30 marca 2015

93. Niekończąca się noc

         Sądził, że zachowanie zimnej krwi w takiej sytuacji nie będzie niczym trudnym, ale rzeczywistość jak zwykle okazała się zupełnie inna. Białe, kościste dłonie, na których widniały już ślady krwi, trzęsły mu się nieznacznie, kiedy niezdarnie obmacywał szatę w poszukiwaniu różdżki. Był jak zwykły śmiertelnik, wstydził się słabości, która namieszała mu w głowie. Dwaj strażnicy, którzy chwilę temu stoczyli się ze schodów za sprawą gniewu Dżahmes, znaleźli się już przy swoim panu i kręcili się niespokojnie, podczas gdy krew uchodziła z blednącej coraz bardziej królowej. Voldemort nareszcie wyszarpnął różdżkę z licznych fałd szaty i jednym machnięciem umieścił ciężarną kobietę na niewidzialnych noszach, które popłynęły swobodnie w kierunku schodów. Czarny Pan biegł tuż obok unoszącej się w powietrzu Dżahmes i patrzył, jak przewraca zapadniętymi oczami.
         Cholera.
         Zamek jeszcze nigdy nie wydawał mu się tak ogromny. Nakazał strażnikom, aby pobiegli do świątyni Imhotepa i obudzili kapłanów, po czym sam odegnał zaklęciem rozpaczające służki królowej, które sypiały w pokojach przystających do komnaty Dżahmes. Wszystko zdawało się działać przeciwko niemu, a na czele tych rozlicznych trudności stał czas. Otóż to. Czas. Nie miał teraz czasu na palące poczucie winy, które natarczywie nacierało na tarczę przerażenia. O wiele łatwiej było mu obwinić Dżahmes za to, że zjawiła się w swej komnacie w niewłaściwym momencie. Gdyby nie to, nie doszłoby do konfrontacji, a ich dziecko nadal żyłoby spokojnie w jej łonie. Mogła też zrozumieć, że…
         Nie było teraz czasu na myślenie. Przerażające wizje skutecznie blokował widok rozcieńczonych, krwawych śladów na schodach, później na podłodze… Jego oczy z ulgą powitały zaspanego, pomarszczonego kapłana, który ze skupieniem odebrał od niego lewitujące, niewidzialne nosze z królową. Choć jej oczy były już zamknięte, Czarny Pan nie mógł pozbyć się wrażenia, że patrzą na niego oskarżycielsko. Zatrzymał się gwałtownie przed grubymi drzwiami do świątyni, za którymi zniknął czarodziej. Mimo że na korytarzu panowała idealna cisza przerywana jedynie stłumionymi odgłosami krzątaniny, w głowie Voldemorta nieustannie odtwarzały się sceny sprzed kilkunastu minut. Stał tak nieruchomo przez kilka chwil, a do jego świadomości powoli docierała narastająca bezsilność. Nie mógł już nic zrobić, teraz los jego dziecka leżał w różdżce starego kapłana. Odetchnął kilkakrotnie i oparł się plecami o chłodną ścianę. Kiedy osunął się po niej i zamknął na chwilę oczy, mrok ostudził na chwilę gorączkę, której pozwolił się owładnąć. Teraz mógł dać myślom swobodnie płynąć przez płonący umysł.
         Nie tylko myśli bezlitośnie walczyły o jego uwagę. Z głębi zlodowaciałego serca zaczęły przebijać się również emocje, które pamiętał jeszcze sprzed swego upadku. Strach i poczucie winy zdecydowanie królowały nad wszystkimi innymi, lecz Czarnemu Panu udało się również rozpoznać nieprzyjemne uczucie wstydu. Był zły sam na siebie, że pozwolił dać się ponieść ludzkim popędom. Nie potrafił jednak sobie przypomnieć, jak do tego właściwie doszło…
         Z zaskoczeniem spostrzegł przechadzającą się po komnacie kobietę. Już wcześniej wyczuł czyjąś obecność w sypialni Dżahmes, lecz wiedział, że to nie ona, choć kobieta, którą zastał w pokoju była do niej łudząco podobna. Gdyby nie fakt, że miała zgrabne ciało i szczupłą talię, mógłby pomyśleć, że to królowa. Gdy się odwróciła, powitało go płomienne spojrzenie Zivit. Chciał ją zrugać, ale z jego ust wydobył się śmiech, który zaskoczył nie tylko kobietę, ale i jego samego.
