10 listopada 2016

103. Rady wzorowej żony

Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD

         Zniknął na ponad dwa tygodnie, żeby obrócić Anglię w ruinę, lecz wierzyłam, że chciał także uciec od tematu. Po wszystkim zostawił mnie samą, a następnego dnia, kiedy zaciskałam zęby, żeby znieść spojrzenia usługujących mi dziewcząt, dowiedziałam się od Heather, że pan zniknął i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Przypuszczałam, że poleciał realizować swoje plany, a gazety potwierdziły moje przypuszczenia zaraz następnego dnia — dementorzy opuścili Azkaban i rozpierzchli się po kraju, a dziennikarze (kiedy już przeżyli wydarzenie w angielskim Departamencie Tajemnic i śmierć Syriusza Blacka) rozpisywali się o zmianach w kardach. Do każdego Proroka Codziennego dołączano różnokolorowe ulotki nawołujące do rzucania zaklęć ochronnych na domy mugoli z sąsiedztwa i poradniki Jak rozpoznać śmierciożercę.  Kiedy miałam dobry humor, piałam nad tym ze śmiechu.
         Jednak w humorze bywałam bardzo rzadko, najczęściej zamykałam się w gabinecie i pracowałam do późna, przyjmując jedynie Quasima (który jako jeden z nielicznych nie działał mi ostatnio na nerwy), kiedy przychodził z informacjami z Saher. Nie obyło się też bez przemeblowania; rozkazałam umieścić kołyskę Totmesa pod oknem, abym mogła zerkać na niego zza biurka, kiedy miałam na to ochotę, a gdy oczy zmęczyły się od czytania napływających bez przerwy dokumentów, brałam go na ręce i nosiłam, dopóki nie usnął. Różnił się tak od swojego brata, jak to tylko możliwe — płakał znacznie częściej, ale i łatwiej mogłam go uspokoić. Nie biła od niego ta ciemna energia, którą wyczuwałam od Silasa, lecz nie miałam prawa mieć do niego pretensji, wszak nie było w nim niczego z Voldemorta. Często łapałam się na rozmyślaniu o jego prawdziwych rodzicach. Jak wyglądało ich życie, zanim postanowili udać się na samobójczą misję pod Kemmhyt? I kim zostałby Totmes, gdyby nie zginęli?
         Z początku wejście do świątyni Anubisa nie wchodziło w grę. Czułam się nieczysta, bo złamałam niepisaną umowę między nami, a wydawało mi się nieprawdopodobne, by bóg wybaczył tę zdradę. Bardzo szybko się zorientowałam, że nie potrafiłam żyć z dala od niego, lecz nie śmiałam nawet myśleć o wznowieniu rytuałów. To wychodziło daleko poza pojęcie bezczelności. Po trzech dniach całkowitej izolacji i trwającego postu musiałam przyznać, że fatalne samopoczucie i drżenie rąk nie wzięło się znikąd. Po spustoszeniu świątyni Ozyrysa szukałam pomocy u Anubisa, zatem na tęsknotę i gorycz po odsunięciu od niego antidotum na zatrute serce okazało się łagodne oblicze Izydy. Nie tylko ukoiła podczas tęsknoty, ale — chcąc nie chcąc — przypominała o Czarnym Panu, wszak to dzięki jej błogosławieństwu staliśmy się małżeństwem. Zdarzało się, że nocami wymykałam się z sypialni i przesiadywałam w jej kaplicy, dopóki niepokój nie ustąpił. Spoczywałam zakameleonowana na marmurowej podłodze przed onieśmielającym majestatem Izydy. Wysoka, z przepięknie wyciosaną w kości słoniowej twarzą, cała w złocie i klejnotach — tak widniała od stuleci pod sklepieniem pomalowanym w gwiazdy, roztaczając przyjemnie błogą aurę. Nie budziła we mnie tego, co odczuwałam, przebywając w świątyni Anubisa, lecz coś nieustannie podpowiadało, że właśnie tu powinnam szukać pocieszenia. Siadałam z nogami przyciągniętymi do piersi i wpatrywałam się w nieruchome oblicze, opierając podbródek na kolanach. Lubiłam ciepły półmrok, tańczące na złoceniach odbicia płomyki świec i otumaniający zapach mirry unoszący się nad misami z kadzidełkami. Na wpół przezroczyste, pomarańczowe tkaniny, którymi obwieszono pokryte starymi malowidłami ściany, wzmacniały poczucie ciasnoty maleńkiej kaplicy. Kiedy odbywały się wieczorne modlitwy, chowałam się — nadal zakameleonowana — tak, by nikt przypadkowo na mnie nie nastąpił, ale by jednocześnie widzieć posąg Izydy. Słuchałam, jak kapłani mruczeli chwalebne pieśni, a ja kołysałam się nieznacznie, powoli wdychając ciężkie, upajające wonie. Popadałam wtedy w trans, ale zupełnie odmienny od tego, którego doznawałam podczas połączenia z Anubisem. Tęskniłam do boga i gryzłam się z myślami, ponieważ wiedziałam, że nareszcie musiał nadejść ten moment, kiedy zdecyduję. Na samo wspomnienie feralnego wieczora aż mnie skręcało — nie potrafiłam rozróżnić, z czego bardziej: ze wstrętu czy rozgoryczenia. Voldemort zniszczył to, co wypracowałam dla Anubisa, lecz nadal pozostawał moim mężem. Spędzałam u stóp Izydy kolejne kwadranse, to wspominając rytuały, to ceremonię zaślubin, powoli uświadamiając sobie winę. Zerkałam na ślubny pierścień, który (coś wściekłego w głowie od początku podpowiadało, że to słuszne) powinnam rozbić na proch za występek Czarnego Pana, lecz w gniewie hamowała mnie Izyda. Łagodniej, powtarzała. Winnaś rozumieć więcej, bo jesteś kobietą. A ja nawet nie próbowałam dociec, czy bogini naprawdę to szeptała, czy to jedynie mój własny rozsądek. Przysuwałam wtedy pierścień do oczu, dotykając chropowatej powierzchni hieroglifów i maleńkich, turkusowych ziarenek i zastanawiając się, czy on, mój mąż, też czasami spoglądał na swój. Nigdy się nie łudziłam, że dla Voldemorta to cokolwiek znaczyło, ale przysięga złożona przed świętą Enneadą w moich oczach była nienaruszona. Żałowałam, że z taką lekkością i pewną beztroską podeszłam do ślubu, wierząc, że Czarny Pan pozostanie co najwyżej ospałym lwem po udanym polowaniu, nie agresywnym napastnikiem. Z błogosławieństwem Izydy zaczęłam się zastanawiać, czy może nie warto było owego wieczora przedrzeć się przez piekło, aby dostąpić raju. Gdy zaduch powoli stawał się nie do zniesienia, a woń mirry mdła, zimny strumień powietrza z różdżki przynosił ulgę. Wtedy modliłam się, by w obliczu świeżych jeszcze ran zachować równie chłodną głowę.

