tak emocjonujące, lecz mocna kawa przyniesiona przez jedną z dwórek mniej
więcej przed godziną dziewiątą okazała się bardzo pomocna. Piramida malała z
kwadransa na kwadrans, lecz wciąż działo się to o wiele za wolno, a absolutnie
wszystko mnie rozpraszało. Gwar za oknem był stłumiony, lecz na tyle wyraźny,
abym bez problemu rozróżniła srebrzysty dźwięk dzwonków dobiegający z
najbliższej świątyni, trzask toczącego się przez rynek wozu, jakieś kłócące się
w oddali przekupy… Westchnęłam tęsknie, kiedy kilkakrotnie wyłapałam z tego
porannego zgiełku mocno stłumiony ryk Królowej. Tak, dziś zdecydowanie nie
mogłam pozbierać myśli do kupy, kiedy ślęczałam nad kolejną nudną fakturą, lecz
nie bardziej niż zwykle. Dlatego z ożywieniem poderwałam głowę znad rozwiniętej
rolki papirusu, kiedy ktoś zapukał, a drzwi otworzyły się i do środka niemal
pustego gabinetu wtoczył się jakiś brudny, spocony mężczyzna, w którym poznałam
jednego z nocnych strażników. Skinęłam głową, robiąc taką minę, jakbym była
oburzona jego nagłym wtargnięciem.
- Najpierw poszliśmy do
najwyższego kapłana świętego b-boga Anubisa, jako że jest on opiekunem
zmarłych…
- Do rzeczy – przerwałam mu,
choć w duchu bardzo się ucieszyłam, kiedy padło imię mojego ulubionego boga.
Miałam nadzieję, że nareszcie pojawił się jakiś pretekst, abym mogła przełożyć
czytanie kapłańskich wypocin na jutro (czego z pewnością pożałuję zaraz
następnego ranka).
- No więc… Kiedy to usłyszał,
zrobił się straszny raban, a on kazał mi przyjść prosto do p-pani –
wydyszał, pocąc się i czerwieniąc jeszcze bardziej. – Ktoś okradał grobowce, ale dopiero teraz udało nam się ich złapać…
Czekają od świtu w lochach, a-a-ale…
Wyprostowałam się gwałtownie, a serce załomotało mi mocniej w piersi.
- Okradane grobowce? Nasze
grobowce? Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz? Przecież to sprawa
ogromnej wagi! – przerwałam mu, na co czarodziej jeszcze bardziej się
rozdygotał i musiało minąć trochę czasu, zanim zdołał mi wszystko wyjaśnić.
- Nie, miłościwa pani, złodzieje
usiłowali okraść grobowiec k-kupca Karima Mutazzy, rozszarpanego przed pięcioma
lat przez akromantule… To była głośna sprawa, miłościwa pani. A-ale niczego nie
zdążyli zwinąć, bo żeśmy ich przydybali, jak się jeszcze kręcili w podziemiach.
Westchnęłam i z powrotem pochyliłam się nad papirusem, aby ukryć
zażenowanie. W międzyczasie zauważyłam, że w miejscu, gdzie miałam się
podpisać, zrobiłam ogromnego kleksa, więc złożyłam parafkę w rogu dokumentu.
Domyśliłam się, że wysłali do mnie człowieka najbardziej kulturalnego i
wygadanego, więc nawet nie chciałam się zastanawiać, jakie maniery posiadali
pozostali.
- Na szkaradnego Besa, a cóż
mnie to? – prychnęłam pod nosem, zła, że pozornie niecierpiąca zwłoki
sprawa okazała się taką błahostką. – Dlaczego
zawracasz mi głowę takimi detalami? O bogowie – jeszcze raz westchnęłam i
wskazałam na obszarpany rulonik w jego dłoniach – pokaż mi ten świstek.
Przebiegłam wzrokiem po wysmażonym przez kapłana Anubisa (wcale nie
tego najwyższego) żądaniu o podwieszanie i publiczne ćwiartowanie
nieszczęśników, po czym podarłam pergamin, przyrzekłszy sobie w duchu, iż
gruntownie przemyślę zmianę wartowników przy drzwiach do moich prywatnych
komnat.
- Przecież to się nie nadaje do
niczego…
- To co mamy z nimi zrobić?
