Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne
sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Zniknął na ponad dwa
tygodnie, żeby obrócić Anglię w ruinę, lecz wierzyłam, że chciał także uciec od
tematu. Po wszystkim zostawił mnie samą, a następnego dnia, kiedy zaciskałam
zęby, żeby znieść spojrzenia usługujących mi dziewcząt, dowiedziałam się od
Heather, że pan zniknął i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Przypuszczałam, że
poleciał realizować swoje plany, a gazety potwierdziły moje przypuszczenia
zaraz następnego dnia — dementorzy opuścili Azkaban i rozpierzchli
się po kraju, a dziennikarze (kiedy już przeżyli wydarzenie w angielskim
Departamencie Tajemnic i śmierć Syriusza Blacka) rozpisywali się o zmianach w
kardach. Do każdego Proroka Codziennego
dołączano różnokolorowe ulotki nawołujące do rzucania zaklęć ochronnych na domy
mugoli z sąsiedztwa i poradniki Jak
rozpoznać śmierciożercę. Kiedy
miałam dobry humor, piałam nad tym ze śmiechu.
Jednak w humorze bywałam
bardzo rzadko, najczęściej zamykałam się w gabinecie i pracowałam do późna,
przyjmując jedynie Quasima (który jako jeden z nielicznych nie działał mi
ostatnio na nerwy), kiedy przychodził z informacjami z Saher. Nie obyło się też
bez przemeblowania; rozkazałam umieścić kołyskę Totmesa pod oknem, abym mogła
zerkać na niego zza biurka, kiedy miałam na to ochotę, a gdy oczy zmęczyły się
od czytania napływających bez przerwy dokumentów, brałam go na ręce i nosiłam,
dopóki nie usnął. Różnił się tak od swojego brata, jak to tylko
możliwe — płakał znacznie częściej, ale i łatwiej mogłam go uspokoić.
Nie biła od niego ta ciemna energia, którą wyczuwałam od Silasa, lecz nie
miałam prawa mieć do niego pretensji, wszak nie było w nim niczego z
Voldemorta. Często łapałam się na rozmyślaniu o jego prawdziwych rodzicach. Jak
wyglądało ich życie, zanim postanowili udać się na samobójczą misję pod
Kemmhyt? I kim zostałby Totmes, gdyby nie zginęli?
Z początku wejście do
świątyni Anubisa nie wchodziło w grę. Czułam się nieczysta, bo złamałam
niepisaną umowę między nami, a wydawało mi się nieprawdopodobne, by bóg
wybaczył tę zdradę. Bardzo szybko się zorientowałam, że nie potrafiłam żyć z
dala od niego, lecz nie śmiałam nawet myśleć o wznowieniu rytuałów. To
wychodziło daleko poza pojęcie bezczelności. Po trzech dniach całkowitej
izolacji i trwającego postu musiałam przyznać, że fatalne samopoczucie i
drżenie rąk nie wzięło się znikąd. Po spustoszeniu świątyni Ozyrysa szukałam
pomocy u Anubisa, zatem na tęsknotę i gorycz po odsunięciu od niego antidotum
na zatrute serce okazało się łagodne oblicze Izydy. Nie tylko ukoiła podczas
tęsknoty, ale — chcąc nie chcąc — przypominała o Czarnym
Panu, wszak to dzięki jej błogosławieństwu staliśmy się małżeństwem. Zdarzało
się, że nocami wymykałam się z sypialni i przesiadywałam w jej kaplicy, dopóki
niepokój nie ustąpił. Spoczywałam zakameleonowana na marmurowej podłodze przed onieśmielającym
majestatem Izydy. Wysoka, z przepięknie wyciosaną w kości słoniowej twarzą,
cała w złocie i klejnotach — tak widniała od stuleci pod sklepieniem
pomalowanym w gwiazdy, roztaczając przyjemnie błogą aurę. Nie budziła we mnie
tego, co odczuwałam, przebywając w świątyni Anubisa, lecz coś nieustannie
podpowiadało, że właśnie tu powinnam szukać pocieszenia. Siadałam z nogami
przyciągniętymi do piersi i wpatrywałam się w nieruchome oblicze, opierając
podbródek na kolanach. Lubiłam ciepły półmrok, tańczące na złoceniach odbicia
płomyki świec i otumaniający zapach mirry unoszący się nad misami z
kadzidełkami. Na wpół przezroczyste, pomarańczowe tkaniny, którymi obwieszono
pokryte starymi malowidłami ściany, wzmacniały poczucie ciasnoty maleńkiej
kaplicy. Kiedy odbywały się wieczorne modlitwy, chowałam się — nadal zakameleonowana — tak,
by nikt przypadkowo na mnie nie nastąpił, ale by jednocześnie widzieć posąg
Izydy. Słuchałam, jak kapłani mruczeli chwalebne pieśni, a ja kołysałam się
nieznacznie, powoli wdychając ciężkie, upajające wonie. Popadałam wtedy w
trans, ale zupełnie odmienny od tego, którego doznawałam podczas połączenia z
Anubisem. Tęskniłam do boga i gryzłam się z myślami, ponieważ wiedziałam, że
nareszcie musiał nadejść ten moment, kiedy zdecyduję. Na samo wspomnienie
feralnego wieczora aż mnie skręcało — nie potrafiłam rozróżnić, z
czego bardziej: ze wstrętu czy rozgoryczenia. Voldemort zniszczył to, co
wypracowałam dla Anubisa, lecz nadal pozostawał moim mężem. Spędzałam u stóp
Izydy kolejne kwadranse, to wspominając rytuały, to ceremonię zaślubin, powoli
uświadamiając sobie winę. Zerkałam na ślubny pierścień, który (coś wściekłego w
głowie od początku podpowiadało, że to słuszne) powinnam rozbić na proch za
występek Czarnego Pana, lecz w gniewie hamowała mnie Izyda. Łagodniej, powtarzała. Winnaś rozumieć więcej, bo jesteś kobietą.
A ja nawet nie próbowałam dociec, czy bogini naprawdę to szeptała, czy to
jedynie mój własny rozsądek. Przysuwałam wtedy pierścień do oczu, dotykając
chropowatej powierzchni hieroglifów i maleńkich, turkusowych ziarenek i
zastanawiając się, czy on, mój mąż, też czasami spoglądał na swój. Nigdy się
nie łudziłam, że dla Voldemorta to cokolwiek znaczyło, ale przysięga złożona
przed świętą Enneadą w moich oczach była nienaruszona. Żałowałam, że z taką
lekkością i pewną beztroską podeszłam do ślubu, wierząc, że Czarny Pan
pozostanie co najwyżej ospałym lwem po udanym polowaniu, nie agresywnym
napastnikiem. Z błogosławieństwem Izydy zaczęłam się zastanawiać, czy może nie warto
było owego wieczora przedrzeć się przez piekło, aby dostąpić raju. Gdy zaduch
powoli stawał się nie do zniesienia, a woń mirry mdła, zimny strumień powietrza
z różdżki przynosił ulgę. Wtedy modliłam się, by w obliczu świeżych jeszcze ran
zachować równie chłodną głowę.
*
Po dwóch tygodniach jego
nieobecności nareszcie się do tego przyznałam — czekałam, aż wróci. W
natłoku obowiązków nie miałam okazji nawet o tym pomyśleć, lecz gdzieś z tyłu głowy
wypatrywałam jakiejś wiadomości od męża, artykułu w gazecie, który
potwierdziłby, że w Anglii na moment ucichło, a nawet krótkiego listu
zaplątanego w stosy dokumentów dostarczanych mi codziennie przez Heather. Nadal
nie ukarałam jej za zuchwalstwo, lecz miałam to w pamięci i czekałam na
odrobinę wytchnienia, kiedy mogłabym wszystko przemyśleć — odliczałam
do otwarcia kaplicy Sachmet. Wierzyłam, że kiedy budowa się zakończy, ogromny
głaz spadnie z moich barków. Niemniej jednak straciłam zaufanie do najwierniejszej
kapłanki i wszystkie istotne sprawy związane z finansami nadzorowałam
osobiście. Prawie całkowicie poprzestałam ćwiczeń na arenie, a godziny w
świątyni Anubisa zastępowałam minutami przed posągiem Izydy, tęskniąc za
Anubisem. Przyznanie się przed sobą do błędu wiele mnie kosztowało, ale
uczyniłam to — źle postąpiłam, odsuwając męża od łoża przez błędne
rozumienie sygnałów Anubisa. Żyłam sama i myśl o nim towarzyszyła mi niemal bez
przerwy, lecz nadal czułam to drażniące niedopełnienie. Wściekłość i
rozgoryczenie narastały z dnia na dzień; nie mogłam uwierzyć, że Czarny Pan
zostawił mnie samą z fałszywym doradztwem, problemami finansowymi i tęsknotą za
bliskością tego, co niedostępne — jego, Anubisa i Silasa. Pocieszałam
się obecnością Totmesa, lecz za każdym razem, gdy brałam go w ramiona, przed
oczami miałam Silasa, lecz nie śmiałam sprowadzić go z powrotem, dopóki Kemmhyt
nie odzyska swego króla.
Stało się to dopiero pod
koniec lipca. Niewyjaśnione sprawy całkowicie odarły moją rutynę z przyjemności,
lecz czas okazał się doskonałym lekarstwem. Wstawałam przed świtem i pracowałam
nad tym, co mogłam zrobić w gabinecie, by po śniadaniu i porannych modlitwach
nadzorować budowę kaplicy, jak często się dało, a później wracać do
porywających spraw administracyjnych i spotkań, które (w razie potrzeby)
zwalałam na głowę Heather. Wieczorami opierałam się pokusie, aby zaznać mocy
Anubisa, lecz nadal wahałam się choćby przed samym przekroczeniem progu jego
świątyni.
