Sądził, że zachowanie
zimnej krwi w takiej sytuacji nie będzie niczym trudnym, ale rzeczywistość jak
zwykle okazała się zupełnie inna. Białe, kościste dłonie, na których widniały
już ślady krwi, trzęsły mu się nieznacznie, kiedy niezdarnie obmacywał szatę w
poszukiwaniu różdżki. Był jak zwykły śmiertelnik, wstydził się słabości, która
namieszała mu w głowie. Dwaj strażnicy, którzy chwilę temu stoczyli się ze
schodów za sprawą gniewu Dżahmes, znaleźli się już przy swoim panu i kręcili
się niespokojnie, podczas gdy krew uchodziła z blednącej coraz bardziej
królowej. Voldemort nareszcie wyszarpnął różdżkę z licznych fałd szaty i jednym
machnięciem umieścił ciężarną kobietę na niewidzialnych noszach, które
popłynęły swobodnie w kierunku schodów. Czarny Pan biegł tuż obok unoszącej się
w powietrzu Dżahmes i patrzył, jak przewraca zapadniętymi oczami.
Cholera.
Zamek jeszcze nigdy nie
wydawał mu się tak ogromny. Nakazał strażnikom, aby pobiegli do świątyni
Imhotepa i obudzili kapłanów, po czym sam odegnał zaklęciem rozpaczające służki
królowej, które sypiały w pokojach przystających do komnaty Dżahmes. Wszystko
zdawało się działać przeciwko niemu, a na czele tych rozlicznych trudności stał
czas. Otóż to. Czas. Nie miał teraz
czasu na palące poczucie winy, które natarczywie nacierało na tarczę
przerażenia. O wiele łatwiej było mu obwinić Dżahmes za to, że zjawiła się w
swej komnacie w niewłaściwym momencie. Gdyby nie to, nie doszłoby do konfrontacji,
a ich dziecko nadal żyłoby spokojnie w jej łonie. Mogła też zrozumieć, że…
Nie było teraz czasu na
myślenie. Przerażające wizje skutecznie blokował widok rozcieńczonych, krwawych
śladów na schodach, później na podłodze… Jego oczy z ulgą powitały zaspanego,
pomarszczonego kapłana, który ze skupieniem odebrał od niego lewitujące,
niewidzialne nosze z królową. Choć jej oczy były już zamknięte, Czarny Pan nie
mógł pozbyć się wrażenia, że patrzą na niego oskarżycielsko. Zatrzymał się
gwałtownie przed grubymi drzwiami do świątyni, za którymi zniknął czarodziej.
Mimo że na korytarzu panowała idealna cisza przerywana jedynie stłumionymi
odgłosami krzątaniny, w głowie Voldemorta nieustannie odtwarzały się sceny
sprzed kilkunastu minut. Stał tak nieruchomo przez kilka chwil, a do jego
świadomości powoli docierała narastająca bezsilność. Nie mógł już nic zrobić,
teraz los jego dziecka leżał w różdżce starego kapłana. Odetchnął kilkakrotnie
i oparł się plecami o chłodną ścianę. Kiedy osunął się po niej i zamknął na
chwilę oczy, mrok ostudził na chwilę gorączkę, której pozwolił się owładnąć.
Teraz mógł dać myślom swobodnie płynąć przez płonący umysł.
Nie tylko myśli
bezlitośnie walczyły o jego uwagę. Z głębi zlodowaciałego serca zaczęły
przebijać się również emocje, które pamiętał jeszcze sprzed swego upadku.
Strach i poczucie winy zdecydowanie królowały nad wszystkimi innymi, lecz
Czarnemu Panu udało się również rozpoznać nieprzyjemne uczucie wstydu. Był zły
sam na siebie, że pozwolił dać się ponieść ludzkim popędom. Nie potrafił jednak
sobie przypomnieć, jak do tego właściwie doszło…
Z zaskoczeniem spostrzegł przechadzającą się po komnacie kobietę. Już
wcześniej wyczuł czyjąś obecność w sypialni Dżahmes, lecz wiedział, że to nie
ona, choć kobieta, którą zastał w pokoju była do niej łudząco podobna. Gdyby
nie fakt, że miała zgrabne ciało i szczupłą talię, mógłby pomyśleć, że to
królowa. Gdy się odwróciła, powitało go płomienne spojrzenie Zivit. Chciał ją
zrugać, ale z jego ust wydobył się śmiech, który zaskoczył nie tylko kobietę,
ale i jego samego.