*

         Po dwóch tygodniach jego nieobecności nareszcie się do tego przyznałam — czekałam, aż wróci. W natłoku obowiązków nie miałam okazji nawet o tym pomyśleć, lecz gdzieś z tyłu głowy wypatrywałam jakiejś wiadomości od męża, artykułu w gazecie, który potwierdziłby, że w Anglii na moment ucichło, a nawet krótkiego listu zaplątanego w stosy dokumentów dostarczanych mi codziennie przez Heather. Nadal nie ukarałam jej za zuchwalstwo, lecz miałam to w pamięci i czekałam na odrobinę wytchnienia, kiedy mogłabym wszystko przemyśleć — odliczałam do otwarcia kaplicy Sachmet. Wierzyłam, że kiedy budowa się zakończy, ogromny głaz spadnie z moich barków. Niemniej jednak straciłam zaufanie do najwierniejszej kapłanki i wszystkie istotne sprawy związane z finansami nadzorowałam osobiście. Prawie całkowicie poprzestałam ćwiczeń na arenie, a godziny w świątyni Anubisa zastępowałam minutami przed posągiem Izydy, tęskniąc za Anubisem. Przyznanie się przed sobą do błędu wiele mnie kosztowało, ale uczyniłam to — źle postąpiłam, odsuwając męża od łoża przez błędne rozumienie sygnałów Anubisa. Żyłam sama i myśl o nim towarzyszyła mi niemal bez przerwy, lecz nadal czułam to drażniące niedopełnienie. Wściekłość i rozgoryczenie narastały z dnia na dzień; nie mogłam uwierzyć, że Czarny Pan zostawił mnie samą z fałszywym doradztwem, problemami finansowymi i tęsknotą za bliskością tego, co niedostępne — jego, Anubisa i Silasa. Pocieszałam się obecnością Totmesa, lecz za każdym razem, gdy brałam go w ramiona, przed oczami miałam Silasa, lecz nie śmiałam sprowadzić go z powrotem, dopóki Kemmhyt nie odzyska swego króla.
         Stało się to dopiero pod koniec lipca. Niewyjaśnione sprawy całkowicie odarły moją rutynę z przyjemności, lecz czas okazał się doskonałym lekarstwem. Wstawałam przed świtem i pracowałam nad tym, co mogłam zrobić w gabinecie, by po śniadaniu i porannych modlitwach nadzorować budowę kaplicy, jak często się dało, a później wracać do porywających spraw administracyjnych i spotkań, które (w razie potrzeby) zwalałam na głowę Heather. Wieczorami opierałam się pokusie, aby zaznać mocy Anubisa, lecz nadal wahałam się choćby przed samym przekroczeniem progu jego świątyni.
Wiadomość o powrocie Czarnego Pana zastała mnie przy biurku. W gabinecie panowała głucha cisza przerywana jedynie skrzypieniem mojego pióra — Totmes zasnął zaledwie kilka minut temu, a ja rzuciłam wszystkie znane sobie zaklęcia wyciszające, by żaden dźwięk z zewnątrz go nie obudził. Pochylałam się właśnie nad listem od pana Waznera, szeptem dyktując odpowiedź, a złota stalówka śmigała po cieniutkiej, alabastrowo białej stronie papirusu, kiedy drzwi otworzyły się z niskim stęknięciem, a w progu pojawiła się Heather.
— Mów i zejdź mi z oczu — mruknęłam, nie podnosząc na nią wzroku; automatycznie pomyślałam o Quasimie.
— Moja pani… pan wrócił. Godzinę temu.
Natychmiast poderwałam głowę znad pisma, a wnętrzności związały się w bolesny supeł. Serce zabiło tak mocno, że prawie wyskoczyło mi z piersi, ale natychmiast się opanowałam. Odetchnęłam możliwie najdyskretniej i wyprostowałam się godnie, patrząc chłodno na czarownicę; jej twarz — mimo świec i łagodnych promieni zachodzącego słońca — pozostawała w mroku, wyróżniały się tylko ogromne piersi i rozdęty pod nimi brzuch ukryty za jadowicie zielonym materiałem przewiewnej szaty.
— Dobrze. — Musiałam przełknąć ślinę, bo zadrapało mnie w gardle. Złożyłam pióro, niedokończoną odpowiedź dla pana Waznera i uniosłam się na krześle. — Jest u siebie?
W tym czasie Heather poruszyła się niespokojnie i wystąpiła krok naprzód, a czerwone światło zachodzącego słońca padło na jej twarz. Wyraźnie się spięła, zacisnęła wargi, a dołeczki w pergaminowych policzkach pogłębiły się. Na ten widok podniosło mi się ciśnienie, ale cierpliwie czekałam na to, co powie.
— Tak — odparła stanowczo, a namalowanie brwi jej zadrgały. — Ale pan zasiadł do kolacji, nie zechce cię widzieć.
Nawet nie próbowałam powstrzymać głośnego prychnięcia. Zanim Heather się obejrzała, otoczyłam biurko i znalazłam się przy niej, lecz nie zamierzałam robić jej awantury. Ze względu na śpiącego Totmesa powściągnęłam gniew, choć czułam, jak mięśnie nad ustami i same wargi drżały mi niekontrolowanie. Kapłanka nie cofnęła się, kiedy pochyliłam się, by nasze twarze znalazły się na jednym poziomie; mój uśmiech przy zaciśniętej mocno szczęce musiał wyglądać niepokojąco.
— Nie dbam o to — wyrzuciłam z siebie przez zaciśnięte ze złości gardło. — Skończysz list to Waznera i to dość twoich obowiązków na dziś, pojmujesz?
Nie zaprzątałam sobie głowy jej odpowiedzią, tylko niemal wyleciałam z pokoju, podtrzymując jedną ręką długą, białą szatę, by nie nastąpić na jej kraj. Pełna byłam targających sercem sprzeczności, nie miałam też pewności, że Voldemort nie wyrzuci mnie za drzwi lub czy najzwyczajniej nie pocałuję klamki. Prawie biegłam pogrążonymi w czerwonym półmroku korytarzami, nie rozglądając się na boki, nie odpowiadając na pozdrowienia; chciałam zobaczyć męża, jednocześnie dobrze czując się w tym bezpiecznym, wygodnym stanie zawieszenia. Wiedziałam, że tak naprawdę nigdy nie rozwścieczyłam Czarnego Pana. Zdarzało się, że widziałam go w akcji, lecz nigdy nie był nawet bliski dotknięcia furii, w jaką wpadał. Kiedy mknęłam przez salę wypełnioną Horusami, zastanawiałam się, czy byłby w stanie przekląć mnie Cruciatusem. Tak, oczywiście, że tak. Lecz czy pozwoliłby sobie na taką złość, by posunąć się do ostateczności?
Przed wejściem do jego gabinetu nie spotkałam nikogo, nawet strażników, ale zaniepokoiłam się dopiero wtedy, gdy musnęłam dwuskrzydłowe drzwi, a one otworzyły się automatycznie. Żadnych zaklęć ochronnych. Nawet prostej zasuwy. Musiałam natychmiast otrząsnąć się ze zdenerwowania, bo kiedy zawiasy wydały z siebie długi, niski jęk, a drzwi rozwarły się na oścież, spostrzegłam kawałek biurka i spoczywającą na nim znajomą białą dłoń. Z sercem w gardle przekroczyłam nieistniejący próg, przeszłam przez krótki, obity drewnem przedpokój i dumnie wyprostowana stanęłam przed mężem. Siedział tyłem do zasłoniętego okna i wodził koniuszkiem suchego pióra po długim na co najmniej stopę tekście (szybki rzut oka wystarczył, bym poznała zamaszyste pismo, lecz nie mogłam sobie przypomnieć, do kogo należało); poza tym na biurku panował niemal idealny porządek — obok trzech poukładanych na sobie książek leżał talerz, a na nim kilka kości.
Prędko przeniosłam wzrok na Voldemorta; ten odłożył pióro na bok i zwinął powoli list (serce na moment zamarło — to oznaczało dłuższą rozmowę, nie mogło być inaczej), a kiedy na mnie spojrzał, na moment całkowicie zaniemówiłam. Spodziewałam się reprymendy, kolejnego nienawistnego syczenia, ale on tylko wstał, powoli obszedł biurko i oparł się o nie. Teraz staliśmy dokładnie naprzeciwko siebie, w przyzwoitej i przede wszystkim bezpiecznej odległości, choć zdążyłam się już przekonać, że Czarny Pan potrafił zmniejszać je, zanim zdążyłam mrugnąć. Jednak ułamek sekundy skołowania nie zbił mnie z tropu. Pochyliłam się w nieznacznym, sztywnym półukłonie, starając się nie trwać w nim zbyt długo, a kiedy się wyprostowałam, Voldemort skinął głową. Również krótko i wymuszenie, lecz z miną wyrażającą w półuśmieszku pewną satysfakcję. Jedna dłoń powędrowała do jego ust; przyglądał mi się bezczelnie lekko przymrużonymi oczami, podczas gdy koniuszek palca zaczął powoli gładzić wąskie wargi.
— Zostaniesz na dłużej? — zapytałam cicho, starając się zapanować nad drżeniem głosu; Czarny Pan przytaknął, więc dodałam, świadoma sztywności swego tonu: — Zatem sprowadzę Silasa, jeśli uważasz, że jest już bezpiecznie.
— Nigdy nic mu nie groziło.
Skinęłam głową i zapanowało między nami niezręczne milczenie. Niezręczne z mojej strony, bo Voldemort zdawał się zupełnie nie przejmować ani napiętą atmosferą, ani nierozwikłanym problemem. Nadal zachowując wystarczającą odległość (jakoś nie mogłam podejść bliżej, choć wydawało mi się, że powinnam), siląc się na spokój, podjęłam:
— Choć źle się stało, oboje potrzebowaliśmy takiego oczyszczenia. Myślę, że bogowie mieli w tym jakiś zamysł, którego nie pojmiemy i musimy się z nim pogodzić. Przez te dni bardzo chciałam pogrążyć się w rozpaczy, lecz dotarło do mnie, że tacy już jesteśmy.
Odsłoniłam się przed nim bardziej niż kiedykolwiek od jego powrotu, a on… prychnął! Znieruchomiał z dłonią przy ustach, z szeroko otwartymi oczami, jakby nie tego się spodziewał. Nieistniejące brwi zmarszczyły się mocno i jego twarz nareszcie nabrała mocnego wyrazu, co nie uczyniło go bardziej przewidywalnym. Wręcz przeciwnie, musiał na moment stracić kontrolę, bo drgnął, chcąc wystąpić krok naprzód, ale z nieznanych mi pobudek rozmyślił się. Spodziewałam się po sobie większego zdenerwowania, lecz stałam wyprostowana i spokojna, podczas gdy on rozłożył ramiona, pozwalając sobie na krótki, pusty śmiech.
— Chcesz powiedzieć, że powinniśmy sobie wybaczyć.
— Tak.
Znów się zaśmiał, tym razem z większym niedowierzaniem, ja zaś nie widziałam w tym nic zabawnego. Odetchnęłam swobodniej, bo uświadomiłam sobie, że udało mi się na chwilę zbić go z tropu; to wyglądało cholernie niepokojąco, lecz przyniosło pewnego rodzaju satysfakcję. No i świadomość, że nie śmiał mnie dotknąć — on również nie osiągnął pełni szczęścia podczas ostatnich tygodni, teraz byłam tego pewna. Teraz już wiedziałam, że uczyniłam dobrze; w ten sposób włożyłam nam w dłonie czystą kartę.
— Jesteś…
— …dobrą żoną — odważyłam się mu przerwać. Nie musiałam się wysilać, by w moim głosie zabrzmiała stal. — A ty dobrym mężem.
Skrzyżował ręce na piersi i przechylił lekko głowę, uważnie mi się przypatrując. Słońce za jego plecami już zaszło i czerwona poświata zniknęła, a Voldemort (w swojej nieśmiertelnej czarnej szacie zapiętej pod samą szyję) niemal zginął w szarym półmroku; różdżka pojawiła się w jego dłoni niewiadomo skąd, a ułamek sekundy później wszystkie świece płonęły. Subtelny, pomarańczowy zapach świeżego wosku momentalnie wypełnił gabinet.
— Wiesz, jak uprzyjemnić naszą wspólną nieśmiertelność. — Odwrócił się i zasiadł z powrotem za biurkiem. Jeszcze jedno machnięcie różdżki, a talerz zalśnił czystością i odleciał na stół. — Poślesz po Silasa. Zobaczę go, zanim wrócę do Londynu.
Na powrót rozłożył przed sobą niedokończony list, a z szuflady przyfrunęła czysta rolka pergaminu i butelka atramentu. Trzymał się całkowicie spokojnie, zupełnie nie tak, jakby dopiero co odbył rozmowę na ważny temat, a ja zaczęłam się zastanawiać, ile było w tym pozorów, a ile naturalności. Cisnęło mi się na usta jeszcze bardzo wiele, lecz jedno spojrzenie Voldemorta wystarczyło, by oznajmić, że moja audiencja właśnie dobiegła końca. Wyszłam z jego pokoju z lżejszym sumieniem, jednocześnie czując irytujące niedopełnienie. Wierzyłam, że po przełomie, który dokonał się trzy tygodnie temu, nie należało czekać na coś wielkiego. Czas — tego oboje potrzebowaliśmy. I choć serce oddałam Anubisowi, mogłam sobie pozwolić, by przez jakiś czas pobyć Izydą. Położyłam się w znacznej mierze uspokojona, lecz długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, mając wrażenie, że materac wypchano gwoździami. Rozmyślałam, jak długo będę mogła… no właśnie. Cieszyć się obecnością męża? Zdawał się zachowywać jak zwykle, lecz nie miałam prawa oczekiwać inaczej. Doszło do mnie, że istotnie miał na głowie sprawy całej Anglii. Egipt tego nie odczuwał, ale na Wyspach terror zaczął się na dobre. Czyż do tego nie dążyliśmy? Pragnęliśmy jedynie urządzić świat pod siebie, nie było w tym nic złego.
Jedynie.