Wiadomość o powrocie Czarnego Pana zastała mnie przy biurku. W
gabinecie panowała głucha cisza przerywana jedynie skrzypieniem mojego
pióra — Totmes zasnął zaledwie kilka minut temu, a ja rzuciłam
wszystkie znane sobie zaklęcia wyciszające, by żaden dźwięk z zewnątrz go nie
obudził. Pochylałam się właśnie nad listem od pana Waznera, szeptem dyktując
odpowiedź, a złota stalówka śmigała po cieniutkiej, alabastrowo białej stronie
papirusu, kiedy drzwi otworzyły się z niskim stęknięciem, a w progu pojawiła
się Heather.
— Mów i zejdź mi z oczu — mruknęłam,
nie podnosząc na nią wzroku; automatycznie pomyślałam o Quasimie.
— Moja pani… pan wrócił.
Godzinę temu.
Natychmiast poderwałam głowę znad pisma, a wnętrzności związały się w
bolesny supeł. Serce zabiło tak mocno, że prawie wyskoczyło mi z piersi, ale
natychmiast się opanowałam. Odetchnęłam możliwie najdyskretniej i wyprostowałam
się godnie, patrząc chłodno na czarownicę; jej twarz — mimo świec i
łagodnych promieni zachodzącego słońca — pozostawała w mroku,
wyróżniały się tylko ogromne piersi i rozdęty pod nimi brzuch ukryty za
jadowicie zielonym materiałem przewiewnej szaty.
— Dobrze. — Musiałam
przełknąć ślinę, bo zadrapało mnie w gardle. Złożyłam pióro, niedokończoną
odpowiedź dla pana Waznera i uniosłam się na krześle. — Jest u siebie?
W tym czasie Heather poruszyła się niespokojnie i wystąpiła krok
naprzód, a czerwone światło zachodzącego słońca padło na jej twarz. Wyraźnie
się spięła, zacisnęła wargi, a dołeczki w pergaminowych policzkach pogłębiły
się. Na ten widok podniosło mi się ciśnienie, ale cierpliwie czekałam na to, co
powie.
— Tak — odparła
stanowczo, a namalowanie brwi jej zadrgały. — Ale pan zasiadł do kolacji, nie zechce cię widzieć.
Nawet nie próbowałam powstrzymać głośnego prychnięcia. Zanim Heather
się obejrzała, otoczyłam biurko i znalazłam się przy niej, lecz nie zamierzałam
robić jej awantury. Ze względu na śpiącego Totmesa powściągnęłam gniew, choć
czułam, jak mięśnie nad ustami i same wargi drżały mi niekontrolowanie. Kapłanka
nie cofnęła się, kiedy pochyliłam się, by nasze twarze znalazły się na jednym
poziomie; mój uśmiech przy zaciśniętej mocno szczęce musiał wyglądać
niepokojąco.
— Nie dbam o to — wyrzuciłam
z siebie przez zaciśnięte ze złości gardło. — Skończysz list to Waznera i to dość twoich obowiązków na dziś, pojmujesz?
Nie zaprzątałam sobie głowy jej odpowiedzią, tylko niemal wyleciałam z
pokoju, podtrzymując jedną ręką długą, białą szatę, by nie nastąpić na jej
kraj. Pełna byłam targających sercem sprzeczności, nie miałam też pewności, że
Voldemort nie wyrzuci mnie za drzwi lub czy najzwyczajniej nie pocałuję klamki.
Prawie biegłam pogrążonymi w czerwonym półmroku korytarzami, nie rozglądając
się na boki, nie odpowiadając na pozdrowienia; chciałam zobaczyć męża,
jednocześnie dobrze czując się w tym bezpiecznym, wygodnym stanie zawieszenia.
Wiedziałam, że tak naprawdę nigdy nie rozwścieczyłam Czarnego Pana. Zdarzało
się, że widziałam go w akcji, lecz nigdy nie był nawet bliski dotknięcia furii,
w jaką wpadał. Kiedy mknęłam przez salę wypełnioną Horusami, zastanawiałam się,
czy byłby w stanie przekląć mnie Cruciatusem. Tak, oczywiście, że tak. Lecz czy pozwoliłby sobie na taką złość,
by posunąć się do ostateczności?
Przed wejściem do jego gabinetu nie spotkałam nikogo, nawet
strażników, ale zaniepokoiłam się dopiero wtedy, gdy musnęłam dwuskrzydłowe
drzwi, a one otworzyły się automatycznie. Żadnych zaklęć ochronnych. Nawet
prostej zasuwy. Musiałam natychmiast otrząsnąć się ze zdenerwowania, bo kiedy
zawiasy wydały z siebie długi, niski jęk, a drzwi rozwarły się na oścież, spostrzegłam
kawałek biurka i spoczywającą na nim znajomą białą dłoń. Z sercem w gardle
przekroczyłam nieistniejący próg, przeszłam przez krótki, obity drewnem
przedpokój i dumnie wyprostowana stanęłam przed mężem. Siedział tyłem do
zasłoniętego okna i wodził koniuszkiem suchego pióra po długim na co najmniej
stopę tekście (szybki rzut oka wystarczył, bym poznała zamaszyste pismo, lecz
nie mogłam sobie przypomnieć, do kogo należało); poza tym na biurku panował
niemal idealny porządek — obok trzech poukładanych na sobie książek
leżał talerz, a na nim kilka kości.
Prędko przeniosłam wzrok na Voldemorta; ten odłożył pióro na bok i
zwinął powoli list (serce na moment zamarło — to oznaczało dłuższą
rozmowę, nie mogło być inaczej), a kiedy na mnie spojrzał, na moment całkowicie
zaniemówiłam. Spodziewałam się reprymendy, kolejnego nienawistnego syczenia,
ale on tylko wstał, powoli obszedł biurko i oparł się o nie. Teraz staliśmy
dokładnie naprzeciwko siebie, w przyzwoitej i przede wszystkim bezpiecznej odległości, choć zdążyłam
się już przekonać, że Czarny Pan potrafił zmniejszać je, zanim zdążyłam
mrugnąć. Jednak ułamek sekundy skołowania nie zbił mnie z tropu. Pochyliłam się
w nieznacznym, sztywnym półukłonie, starając się nie trwać w nim zbyt długo, a
kiedy się wyprostowałam, Voldemort skinął głową. Również krótko i wymuszenie,
lecz z miną wyrażającą w półuśmieszku pewną satysfakcję. Jedna dłoń powędrowała
do jego ust; przyglądał mi się bezczelnie lekko przymrużonymi oczami, podczas
gdy koniuszek palca zaczął powoli gładzić wąskie wargi.
— Zostaniesz na dłużej? — zapytałam
cicho, starając się zapanować nad drżeniem głosu; Czarny Pan przytaknął, więc
dodałam, świadoma sztywności swego tonu: — Zatem sprowadzę Silasa, jeśli uważasz, że jest już bezpiecznie.
— Nigdy nic mu nie groziło.
Skinęłam głową i zapanowało między nami niezręczne milczenie.
Niezręczne z mojej strony, bo Voldemort zdawał się zupełnie nie przejmować ani
napiętą atmosferą, ani nierozwikłanym problemem. Nadal zachowując wystarczającą
odległość (jakoś nie mogłam podejść bliżej, choć wydawało mi się, że powinnam),
siląc się na spokój, podjęłam:
— Choć źle się stało, oboje
potrzebowaliśmy takiego oczyszczenia. Myślę, że bogowie mieli w tym jakiś
zamysł, którego nie pojmiemy i musimy się z nim pogodzić. Przez te dni bardzo
chciałam pogrążyć się w rozpaczy, lecz dotarło do mnie, że tacy już jesteśmy.
Odsłoniłam się przed nim bardziej niż kiedykolwiek od jego powrotu, a
on… prychnął! Znieruchomiał z dłonią przy ustach, z szeroko otwartymi oczami,
jakby nie tego się spodziewał. Nieistniejące brwi zmarszczyły się mocno i jego
twarz nareszcie nabrała mocnego wyrazu, co nie uczyniło go bardziej
przewidywalnym. Wręcz przeciwnie, musiał na moment stracić kontrolę, bo drgnął,
chcąc wystąpić krok naprzód, ale z nieznanych mi pobudek rozmyślił się.
Spodziewałam się po sobie większego zdenerwowania, lecz stałam wyprostowana i
spokojna, podczas gdy on rozłożył ramiona, pozwalając sobie na krótki, pusty
śmiech.
— Chcesz powiedzieć, że
powinniśmy sobie wybaczyć.
— Tak.
Znów się zaśmiał, tym razem z większym niedowierzaniem, ja zaś nie
widziałam w tym nic zabawnego. Odetchnęłam swobodniej, bo uświadomiłam sobie,
że udało mi się na chwilę zbić go z tropu; to wyglądało cholernie niepokojąco,
lecz przyniosło pewnego rodzaju satysfakcję. No i świadomość, że nie śmiał mnie
dotknąć — on również nie osiągnął pełni szczęścia podczas ostatnich
tygodni, teraz byłam tego pewna. Teraz już wiedziałam, że uczyniłam dobrze; w
ten sposób włożyłam nam w dłonie czystą kartę.
— Jesteś…
— …dobrą żoną — odważyłam
się mu przerwać. Nie musiałam się wysilać, by w moim głosie zabrzmiała
stal. — A ty dobrym mężem.
Skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę, uważnie mi się
przypatrując. Słońce za jego plecami już zaszło i czerwona poświata zniknęła, a
Voldemort (w swojej nieśmiertelnej czarnej szacie zapiętej pod samą szyję)
niemal zginął w szarym półmroku; różdżka pojawiła się w jego dłoni niewiadomo
skąd, a ułamek sekundy później wszystkie świece płonęły. Subtelny, pomarańczowy
zapach świeżego wosku momentalnie wypełnił gabinet.
— Wiesz, jak uprzyjemnić
naszą wspólną nieśmiertelność. — Odwrócił się i zasiadł z
powrotem za biurkiem. Jeszcze jedno machnięcie różdżki, a talerz zalśnił
czystością i odleciał na stół. — Poślesz
po Silasa. Zobaczę go, zanim wrócę do Londynu.
Na powrót rozłożył przed sobą niedokończony list, a z szuflady
przyfrunęła czysta rolka pergaminu i butelka atramentu. Trzymał się całkowicie
spokojnie, zupełnie nie tak, jakby dopiero co odbył rozmowę na ważny temat, a
ja zaczęłam się zastanawiać, ile było w tym pozorów, a ile naturalności.
Cisnęło mi się na usta jeszcze bardzo wiele, lecz jedno spojrzenie Voldemorta
wystarczyło, by oznajmić, że moja audiencja właśnie dobiegła końca. Wyszłam z
jego pokoju z lżejszym sumieniem, jednocześnie czując irytujące niedopełnienie.
Wierzyłam, że po przełomie, który dokonał się trzy tygodnie temu, nie należało
czekać na coś wielkiego. Czas — tego oboje potrzebowaliśmy. I choć
serce oddałam Anubisowi, mogłam sobie pozwolić, by przez jakiś czas pobyć
Izydą. Położyłam się w znacznej mierze uspokojona, lecz długo nie mogłam
zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, mając wrażenie, że materac wypchano
gwoździami. Rozmyślałam, jak długo będę mogła… no właśnie. Cieszyć się obecnością męża? Zdawał się zachowywać jak zwykle, lecz
nie miałam prawa oczekiwać inaczej. Doszło do mnie, że istotnie miał na głowie
sprawy całej Anglii. Egipt tego nie odczuwał, ale na Wyspach terror zaczął się
na dobre. Czyż do tego nie dążyliśmy? Pragnęliśmy jedynie urządzić świat pod
siebie, nie było w tym nic złego.
Jedynie.
*
Silas dotarł do Kemmhyt
zaledwie cztery dni później, a Czarny Pan rzeczywiście rozkazał go do siebie
przyprowadzić. Nie mogłam przegapić takiej okazji, dlatego zaniosłam mu syna we
własnych ramionach; zastałam Voldemorta — jak zwykle od jego
powrotu — w gabinecie wypełnionym zapachem pracy, atramentu i
skupienia. Od kiedy prawie wszyscy śmierciożercy opuścili Kemmhyt, pod drzwiami
nikt się nie czaił, a na korytarzach zapanowała większa niefrasobliwość, mimo
że pan wzbudzał nie mniejszy szacunek. Nie wziął dziecka na ręce, zaledwie
dotknął jego twarzy jak uzdrowiciel sprawdzającym temperaturę, pogłaskał łysą
główkę i odwrócił się, by pozbierać z biurka zwoje, które zabrał z Biblioteki Tota.
Gdy mówił, w jego głosie słyszałam dezaprobatę, choć twarzy wyrażała zgoła co
innego. Był zainteresowany jedynie postępami Silasa, pytał o wszystko, co
związane z magiczną aurą, a ja powtarzałam mu wszystko, czego dowiedziałam się
od pana Waznera i Nadiry. Prawie zapomniałam, że tyle znaczył dla niego
syn — czarodziejski eksperyment, próba siły własnych genów? Co może
wyjść z połączenia Królowej Kemmhyt i największego czarnoksiężnika
wszechczasów? Zapytałam, czy zechce ujrzeć drugiego syna, ale nie otrzymałam
odpowiedzi i zostałam wyproszona, bo on, potężny myśliciel, potrzebował zostać
sam, by knuć w spokoju. I wtedy do mnie
dotarło, że sprowadzenie Silasa nie wynikało z żadnych ojcowskich pobudek.
Zwyczajnie miał okazję, by mi udowodnić, jak bardzo nie akceptował Totmesa. Znów
musiałam zacisnąć zęby i odejść, zastanawiając się, jak długo będę musiała
naśladować Izydę.
Stopniowo powróciłam na
bezpieczne łono Anubisa. Z początku odwiedzałam jedynie swojego horkruksa,
ponieważ wydawał mi się bezpośrednio związany z mocą boską, aż nareszcie
postanowiłam wziąć udział we wspólnym rytuale zjednoczenia. Nie spodziewałam
się, że Anubis we mnie wniknie — tak też się stało, jak zwykle wybrał
tę starą czarownicę, a ja nie potrafiłam rozgryźć jego motywów. Do opętania
dochodziło za każdym razem, lecz tylko wtedy, kiedy byliśmy ze sobą sam na sam,
mimo to i tak czułam się odtrącona. Po wszystkim zostałam i sama odbyłam
rytuał — nie mogłam dłużej znieść naszej rozłąki, czułam pulsujący
ból rozsadzający wnętrzności, dopóki boska moc nie załatała pustki. Pierwszy
raz od tygodni nareszcie poczułam szczęście, bo staliśmy się z Anubisem
jednością. Po wszystkim wróciłam do siebie w gorszym stanie niż po pierwszym
opętaniu, lecz uradowana jak nigdy. Gdy zwróciłam już całą czarną, kleistą
substancję i zaczęłam dławić się czymś, co przypominało nie do końca
zakrzepniętą krew, zgodziłam się na wizytę pana Waznera, ale nie pozwoliłam
sobie na krztynę lęku, ponieważ bogowie nade mną czuwali.
Czarny Pan zjawiał się
na każdym z czterech posiłków (pozytywne złączenie podczas rytuału i fatalną
noc uznałam za dobry znak od Sachmet i postanowiłam zakończyć post po sześciu
tygodniach), lecz poza nimi prawie w ogóle go nie widywałam. Spędzał całe dnie
albo poza zamkiem, albo zamknięty w swoim gabinecie, mimo to nie odczuwałam, by
mnie unikał. Rozmawialiśmy jak zwykle, choć czułam między nami pewną barierę,
której przekroczenia się obawiałam. Zastanawiałam się, czy nie potrzebował
więcej czasu ode mnie — wszak nie wierzył w bogów, więc nie miał w
nich żadnego wsparcia. Rankiem (choć po połączeniu z Anubisem pojawiłam się
idealnie umalowana i jak zwykle wystrojona w klejnoty) natychmiast zauważył, że
nie spałam dobrze, czego nie omieszkał mi wytknąć. Pomyślałam, że wracał do
formy, nawet ucieszyłam się na tę złośliwą uwagę, choć odpowiedziałam na nią
zaledwie skinięciem głowy.
W sali pojawiła się Heather. Zanim dwuskrzydłowe drzwi ją wpuściły,
Czarny Pan automatycznie zwrócił ku nim wzrok, dzięki czemu poznałam, że ktoś
się zbliżał. Była już w zaawansowanej ciąży, porodu spodziewała się lada dzień,
mimo to niestrudzenie mi służyła; powróciło ciepło, które czułam do niej przed
bitwą, lecz nie zamierzałam tego okazywać. Z chłodem przyjęłam list od matki
(to była jedyna korespondencja, która mogła przerwać wszystko, nawet posiłek) i
odprawiłam ją ruchem ręki, na powrót skupiwszy się na zawartości talerza. Po
dwóch kęsach chleba spostrzegłam, że Heather nadal stała w połowie drogi do
wyjścia, pochylając się w nieznacznym półukłonie, w którym trwała nieustannie
od kilku dni.
— Wciąż tu jesteś.
— Gdybym mogła coś
zaproponować…
Nie potrafiłam utrzymać nerwów, kiedy tylko się odzywała. Gdy
milczała, znosiłam ją bez większego trudu, lecz po otwarciu ust stawała się
źródłem mojej wściekłości i nic nie mogłam na to poradzić, choć bardzo
chciałam. Zraziła mnie. Obawiałam się, że przez to już nigdy nie będzie między
nami jak dawniej.
— Na dwór wrócił syn
Karima… drugiego kapłana Imhotepa, moja pan — kontynuowała. — Chłopiec ma czternaście lat i jest doskonałym
rzeźbiarzem, w zeszłym roku pod okiem Czuju odnowił oba skrzydła w kaplicy
Ozyrysa, gdybyś zechciała…
— Nie teraz, nie mam czasu
na czternastoletnich chłopców — przerwałam jej zjadliwie,
machając ręką. Ponad wszystko pragnęłam, by odeszła i przestała kłóć mnie w
oczy swoją ciążą; wiedziałam, że prędzej czy później Czarny Pan zacznie mieć
pretensje, a obecność Heather tylko wkładała mu kolejny argument do
ręki. — Mój eliksir nadal nie
jest gotowy, a przypominam ci, że przez ciebie muszę osobiście babrać się w… Coś
jeszcze?
— Właśnie przybył nowy
kapłan Thota. Nie znasz go, pani, uczył się w Beauxbatons. Jest siostrzeńcem
księcia Quasima, pomyślałam, że może…
— A zatem nastąpił miesiąc
odwiedzin! — Zaśmiałam się pusto i zerknęłam na jej zafrasowaną
twarz. — Zlecisz komuś
zorganizowanie przyjęcia, wtedy pomówię kapłanem. Istotnie warto mieć Thota za
przyjaciela.