– zapytał gorączkowo mężczyzna.
Jeszcze raz spojrzałam na jego błyszczącą, zarumienioną twarz, lecz
postanowiłam puścić mimo uszu ten nachalny wybuch. Na pierwszy rzut oka było
widać, że czarodziej nigdy nie miał do czynienia ani z dworem, ani z jego
mieszkańcami, a na pielgrzymki chadzał jedynie od święta.
- Spalić.
Pokręciłam ze zniecierpliwieniem głową, kiedy mężczyzna, cały w
ukłonach, wycofał się za drzwi. Chcąc nie chcąc, musiałam znowu skierować swą
rozmytą uwagę na stos dokumentów, który nie był już taki duży, lecz dla mnie
wciąż był wyższy niż Piramida Cheopsa. Wiedziałam, że kiedy już uporam się z
przykrymi obowiązkami, rozkażę natychmiast pozłocić Królowej rogi, a kolce na
ogonie zagęścić diamentami. To miała być dla mnie rozrywka i swego rodzaju
rekompensata za kolejną samotnie spędzoną noc. Byłam bardzo zadowolona z
pomyślnego obrotu spraw Czarnego Pana. Naprawdę.
Lecz jego wciąż powielające się nieobecności (i to nocne nieobecności) stawały
się coraz bardziej podejrzane, przez co w mojej głowie zaczynały rodzić się
przeróżne wizje, w których na pierwszym planie widniała moja wygnana siostra. Choć
wiedziałam, że to niemożliwe, bywały takie momenty, w których w wyobraźni
widziałam ją żywą. Może jakimś cudem udało się jej znaleźć schronienie… A może
(na samą myśl o tym moje wnętrzności robiły bardzo nieprzyjemne salto) sam
Voldemort pomógł przeżyć? Im dłużej pozwalałam tym obrazom biegać po mojej
głowie, tym większą odczuwałam do Czarnego Pana niechęć, a jego nieobecność
dodatkowo potęgowała te uczucia. Mimo że zajęcia wciąż się mnożyły, ja nie
mogłam znaleźć w sobie motywacji, aby poświęcać się tym wszystkim obrządkom,
urzędowym papierom, planom na nową szkołę dla przyszłych uzdrowicieli… Kiedy
nie zjawił się czwartą noc z rzędu, byłam już pewna, że moje domysły nie są
tylko błahymi urojeniami.
Powrót po siedmiodniowej
nieobecności nie okazał się dla Voldemorta zbyt fortunny, choć on sam wyglądał
na bardzo zadowolonego. Gdy tylko zobaczyłam ten zimny półuśmieszek,
natychmiast zrozumiałam, co go tak cieszyło; zapewne wracał od tej ladacznicy.
Nie mogłam znieść, że tak bezczelnie grał mi na nosie. Może jeszcze utrzymywał
ją ze złota z królewskiego skarbca. Ta myśl tak uderzyła mi do głowy, że
natychmiast zerwałam się łóżka, w którym go oczekiwałam. Czułam, jak ogarnia
mnie szał podobny do tego, którego doświadczyłam podczas walki ze smokami, ale
tym razem budził się we mnie stopniowo.
- I co, jakie wieści? –
zapytałam podniesionym głosem.
Voldemort drgnął. Nie był głupcem, od razu zauważył, że coś się we
mnie zmieniło, ale nie był w tak dobrym humorze, żeby się ze mną szarpać. I
dobrze, bo nie zniosłabym jego kolejnych złośliwości. Zbyt głęboko wbił mi nóż
w plecy, bym miała chęci na kolejną jałową dyskusję, która skutkowałaby
kolejnym stresem. Starałam się nie myśleć, że tymi rękami, w których przewijał
teraz różdżkę, jeszcze chwilę temu dotykał ciała tej dziwki.
- Nie drażnij mnie, wiedźmo. Jeśli
mam wysłuchiwać twoich narzekań, to ostrzegam cię, że nie jest to najlepszy
moment – warknął i podszedł do lakierowanego barku, żeby nalać sobie do
kryształowego pucharka jakiegoś rubinowego trunku.
Ten widok jeszcze bardziej mnie rozjuszył. Krew uderzyła mi do głowy,
a ja już w ogóle nad sobą nie panowałam.