*

         Silas dotarł do Kemmhyt zaledwie cztery dni później, a Czarny Pan rzeczywiście rozkazał go do siebie przyprowadzić. Nie mogłam przegapić takiej okazji, dlatego zaniosłam mu syna we własnych ramionach; zastałam Voldemorta — jak zwykle od jego powrotu — w gabinecie wypełnionym zapachem pracy, atramentu i skupienia. Od kiedy prawie wszyscy śmierciożercy opuścili Kemmhyt, pod drzwiami nikt się nie czaił, a na korytarzach zapanowała większa niefrasobliwość, mimo że pan wzbudzał nie mniejszy szacunek. Nie wziął dziecka na ręce, zaledwie dotknął jego twarzy jak uzdrowiciel sprawdzającym temperaturę, pogłaskał łysą główkę i odwrócił się, by pozbierać z biurka zwoje, które zabrał z Biblioteki Tota. Gdy mówił, w jego głosie słyszałam dezaprobatę, choć twarzy wyrażała zgoła co innego. Był zainteresowany jedynie postępami Silasa, pytał o wszystko, co związane z magiczną aurą, a ja powtarzałam mu wszystko, czego dowiedziałam się od pana Waznera i Nadiry. Prawie zapomniałam, że tyle znaczył dla niego syn — czarodziejski eksperyment, próba siły własnych genów? Co może wyjść z połączenia Królowej Kemmhyt i największego czarnoksiężnika wszechczasów? Zapytałam, czy zechce ujrzeć drugiego syna, ale nie otrzymałam odpowiedzi i zostałam wyproszona, bo on, potężny myśliciel, potrzebował zostać sam, by knuć w spokoju.  I wtedy do mnie dotarło, że sprowadzenie Silasa nie wynikało z żadnych ojcowskich pobudek. Zwyczajnie miał okazję, by mi udowodnić, jak bardzo nie akceptował Totmesa. Znów musiałam zacisnąć zęby i odejść, zastanawiając się, jak długo będę musiała naśladować Izydę.
         Stopniowo powróciłam na bezpieczne łono Anubisa. Z początku odwiedzałam jedynie swojego horkruksa, ponieważ wydawał mi się bezpośrednio związany z mocą boską, aż nareszcie postanowiłam wziąć udział we wspólnym rytuale zjednoczenia. Nie spodziewałam się, że Anubis we mnie wniknie — tak też się stało, jak zwykle wybrał tę starą czarownicę, a ja nie potrafiłam rozgryźć jego motywów. Do opętania dochodziło za każdym razem, lecz tylko wtedy, kiedy byliśmy ze sobą sam na sam, mimo to i tak czułam się odtrącona. Po wszystkim zostałam i sama odbyłam rytuał — nie mogłam dłużej znieść naszej rozłąki, czułam pulsujący ból rozsadzający wnętrzności, dopóki boska moc nie załatała pustki. Pierwszy raz od tygodni nareszcie poczułam szczęście, bo staliśmy się z Anubisem jednością. Po wszystkim wróciłam do siebie w gorszym stanie niż po pierwszym opętaniu, lecz uradowana jak nigdy. Gdy zwróciłam już całą czarną, kleistą substancję i zaczęłam dławić się czymś, co przypominało nie do końca zakrzepniętą krew, zgodziłam się na wizytę pana Waznera, ale nie pozwoliłam sobie na krztynę lęku, ponieważ bogowie nade mną czuwali.

         Czarny Pan zjawiał się na każdym z czterech posiłków (pozytywne złączenie podczas rytuału i fatalną noc uznałam za dobry znak od Sachmet i postanowiłam zakończyć post po sześciu tygodniach), lecz poza nimi prawie w ogóle go nie widywałam. Spędzał całe dnie albo poza zamkiem, albo zamknięty w swoim gabinecie, mimo to nie odczuwałam, by mnie unikał. Rozmawialiśmy jak zwykle, choć czułam między nami pewną barierę, której przekroczenia się obawiałam. Zastanawiałam się, czy nie potrzebował więcej czasu ode mnie — wszak nie wierzył w bogów, więc nie miał w nich żadnego wsparcia. Rankiem (choć po połączeniu z Anubisem pojawiłam się idealnie umalowana i jak zwykle wystrojona w klejnoty) natychmiast zauważył, że nie spałam dobrze, czego nie omieszkał mi wytknąć. Pomyślałam, że wracał do formy, nawet ucieszyłam się na tę złośliwą uwagę, choć odpowiedziałam na nią zaledwie skinięciem głowy.
W sali pojawiła się Heather. Zanim dwuskrzydłowe drzwi ją wpuściły, Czarny Pan automatycznie zwrócił ku nim wzrok, dzięki czemu poznałam, że ktoś się zbliżał. Była już w zaawansowanej ciąży, porodu spodziewała się lada dzień, mimo to niestrudzenie mi służyła; powróciło ciepło, które czułam do niej przed bitwą, lecz nie zamierzałam tego okazywać. Z chłodem przyjęłam list od matki (to była jedyna korespondencja, która mogła przerwać wszystko, nawet posiłek) i odprawiłam ją ruchem ręki, na powrót skupiwszy się na zawartości talerza. Po dwóch kęsach chleba spostrzegłam, że Heather nadal stała w połowie drogi do wyjścia, pochylając się w nieznacznym półukłonie, w którym trwała nieustannie od kilku dni.
— Wciąż tu jesteś.
— Gdybym mogła coś zaproponować…
Nie potrafiłam utrzymać nerwów, kiedy tylko się odzywała. Gdy milczała, znosiłam ją bez większego trudu, lecz po otwarciu ust stawała się źródłem mojej wściekłości i nic nie mogłam na to poradzić, choć bardzo chciałam. Zraziła mnie. Obawiałam się, że przez to już nigdy nie będzie między nami jak dawniej.
— Na dwór wrócił syn Karima… drugiego kapłana Imhotepa, moja pan — kontynuowała. — Chłopiec ma czternaście lat i jest doskonałym rzeźbiarzem, w zeszłym roku pod okiem Czuju odnowił oba skrzydła w kaplicy Ozyrysa, gdybyś zechciała…
— Nie teraz, nie mam czasu na czternastoletnich chłopców — przerwałam jej zjadliwie, machając ręką. Ponad wszystko pragnęłam, by odeszła i przestała kłóć mnie w oczy swoją ciążą; wiedziałam, że prędzej czy później Czarny Pan zacznie mieć pretensje, a obecność Heather tylko wkładała mu kolejny argument do ręki. — Mój eliksir nadal nie jest gotowy, a przypominam ci, że przez ciebie muszę osobiście babrać się w… Coś jeszcze?
— Właśnie przybył nowy kapłan Thota. Nie znasz go, pani, uczył się w Beauxbatons. Jest siostrzeńcem księcia Quasima, pomyślałam, że może…
— A zatem nastąpił miesiąc odwiedzin! — Zaśmiałam się pusto i zerknęłam na jej zafrasowaną twarz. — Zlecisz komuś zorganizowanie przyjęcia, wtedy pomówię kapłanem. Istotnie warto mieć Thota za przyjaciela.
Patrzyłam, jak się ukłoniła i opuściła komnatę, zamiatając długą do ziemi szatą. Schowałam list od matki do kieszeni z różdżką i powróciłam do śniadania, drobiąc bułkę do miski z zupą. Żałowałam, że wcześniej nie wpadłam na pomysł zorganizowania wystawnej kolacji, wszystkim wyszłoby to na dobre. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio pozwoliłam sobie na wolny od politykowania relaks.
— Okrutnie się z nią obchodzisz.  
Dopiero kiedy podniosłam głowę, spostrzegłam, że mi się przyglądał. Podczas obecności Heather Voldemort nie odezwał się ani słowem, całkowicie pochłonięty swoimi myślami i śniadaniem, lecz ta mina niepozornej obojętności była jedynie maską. Prawie zapomniałam, że on niczego nie lekceważył.
— Doprawdy? Mam znakomitego nauczyciela — odparłam i uśmiechnęłam się lekko, lecz nie na tyle, by mógł pomyśleć, że to dzięki niemu.