Patrzyłam, jak się ukłoniła i opuściła komnatę, zamiatając długą do
ziemi szatą. Schowałam list od matki do kieszeni z różdżką i powróciłam do
śniadania, drobiąc bułkę do miski z zupą. Żałowałam, że wcześniej nie wpadłam
na pomysł zorganizowania wystawnej kolacji, wszystkim wyszłoby to na dobre. Nie
pamiętałam, kiedy ostatnio pozwoliłam sobie na wolny od politykowania relaks.
— Okrutnie się z nią
obchodzisz.
Dopiero kiedy podniosłam głowę, spostrzegłam, że mi się przyglądał. Podczas
obecności Heather Voldemort nie odezwał się ani słowem, całkowicie pochłonięty
swoimi myślami i śniadaniem, lecz ta mina niepozornej obojętności była jedynie
maską. Prawie zapomniałam, że on niczego nie lekceważył.
— Doprawdy? Mam znakomitego nauczyciela — odparłam
i uśmiechnęłam się lekko, lecz nie na tyle, by mógł pomyśleć, że to dzięki
niemu.
Resztę przedpołudnia
spędziłam na budowie. Skwar lał się z nieba, a promienie parzyły skórę, kiedy
padały na nią bezpośrednio, dlatego pojawiłam się na swym wielbłądzie okutana
od stóp do głów w białe szaty. Gdyby nie zaklęcie chłodzące, noszenie peruki
poza zamkiem o tej porze byłoby męczarnią. Dwunastoosobowa świta towarzyszyła
mi bez przerwy do samej granicy Kemmhyt, gdzie czekał Czuju; siedział w
ogromnym, zielonym namiocie, rozlany na niskim krześle w jego wejściu, sączył
piwo z wielkiego kufla, a czarny, najwyżej ośmioletni chłopiec chłodził go
wachlarzem z puchatych, białych piór jakiegoś czarodziejskiego ptaka. Gdy
znaleźliśmy się bliżej, spostrzegłam, że to miało służyć jedynie ozdobie,
ponieważ Czuju trzymał w ręku różdżkę wycelowaną w twarz; jego gęste brwi
falowały delikatnie na wietrze.
— Gdy kota nie ma, myszy
harcują, panie Czuju — odezwałam się i zeskoczyłam ze stołka,
kiedy wielbłąd ukląkł na piasku. Architekt, któremu tymczasowo powierzyłam
funkcję budowniczego, poderwał się z krzesła i syknął na chłopca, by zostawił
nas samych. — Na kiedy
przewidujesz koniec?
Odwróciłam się, żeby popatrzeć na rosnący gmach. Dziesiątki
identycznych sfinksów wielkości małych smoków ustawiano po obu stronach
szerokiej, brukowanej drogi; wzniesiono ją na szesnaście stóp ponad piaskiem i
wyłożono białymi blokami z kamienia, którego blask oślepiał w południowym
słońcu. Niestety robotnicy pracujący przy kaplicy nadal byli w
lesie — postawiono zaledwie fundamenty i pierwszy poziom, który
połączyli ze skałą, lecz tamta nadal wyglądała na nietkniętą. Ciężko mi było ocenić,
co działo się na piętrze, bo niemal wszystko zakrywały drewniane rusztowania.
— Połowa sierpnia… tak
optymalnie.
Zrobiłam gwałtowny ruch w jego stronę, trzymając ręce z dala od
kieszeni z różdżką, by w złości jej nie dobyć. Moc Anubisa nadal we mnie
szalała, wzmagając niecierpliwość — tak właśnie tłumaczyłam swoją
porywczość, i choć opóźnienia w budowie nie były wyłączną winą Czuju, musiałam
nią kogoś obarczyć.
— To niemożliwe. Każdy
dzień pracy kosztuje fortunę, nie stać nas na to — odparłam,
patrząc na niego z pogardą. — Macie
czas do końca lipca. Jesteś czarodziejem, wymyślisz coś.
Zostawiłam swojego wielbłąda przy namiocie architekta, skinęłam na
swoją eskortę i oddaliliśmy się, aby przejść się nową drogą i obejrzeć sfinksy.
Miały ciągnąć się do samego Kemmhyt i już teraz sięgały horyzontu. Platformy,
na których ustawiono alabastrowe posągi, zdobiły ornamenty z imieniem Sachmet,
a każdy sfinks miał twarz innej kobiety. Przez jakiś czas przechadzałam się
wzdłuż ulicy i przyglądałam się im, wybierając najładniejsze. Byłam z tego
zadowolona, choć do samej kaplicy nadal podchodziłam ze sceptycyzmem. Szok,
który przeżyłam po zobaczeniu prawdziwej dokumentacji, szybko ustąpił miejsca
frustracji. Robiło mi się gorąco na samą myśl, że moglibyśmy zbankrutować. Marzyłam,
że znajdzie się ktoś, kto przyjmie brzemię Wielkiego Budowniczego i podźwignie
Kemmhyt z kolan.
Ilość mieszanych uczuć w
odniesieniu do zdarzeń z ostatnich tygodni stała się irytująca. Problemy
zrobiły się tak cholernie rozciągnięte, pozaczynane, ale widziałam w tym boską
interwencję, jednak nie było jej dość, by starczyło na wszystko. Momentami
radowałam się tym, co udało się osiągnąć, choć zazwyczaj (gdy zapadała noc, a
ja zostawałam sam na sam z troskami) musiałam znaleźć w sobie dużo samozaparcia,
by nie pogrążyć się w rozpaczy. Odpowiedzialność za królestwo zaczynała mnie
przerastać, a pomocy znikąd. Czarny Pan całkowicie pogrążył się w swoich
sprawach i doprawdy byłam mu wdzięczna za każdy dzień spędzony w Kemmhyt. Choć
widywałam go jedynie podczas losowych posiłków, sama jego obecność wprowadzała
atmosferę rzetelności; musiałam się z tym pogodzić — to Voldemort
cieszył się w królestwie największą estymą, ja stałam się wyłącznie jego
ozdobą. Niemniej jednak zrozumiałam, że nastał dla nas czas stagnacji.
Ja tymczasem tonęłam po
szyję w administracyjnym bagnie. Pod koniec dnia niemal traciłam zmysły, lecz
uparcie nie dawałam sobie pomóc, mimo wielkich chęci Heather. Pierwszego
sierpnia urodziła czwartego syna i zaraz następnego wieczora chętna była mi
służyć. Odprawiłam ją, wściekła na nią, jej dziecko i resztę świata, a
najbardziej na siebie, bo wiedziałam, że to tylko podsyci plotki na dworze. Od
kiedy ogłosiliśmy Totmesa księciem Saher, sama poczułam do niego
niechęć — wszak na moje życzenie stanął pomiędzy mną a Czarnym Panem.
Potrzebowałam świeżej krwi do pomocy i drugiego dziecka w łonie.
Po dwóch kolejnych
dniach gnuśnienia przy biurku zawalonym dokumentami spotkała mnie mała
przyjemność. Najpierw rozległo się cichutkie pukanie, a następnie w drzwiach
pojawiła się jedna z usługujących mi dziewcząt. Na jej ramieniu siedział sokół
z czarnym łebkiem; do łuskowatej nóżki miał przywiązany maleńki zwój. Z racji
tego, że w takcie kilku ostatnich dni moją jedyną rozrywką było ułaskawienie
jednego dworzanina i skazanie na lochy czterech pozostałych, poleciłam
czarownicy się zbliżyć. Wyciągnęłam rękę, a ptak odbił się od brązowego
ramienia i przeleciał przez gabinet; poczułam leciutkie draśnięcie szponów,
kiedy wylądował nieco powyżej mojego nadgarstka. Zaintrygowana pogładziłam
kilkakrotnie łaciatą pierś sokoła i bez trudu rozwiązałam fioletową wstążeczkę.
Gdy rozprostowałam papirus, spostrzegłam na nim dużą, elegancką demotykę. Sprawdźmy, że Thot zna odpowiedzi na
wszystkie pytania.
Nawet nie zauważyłam, kiedy się do siebie uśmiechnęłam. Odprawiłam
dziewczynę (sokół bezszelestnie powrócił na jej ramię) i jeszcze przez moment
wpatrywałam się w znajome pismo; przed oczami stanęły mi wydarzenia z dawnych
lat, kiedy jeszcze młody Tom Riddle grał ze mną w ten sam sposób. Choć minęła
cała wieczność, był tak samo czarujący, lecz tylko wtedy, kiedy chciał.
Uznawszy liścik za
subtelne zaproszenie, skierowałam się prosto do Biblioteki Thota. Spodziewałam
się, że jeśli nie bywał w którejś ze swoich komnat, zaszywał się właśnie pośród
ksiąg, lecz nigdy sobie nie zażyczył, bym mu towarzyszyła. Zeszłam schodami na
parter, czując mieszankę zaciekawienia i niepokoju. Na pierwszy rzut oka
wydawało się, że biblioteka była opustoszała, lecz kiedy tylko ogromne, dwuskrzydłowe
drzwi w złoconych framugach zamknęły się za mną, powietrze zgęstniało, jakby
zmieszały się z drobinkami magii. Przeszłam śmiało między grubymi kolumnami,
później minęłam rzędy wysokich regałów; zastałam Czarnego Pana przy jednym z
nich. Odezwałam się pierwsza, kiedy tylko zobaczyłam ostre spojrzenie męża znad
jakiejś oprawionej w zielonkawą skórę książki.