- Zwariowałaś – oświadczył, lustrując kobietę wzrokiem, podczas gdy ona wykonała zgrabny piruet, chcąc zademonstrować Czarnemu Panu swoje przebranie.
Miała na sobie śnieżnobiałe szaty należące do Dżahmes, ramiona i kostki obleczone były w złote bransolety, spod których wystawało przyozdobione malowidłami ciało, na głowie zaś spoczywała jedna z dziesiątek królewskich peruk. Jednak największą jej ozdobą były błyszczące niczym dwa szmaragdy oczy patrzące nań z prawdziwie gorącym płomieniem, który mile połechtał jego próżność. Ostatnimi czasy próżno mógł szukać takiego ognia u jej siostry.
- Jak ci się podobam? – Zapytała, kręcąc przed nim jeszcze jeden piruet.
Nie wdzięczyła się głupio. Choć jej twarz rozjaśniał czarujący uśmiech, w oczach bez problemu dostrzegł chłodną emocję. Spoczęła niedbale na łóżku i poklepała dłonią miejsce obok siebie, a Voldemort bez wahania odpowiedział na to zaproszenie. Zanim się zorientował, już siedział przy Zivit i wpatrywał się w nią, ciekaw kolejnego ruchu.
         Uderzył kilkakrotnie zaciśniętymi pięściami w czubek głowy i zacisnął zęby. Musiał przyznać, że to on zawinił, choć wcale nie było to proste. Doskonale wiedział, że Zivit skonfundowała strażników i dla żartu przebrała się za Dżahmes, mając nadzieję na to, że Czarny Pan da się namówić na flirt.
         Zivit była śmieszna w tych swoich przebierankach i wcale nie wydawała się być bardziej rozsądna niż jej siostra, ale Voldemort potrzebował rozrywki, dlatego chętnie wdał się z nią w rozmowę o wszystkim i o niczym. Pozwolił sobie na krótką chwilę typowo ludzkiej słabości, gdyż męczyło go przeciągające się oczekiwanie na rozwiązanie. Choć jego plany prężnie się rozwijały, w Królestwie wszystko zamarło, z niecierpliwością oczekując na pojawienie się księcia. A Czarny Pan… Pomimo swojej boskości i aury świętości, która go otaczała, chciał krótkiej, prostej rozrywki, a przedstawienie Zivit doskonale zaspakajało tę potrzebę. W jej dłoni niespodziewanie pojawił się pękaty, miedziany puchar wypełniony jakimś trunkiem.
- Napijesz się? – Spytała, obnażając zęby w zachęcającym uśmiechu.
Ale Lord Voldemort pokręcił głową, nie odzywając się do czarownicy ani słowem. Ta wypiła jednym haustem połowę zawartości naczynia i znowu go zagadnęła:
- Czy teraz jestem jak Dżahmes?
W oczach Zivit zaigrały figlarne iskierki, lecz twarz dziewczyny była poważna i delikatnie uśmiechnięta, jakby oczekiwała, że Czarny Pan odpowie twierdząco na jej pytanie. Jednak on nie dał się wciągnąć w jej grę. Również się uśmiechnął, ale był to raczej groźny grymas.
- To ty zabiłaś Nathira – rzekł, obserwując uważnie reakcję czarownicy. – Otrułaś go.
Zivit roześmiała się serdecznie, jakby usłyszała od swego rozmówcy jakiś zabawny żarcik. Upiła jeszcze trochę z dzierżonego w dłoni kielicha i oblizała usta w bardzo erotyczny, świadomy sposób, również wpatrując się w Czarnego Pana. Uznała to za doskonale wysmakowany flirt, a rozbawienie przebijające się przez maskę surowości na twarzy Voldemorta tylko podsycało jej ekscytację.