- Zwariowałaś –
oświadczył, lustrując kobietę wzrokiem, podczas gdy ona wykonała zgrabny
piruet, chcąc zademonstrować Czarnemu Panu swoje przebranie.
Miała na sobie
śnieżnobiałe szaty należące do Dżahmes, ramiona i kostki obleczone były w złote
bransolety, spod których wystawało przyozdobione malowidłami ciało, na głowie
zaś spoczywała jedna z dziesiątek królewskich peruk. Jednak największą jej
ozdobą były błyszczące niczym dwa szmaragdy oczy patrzące nań z prawdziwie
gorącym płomieniem, który mile połechtał jego próżność. Ostatnimi czasy próżno
mógł szukać takiego ognia u jej siostry.
- Jak ci się
podobam? – Zapytała, kręcąc przed nim jeszcze jeden piruet.
Nie wdzięczyła
się głupio. Choć jej twarz rozjaśniał czarujący uśmiech, w oczach bez problemu
dostrzegł chłodną emocję. Spoczęła niedbale na łóżku i poklepała dłonią miejsce
obok siebie, a Voldemort bez wahania odpowiedział na to zaproszenie. Zanim się
zorientował, już siedział przy Zivit i wpatrywał się w nią, ciekaw kolejnego
ruchu.
Uderzył kilkakrotnie
zaciśniętymi pięściami w czubek głowy i zacisnął zęby. Musiał przyznać, że to
on zawinił, choć wcale nie było to proste. Doskonale wiedział, że Zivit
skonfundowała strażników i dla żartu przebrała się za Dżahmes, mając nadzieję
na to, że Czarny Pan da się namówić na flirt.
Zivit była śmieszna w tych swoich
przebierankach i wcale nie wydawała się być bardziej rozsądna niż jej siostra,
ale Voldemort potrzebował rozrywki, dlatego chętnie wdał się z nią w rozmowę o
wszystkim i o niczym. Pozwolił sobie na krótką chwilę typowo ludzkiej słabości,
gdyż męczyło go przeciągające się oczekiwanie na rozwiązanie. Choć jego plany
prężnie się rozwijały, w Królestwie wszystko zamarło, z niecierpliwością
oczekując na pojawienie się księcia. A Czarny Pan… Pomimo swojej boskości i
aury świętości, która go otaczała, chciał krótkiej, prostej rozrywki, a
przedstawienie Zivit doskonale zaspakajało tę potrzebę. W jej dłoni
niespodziewanie pojawił się pękaty, miedziany puchar wypełniony jakimś
trunkiem.
- Napijesz się? –
Spytała, obnażając zęby w zachęcającym uśmiechu.
Ale Lord
Voldemort pokręcił głową, nie odzywając się do czarownicy ani słowem. Ta wypiła
jednym haustem połowę zawartości naczynia i znowu go zagadnęła:
- Czy teraz jestem
jak Dżahmes?
W oczach Zivit
zaigrały figlarne iskierki, lecz twarz dziewczyny była poważna i delikatnie
uśmiechnięta, jakby oczekiwała, że Czarny Pan odpowie twierdząco na jej
pytanie. Jednak on nie dał się wciągnąć w jej grę. Również się uśmiechnął, ale
był to raczej groźny grymas.
- To ty zabiłaś
Nathira – rzekł, obserwując uważnie reakcję czarownicy. – Otrułaś go.
Zivit roześmiała
się serdecznie, jakby usłyszała od swego rozmówcy jakiś zabawny żarcik. Upiła
jeszcze trochę z dzierżonego w dłoni kielicha i oblizała usta w bardzo
erotyczny, świadomy sposób, również wpatrując się w Czarnego Pana. Uznała to za
doskonale wysmakowany flirt, a rozbawienie przebijające się przez maskę
surowości na twarzy Voldemorta tylko podsycało jej ekscytację.