— Otrzymałeś odpowiedź? — Spojrzałam
znacząco na sufit, na którym boskie oblicze przyjęło postać
księżyca. — Czy potrzebujesz
pomocy, by nakłonić go do współpracy?
Zamknął wolumin i zacisnął na nim palce — jeden po
drugim — aż zasłoniły niemal całą okładkę. Kiedy się do mnie
odwrócił, dostrzegłam na jego twarzy ten znajomy rodzaj maski beznamiętności i
już wiedziałam, że minął ten czas, którego potrzebował.
— Znasz historię o trzech
braciach. „Było raz trzech braci, którzy wędrowali opustoszałą, krętą drogą o
zmierzchu…” i tak dalej, i tak dalej — zaczął, kiedy zatrzymałam
się przy jednej z pustych mis na płomienie. Musiałam się wysilić, by nie parsknąć
śmiechem, lecz nad brwiami, które niemal zrównały się z grzywką peruki, już nie
zapanowałam.
— Legendy, przepowiednie,
bajki dla dzieci… Twoje plany mają solidną podstawę, mój panie.
Spodziewałam się wściekłego prychnięcia, ale nawet się nie skrzywił.
Zanim między nami się popsuło, częściej ukazywał mi się bez maski, do czego
zdążyłam już przywyknąć, dlatego teraz z trudem musiałam przestawić się na
kolejne domysły.
— Ty natomiast wierzysz, że
świat powstał z subtelnego przeistoczenia Słońca w skarabeusza toczącego kulę
łajna.
Jego odpowiedź, choć okrutnie szczera, wywołała we mnie pierwszy raz
od dłuższego czasu nieudawany śmiech. Innym razem poczułabym się urażona, ale
napięcie, które gromadziłam w sobie od tygodni, ustąpiło wraz z jego listem i bezczelną
odpowiedzią. Kiedy spostrzegłam w jego oczach znajomy, dawno niewidziany błysk, uśmiechnęłam
się w odpowiedzi.
— Mów dalej.
Odłożył książkę i ruszył wolno wzdłuż kolejnego regału, muskając
delikatnie złocone, drewniane i skórzane grzbiety ogromnych tomów; szybko do
niego dołączyłam, lecz nie na tyle blisko, żeby zetknąć się choćby z rąbkiem
długiej, czarnej szaty. Wciąż nie potrafiłam przełamać w sobie lęku przed jego
dotykiem, mimo że starałam się przekonać samą siebie, że to jedynie urojenie.
— Historyjka o Insygniach
Śmierci to nie tylko bajka dla dzieci — kontynuował. — Berło Śmierci, Kamień Wskrzeszenia i
Peleryna Niewidka istnieją. Nie są darem z niebios, to artefakty magiczne
stworzone przez potężnych czarowników.
— Atrybuty godne Pana
Śmierci — mruknęłam, a ramiona zaczęły mi się trząść od
tłumionego śmiechu. — W takim
razie potrzeba ci dużego błogosławieństwa, nie jestem pewna, czy zasłużyłeś…
Poczułam na sobie jego palący wzrok, lecz byłam tak rozbawiona, że
potrzebowałam chwili, by się uspokoić. Wiedziałam, że nie takiej reakcji się
spodziewał, a żaden ze śmierciożerców nie pozwoliłby sobie na taką bezczelność;
czerwone oczy zmrużyły się niebezpiecznie i to przywołało mnie do porządku, bo
zdałam sobie sprawę, że rozmyślnie zaczęłam między nami mieszać. Jednak nic nie
mogłam poradzić, że od zawsze traktowałam wszystkie historie Beedle’a jako
bajki dla dzieci.
— Śmiej się — odparł
beznamiętnie. — Nie widzisz
niczego, co wykracza poza mury tego zamku. Stanę się Panem Śmierci, jak jestem
twoim panem. Ale na to przyjdzie czas. W pierwszej kolejności muszę pozbyć się
Dumbledore’a, a następnie Pottera — prawie wypluł to
nazwisko — żeby uwolnić się od
tej przeklętej przepowiedni.
— Skoro zabijesz dwóch
największych wrogów, do czego ci tytuł Pana Śmierci? — Czułam się
dziwnie, rozmawiając z nim na ten temat jak o czymś błahym. Mimo wszystko
chodziło o życie setek osób, zresztą jak zwykle, kiedy w jego głowie zaświtał
kolejny genialny pomysł. — I
tak będziesz niezwyciężony.
Dopiero teraz wyglądał na zirytowanego, a cała harmonia momentalnie
wyparowała z biblioteki. Choć Voldemort trwał przy swojej masce obojętności,
otoczył się nieprzyjemną aurą, dlatego zwiększyłam dystans między nami. Prawie
dotarliśmy do końca sali, ale on nie zwolnił, wręcz przeciwnie, przyspieszył
kroku i ruszył w drogę powrotną, skręciwszy w drugą alejkę przy ogromnym fresku
pawiana siedzącego na tronie.
— Myślisz, że tylko Harry
Potter stoi mi na drodze do nieśmiertelności? — warknął. — Chyba rozumiesz, że im większa potęga, tym silniejszą
zawiść wzbudza? Ani chybi pojawi się ktoś, kto zechce mnie wyprzedzić.
Napięcie między nami osiągnęło punkt kulminacyjny, a ja uznałam, że w
końcu muszę się przełamać. Ostrożnie i z sercem w gardle (które chyba
trzykrotnie urosło) sięgnęłam po jego nadgarstek; już zapomniałam, jak potrafił
być chłodny — jakby temperatura w Egipcie nie robiła na nim wrażenia.
Spodziewałam się, że w rozdrażnieniu odtrąci moją rękę, ale spokojnie wytrwał w
tym dotyk, dopóki sama jej nie cofnęłam. Strach okazał się niewspółmierny do
zagrożenia, choć jeszcze chwilę po tym nie mogłam uspokoić nerwów.
Jakbyś
spodziewała się fajerwerków.
— Powinieneś skupić się na
jednym — powiedziałam przez zaciśnięte gardło. Ślad po dawnym
śmiechu natychmiast zniknął. — Cokolwiek
postanowisz…
Popatrzyliśmy sobie w oczy. W jego zobaczyłam tylko srogość, więc
zostało mi się jedynie domyślać, że to wyłącznie pozory. Milczał, więc
skłoniłam lekko głowę i odwróciłam się, żałując, że nasza rozmowa nie trwała
dłużej; na górze czekało na mnie niedokończone podsumowanie wydatków z lipca, a
ja nie mogłam już patrzeć na samonotujące pióra.
— Dżahmes — odezwał
się, kiedy byłam już przy drzwiach. Mówił cicho, lecz jego głos był tak wysoki,
że dobrze go słyszałam. — Spodziewaj
się mnie wieczorem. Porozmawiamy.
Chciałam mu odpowiedzieć, ale zniknął między regałami, a w bibliotece
zapanowała doskonała cisza. Zniknęła także energia, po której zwykle
znajdywałam Czarnego Pana — najwidoczniej nie chciał być wyczuwalny
nawet dla mnie. Zaniepokojona obietnicą kolejnego spotkania udałam się z
powrotem do siebie, aby czymś się zająć i przestać myśleć o Peverellach,
kolejnej ambicji Voldemorta i o nim samym. Zamknęłam w szufladzie niedokończone
podsumowanie lipca, rozdrażniona kolejną niedokończoną sprawą; to zwykły
czynić właśnie te irytujące myśli, kiedy — ostatnio coraz
częściej — odkładałam ważne sprawy na późnej. Sięgnęłam po nowe
podania, bez przerwy mając w głowie drugą w tym tygodniu prośbę o wypłatę
żołdu. Z braku lepszych kandydatów na miejsce uzdrowiciela postanowiłam zgodzić
się na przyjęcie Hariri, choć absmak pozostał jeszcze długo po podpisaniu
zaświadczenia. Po obiedzie długo siedziałam nad listami do księcia Quasima i co
chwilę musiałam prostować się nad papirusowymi zwojami, żeby potrzeć powieki
albo popatrzeć na coś innego niż litery. Podpisując zgodę na przyjęcie czterech
nowych Imperiusorów, jak zwykle około godziny siedemnastej przez moment
walczyłam z pokusą przywrócenia Heather na nieoficjalne stanowisko wezyra i
zatęskniłam za Nathirem, zastanawiając się, po co zaproponowano mi kolejnych
strażników, skoro liczba mugoli w ostatnim miesiącu nie wzrosła. Z wściekłością
zrzuciłam z biurka większość sprawdzonych papierów i wróciłam do cholernego
lipcowego podsumowania. Bez zaufanych ust, które mogły szeptać mi rozwiązania,
gubiłam się w tej kurewskiej biurokracji. Od miesiąca nie było dnia, bym nie
przeklęła matki za fatalny wybór roli, do której nawet nie raczyła mnie
przysposobić.
Do końca dnia czułam się
znacznie bardziej rozkojarzona, i choć starałam się myśleć inaczej, wiedziałam,
że to przez słowa męża. Nie zjawił się ani na obiedzie, ani na kolacji, a ja z
czasem zaczęłam podejrzewać, że nie było go w zamku. Kiedy nastał zmrok,
zamknęłam w szafce wszystkie niedokończone listy, nadgryziony konspekt z budowy
i opuściłam pokój. Nie mogłam już patrzeć na pergamin. Zwykle po takim dniu
brałam kąpiel, rozmyślając o wytrwałości Heather, która (choć nie stroniła od
machlojek) mimo wszystko radziła sobie ze sprawami administracyjnymi, jednak
dziś wraz z chwilą zamknięcia drzwi wszystko, co papierowe, przestało dla mnie
istnieć. Zostawiłam za sobą ducha śmiertelnej nudy i odpowiedzialności.