         Resztę przedpołudnia spędziłam na budowie. Skwar lał się z nieba, a promienie parzyły skórę, kiedy padały na nią bezpośrednio, dlatego pojawiłam się na swym wielbłądzie okutana od stóp do głów w białe szaty. Gdyby nie zaklęcie chłodzące, noszenie peruki poza zamkiem o tej porze byłoby męczarnią. Dwunastoosobowa świta towarzyszyła mi bez przerwy do samej granicy Kemmhyt, gdzie czekał Czuju; siedział w ogromnym, zielonym namiocie, rozlany na niskim krześle w jego wejściu, sączył piwo z wielkiego kufla, a czarny, najwyżej ośmioletni chłopiec chłodził go wachlarzem z puchatych, białych piór jakiegoś czarodziejskiego ptaka. Gdy znaleźliśmy się bliżej, spostrzegłam, że to miało służyć jedynie ozdobie, ponieważ Czuju trzymał w ręku różdżkę wycelowaną w twarz; jego gęste brwi falowały delikatnie na wietrze.
— Gdy kota nie ma, myszy harcują, panie Czuju — odezwałam się i zeskoczyłam ze stołka, kiedy wielbłąd ukląkł na piasku. Architekt, któremu tymczasowo powierzyłam funkcję budowniczego, poderwał się z krzesła i syknął na chłopca, by zostawił nas samych. — Na kiedy przewidujesz koniec?  
Odwróciłam się, żeby popatrzeć na rosnący gmach. Dziesiątki identycznych sfinksów wielkości małych smoków ustawiano po obu stronach szerokiej, brukowanej drogi; wzniesiono ją na szesnaście stóp ponad piaskiem i wyłożono białymi blokami z kamienia, którego blask oślepiał w południowym słońcu. Niestety robotnicy pracujący przy kaplicy nadal byli w lesie — postawiono zaledwie fundamenty i pierwszy poziom, który połączyli ze skałą, lecz tamta nadal wyglądała na nietkniętą. Ciężko mi było ocenić, co działo się na piętrze, bo niemal wszystko zakrywały drewniane rusztowania.
— Połowa sierpnia… tak optymalnie.
Zrobiłam gwałtowny ruch w jego stronę, trzymając ręce z dala od kieszeni z różdżką, by w złości jej nie dobyć. Moc Anubisa nadal we mnie szalała, wzmagając niecierpliwość — tak właśnie tłumaczyłam swoją porywczość, i choć opóźnienia w budowie nie były wyłączną winą Czuju, musiałam nią kogoś obarczyć.
— To niemożliwe. Każdy dzień pracy kosztuje fortunę, nie stać nas na to — odparłam, patrząc na niego z pogardą. — Macie czas do końca lipca. Jesteś czarodziejem, wymyślisz coś.
Zostawiłam swojego wielbłąda przy namiocie architekta, skinęłam na swoją eskortę i oddaliliśmy się, aby przejść się nową drogą i obejrzeć sfinksy. Miały ciągnąć się do samego Kemmhyt i już teraz sięgały horyzontu. Platformy, na których ustawiono alabastrowe posągi, zdobiły ornamenty z imieniem Sachmet, a każdy sfinks miał twarz innej kobiety. Przez jakiś czas przechadzałam się wzdłuż ulicy i przyglądałam się im, wybierając najładniejsze. Byłam z tego zadowolona, choć do samej kaplicy nadal podchodziłam ze sceptycyzmem. Szok, który przeżyłam po zobaczeniu prawdziwej dokumentacji, szybko ustąpił miejsca frustracji. Robiło mi się gorąco na samą myśl, że moglibyśmy zbankrutować. Marzyłam, że znajdzie się ktoś, kto przyjmie brzemię Wielkiego Budowniczego i podźwignie Kemmhyt z kolan.