- Tak, zrobiłam
to – przyznała. Choć powiedziała to w sposób niewinny i lekki, jej oczy pałały
szkarłatną żądzą. - Podtruwałam go przez cały czas, kiedy leżał w naszym
małżeńskim łóżku. Biedny Nathir, sądził, że troskliwie się nim opiekuję. Chyba
nie byłam zbyt dobrą żoną, co?
Znów parsknęła
ordynarnym śmiechem i przysunęła puchar do warg, aby równie prędko wysączyć z
niego kolejny maleńki łyk. Nie była nawet podchmielona, ale w jej zachowaniu
było coś niepokojącego, jednak Czarny Pan przyglądał się temu z lekko uniesionymi
brwiami i przekrzywioną nieznacznie głową, jakby Zivit była jakimś wyjątkowym
magicznym stworzeniem. Kiedy tak trzęsła się ze śmiechu, Voldemort dodał:
- A teraz
ukradłaś swojej siostrze szaty, perukę i skonfundowałaś jej strażników.
- Było tak, jak
mówisz.
Już wiele lat temu
spostrzegł, że Zivit jest szalona. Jednak obłęd, który dojrzewał powoli w jej
umyśle ujawnił się dopiero w momencie, kiedy Voldemort powrócił do świata
żywych. Czarny Pan sądził egoistycznie, że to właśnie jego powrót był punktem
zapalnym. Nie było to dlań żadnym zaskoczeniem, ponieważ od dawna doskonale
wiedział, że i Dżahmes-Meritamon była w pewnym sensie na wpół obłąkana, jednak
nigdy jej za to nie winił. W momencie, kiedy poznał ją na stacji King’s Cross,
wiedział, że jest słaba. Z biegiem czasu okazało się, że jest tak plastyczna,
jak młody Riddle sobie to wymarzył. Dżahmes myślała, że w chwili, kiedy poznała
swoją prawdziwą tożsamość, stała się silną i odpowiedzialną kobietą, ale tak
naprawdę wciąż była w pełni zależna od swego pana. Voldemort niejednokrotnie
analizował swoje przywiązanie do Dżahmes i odkrył, że tylko naiwność
nastoletniej Victorii i swoje młodociane niedoświadczenie sprawiły, iż w jego
skostniałym sercu pojawiło się coś na kształt uczucia – najpierw było ono
niezgrabne i całkowicie mu obmierzłe, z czasem przybierało bliżej określoną
formę, aby nareszcie w pełni rozgorzeć. Ale ten płomień był czarny i trujący,
ponieważ Czarny Pan codziennie nienawidził się za tę słabość, która czyniła go
jednocześnie silniejszym i słabszym. Po nieudanym zamachu na życie Harry’ego
Pottera uznał, że najprostszym rozwiązaniem byłby powrót do Egiptu, gdzie
kapłani natychmiast przywróciliby mu ciało, lecz wiedział, że jeśli
zawdzięczałby Dżahmes swój powrót, znienawidziłby ją z całego swego przegnitego
serca. Pozostał w nim jakiś ludzki odruch.
Już godzinę temu
przestał czuć chłód i szorstkość posadzki, na której siedział. Rozmyślał i
wsłuchiwał się w kaleczącą uszy ciszę z nadzieją, że wyłapie choć jeden dźwięk
potwierdzający bądź negujący jego obawy, lecz świątynia milczała, tym samym
karząc go za występek przeciwko królowej. Czuł przemożną chęć wsunięcia się do
środka, ale coś w środku zatrzymywało go na miejscu. Uciekał myślami od
ostatnich wydarzeń; powrócił do wygodnego oskarżenia Dżahmes. Sama była sobie
winna, gdyby tak bardzo nie uwierzyła w to, że naprawdę jest królową… Gdyby
odnalazła w sobie choć odrobinę pokory, zrozumiałaby, że to, co wydarzyło się w
jej sypialni nie miało dla Czarnego Pana żadnego znaczenia. Voldemort od razu
spostrzegł, że wieść o jego śmierci bardzo silnie wpłynęła na Dżahmes. Niemniej
jednak o wiele łatwiej było mu pozwolić królowej myśleć, że jej małe,
oddzielone od reszty świata miasto jest wielkim imperium, a to, co dzieje się w
jego wnętrzu ma ogromny wpływ nie tylko na Egipt, ale i na resztę świata. Mało
tego, cieszył się, że szaleństwo objawia się w ten sposób; nie zniósłby drugiej
Bellatriks pod swoim dachem. Dżahmes była szczęśliwa w świecie swoich
interpretacji, Czarny Pan zastanawiał się tylko, czy ona naprawdę nie była
świadoma prawdy, czy po prostu nie chciała jej znać. Nie zmieniło to uczuć,
którymi darzył Lock-Nah, być może nawet kochał ją bardziej, ponieważ nareszcie
stała się dokładnie taka, jaką chciał ją widzieć.