Czarnego Pana
spodziewałam się w momencie, kiedy przestanę na niego wyczekiwać, więc po
kąpieli nawet nie tknęłam się roboty. Usiadłam przy małym stoliku nieopodal
wyjścia na balkon; machnęłam kilkakrotnie różdżką, żeby zaciągnąć zasłony we
wszystkich oknach i w pewnym sensie odciąć się od tego, co napływało z
zewnątrz. Od kilku tygodni Kemmhyt było dalekie od rozbudzenia we mnie ciepłych
uczuć. Zapaliłam świece i przywołałam sobie jedną, aby bawić się jej ogniem;
rzucałam na płomienie zaklęcie zamrożenia i pozwalałam im pełgać po dłoni, a
gdy wspięły się zbyt wysoko, strzepywałam je na zdobiony czerwonym jaspisem
blat. W sypialni panowało miły, ciepły półmrok, płomienie świec grały
pomarańczową poświatą w błyszczących powierzchniach mebli i marmurowej
podłodze, a ukrop po całym dniu niemal całkowicie wyparował. Siedziałam tak i
drżałam nad przeciągającym się oczekiwaniem; do pewnego momentu zza ściany
dobiegały mnie odgłosy rozmów dwórek, ale i one stopniowo pocichły, tak że
towarzyszyły mi jedynie stłumione dźwięki z zewnątrz. Miałam ochotę już się
położyć, ale nie chciałam, żeby mąż zastał mnie w łóżku. Pozbyłam się tylko
peruki i biżuterii, a lekkość prostej, wieczornej szaty przyniosła ogromną ulgę
po całym dniu w mocnym makijażu, strojnym odzieniu i ciężkich klejnotach.
Nareszcie
(po — miałam wrażenie — godzinach oczekiwania) rozległo się
ciche kliknięcie, a drzwi otworzyły się i wpuściły gościa. Voldemort przyniósł
ze sobą silny zapach mocy i piasku; wyglądało na to, że faktycznie na krótki
moment opuścił Kemmhyt, ale był już z powrotem — niezmiennie
zdecydowany i nieporuszony. W głowie pojawił mi się przebłysk pretensji, już
miałam wspomnieć, że znów musiałam zjeść sama, lecz to uleciało gdzieś w eter,
zanim w ogóle uformowało się w ustach. Wlokące się w nieskończoność minuty
uświadomiły mi, że podświadomie zaczynałam za nim tęsknić, choć odsuwałam od
siebie tę prawdę, jak się dało; jednak kiedy się pojawił, skrzętnie budowana
forteca runęła i zostawiła mnie nagą i odsłoniętą. Natychmiast zerwałam się z
krzesła i szybko zmniejszyłam dystans między nami, nic sobie nie robiąc z tego,
co Czarny Pan mógł sobie pomyśleć. Mimo to przyjął mnie z otwartymi ramionami,
po raz kolejny zaskakując; ten niezmiennie twardy dotyk wydał się cudownie
znajomy, jakby tygodnie niezręczności między nami nie miały miejsca. Pozwoliłam
sobie na typowo ludzką słabość — zapomnienie o swojej wyższości i
poddanie się, zaakceptowanie, że w tej i w każdej innej chwili był moim panem.
To był moment na odsunięcie się od własnej boskości. Położyłam policzek na jego
piersi i z zaskoczeniem spostrzegłam, że Voldemort odwzajemnił uścisk — pierwszy
raz od bardzo dawna; na jakikolwiek przejaw czułości bez powodu mogłam liczyć
jedynie wtedy, gdy on to inicjował. Ten drobny odruch spowodował, że mur
stanowczości posypał się we mnie i obnażyłam się, jak wcześniej jedynie przed
Nathirem.
— Chcę, by to się cofnęło — szepnęłam,
bojąc się przerwać tę chwilę głośniejszym dźwiękiem. — By było jak wcześniej.
— Będzie. Po to tu
jestem. — Sięgnął po moją twarz, by unieść ją do światła.
Uśmiechał się tak mamiąco, że niemal uwierzyłam w czystość jego
zamiarów. — Kochana.
W innej sytuacji pewnie parsknęłabym na to śmiechem, ale teraz
pozwoliłam mu się zwieść. Pragnęłam uwolnić się od ciężaru wiecznego
kontrolowania wszystkiego i wszystkich, by poddać się nie swojej woli. Z chęcią
przyjęłam jego pocałunek, powolny dotyk dłoni na włosach i plecach, nie
pamiętając, ile złego uczyniły mi te ręce. Byłam szczęśliwa, że nareszcie coś
się przełamało, bo pierwszy raz zaczęłam dostrzegać na horyzoncie nasz koniec. On
tymczasem nieco śmielej sobie poczynał, zapuszczając się w te rejony skryte za
cienką tkaniną, które nie prowadziły do dalszej rozmowy.
— Teraz popracujemy nad
naszym synem — wymruczał w moją szyję — a potem pomówimy.
Nie naciskał, a i ja daleka byłam od oporu; natychmiast stopniałam w
jego dłoniach, bez słowa sprzeciwu pozwoliłam się unieść i przywieść do łóżka,
w którym miesiąc temu dokonał się nasz wspólny dramat. Tak chciałam to widzieć
i szybko przejść dalej, by móc włożyć tamto zdarzenie do działu niestworzonych
historii. Mimo to nie pozwoliłam się zdominować, przygnieść czy obrócić na
brzuch, rozpaczliwie usiłowałam wytrwać ponad nim jak tonący na powierzchni
wody. Zanim się spostrzegłam, czarna szata wylądowała gdzieś w nogach wielkiego
łóżka, a chwilę później dołączyła do niej biała. Gorąco, które odczuwałam, nie
miało żadnego związku z temperaturą w sypialni, kiedy wielkie, chłodne dłonie znalazły
się na moich pośladkach. Szybko przestał ze mną walczyć i z uznanie przyjął
zmianę inicjatywy, rozpalając kolejnymi pocałunkami. Kiedy przeszłam do rzeczy,
zacisnął ręce na moich biodrach, żeby pomóc mi utrzymać właściwy rytm.
Zamknęłam oczy, gdy bez reszty zatraciłam się w tym falowaniu, narastającemu
napięciu, które czułam zarówno w sobie, jak i poza ciałem — w
natarczywie oscylującej między nami magii. Im szybciej się na nim poruszałam,
tym była intensywniejsza, i choć już dawno zdążyłam się przyzwyczaić do tego
zjawiska, za każdym razem mnie zaskakiwało. Pochyliłam się nad mężem, by
podeprzeć się na rękach; miałam go tak blisko, że przez krew szumiącą w uszach
słyszałam jego ciche jęki. Choć też całkowicie się temu oddał, wydawał się o
wiele bardziej opanowany. Plądrował mnie silnymi dłońmi, a na końcu, gdy po
fali jednoznacznych dźwięków i krzyków opadłam na niego, osaczył zachłannymi
pocałunkami. Nigdzie się z tym nie spieszył, całując spokojnie i namiętnie,
choć jeszcze sekundę wcześniej sam ciężko dyszał. Pozwoliłam sobie na krótkie
zatracenie, po raz tysięczny przeżywając niewiarygodne doznanie wynikające z
dotyku jego rozdwojonego języka. Nadal drżałam w prawie białych ramionach, i
kiedy po długiej chwili zsunęłam się na materac, potrzebowałam sekundy, by
dojść do siebie. Czarny Pan przewrócił się na bok i przyciągnął mnie bliżej,
tak że doskonale widziałam jego żarzące się w czerwonym półmroku oczu. Z
przyjemnością przyjęłam kolejny dotyk, tym razem już znacznie mniej natarczywy;
wodził palcami po moich plecach i ramieniu, na drugiej ręce podparł policzek. W
głowie pojawił się szereg pytań, które kształtowały mi się w myślach od
miesięcy, lecz dopiero przez ostatni miesiąc dojrzały na tyle, bym odważyła się
je zwerbalizować.
— Do czego jesteśmy ci
potrzebni, hmm? Powiedz. Ja, Silas, Totmes, całe Kemmhyt…? — zapytałam
cicho. Był tak blisko, że czułam na czole jego ciepły oddech. — Do czego ci rodzina?
Przez moment wyglądał tak, jakby wcale nie zamierzał odpowiedzieć,
gładząc powoli moją twarz. Długie palce pełzały między włosami, potem po
skroniach, muskały czoło i policzki, aż doszły do ust, na których zatrzymały
się sekundę dłużej. Patrzyłam uparcie w te stanowcze, krwiste oczy i myślałam,
kiedy właściwie ten uroczy Tom stał
się moim panem. W głowie miałam
wielką, białą plamę.
— Wojna jest przydatna — odparł
w końcu. Jego dłoń jeszcze raz owionęła moje włosy, a w kącikach warg błąkał
się pokrętny uśmieszek. — Jednak
rzecz w tym, by przejąć władzę bez użycia siły. A jednostka, choćby
niebotycznie silna, nie osiągnie tyle, co rodzina. Potężna, zjednoczona,
nakierowana na cel. Pod kuratelą tejże jednostki.