         Ilość mieszanych uczuć w odniesieniu do zdarzeń z ostatnich tygodni stała się irytująca. Problemy zrobiły się tak cholernie rozciągnięte, pozaczynane, ale widziałam w tym boską interwencję, jednak nie było jej dość, by starczyło na wszystko. Momentami radowałam się tym, co udało się osiągnąć, choć zazwyczaj (gdy zapadała noc, a ja zostawałam sam na sam z troskami) musiałam znaleźć w sobie dużo samozaparcia, by nie pogrążyć się w rozpaczy. Odpowiedzialność za królestwo zaczynała mnie przerastać, a pomocy znikąd. Czarny Pan całkowicie pogrążył się w swoich sprawach i doprawdy byłam mu wdzięczna za każdy dzień spędzony w Kemmhyt. Choć widywałam go jedynie podczas losowych posiłków, sama jego obecność wprowadzała atmosferę rzetelności; musiałam się z tym pogodzić — to Voldemort cieszył się w królestwie największą estymą, ja stałam się wyłącznie jego ozdobą. Niemniej jednak zrozumiałam, że nastał dla nas czas stagnacji.
         Ja tymczasem tonęłam po szyję w administracyjnym bagnie. Pod koniec dnia niemal traciłam zmysły, lecz uparcie nie dawałam sobie pomóc, mimo wielkich chęci Heather. Pierwszego sierpnia urodziła czwartego syna i zaraz następnego wieczora chętna była mi służyć. Odprawiłam ją, wściekła na nią, jej dziecko i resztę świata, a najbardziej na siebie, bo wiedziałam, że to tylko podsyci plotki na dworze. Od kiedy ogłosiliśmy Totmesa księciem Saher, sama poczułam do niego niechęć — wszak na moje życzenie stanął pomiędzy mną a Czarnym Panem. Potrzebowałam świeżej krwi do pomocy i drugiego dziecka w łonie.
         Po dwóch kolejnych dniach gnuśnienia przy biurku zawalonym dokumentami spotkała mnie mała przyjemność. Najpierw rozległo się cichutkie pukanie, a następnie w drzwiach pojawiła się jedna z usługujących mi dziewcząt. Na jej ramieniu siedział sokół z czarnym łebkiem; do łuskowatej nóżki miał przywiązany maleńki zwój. Z racji tego, że w takcie kilku ostatnich dni moją jedyną rozrywką było ułaskawienie jednego dworzanina i skazanie na lochy czterech pozostałych, poleciłam czarownicy się zbliżyć. Wyciągnęłam rękę, a ptak odbił się od brązowego ramienia i przeleciał przez gabinet; poczułam leciutkie draśnięcie szponów, kiedy wylądował nieco powyżej mojego nadgarstka. Zaintrygowana pogładziłam kilkakrotnie łaciatą pierś sokoła i bez trudu rozwiązałam fioletową wstążeczkę. Gdy rozprostowałam papirus, spostrzegłam na nim dużą, elegancką demotykę. Sprawdźmy, że Thot zna odpowiedzi na wszystkie pytania.
Nawet nie zauważyłam, kiedy się do siebie uśmiechnęłam. Odprawiłam dziewczynę (sokół bezszelestnie powrócił na jej ramię) i jeszcze przez moment wpatrywałam się w znajome pismo; przed oczami stanęły mi wydarzenia z dawnych lat, kiedy jeszcze młody Tom Riddle grał ze mną w ten sam sposób. Choć minęła cała wieczność, był tak samo czarujący, lecz tylko wtedy, kiedy chciał.
         Uznawszy liścik za subtelne zaproszenie, skierowałam się prosto do Biblioteki Thota. Spodziewałam się, że jeśli nie bywał w którejś ze swoich komnat, zaszywał się właśnie pośród ksiąg, lecz nigdy sobie nie zażyczył, bym mu towarzyszyła. Zeszłam schodami na parter, czując mieszankę zaciekawienia i niepokoju. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że biblioteka była opustoszała, lecz kiedy tylko ogromne, dwuskrzydłowe drzwi w złoconych framugach zamknęły się za mną, powietrze zgęstniało, jakby zmieszały się z drobinkami magii. Przeszłam śmiało między grubymi kolumnami, później minęłam rzędy wysokich regałów; zastałam Czarnego Pana przy jednym z nich. Odezwałam się pierwsza, kiedy tylko zobaczyłam ostre spojrzenie męża znad jakiejś oprawionej w zielonkawą skórę książki.
— Otrzymałeś odpowiedź? — Spojrzałam znacząco na sufit, na którym boskie oblicze przyjęło postać księżyca. — Czy potrzebujesz pomocy, by nakłonić go do współpracy?
Zamknął wolumin i zacisnął na nim palce — jeden po drugim — aż zasłoniły niemal całą okładkę. Kiedy się do mnie odwrócił, dostrzegłam na jego twarzy ten znajomy rodzaj maski beznamiętności i już wiedziałam, że minął ten czas, którego potrzebował.
— Znasz historię o trzech braciach. „Było raz trzech braci, którzy wędrowali opustoszałą, krętą drogą o zmierzchu…” i tak dalej, i tak dalej — zaczął, kiedy zatrzymałam się przy jednej z pustych mis na płomienie. Musiałam się wysilić, by nie parsknąć śmiechem, lecz nad brwiami, które niemal zrównały się z grzywką peruki, już nie zapanowałam.
— Legendy, przepowiednie, bajki dla dzieci… Twoje plany mają solidną podstawę, mój panie.
Spodziewałam się wściekłego prychnięcia, ale nawet się nie skrzywił. Zanim między nami się popsuło, częściej ukazywał mi się bez maski, do czego zdążyłam już przywyknąć, dlatego teraz z trudem musiałam przestawić się na kolejne domysły.
— Ty natomiast wierzysz, że świat powstał z subtelnego przeistoczenia Słońca w skarabeusza toczącego kulę łajna.
Jego odpowiedź, choć okrutnie szczera, wywołała we mnie pierwszy raz od dłuższego czasu nieudawany śmiech. Innym razem poczułabym się urażona, ale napięcie, które gromadziłam w sobie od tygodni, ustąpiło wraz z jego listem i bezczelną odpowiedzią. Kiedy spostrzegłam w jego oczach  znajomy, dawno niewidziany błysk, uśmiechnęłam się w odpowiedzi. 
— Mów dalej.
Odłożył książkę i ruszył wolno wzdłuż kolejnego regału, muskając delikatnie złocone, drewniane i skórzane grzbiety ogromnych tomów; szybko do niego dołączyłam, lecz nie na tyle blisko, żeby zetknąć się choćby z rąbkiem długiej, czarnej szaty. Wciąż nie potrafiłam przełamać w sobie lęku przed jego dotykiem, mimo że starałam się przekonać samą siebie, że to jedynie urojenie.
— Historyjka o Insygniach Śmierci to nie tylko bajka dla dzieci — kontynuował. — Berło Śmierci, Kamień Wskrzeszenia i Peleryna Niewidka istnieją. Nie są darem z niebios, to artefakty magiczne stworzone przez potężnych czarowników.
— Atrybuty godne Pana Śmierci — mruknęłam, a ramiona zaczęły mi się trząść od tłumionego śmiechu. — W takim razie potrzeba ci dużego błogosławieństwa, nie jestem pewna, czy zasłużyłeś…
Poczułam na sobie jego palący wzrok, lecz byłam tak rozbawiona, że potrzebowałam chwili, by się uspokoić. Wiedziałam, że nie takiej reakcji się spodziewał, a żaden ze śmierciożerców nie pozwoliłby sobie na taką bezczelność; czerwone oczy zmrużyły się niebezpiecznie i to przywołało mnie do porządku, bo zdałam sobie sprawę, że rozmyślnie zaczęłam między nami mieszać. Jednak nic nie mogłam poradzić, że od zawsze traktowałam wszystkie historie Beedle’a jako bajki dla dzieci. 
— Śmiej się — odparł beznamiętnie. — Nie widzisz niczego, co wykracza poza mury tego zamku. Stanę się Panem Śmierci, jak jestem twoim panem. Ale na to przyjdzie czas. W pierwszej kolejności muszę pozbyć się Dumbledore’a, a następnie Pottera — prawie wypluł to nazwisko — żeby uwolnić się od tej przeklętej przepowiedni.
— Skoro zabijesz dwóch największych wrogów, do czego ci tytuł Pana Śmierci? — Czułam się dziwnie, rozmawiając z nim na ten temat jak o czymś błahym. Mimo wszystko chodziło o życie setek osób, zresztą jak zwykle, kiedy w jego głowie zaświtał kolejny genialny pomysł. — I tak będziesz niezwyciężony.
Dopiero teraz wyglądał na zirytowanego, a cała harmonia momentalnie wyparowała z biblioteki. Choć Voldemort trwał przy swojej masce obojętności, otoczył się nieprzyjemną aurą, dlatego zwiększyłam dystans między nami. Prawie dotarliśmy do końca sali, ale on nie zwolnił, wręcz przeciwnie, przyspieszył kroku i ruszył w drogę powrotną, skręciwszy w drugą alejkę przy ogromnym fresku pawiana siedzącego na tronie.
— Myślisz, że tylko Harry Potter stoi mi na drodze do nieśmiertelności? — warknął. — Chyba rozumiesz, że im większa potęga, tym silniejszą zawiść wzbudza? Ani chybi pojawi się ktoś, kto zechce mnie wyprzedzić.
Napięcie między nami osiągnęło punkt kulminacyjny, a ja uznałam, że w końcu muszę się przełamać. Ostrożnie i z sercem w gardle (które chyba trzykrotnie urosło) sięgnęłam po jego nadgarstek; już zapomniałam, jak potrafił być chłodny — jakby temperatura w Egipcie nie robiła na nim wrażenia. Spodziewałam się, że w rozdrażnieniu odtrąci moją rękę, ale spokojnie wytrwał w tym dotyk, dopóki sama jej nie cofnęłam. Strach okazał się niewspółmierny do zagrożenia, choć jeszcze chwilę po tym nie mogłam uspokoić nerwów.
Jakbyś spodziewała się fajerwerków.
— Powinieneś skupić się na jednym — powiedziałam przez zaciśnięte gardło. Ślad po dawnym śmiechu natychmiast zniknął. — Cokolwiek postanowisz…
Popatrzyliśmy sobie w oczy. W jego zobaczyłam tylko srogość, więc zostało mi się jedynie domyślać, że to wyłącznie pozory. Milczał, więc skłoniłam lekko głowę i odwróciłam się, żałując, że nasza rozmowa nie trwała dłużej; na górze czekało na mnie niedokończone podsumowanie wydatków z lipca, a ja nie mogłam już patrzeć na samonotujące pióra.
— Dżahmes — odezwał się, kiedy byłam już przy drzwiach. Mówił cicho, lecz jego głos był tak wysoki, że dobrze go słyszałam. — Spodziewaj się mnie wieczorem. Porozmawiamy.
Chciałam mu odpowiedzieć, ale zniknął między regałami, a w bibliotece zapanowała doskonała cisza. Zniknęła także energia, po której zwykle znajdywałam Czarnego Pana — najwidoczniej nie chciał być wyczuwalny nawet dla mnie. Zaniepokojona obietnicą kolejnego spotkania udałam się z powrotem do siebie, aby czymś się zająć i przestać myśleć o Peverellach, kolejnej ambicji Voldemorta i o nim samym. Zamknęłam w szufladzie niedokończone podsumowanie lipca, rozdrażniona kolejną niedokończoną sprawą;  to zwykły czynić właśnie te irytujące myśli, kiedy — ostatnio coraz częściej — odkładałam ważne sprawy na późnej. Sięgnęłam po nowe podania, bez przerwy mając w głowie drugą w tym tygodniu prośbę o wypłatę żołdu. Z braku lepszych kandydatów na miejsce uzdrowiciela postanowiłam zgodzić się na przyjęcie Hariri, choć absmak pozostał jeszcze długo po podpisaniu zaświadczenia. Po obiedzie długo siedziałam nad listami do księcia Quasima i co chwilę musiałam prostować się nad papirusowymi zwojami, żeby potrzeć powieki albo popatrzeć na coś innego niż litery. Podpisując zgodę na przyjęcie czterech nowych Imperiusorów, jak zwykle około godziny siedemnastej przez moment walczyłam z pokusą przywrócenia Heather na nieoficjalne stanowisko wezyra i zatęskniłam za Nathirem, zastanawiając się, po co zaproponowano mi kolejnych strażników, skoro liczba mugoli w ostatnim miesiącu nie wzrosła. Z wściekłością zrzuciłam z biurka większość sprawdzonych papierów i wróciłam do cholernego lipcowego podsumowania. Bez zaufanych ust, które mogły szeptać mi rozwiązania, gubiłam się w tej kurewskiej biurokracji. Od miesiąca nie było dnia, bym nie przeklęła matki za fatalny wybór roli, do której nawet nie raczyła mnie przysposobić.
         Do końca dnia czułam się znacznie bardziej rozkojarzona, i choć starałam się myśleć inaczej, wiedziałam, że to przez słowa męża. Nie zjawił się ani na obiedzie, ani na kolacji, a ja z czasem zaczęłam podejrzewać, że nie było go w zamku. Kiedy nastał zmrok, zamknęłam w szafce wszystkie niedokończone listy, nadgryziony konspekt z budowy i opuściłam pokój. Nie mogłam już patrzeć na pergamin. Zwykle po takim dniu brałam kąpiel, rozmyślając o wytrwałości Heather, która (choć nie stroniła od machlojek) mimo wszystko radziła sobie ze sprawami administracyjnymi, jednak dziś wraz z chwilą zamknięcia drzwi wszystko, co papierowe, przestało dla mnie istnieć. Zostawiłam za sobą ducha śmiertelnej nudy i odpowiedzialności.
         Czarnego Pana spodziewałam się w momencie, kiedy przestanę na niego wyczekiwać, więc po kąpieli nawet nie tknęłam się roboty. Usiadłam przy małym stoliku nieopodal wyjścia na balkon; machnęłam kilkakrotnie różdżką, żeby zaciągnąć zasłony we wszystkich oknach i w pewnym sensie odciąć się od tego, co napływało z zewnątrz. Od kilku tygodni Kemmhyt było dalekie od rozbudzenia we mnie ciepłych uczuć. Zapaliłam świece i przywołałam sobie jedną, aby bawić się jej ogniem; rzucałam na płomienie zaklęcie zamrożenia i pozwalałam im pełgać po dłoni, a gdy wspięły się zbyt wysoko, strzepywałam je na zdobiony czerwonym jaspisem blat. W sypialni panowało miły, ciepły półmrok, płomienie świec grały pomarańczową poświatą w błyszczących powierzchniach mebli i marmurowej podłodze, a ukrop po całym dniu niemal całkowicie wyparował. Siedziałam tak i drżałam nad przeciągającym się oczekiwaniem; do pewnego momentu zza ściany dobiegały mnie odgłosy rozmów dwórek, ale i one stopniowo pocichły, tak że towarzyszyły mi jedynie stłumione dźwięki z zewnątrz. Miałam ochotę już się położyć, ale nie chciałam, żeby mąż zastał mnie w łóżku. Pozbyłam się tylko peruki i biżuterii, a lekkość prostej, wieczornej szaty przyniosła ogromną ulgę po całym dniu w mocnym makijażu, strojnym odzieniu i ciężkich klejnotach.