- Tak, zrobiłam to – przyznała. Choć powiedziała to w sposób niewinny i lekki, jej oczy pałały szkarłatną żądzą. - Podtruwałam go przez cały czas, kiedy leżał w naszym małżeńskim łóżku. Biedny Nathir, sądził, że troskliwie się nim opiekuję. Chyba nie byłam zbyt dobrą żoną, co?
Znów parsknęła ordynarnym śmiechem i przysunęła puchar do warg, aby równie prędko wysączyć z niego kolejny maleńki łyk. Nie była nawet podchmielona, ale w jej zachowaniu było coś niepokojącego, jednak Czarny Pan przyglądał się temu z lekko uniesionymi brwiami i przekrzywioną nieznacznie głową, jakby Zivit była jakimś wyjątkowym magicznym stworzeniem. Kiedy tak trzęsła się ze śmiechu, Voldemort dodał:
- A teraz ukradłaś swojej siostrze szaty, perukę i skonfundowałaś jej strażników.
- Było tak, jak mówisz. 
         Już wiele lat temu spostrzegł, że Zivit jest szalona. Jednak obłęd, który dojrzewał powoli w jej umyśle ujawnił się dopiero w momencie, kiedy Voldemort powrócił do świata żywych. Czarny Pan sądził egoistycznie, że to właśnie jego powrót był punktem zapalnym. Nie było to dlań żadnym zaskoczeniem, ponieważ od dawna doskonale wiedział, że i Dżahmes-Meritamon była w pewnym sensie na wpół obłąkana, jednak nigdy jej za to nie winił. W momencie, kiedy poznał ją na stacji King’s Cross, wiedział, że jest słaba. Z biegiem czasu okazało się, że jest tak plastyczna, jak młody Riddle sobie to wymarzył. Dżahmes myślała, że w chwili, kiedy poznała swoją prawdziwą tożsamość, stała się silną i odpowiedzialną kobietą, ale tak naprawdę wciąż była w pełni zależna od swego pana. Voldemort niejednokrotnie analizował swoje przywiązanie do Dżahmes i odkrył, że tylko naiwność nastoletniej Victorii i swoje młodociane niedoświadczenie sprawiły, iż w jego skostniałym sercu pojawiło się coś na kształt uczucia – najpierw było ono niezgrabne i całkowicie mu obmierzłe, z czasem przybierało bliżej określoną formę, aby nareszcie w pełni rozgorzeć. Ale ten płomień był czarny i trujący, ponieważ Czarny Pan codziennie nienawidził się za tę słabość, która czyniła go jednocześnie silniejszym i słabszym. Po nieudanym zamachu na życie Harry’ego Pottera uznał, że najprostszym rozwiązaniem byłby powrót do Egiptu, gdzie kapłani natychmiast przywróciliby mu ciało, lecz wiedział, że jeśli zawdzięczałby Dżahmes swój powrót, znienawidziłby ją z całego swego przegnitego serca. Pozostał w nim jakiś ludzki odruch.
         Już godzinę temu przestał czuć chłód i szorstkość posadzki, na której siedział. Rozmyślał i wsłuchiwał się w kaleczącą uszy ciszę z nadzieją, że wyłapie choć jeden dźwięk potwierdzający bądź negujący jego obawy, lecz świątynia milczała, tym samym karząc go za występek przeciwko królowej. Czuł przemożną chęć wsunięcia się do środka, ale coś w środku zatrzymywało go na miejscu. Uciekał myślami od ostatnich wydarzeń; powrócił do wygodnego oskarżenia Dżahmes. Sama była sobie winna, gdyby tak bardzo nie uwierzyła w to, że naprawdę jest królową… Gdyby odnalazła w sobie choć odrobinę pokory, zrozumiałaby, że to, co wydarzyło się w jej sypialni nie miało dla Czarnego Pana żadnego znaczenia. Voldemort od razu spostrzegł, że wieść o jego śmierci bardzo silnie wpłynęła na Dżahmes. Niemniej jednak o wiele łatwiej było mu pozwolić królowej myśleć, że jej małe, oddzielone od reszty świata miasto jest wielkim imperium, a to, co dzieje się w jego wnętrzu ma ogromny wpływ nie tylko na Egipt, ale i na resztę świata. Mało tego, cieszył się, że szaleństwo objawia się w ten sposób; nie zniósłby drugiej Bellatriks pod swoim dachem. Dżahmes była szczęśliwa w świecie swoich interpretacji, Czarny Pan zastanawiał się tylko, czy ona naprawdę nie była świadoma prawdy, czy po prostu nie chciała jej znać. Nie zmieniło to uczuć, którymi darzył Lock-Nah, być może nawet kochał ją bardziej, ponieważ nareszcie stała się dokładnie taka, jaką chciał ją widzieć.