Zaśmiałam się bez obawy o skutki. Od dawna dopuszczałam taką
możliwość, lecz usłyszenie o niej z ust Czarnego Pana wydało mi się zwyczajnie
absurdalne. Kiedy na powrót zaczął mnie całować, chciałam trwać w tym ciepłym
uścisku, jednocześnie tęskniąc za normalną rozmową, na którą pierwszy raz od
miesięcy mieliśmy okazję. Kiedy delikatnie to przerwałam, zapytał (chyba już
nieco surowiej) o eliksiry, które miały służyć za dodatkowe wsparcie modlitw do
Besa. Opieszale mu przytaknęłam, tak,
zamierzałam do nich powrócić, uznawszy, że istotnie czułam się już gotowa
na kolejną ciążę, lecz nie to siedziało mi w głowie na tę noc. Wraz z jego
powrotem na szczyt nasiliły się kolejne niepokoje; ludzka część mnie
podpowiadała: po co gonić za przepowiednią, skoro bezpieczniej będzie zaszyć
się w Kemmhyt? Przeczekać to wszystko i budować potęgę w Egipcie, gdzie nie
groziło nam nic poza boską opatrznością.
Cała lekkość uleciała w sekundę, a on — jakżeby inaczej — od
razu to dostrzegł, zanim strach ścisnął mnie za gardło. Zamrugałam szybko, by
pozbyć się niechcianych łez, ale Czarny Pan był tak blisko, że i to musiał
zauważyć. Jego uścisk na moim podbródku stwardniał, jakby koniecznie chciał
przytrzymać go na tej wysokości, jednak ja nie zamierzałam uciekać. Chciałam
patrzeć mu w oczy, mówiąc to.
— Jeśli znikniesz — zaczęłam
łamiącym się głosem — nie będę
na ciebie czekać. Ozyrys mnie osądzi.
Przewidywałam, że się obruszy, lecz nie, uśmiechnął się — oczywiście
złośliwie, bo w pakiecie swoich grymasów posiadał poza wściekłością jedynie
takie. Położył się na wznak i przyciągnął mnie bliżej, utkwiwszy wzrok w
złotych wzorach baldachimu. Z myślami pełnymi niepewności przytuliłam twarz do
jego piersi, by przez długą chwilę słuchać jedynie bicia jego serca. Jedną rękę
wsunął pod głowę, a drugą niezmiennie gładził moje odsłonięte plecy, lecz była
w tym pewna mimowolność. Żadnej czułości czy namiętności.
— Nie dotyczą nas żadne
sądy, rozumiesz? — mruknął w końcu. W tym momencie jego twarz bardziej
niż zwykle przypominała wężową, zwłaszcza że pionowe źrenice przez cały czas
pozostawały drażniąco nieruchome. — Nieśmiertelność jest nam przeznaczona i dopóki w to nie uwierzysz, nic
z tego nie będzie.
Był jak nie on. Zaczęłam się obawiać tej nagłej zmiany, lecz nie
miałam pojęcia, gdzie szukać zaczepienia. W tym, do czego posunął się w zeszłym
miesiącu? Albo w jego samotnych przechadzkach po Bibliotece Thota? Czy na coś
tam się natknął? Brak kontaktu wzrokowego nie wróżył dobrze, więc poderwałam
się, by usiąść, ale przytrzymał mnie.
— Mówisz „nas”, ale to
twoje plany. Kiedy skończyliśmy szkołę, pozwoliłeś, bym z tobą poszła… Po co?
Jeśli powiesz, że już wtedy zdawałeś sobie sprawę z „potęgi rodziny”…
— Nie — przerwał
mi, a jego głos nareszcie zabrzmiał w dawny bezczelny sposób. — Szczerze mówiąc wpadłem na to całkiem
niedawno. Uznałem, że to może być całkiem interesujące. Ale wtedy chciałem móc
cię ukształtować, ulepić we własnych dłoniach. Byłaś eksperymentem, a ja
lubiłem patrzeć, jak zmieniasz się po mojej myśli.
Spojrzał na mnie, uśmiechając się tak pogardliwie, aż moje serce
ogarnęło ciepło. Nie mogłam dłużej słuchać, jak chrzanił, to ani trochę nie
wpasowywało się w nasz związek, a ironia stanowiła jedną z jego części.
Zrozumiałam, że należało jedynie nie przekraczać pewnych jej poziomów. Splótł z
moją dłonią swoją lewą rękę. Odruchowo na nią spojrzałam (w końcu miałam ją pod
nosem), bo poczułam między palcami szybko nagrzewający się metal. Po raz
kolejny nie mogłam się nadziwić, po co to nosił, wszak ślub przed obliczem
Izydy uznawał za zabobony i często z tego szydził. Przez moment miałam ochotę
ściągnąć tę obrączkę i cisnąć w kąt.
— Jesteś zadowolony z tej
formy? — zapytałam. Jego zapewnienia rozwiały pochmurne myśli i
na powrót mogłam uwierzyć w naszą nieśmiertelność. Tak, właśnie naszą. Nie odpowiedział, uśmiechając się
z wyższością do ciemnego baldachimu, ale nie naciskałam, bo w głowie zaświtała
mi już inna myśl. — Pamiętam, z
jaką fascynacją mówiłeś o Grindelwaldzie. Byliśmy dziećmi, wtedy mi się
wydawało, że to zwykłe mrzonki, a teraz sam osiągnąłeś o wiele więcej…
— Nie osiągnąłem.
— Hmm?
Zdawało mi się, że usłyszałam w jego głosie lód. Nadal mechanicznie
gładził moje ciało, jakby chciał je doskonale oszlifować, lecz myślami był już
daleko poza Kemmhyt. Chłód na twarzy pozostał ten sam, ale ja wiedziałam, kiedy
Voldemort leciał w myślach do własnych spraw. Wydawał się czymś zirytowany, a
aura, która zwykle go otaczała, nieco się wzburzyła.
— Nadal jestem na początku
swojej drogi, choć osiągnąłem więcej niż ktokolwiek. — Wyglądał
na niewzruszonego, ale iskierki szczypiące moją skórę świadczyły o czymś innym.
Nieświadomie dotknęłam tematu, który powodował frustrację. — Ale wieczność jest długa, Dżahmes, mam sporo
czasu, by zostać Panem Śmierci, wybudować więzienie…
Wyprostował się i sięgnął w kierunku szaty, która posłusznie
podleciała do jego ręki; zabrzmiał surowo jak zwykle, lecz niezaprzeczalnie
dosłyszałam w tym chłodzie nutkę sarkazmu. Usiadłam na łóżku, ale on już stał
przede mną całkowicie ubrany i gotowy do wyjścia.
— Mój panie, zostań.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń, ale zignorował ją. Liczyłam, że zanim
odejdzie, spędzimy razem choć tę jedną noc, lecz wyglądało na to, że znowu się
zawiodłam. Nie, nie zawiodłam. W
głębi serce spodziewałam się, że coś pójdzie nie po mojej myśli, bo przecież
Czarny Pan był mistrzem w burzeniu cudzych planów.
— Nie mam już dla ciebie
czasu — rzucił na odchodne. — Ale niedługo będziesz mi potrzebna. Idź spać.
*
Spodziewałam się, że
odleciał zaraz po opuszczeniu mojej sypialni, wiele o tym świadczyło, bo nie
zjawił się na śniadaniu, dlatego jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy
zastałam go w porze obiadu w sali jadalnej. Oczywiście udałam, że absolutnie
mnie tym nie zaskoczył (w udawaniu niewzruszonej miałam dzięki niemu wprawę), a
kiedy usiadłam, bez słowa przyjęłam zjadliwe spóźniłaś się. Rozkazałam wezwać Heather; pojawiła się dopiero w
momencie, kiedy z mojej kaczki zostały prawie same kości, jednak byłam w bardzo
dobrym humorze i niewiele mogło w tej chwili go popsuć.
— Opowiedz coś więcej o
siostrzeńcu Quasima — poleciłam, wpatrując się bezczelnie w oczy
męża. — Chyba niezbyt solidnie
wykształcony…
Zaśmiałam się do siebie, przeżuwając ostatni kęs mięsa; Czarny Pan
dopijał wino, a na jego talerzu również nie pozostało wiele z obiadu. Dobrze
wiedziałam, że został tylko dlatego, by popatrzeć, jak znęcałam się nad
Heather, lecz tym razem nie zamierzałam tworzyć dla niego przedstawienia.
— Wręcz przeciwnie. Jeśli
mi wolno… jego ojciec jest Francuzem, dlatego został przyjęty do Beauxbatons — powiedziała
szybko, prostując się. — Faris
Fizeau liczy sobie dwadzieścia osiem lat, zna szesnaście języków, a przez
ostatnie osiem lat podróżował po Europie i Azji. Teraz aspiruje…
— Aspiruje? — przerwałam
jej, unosząc wysoko umalowane brwi. — Przygotujesz odpowiednie papiery, pan Fizeau zdaje się być doskonałym — rzekłam
z naciskiem — materiałem na
kapłana. Aha, i sprowadź z łaski swojej tę Heri… czy jak jej tam… Hariri.
Dzisiaj.
Kiedy Heather wyszła, uśmiechnęłam się przekornie znad krawędzi
pucharu, widząc służbowy wzrok męża. Złożył sztućce, wstał z maty i już go nie
było, usłyszałam jedynie ciche trzaśnięcie drzwi. Miałam ochotę się roześmiać.
Choć na górze leżał na biurku niedokończony romans z nowym pakietem listów i
dokumentów do podpisania, z lekkim sercem postanowiłam go sobie odpuścić, bo na
wieczór uszykowałam niespodziankę, która i mnie przyniosła ogromną frajdę.