         Nareszcie (po — miałam wrażenie — godzinach oczekiwania) rozległo się ciche kliknięcie, a drzwi otworzyły się i wpuściły gościa. Voldemort przyniósł ze sobą silny zapach mocy i piasku; wyglądało na to, że faktycznie na krótki moment opuścił Kemmhyt, ale był już z powrotem — niezmiennie zdecydowany i nieporuszony. W głowie pojawił mi się przebłysk pretensji, już miałam wspomnieć, że znów musiałam zjeść sama, lecz to uleciało gdzieś w eter, zanim w ogóle uformowało się w ustach. Wlokące się w nieskończoność minuty uświadomiły mi, że podświadomie zaczynałam za nim tęsknić, choć odsuwałam od siebie tę prawdę, jak się dało; jednak kiedy się pojawił, skrzętnie budowana forteca runęła i zostawiła mnie nagą i odsłoniętą. Natychmiast zerwałam się z krzesła i szybko zmniejszyłam dystans między nami, nic sobie nie robiąc z tego, co Czarny Pan mógł sobie pomyśleć. Mimo to przyjął mnie z otwartymi ramionami, po raz kolejny zaskakując; ten niezmiennie twardy dotyk wydał się cudownie znajomy, jakby tygodnie niezręczności między nami nie miały miejsca. Pozwoliłam sobie na typowo ludzką słabość — zapomnienie o swojej wyższości i poddanie się, zaakceptowanie, że w tej i w każdej innej chwili był moim panem. To był moment na odsunięcie się od własnej boskości. Położyłam policzek na jego piersi i z zaskoczeniem spostrzegłam, że Voldemort odwzajemnił uścisk — pierwszy raz od bardzo dawna; na jakikolwiek przejaw czułości bez powodu mogłam liczyć jedynie wtedy, gdy on to inicjował. Ten drobny odruch spowodował, że mur stanowczości posypał się we mnie i obnażyłam się, jak wcześniej jedynie przed Nathirem.
— Chcę, by to się cofnęło — szepnęłam, bojąc się przerwać tę chwilę głośniejszym dźwiękiem. — By było jak wcześniej.
— Będzie. Po to tu jestem. — Sięgnął po moją twarz, by unieść ją do światła. Uśmiechał się tak mamiąco, że niemal uwierzyłam w czystość jego zamiarów. — Kochana.
W innej sytuacji pewnie parsknęłabym na to śmiechem, ale teraz pozwoliłam mu się zwieść. Pragnęłam uwolnić się od ciężaru wiecznego kontrolowania wszystkiego i wszystkich, by poddać się nie swojej woli. Z chęcią przyjęłam jego pocałunek, powolny dotyk dłoni na włosach i plecach, nie pamiętając, ile złego uczyniły mi te ręce. Byłam szczęśliwa, że nareszcie coś się przełamało, bo pierwszy raz zaczęłam dostrzegać na horyzoncie nasz koniec. On tymczasem nieco śmielej sobie poczynał, zapuszczając się w te rejony skryte za cienką tkaniną, które nie prowadziły do dalszej rozmowy. 
— Teraz popracujemy nad naszym synem — wymruczał w moją szyję — a potem pomówimy.
Nie naciskał, a i ja daleka byłam od oporu; natychmiast stopniałam w jego dłoniach, bez słowa sprzeciwu pozwoliłam się unieść i przywieść do łóżka, w którym miesiąc temu dokonał się nasz wspólny dramat. Tak chciałam to widzieć i szybko przejść dalej, by móc włożyć tamto zdarzenie do działu niestworzonych historii. Mimo to nie pozwoliłam się zdominować, przygnieść czy obrócić na brzuch, rozpaczliwie usiłowałam wytrwać ponad nim jak tonący na powierzchni wody. Zanim się spostrzegłam, czarna szata wylądowała gdzieś w nogach wielkiego łóżka, a chwilę później dołączyła do niej biała. Gorąco, które odczuwałam, nie miało żadnego związku z temperaturą w sypialni, kiedy wielkie, chłodne dłonie znalazły się na moich pośladkach. Szybko przestał ze mną walczyć i z uznanie przyjął zmianę inicjatywy, rozpalając kolejnymi pocałunkami. Kiedy przeszłam do rzeczy, zacisnął ręce na moich biodrach, żeby pomóc mi utrzymać właściwy rytm. Zamknęłam oczy, gdy bez reszty zatraciłam się w tym falowaniu, narastającemu napięciu, które czułam zarówno w sobie, jak i poza ciałem — w natarczywie oscylującej między nami magii. Im szybciej się na nim poruszałam, tym była intensywniejsza, i choć już dawno zdążyłam się przyzwyczaić do tego zjawiska, za każdym razem mnie zaskakiwało. Pochyliłam się nad mężem, by podeprzeć się na rękach; miałam go tak blisko, że przez krew szumiącą w uszach słyszałam jego ciche jęki. Choć też całkowicie się temu oddał, wydawał się o wiele bardziej opanowany. Plądrował mnie silnymi dłońmi, a na końcu, gdy po fali jednoznacznych dźwięków i krzyków opadłam na niego, osaczył zachłannymi pocałunkami. Nigdzie się z tym nie spieszył, całując spokojnie i namiętnie, choć jeszcze sekundę wcześniej sam ciężko dyszał. Pozwoliłam sobie na krótkie zatracenie, po raz tysięczny przeżywając niewiarygodne doznanie wynikające z dotyku jego rozdwojonego języka. Nadal drżałam w prawie białych ramionach, i kiedy po długiej chwili zsunęłam się na materac, potrzebowałam sekundy, by dojść do siebie. Czarny Pan przewrócił się na bok i przyciągnął mnie bliżej, tak że doskonale widziałam jego żarzące się w czerwonym półmroku oczu. Z przyjemnością przyjęłam kolejny dotyk, tym razem już znacznie mniej natarczywy; wodził palcami po moich plecach i ramieniu, na drugiej ręce podparł policzek. W głowie pojawił się szereg pytań, które kształtowały mi się w myślach od miesięcy, lecz dopiero przez ostatni miesiąc dojrzały na tyle, bym odważyła się je zwerbalizować. 
— Do czego jesteśmy ci potrzebni, hmm? Powiedz. Ja, Silas, Totmes, całe Kemmhyt…? — zapytałam cicho. Był tak blisko, że czułam na czole jego ciepły oddech. — Do czego ci rodzina?
Przez moment wyglądał tak, jakby wcale nie zamierzał odpowiedzieć, gładząc powoli moją twarz. Długie palce pełzały między włosami, potem po skroniach, muskały czoło i policzki, aż doszły do ust, na których zatrzymały się sekundę dłużej. Patrzyłam uparcie w te stanowcze, krwiste oczy i myślałam, kiedy właściwie ten uroczy Tom stał się moim panem. W głowie miałam wielką, białą plamę.
— Wojna jest przydatna — odparł w końcu. Jego dłoń jeszcze raz owionęła moje włosy, a w kącikach warg błąkał się pokrętny uśmieszek. — Jednak rzecz w tym, by przejąć władzę bez użycia siły. A jednostka, choćby niebotycznie silna, nie osiągnie tyle, co rodzina. Potężna, zjednoczona, nakierowana na cel. Pod kuratelą tejże jednostki.
Zaśmiałam się bez obawy o skutki. Od dawna dopuszczałam taką możliwość, lecz usłyszenie o niej z ust Czarnego Pana wydało mi się zwyczajnie absurdalne. Kiedy na powrót zaczął mnie całować, chciałam trwać w tym ciepłym uścisku, jednocześnie tęskniąc za normalną rozmową, na którą pierwszy raz od miesięcy mieliśmy okazję. Kiedy delikatnie to przerwałam, zapytał (chyba już nieco surowiej) o eliksiry, które miały służyć za dodatkowe wsparcie modlitw do Besa. Opieszale mu przytaknęłam, tak, zamierzałam do nich powrócić, uznawszy, że istotnie czułam się już gotowa na kolejną ciążę, lecz nie to siedziało mi w głowie na tę noc. Wraz z jego powrotem na szczyt nasiliły się kolejne niepokoje; ludzka część mnie podpowiadała: po co gonić za przepowiednią, skoro bezpieczniej będzie zaszyć się w Kemmhyt? Przeczekać to wszystko i budować potęgę w Egipcie, gdzie nie groziło nam nic poza boską opatrznością.
Cała lekkość uleciała w sekundę, a on — jakżeby inaczej — od razu to dostrzegł, zanim strach ścisnął mnie za gardło. Zamrugałam szybko, by pozbyć się niechcianych łez, ale Czarny Pan był tak blisko, że i to musiał zauważyć. Jego uścisk na moim podbródku stwardniał, jakby koniecznie chciał przytrzymać go na tej wysokości, jednak ja nie zamierzałam uciekać. Chciałam patrzeć mu w oczy, mówiąc to.
— Jeśli znikniesz — zaczęłam łamiącym się głosem — nie będę na ciebie czekać. Ozyrys mnie osądzi.
Przewidywałam, że się obruszy, lecz nie, uśmiechnął się — oczywiście złośliwie, bo w pakiecie swoich grymasów posiadał poza wściekłością jedynie takie. Położył się na wznak i przyciągnął mnie bliżej, utkwiwszy wzrok w złotych wzorach baldachimu. Z myślami pełnymi niepewności przytuliłam twarz do jego piersi, by przez długą chwilę słuchać jedynie bicia jego serca. Jedną rękę wsunął pod głowę, a drugą niezmiennie gładził moje odsłonięte plecy, lecz była w tym pewna mimowolność. Żadnej czułości czy namiętności.
— Nie dotyczą nas żadne sądy, rozumiesz? — mruknął w końcu. W tym momencie jego twarz bardziej niż zwykle przypominała wężową, zwłaszcza że pionowe źrenice przez cały czas pozostawały drażniąco nieruchome. — Nieśmiertelność jest nam przeznaczona i dopóki w to nie uwierzysz, nic z tego nie będzie.
Był jak nie on. Zaczęłam się obawiać tej nagłej zmiany, lecz nie miałam pojęcia, gdzie szukać zaczepienia. W tym, do czego posunął się w zeszłym miesiącu? Albo w jego samotnych przechadzkach po Bibliotece Thota? Czy na coś tam się natknął? Brak kontaktu wzrokowego nie wróżył dobrze, więc poderwałam się, by usiąść, ale przytrzymał mnie.
— Mówisz „nas”, ale to twoje plany. Kiedy skończyliśmy szkołę, pozwoliłeś, bym z tobą poszła… Po co? Jeśli powiesz, że już wtedy zdawałeś sobie sprawę z „potęgi rodziny”…
— Nie — przerwał mi, a jego głos nareszcie zabrzmiał w dawny bezczelny sposób. — Szczerze mówiąc wpadłem na to całkiem niedawno. Uznałem, że to może być całkiem interesujące. Ale wtedy chciałem móc cię ukształtować, ulepić we własnych dłoniach. Byłaś eksperymentem, a ja lubiłem patrzeć, jak zmieniasz się po mojej myśli.
Spojrzał na mnie, uśmiechając się tak pogardliwie, aż moje serce ogarnęło ciepło. Nie mogłam dłużej słuchać, jak chrzanił, to ani trochę nie wpasowywało się w nasz związek, a ironia stanowiła jedną z jego części. Zrozumiałam, że należało jedynie nie przekraczać pewnych jej poziomów. Splótł z moją dłonią swoją lewą rękę. Odruchowo na nią spojrzałam (w końcu miałam ją pod nosem), bo poczułam między palcami szybko nagrzewający się metal. Po raz kolejny nie mogłam się nadziwić, po co to nosił, wszak ślub przed obliczem Izydy uznawał za zabobony i często z tego szydził. Przez moment miałam ochotę ściągnąć tę obrączkę i cisnąć w kąt. 
— Jesteś zadowolony z tej formy? — zapytałam. Jego zapewnienia rozwiały pochmurne myśli i na powrót mogłam uwierzyć w naszą nieśmiertelność. Tak, właśnie naszą. Nie odpowiedział, uśmiechając się z wyższością do ciemnego baldachimu, ale nie naciskałam, bo w głowie zaświtała mi już inna myśl. — Pamiętam, z jaką fascynacją mówiłeś o Grindelwaldzie. Byliśmy dziećmi, wtedy mi się wydawało, że to zwykłe mrzonki, a teraz sam osiągnąłeś o wiele więcej…
— Nie osiągnąłem.
— Hmm?
Zdawało mi się, że usłyszałam w jego głosie lód. Nadal mechanicznie gładził moje ciało, jakby chciał je doskonale oszlifować, lecz myślami był już daleko poza Kemmhyt. Chłód na twarzy pozostał ten sam, ale ja wiedziałam, kiedy Voldemort leciał w myślach do własnych spraw. Wydawał się czymś zirytowany, a aura, która zwykle go otaczała, nieco się wzburzyła. 
— Nadal jestem na początku swojej drogi, choć osiągnąłem więcej niż ktokolwiek. — Wyglądał na niewzruszonego, ale iskierki szczypiące moją skórę świadczyły o czymś innym. Nieświadomie dotknęłam tematu, który powodował frustrację. — Ale wieczność jest długa, Dżahmes, mam sporo czasu, by zostać Panem Śmierci, wybudować więzienie…
Wyprostował się i sięgnął w kierunku szaty, która posłusznie podleciała do jego ręki; zabrzmiał surowo jak zwykle, lecz niezaprzeczalnie dosłyszałam w tym chłodzie nutkę sarkazmu. Usiadłam na łóżku, ale on już stał przede mną całkowicie ubrany i gotowy do wyjścia.
— Mój panie, zostań.
Wyciągnęłam w jego stronę dłoń, ale zignorował ją. Liczyłam, że zanim odejdzie, spędzimy razem choć tę jedną noc, lecz wyglądało na to, że znowu się zawiodłam. Nie, nie zawiodłam. W głębi serce spodziewałam się, że coś pójdzie nie po mojej myśli, bo przecież Czarny Pan był mistrzem w burzeniu cudzych planów.
— Nie mam już dla ciebie czasu — rzucił na odchodne. — Ale niedługo będziesz mi potrzebna. Idź spać.  