Nagle gdzieś w oddali do
jego uszu dobiegł odgłos przytłumionych nieco kroków. Nie chcąc, aby któryś z
mieszkańców pałacu dostrzegł go w tak skulonej postawie, natychmiast się
wyprostował i ruszył żwawym krokiem w kierunku holu. Prędko dostrzegł ciemny
kształt i burzę czarnych, grubych włosów. Bellatriks również go rozpoznała;
sunęła teraz ku swemu panu z wyrazem niepokoju i bezgranicznego uwielbienia na
woskowo bladej twarzy. Za czarownicą natomiast czaił się jej jak zwykle potulny
i skryty mąż.
- Panie mój, to prawda, co mówią o królowej? – Ostatnie słowo wypluła
tak, jakby było nasączone trucizną.
Brwi Czarnego Pana drgnęły impulsywnie, ale on sam nie pozwolił sobie
na kolejną słabość. Choć gniew i przerażenie nieustannie w nim szalały, zapytał
cicho:
- A co mówią, Bellatriks?
Czarownica wymieniła pełne emocji spojrzenia z Rudolfem, który
przystanął gdzieś z boku, jakby był tylko paziem swojej żony, po czym na nowo
zwróciła swą twarz w kierunku Voldemorta.
- Że… że straciła dziecko – jej głos był ledwo dosłyszalny.
Przez twarz Czarnego Pana przebiegł cień, który wywołał w
śmierciożercach niepokój. Lestrange skinęła głową na męża, a on natychmiast
zrozumiał gest i wycofał się w cień. Jego ciężkie kroki jeszcze przez chwilę
niosły się echem po przepastnym, wysokim holu. Jeszcze kilka sekund i w sali
wejściowej zapanowała całkowita cisza. Zostali sami. Bellatriks rozluźniła się
nieco i zrobiła nieśmiały krok w kierunku swego pana, jakby walczyła z
pragnieniem pocieszenia go.
- Jest silna, a mój syn nie może umrzeć – oświadczył, bardzo chcąc
uwierzyć w swoje słowa. – Płynie w nim moja krew, a ja jestem tutaj bogiem.
Powiedz mi, czy boskie dziecko może umrzeć?
W jego głosie wyraźnie zabrzmiała groźba, którą Bellatriks szybko
rozpoznała. Natarczywość w oczach Voldemorta sprawiła, że kobieta skuliła się
tak, jak uprzednio jej mąż i prędko odparła:
- Nie, mój panie… Oczywiście, nie…
- Plugastwo, które rozpowiada te fałszerstwa czeka śmierć – przerwał
jej czarnoksiężnik, czując, jak wściekłość rozsadza go od środka. – Zejdź mi z
oczu. Odejdź i znajdź Zivit Lock-Nah. A kiedy to zrobisz, zamknij w jej
komnatach pod groźbą śmierci, zrozumiałaś?
Z trudem powstrzymywał drżenie głosu. Bellatriks nie zadawała pytań;
odeszła tak szybko, jak tylko mogła, a Czarny Pan patrzył, jak wspina się po
schodach, podniecona misją, którą otrzymała. Voldemort natomiast poczuł ulgę,
kiedy na powrót został sam. To krótkie spotkanie z Bellatriks i jej mężem
całkowicie wytrąciło go z równowagi. Zdał sobie sprawę z tego, że przestał
panować nad mieszkańcami pałacu.