Kolację nakazałam przygotować w wewnętrznych ogrodach, a resztę powierzyłam
fantazji Heather (lub osoby, którą najęła).
Nie gardziłam tańcem,
lecz nigdy nie upatrywałam w nim spełnienia albo zwyczajnie czegoś
pożytecznego. Podczas przyjęć zaszczycałam akrobatów i tancerzy zaledwie
przelotnym spojrzeniem, nawet gdy podczas występów używali magicznych sztuczek.
Jedynym tańcem, który uznawałam, była walka wręcz, ale na dzisiejszy wieczór zadecydowałam
przeprosić się ze sztuką patronowaną przez Besa. Wmieszanie się w tuzin
umalowanych kobiet w żółtych woalach, identycznych zdobionych złotą nicią
pasach i pobrzękujących sznurami paciorków gorsetach i opanowanie kilkunastu
figur okazało się śmiesznie łatwe w porównaniu do jednoczesnego władania różdżką
i mieczem. Nie byłam zadowolona, widząc, jak moje umięśnione nogi i ręce
prezentowały się przy smukłych ciałach tancerek, lecz w ciemności rozpraszanej
przez delikatne, pomarańczowe światło pochodni wszystkie zlałyśmy się w barwną,
dynamiczną masę falujących tkanin, błyskających koralików i furkoczących piór. Zza
półprzezroczystej chusty widziałam, jak knuli. Siedzieli tam, gdzie ich
usadzono, ale i tak każdy z nich miał jakieś mroczne sprawki do załatwienia, a
takie przyjęcie dawało ku temu znakomitą sposobność. Złoto przechodziło z rąk
do rąk, przez szelest skąpych szat niemal słyszałam ich brzęk. Brawa godnie
ukoronowały nasz krótki występ, a jedyną osobą, która jak zwykle siedziała
nieruchomo, był Czarny Pan. Kiedy po wszystkim znalazłam się na swoim miejscu
po jego prawicy, celowo nie zmieniwszy szaty na bardziej odpowiednią, uraczył
mnie zaledwie ostrym spojrzeniem i krótką uwagą:
— Nie podobało mi się.
Na rozłożoną matę przed rzędem ułożonych w duże U stolików wbiegły
akrobatki, by zabawiać nas zmyślnymi sztuczkami. Każda z dziesięciu czarownic
miała nie więcej niż trzynaście lat, ale mocne makijaże zwiodłyby nawet bystre
oko. Sięgnęłam po puchar z miodem, nie odrywając wzroku od przepięknych feerii
barw mieniących się na obcisłych kostiumach i złotych piórach przyczepionych do
rękawów.
— Nie? — udałam
zdziwioną. — Wszak podobam ci
się z uśmiechem.
Między naszymi stolikami była znaczna przerwa, którą w jednej chwili
pokonał, by znaleźć się bliżej. Pochylił ku mnie głowę, wolną ręką chwyciwszy
moją; uścisk nie należał do subtelnych, ale zniosłam go bez najmniejszego
grymasu.
— Nie życzę sobie więcej
takich niespodzianek — syknął. — Chyba że na osobności.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że nie zasłużył, lecz ograniczyłam się
jedynie do pustego śmiechu. Szybko mnie puścił i wrócił na swoje miejsce, by
patrzyć niewidzącym wzrokiem na młode czarownice, które teraz wyginały się na
niewidzialnej linie jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Siedziałam przez moment,
obserwując przedstawienie; czułam na sobie świdrujący wzrok Heather, ale
skinęłam na nią, kiedy akrobatki opuściły matę przy akompaniamencie braw i
pomruków męskiej części widowni. Wniesiono pieczyste na wielkich, srebrnych
półmiskach, kapłanka w tym czasie przyprowadziła gościa. Zauważyłam go już
wcześniej wśród kilkudziesięciu dobrze znanych twarzy, ale mogłam mu się
przyjrzeć, dopiero gdy się zbliżył. Kiedy Heather go przedstawiała, spokojnie
zniósł oceniające spojrzenie Czarnego Pana i odpowiedział uśmiechem na mój
uśmiech. Wskazałam mu ręką wolne miejsce po prawej stronie i obserwowałam, jak
sztywno siadał i układał się na twardej macie. Perfekcja w każdym ruchu.
Pamiętałam, że dobiegał trzydziestki, jednak wąskie, ciemne brwi, ogolona głowa
i nieco jaśniejsza karnacja odejmowały mu lat. W ciepłym, chybotliwym półmroku
widziałam dwa błyszczące jak drogocenne kamienie ciemne, niebieskie oczy skryte
za cienkimi, okrągłymi okularami na długim, prostym nosie. Uśmiechnęłam się do
siebie, kiedy doszedł do mnie powód tego mocnego spojrzenia Voldemorta.
— Heather bardzo zależało,
żeby mi cię przedstawić, panie Fizeau — odezwałam
się. — To dziwne, bo między nią
a twoim wujem od lat trwa milczący konflikt.
— Nie interesują mnie
konszachty na dworze, moja pani — powiedział cicho, skłoniwszy
lekko głowę. Pokora doprawiona wewnętrzną pewnością siebie. Miałam ochotę się
roześmiać; skądś już to znałam i miałam okazję często oglądać, kiedy tylko Tom
Riddle urabiał jakiegoś nauczyciela.
— A powinny, bo od jutra
znajdziesz się w ich centrum. Szybko się nauczysz. Heather wspominała o twoich
podróżach, liczę więc, że masz otwarty umysł. Ostatnio potrzebujemy w Kemmhyt…
świeżości.
Faris jeszcze raz krótko się ukłonił, ale gdy zobaczył, że nadal się
uśmiechałam, pierwszy raz nieco się rozluźnił. Wciąż trzymał się nienaturalnie
sztywno, ze złożonymi na kolanach rękami (nalał sobie wina, kiedy je
zaoferowałam, jakby obawiał się zrobić cokolwiek bez pytania), lecz od razu
poznałam, że za doskonale wypracowaną poprawnością kryła się swoboda, której
nie śmiał ukazać w naszej obecności.
— Z małą pomocą Thota
postaram się we wszystkim mojej pani ulżyć — odparł i pospiesznie
upił trochę napoju ze swojego kielicha.
Roześmiałam się, wyraźnie go pesząc; z zakłopotaniem na szczupłej
twarzy wyglądał na podrostka, ale w oczach otoczonych ciemnymi obwódkami
widziała z trudem skrywana dojrzałość i wiedza. Poznałam, że chciał wypaść jako
nieobeznany student, ale przejrzałam go w kilka chwil. Nieustanne odgadywanie
nastrojów Czarnego Pana nauczyło mnie uważniejszej obserwacji i teraz emocje
zwykłych ludzi czytałam jak z otwartej księgi. Skłoniłam się nieco w jego
stronę, aż ciężkie, złote pióro Maat zachwiało się delikatnie na mojej głowie.
— Od tego mam Heather. Żyje
właśnie po to, by dźwigać na swych barkach wszystkie moje grzechy, pojmujesz,
panie Fizeau? — zapytałam, nieprzerwanie się śmiejąc. Mimo że był
to dopiero mój trzeci kielich, czułam, że dobry humor jest po części zasługą
jego zawartości. — Ale możesz
ją na chwilę odciążyć. Proszę, zabaw mnie jakąś opowieścią z podróży, jestem
tego ciekawa.
Choć sama nie byłam typem obieżyświata i każdą dłuższą wyprawę
musiałam odchorować, lubiłam słuchać o przygodach innych. Z przyjemnością
obserwowałam przystojną twarzą młodego kapłana, słuchałam historii o pewnej
wiedźmie z Mongolii i jadłam pieczoną nogę bażanta, ale przed oczami miałam
Nathira. Nie czułam już smutku, kiedy o nim myślałam, lecz zawsze ogarniała
mnie jakaś nostalgia. Cholerny sentyment, który powinien umrzeć na pustyni
razem z Zivit.
~*~
Nie wiem. Nie wiem, po
cholerę wrzuciłam tu tę informację o erotyku, skoro i tak jest opisany tak
mgliście, że gdyby ktoś przeleciał ten fragment wzrokiem, nawet by się pewnie
nie zorientował. Meh. Musicie mi powiedzieć, czy ten rozdział jest gorszy od
poprzednich (za wyjątkiem tego z Zakonnikami, to trochę inna kategoria), bo
ostatnio jestem taka zdechła, że wszystko, co tworzę, wydaje mi się warte
śmietnika. Nie widzę, czy się cofam, czy rozwijam, czy może stoję w miejscu,
chyba za dużo na raz w tym siedzę. Mam mętlik w głowie, już rok zmagam się z
totalnym rozkurwieniem, a teraz już całkowicie nie mam na nic ochoty.
Zastanawiam się, czy to kwestia tego opka (ostatnio cisnę tylko tutaj), czy po
prostu przedobrzyłam i powinnam… tylko co. Nie mam zielonego pojęcia, co
miałabym robić z czasem, gdybym musiała zrobić sobie przerwę od pisania. To
cholernie frustrujące, bo każdego dnia coraz trudniej zwlec się z łóżka i coś
zrobić, a kiedy już to coś robię, mam ochotę tym cisnąć w piździec, skoro to i
tak nie ma sensu. Znów naględziłam. Obiecuję, że w kolejnym rozdziale nie
będzie erotyki. Voldka chyba też za dużo.
* Było trochę o bogach, więc (co by nie biegać po Wikipediach) daję
odnośnik do małego słowniczka.