*

         Spodziewałam się, że odleciał zaraz po opuszczeniu mojej sypialni, wiele o tym świadczyło, bo nie zjawił się na śniadaniu, dlatego jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy zastałam go w porze obiadu w sali jadalnej. Oczywiście udałam, że absolutnie mnie tym nie zaskoczył (w udawaniu niewzruszonej miałam dzięki niemu wprawę), a kiedy usiadłam, bez słowa przyjęłam zjadliwe spóźniłaś się. Rozkazałam wezwać Heather; pojawiła się dopiero w momencie, kiedy z mojej kaczki zostały prawie same kości, jednak byłam w bardzo dobrym humorze i niewiele mogło w tej chwili go popsuć.
— Opowiedz coś więcej o siostrzeńcu Quasima — poleciłam, wpatrując się bezczelnie w oczy męża. — Chyba niezbyt solidnie wykształcony…
Zaśmiałam się do siebie, przeżuwając ostatni kęs mięsa; Czarny Pan dopijał wino, a na jego talerzu również nie pozostało wiele z obiadu. Dobrze wiedziałam, że został tylko dlatego, by popatrzeć, jak znęcałam się nad Heather, lecz tym razem nie zamierzałam tworzyć dla niego przedstawienia.   
— Wręcz przeciwnie. Jeśli mi wolno… jego ojciec jest Francuzem, dlatego został przyjęty do Beauxbatons — powiedziała szybko, prostując się. — Faris Fizeau liczy sobie dwadzieścia osiem lat, zna szesnaście języków, a przez ostatnie osiem lat podróżował po Europie i Azji. Teraz aspiruje…
— Aspiruje? — przerwałam jej, unosząc wysoko umalowane brwi. — Przygotujesz odpowiednie papiery, pan Fizeau zdaje się być doskonałym — rzekłam z naciskiem — materiałem na kapłana. Aha, i sprowadź z łaski swojej tę Heri… czy jak jej tam… Hariri. Dzisiaj.
Kiedy Heather wyszła, uśmiechnęłam się przekornie znad krawędzi pucharu, widząc służbowy wzrok męża. Złożył sztućce, wstał z maty i już go nie było, usłyszałam jedynie ciche trzaśnięcie drzwi. Miałam ochotę się roześmiać. Choć na górze leżał na biurku niedokończony romans z nowym pakietem listów i dokumentów do podpisania, z lekkim sercem postanowiłam go sobie odpuścić, bo na wieczór uszykowałam niespodziankę, która i mnie przyniosła ogromną frajdę. Kolację nakazałam przygotować w wewnętrznych ogrodach, a resztę powierzyłam fantazji Heather (lub osoby, którą najęła).