Szybkim krokiem wrócił
pod drzwi świątyni i przytknął ucho do nieheblowanego drewna, nasłuchując
uważnie. Choć jego zmysły były wyostrzone, dosłyszał jedynie jakieś podejrzane
pomrukiwanie i odgłosy krzątaniny. Żałował, że nie zapoznał się bliżej z
czarodziejską sztuką medyczną. Gorsza od czekania była tylko niepewność; Czarny
Pan nie zniósłby upokorzenia związanego z utratą dziecka. Każdy śmierciożerca
już wiedział, że niebawem Dżahmes urodzi jego syna. Była silną kobietą, a
horkruksy chroniły ją przed śmiercią, lecz dziecko… Paraliżujący strach chwycił
go za gardło jak dłoń obleczona w stal. Nigdy przedtem nie zakładał, że mógłby
świadomie i rozmyślnie spłodzić dziedzica, ale teraz, gdy to już się stało,
dostrzegł sporo korzyści z posiadania syna. Bo kto inny jak nie własne dziecko
pójdzie w ślady ojca? Mając nieśmiertelną, chętną do rodzenia kobietę, mógłby
stworzyć nową dynastię. Prawdziwy, nadludzki klan wywodzący się z jego
przeczystej krwi. Nigdy dotąd nie analizował tego tak dokładnie.
Zivit nie musiała się przysuwać, aby Voldemort mógł dostrzec pożądanie
błyszczące w jej oczach. Choć sam nigdy nie zwracał uwagi na jej wdzięki, teraz
przez myśl przebiegła mu typowo ludzka pokusa.
- Kobiety
Lock-Nah mają do ciebie słabość – wyznała czarownica.
- Nie tylko
kobiety Lock-Nah – odparł, a na jego usta wkradł się ironiczny uśmiech, którego
nie mógł już dłużej powstrzymywać.
Wściekłość eksplodowała
w nim z siłą, której nie potrafił przewidzieć. Jak rozdrażniona kobra odkleił
się od drzwi i skoczył w przeciwnym kierunku, szeleszcząc po podłodze połami
szaty. Absurd zaistniałej sytuacji był dlań nie do pojęcia. Był on wszak władcą
tego zamku, a czaił się u progu świątyni niczym chłopiec na posyłki,
nasłuchując srogiego głosu pana. Jeden krok wystarczył, aby znaleźć się na nowo
przy drzwiach. Ledwo załomotał w nieheblowane drewno, w progu pojawił się stary
kapłan. Choć ręce i białą przepaskę miał uwalaną krwią, na jego twarzy malował
się spokój i głębokie skupienie, jakby Voldemort wyrwał go z modłów.
- Co z moim synem? Jak się czuje
królowa?
Chciał popchnąć drzwi i wtargnąć do środka, ale uzdrowiciel chwycił
ich krawędź z siłą, jakiej Czarny Pan się po nim nie spodziewał. Przez ułamek
sekundy wpatrywali się w siebie, po czym starzec odrzekł krótko:
- Wszystko w rękach bogów. I w moich.
Enigmatyczne słowa wytrąciły czarnoksiężnika z równowagi, lecz kapłan
już zniknął mu z oczu, a wrota zamknęły się na cztery spusty. Gniew zalał
Voldemorta swym jadowitym płomieniem, a on nie mógł dłużej tłumić w sobie
wściekłości. Z całej siły uderzył pięściami w drzwi, a z jego gardła wyrwał się
ryk, którego nie powstydziłby się sam lwi król. Przerażenie, złość i
narastające poczucie winy stworzyły doprawdy niebezpieczną mieszankę, którą
mogły zneutralizować jedynie dobre wieści.
Nie miał pojęcia, jak
długo miotał się pod świątynią, jednak porażająca moc, którą emanował,
skutecznie działała na mieszkańców pałacu, gdyż od odejścia Bellatriks w
okolicy kaplicy nie pojawiła się ani jedna żywa dusza. W głowie Lorda
Voldemorta znów zagościła Zivit. Nie potrzebował wieści od Lestrange, aby
wiedzieć, że wiedźma siedzi zamknięta w swojej komnacie i oczekuje na wyrok.