- Nie dość cię napoiła winem ta
dziwka? – natarłam na niego, zachowując jednocześnie bezpieczną odległość,
bo w ręce wciąż ściskał różdżkę. – Myślisz,
że tak jestem głupia, że nie zauważam, jak się wymykasz? Nawet się z tym nie
kryjesz! Może od razu załóż sobie w pałacu burdel, bo niepotrzebnie tracisz
czas na eskapady do Kairu!
Czarny Pan odstawił naczynie od ust i poruszył się niespokojnie, a na
jego skroni pojawiła się gruba, pulsująca żyła, jednak twarz wciąż pozostawała
chłodna i bez wyrazu, choć zauważyłam, jak zaciska w nerwach wargi.
- Jest to jakiś pomysł. Rozważę
za i przeciw. – Spojrzał na mnie płonącymi oczyma.
W napadzie wściekłości nie dosłyszałam w jego głosie tej subtelnej
nutki sarkazmu. Nie mogłam uwierzyć w jego bezczelność; doskoczyłam do niego i
wytrąciłam mu puchar z ręki, który roztrzaskał się o kamienną podłogę na
drobniutkie kawałeczki, opryskując Voldemortowi szatę winem. To było już
definitywne przekroczenie granicy, ale nie zważałam już, czy popełnię błąd, czy
nie.
- Ty zuchwały sukinsynu, nie
dość ci było mojej krzywdy…
Nie pozwolił mi skończyć; doskoczył do mnie jak diabeł, a biła z niego
tak oszałamiająca energia, jakby miał zamiar rozerwać mnie na strzępy jak te
smoki na pustyni. Strącił mi z głowy perukę i chwycił za włosy; sekundę później
już trzasnęłam plecami o ścianę (poczułam, jak tępy ból po uderzeniu skręca mi
wnętrzności), a on był przy mnie ogarnięty zimną furią. Jego elektryzująca
magia osaczyła mnie ze wszystkich stron, wywołując nieprzyjemne pieczenie.
Gdyby nie wciąż gotujący się we mnie gniew, zrobiłabym wszystko, żeby
wyślizgnąć się spod jej zasięgu.
- Ty głupia kobieto, pomyśl, czy
teraz, kiedy mam na głowię Harry’ego Pottera i przepowiednię, pakowałbym się w
romans z twoją szaloną siostrą? – wysyczał przez zaciśnięte zęby, a jego
oczy rozjarzyły się rubinowym blaskiem. – Wysłałaś
ją na pustynię, więc niech tam sobie gnije.
Roześmiałam mu się prosto w twarz. Kłamstwo przychodziło mu z taką
łatwością, a wszystko inne najprościej było przykryć złością. Nie miałam już
żadnych wątpliwości, dlaczego osiągnął taką porażającą władzę w tak krótkim
czasie, ale jego nikczemne występki nie miały dla mnie żadnego znaczenia, bo ja
już miałam swoją teorię na ten temat.
- Nasz syn wkrótce będzie cię
miał za obcego, do tego dążysz? Już ci się znudziło bycie ojcem?
- Cóż, najwyższa pora, żebyś
urodziła kolejnego.
Nie było już z nim żadnej dyskusji. Spętał mi ręce, tak, że sekundę
później miał już wolną drogę do mojego ciała, a ślepy był na wszelkie krzyki i
opory. Umknęło mi, kiedy jego szata znikła. Kilkakrotnie odwracałam głowę i
miotałam się, jak tylko mogłam, aby uniknął jego ust, ale mój opór szybko się
złamał, a chwilę później sama dopraszałam się jego bliskości, lecz nie chciałam
jeszcze stać się brzemienną. Zbyt pokochałam odzyskaną wolność.
~*~
Zdążyłam, zdążyłam przed
jazdą do Krakowa, jestem z siebie dumna. Wiem, że ten rozdział zasługuje na
porządne betowanie, ale z pewnością nie bardziej niż pierwsze odcinki. Dzisiaj
dedykacja dla Eweline. :*
* Anat występuje jako
bogini płodności, ale jest także wojowniczką, przed której szałem nie jest w
stanie uchronić się absolutnie nikt.