         Nie gardziłam tańcem, lecz nigdy nie upatrywałam w nim spełnienia albo zwyczajnie czegoś pożytecznego. Podczas przyjęć zaszczycałam akrobatów i tancerzy zaledwie przelotnym spojrzeniem, nawet gdy podczas występów używali magicznych sztuczek. Jedynym tańcem, który uznawałam, była walka wręcz, ale na dzisiejszy wieczór zadecydowałam przeprosić się ze sztuką patronowaną przez Besa. Wmieszanie się w tuzin umalowanych kobiet w żółtych woalach, identycznych zdobionych złotą nicią pasach i pobrzękujących sznurami paciorków gorsetach i opanowanie kilkunastu figur okazało się śmiesznie łatwe w porównaniu do jednoczesnego władania różdżką i mieczem. Nie byłam zadowolona, widząc, jak moje umięśnione nogi i ręce prezentowały się przy smukłych ciałach tancerek, lecz w ciemności rozpraszanej przez delikatne, pomarańczowe światło pochodni wszystkie zlałyśmy się w barwną, dynamiczną masę falujących tkanin, błyskających koralików i furkoczących piór. Zza półprzezroczystej chusty widziałam, jak knuli. Siedzieli tam, gdzie ich usadzono, ale i tak każdy z nich miał jakieś mroczne sprawki do załatwienia, a takie przyjęcie dawało ku temu znakomitą sposobność. Złoto przechodziło z rąk do rąk, przez szelest skąpych szat niemal słyszałam ich brzęk. Brawa godnie ukoronowały nasz krótki występ, a jedyną osobą, która jak zwykle siedziała nieruchomo, był Czarny Pan. Kiedy po wszystkim znalazłam się na swoim miejscu po jego prawicy, celowo nie zmieniwszy szaty na bardziej odpowiednią, uraczył mnie zaledwie ostrym spojrzeniem i krótką uwagą:
— Nie podobało mi się.
Na rozłożoną matę przed rzędem ułożonych w duże U stolików wbiegły akrobatki, by zabawiać nas zmyślnymi sztuczkami. Każda z dziesięciu czarownic miała nie więcej niż trzynaście lat, ale mocne makijaże zwiodłyby nawet bystre oko. Sięgnęłam po puchar z miodem, nie odrywając wzroku od przepięknych feerii barw mieniących się na obcisłych kostiumach i złotych piórach przyczepionych do rękawów.
— Nie? — udałam zdziwioną. — Wszak podobam ci się z uśmiechem.
Między naszymi stolikami była znaczna przerwa, którą w jednej chwili pokonał, by znaleźć się bliżej. Pochylił ku mnie głowę, wolną ręką chwyciwszy moją; uścisk nie należał do subtelnych, ale zniosłam go bez najmniejszego grymasu.
— Nie życzę sobie więcej takich niespodzianek — syknął. — Chyba że na osobności.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że nie zasłużył, lecz ograniczyłam się jedynie do pustego śmiechu. Szybko mnie puścił i wrócił na swoje miejsce, by patrzyć niewidzącym wzrokiem na młode czarownice, które teraz wyginały się na niewidzialnej linie jakieś dziesięć stóp nad ziemią. Siedziałam przez moment, obserwując przedstawienie; czułam na sobie świdrujący wzrok Heather, ale skinęłam na nią, kiedy akrobatki opuściły matę przy akompaniamencie braw i pomruków męskiej części widowni. Wniesiono pieczyste na wielkich, srebrnych półmiskach, kapłanka w tym czasie przyprowadziła gościa. Zauważyłam go już wcześniej wśród kilkudziesięciu dobrze znanych twarzy, ale mogłam mu się przyjrzeć, dopiero gdy się zbliżył. Kiedy Heather go przedstawiała, spokojnie zniósł oceniające spojrzenie Czarnego Pana i odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech. Wskazałam mu ręką wolne miejsce po prawej stronie i obserwowałam, jak sztywno siadał i układał się na twardej macie. Perfekcja w każdym ruchu. Pamiętałam, że dobiegał trzydziestki, jednak wąskie, ciemne brwi, ogolona głowa i nieco jaśniejsza karnacja odejmowały mu lat. W ciepłym, chybotliwym półmroku widziałam dwa błyszczące jak drogocenne kamienie ciemne, niebieskie oczy skryte za cienkimi, okrągłymi okularami na długim, prostym nosie. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy doszedł do mnie powód tego mocnego spojrzenia Voldemorta.
— Heather bardzo zależało, żeby mi cię przedstawić, panie Fizeau — odezwałam się. — To dziwne, bo między nią a twoim wujem od lat trwa milczący konflikt.
— Nie interesują mnie konszachty na dworze, moja pani — powiedział cicho, skłoniwszy lekko głowę. Pokora doprawiona wewnętrzną pewnością siebie. Miałam ochotę się roześmiać; skądś już to znałam i miałam okazję często oglądać, kiedy tylko Tom Riddle urabiał jakiegoś nauczyciela.
— A powinny, bo od jutra znajdziesz się w ich centrum. Szybko się nauczysz. Heather wspominała o twoich podróżach, liczę więc, że masz otwarty umysł. Ostatnio potrzebujemy w Kemmhyt… świeżości.
Faris jeszcze raz krótko się ukłonił, ale gdy zobaczył, że nadal się uśmiechałam, pierwszy raz nieco się rozluźnił. Wciąż trzymał się nienaturalnie sztywno, ze złożonymi na kolanach rękami (nalał sobie wina, kiedy je zaoferowałam, jakby obawiał się zrobić cokolwiek bez pytania), lecz od razu poznałam, że za doskonale wypracowaną poprawnością kryła się swoboda, której nie śmiał ukazać w naszej obecności.
— Z małą pomocą Thota postaram się we wszystkim mojej pani ulżyć — odparł i pospiesznie upił trochę napoju ze swojego kielicha.
Roześmiałam się, wyraźnie go pesząc; z zakłopotaniem na szczupłej twarzy wyglądał na podrostka, ale w oczach otoczonych ciemnymi obwódkami widziała z trudem skrywana dojrzałość i wiedza. Poznałam, że chciał wypaść jako nieobeznany student, ale przejrzałam go w kilka chwil. Nieustanne odgadywanie nastrojów Czarnego Pana nauczyło mnie uważniejszej obserwacji i teraz emocje zwykłych ludzi czytałam jak z otwartej księgi. Skłoniłam się nieco w jego stronę, aż ciężkie, złote pióro Maat zachwiało się delikatnie na mojej głowie.
— Od tego mam Heather. Żyje właśnie po to, by dźwigać na swych barkach wszystkie moje grzechy, pojmujesz, panie Fizeau? — zapytałam, nieprzerwanie się śmiejąc. Mimo że był to dopiero mój trzeci kielich, czułam, że dobry humor jest po części zasługą jego zawartości. — Ale możesz ją na chwilę odciążyć. Proszę, zabaw mnie jakąś opowieścią z podróży, jestem tego ciekawa.
Choć sama nie byłam typem obieżyświata i każdą dłuższą wyprawę musiałam odchorować, lubiłam słuchać o przygodach innych. Z przyjemnością obserwowałam przystojną twarzą młodego kapłana, słuchałam historii o pewnej wiedźmie z Mongolii i jadłam pieczoną nogę bażanta, ale przed oczami miałam Nathira. Nie czułam już smutku, kiedy o nim myślałam, lecz zawsze ogarniała mnie jakaś nostalgia. Cholerny sentyment, który powinien umrzeć na pustyni razem z Zivit.

~*~

         Nie wiem. Nie wiem, po cholerę wrzuciłam tu tę informację o erotyku, skoro i tak jest opisany tak mgliście, że gdyby ktoś przeleciał ten fragment wzrokiem, nawet by się pewnie nie zorientował. Meh. Musicie mi powiedzieć, czy ten rozdział jest gorszy od poprzednich (za wyjątkiem tego z Zakonnikami, to trochę inna kategoria), bo ostatnio jestem taka zdechła, że wszystko, co tworzę, wydaje mi się warte śmietnika. Nie widzę, czy się cofam, czy rozwijam, czy może stoję w miejscu, chyba za dużo na raz w tym siedzę. Mam mętlik w głowie, już rok zmagam się z totalnym rozkurwieniem, a teraz już całkowicie nie mam na nic ochoty. Zastanawiam się, czy to kwestia tego opka (ostatnio cisnę tylko tutaj), czy po prostu przedobrzyłam i powinnam… tylko co. Nie mam zielonego pojęcia, co miałabym robić z czasem, gdybym musiała zrobić sobie przerwę od pisania. To cholernie frustrujące, bo każdego dnia coraz trudniej zwlec się z łóżka i coś zrobić, a kiedy już to coś robię, mam ochotę tym cisnąć w piździec, skoro to i tak nie ma sensu. Znów naględziłam. Obiecuję, że w kolejnym rozdziale nie będzie erotyki. Voldka chyba też za dużo.  

* Było trochę o bogach, więc (co by nie biegać po Wikipediach) daję odnośnik do małego słowniczka