Tak. To nie Dżahmes zasługuje na to, aby obarczać ją winą. Wszystko uknuła
Zivit i to ona poniesie karę, jeśli jego syn umrze. Czarny Pan przysiągł sobie
zemstę na podłej dziewce. Było dla niego niepojęte, że jeszcze kilka godzin
wcześniej byli dla siebie tak przyjaźni. Ale Voldemort miał w sobie coś z
bogów, potrafił dowolnie zmieniać swoje uczucia, gdyż był swoim panem i władcą.
Całkowicie panował nad zaistniałą
sytuacją. Choć Zivit wydawało się, że ma nad Czarnym Panem kontrolę, nie było
to możliwe, gdyż czytał on w jej umyśle, jakby był otwartą księgą.
- Ty wiesz, że
mam do ciebie słabość od wielu lat – jej głos stał się niższy, a oczy
przymrużyły się lekko .
Voldemort zaśmiał
się cicho, a Zivit drgnęła lekko, jakby jego reakcja minęła się z tą, której
oczekiwała. Coraz bardziej bawiła go ta sytuacja i miał ochotę pociągnąć ją
jeszcze jakiś czas, gdyż wciąż doskwierał mu brak rozrywki. Wyciągnął dłoń i
zbliżył blade palce do umalowanego policzka czarownicy, której piersi uniosły
się w ciężkim oddechu.
- Zivit, Zivit,
naiwne z ciebie dziewczę – rzekł, wodząc leniwie wzrokiem po jej napiętej z podniecenia
twarzy.
- Naiwna, ale nie
bardziej, niż moja siostra. Głupia. Wierzy, że jest królową potężnego
królestwa, a tak naprawdę zasiada na tronie ukrytego na pustyni cyrku.
W tej chwili
Czarny Pan chwycił ją za podbródek, wbijając palce w zapadnięte policzki
kobiety. Przysunął twarz do jej oblicza, cedząc przez zaciśnięte do białości
wargi:
- Jest szczęśliwa
i dobrze włada królestwem. Bez względu na to, jak istotne dla świata jest to
miejsce. Ponadto wkrótce urodzi mi syna. A co ty masz mi do zaoferowania, podła
trucicielko?
Ich wargi prawie
się stykały, kiedy Czarny Pan mocno przyciągnął do siebie jej twarz i skradł
jej zachłannie namiętny pocałunek. Trzymał ją twardą dłonią, a Zivit całkowicie
się temu poddała. W jednej chwili straciła pewność i swą intrygującą zaciętość.
Trzasnęły drzwi.
Voldemort poderwał się z
podłogi, na którą osunął się jakiś czas temu. Niejednokrotnie wystawiał swoje
boskie ciało na trudy, brak snu, gniew i zmęczenie, lecz teraz czuł się
rozbity. Z tego fatalnego stanu wyrwał go nieoczekiwany, głośny dźwięk
otwieranych drzwi, a w progu stanął kapłan.
- Jakie wieści? – Jego
własny głos wydał się Czarnemu Panu obcy i martwy.
Spojrzał najpierw na uwalane zakrzepnięta krwią dłonie i irytująco
spokojne oblicze uzdrowiciela. Poczuł się jak uczniak oczekujący na wyniki z
decydującego egzaminu.
~*~
Długo zastanawiałam się,
jak mam przedstawić prawdę o Dżahmes i jej królestwie. Ciężko jest to zrobić,
kiedy piszę z jej perspektywy, a tu pojawił się rozdział pisany w trzeciej
osobie, do tego świat widziany oczami Voldemorta… Nie mogłam nie wykorzystać
takiej świetnej okazji. Znów nie było mnie tu jakiś czas, a wszystko przez
kolokwium z całego roku. Kolejny odcinek będzie niedługo, ale po nim będę znów
musiała zrobić krótką przerwę z dwóch powodów: egzaminy i inne blogi. Musze
dodać miniaturkę i coś na pozostałe opowiadania, ponieważ okazało się, że są
jednak osoby, które na nie czekają, co jest bardzo miłe. Dedykacja dla Sheirany :*