         Nagle gdzieś w oddali do jego uszu dobiegł odgłos przytłumionych nieco kroków. Nie chcąc, aby któryś z mieszkańców pałacu dostrzegł go w tak skulonej postawie, natychmiast się wyprostował i ruszył żwawym krokiem w kierunku holu. Prędko dostrzegł ciemny kształt i burzę czarnych, grubych włosów. Bellatriks również go rozpoznała; sunęła teraz ku swemu panu z wyrazem niepokoju i bezgranicznego uwielbienia na woskowo bladej twarzy. Za czarownicą natomiast czaił się jej jak zwykle potulny i skryty mąż.
- Panie mój, to prawda, co mówią o królowej? – Ostatnie słowo wypluła tak, jakby było nasączone trucizną.
Brwi Czarnego Pana drgnęły impulsywnie, ale on sam nie pozwolił sobie na kolejną słabość. Choć gniew i przerażenie nieustannie w nim szalały, zapytał cicho:
- A co mówią, Bellatriks?
Czarownica wymieniła pełne emocji spojrzenia z Rudolfem, który przystanął gdzieś z boku, jakby był tylko paziem swojej żony, po czym na nowo zwróciła swą twarz w kierunku Voldemorta.
- Że… że straciła dziecko – jej głos był ledwo dosłyszalny.
Przez twarz Czarnego Pana przebiegł cień, który wywołał w śmierciożercach niepokój. Lestrange skinęła głową na męża, a on natychmiast zrozumiał gest i wycofał się w cień. Jego ciężkie kroki jeszcze przez chwilę niosły się echem po przepastnym, wysokim holu. Jeszcze kilka sekund i w sali wejściowej zapanowała całkowita cisza. Zostali sami. Bellatriks rozluźniła się nieco i zrobiła nieśmiały krok w kierunku swego pana, jakby walczyła z pragnieniem pocieszenia go.
- Jest silna, a mój syn nie może umrzeć – oświadczył, bardzo chcąc uwierzyć w swoje słowa. – Płynie w nim moja krew, a ja jestem tutaj bogiem. Powiedz mi, czy boskie dziecko może umrzeć?
W jego głosie wyraźnie zabrzmiała groźba, którą Bellatriks szybko rozpoznała. Natarczywość w oczach Voldemorta sprawiła, że kobieta skuliła się tak, jak uprzednio jej mąż i prędko odparła:
- Nie, mój panie… Oczywiście, nie…
- Plugastwo, które rozpowiada te fałszerstwa czeka śmierć – przerwał jej czarnoksiężnik, czując, jak wściekłość rozsadza go od środka. – Zejdź mi z oczu. Odejdź i znajdź Zivit Lock-Nah. A kiedy to zrobisz, zamknij w jej komnatach pod groźbą śmierci, zrozumiałaś?
Z trudem powstrzymywał drżenie głosu. Bellatriks nie zadawała pytań; odeszła tak szybko, jak tylko mogła, a Czarny Pan patrzył, jak wspina się po schodach, podniecona misją, którą otrzymała. Voldemort natomiast poczuł ulgę, kiedy na powrót został sam. To krótkie spotkanie z Bellatriks i jej mężem całkowicie wytrąciło go z równowagi. Zdał sobie sprawę z tego, że przestał panować nad mieszkańcami pałacu.
         Szybkim krokiem wrócił pod drzwi świątyni i przytknął ucho do nieheblowanego drewna, nasłuchując uważnie. Choć jego zmysły były wyostrzone, dosłyszał jedynie jakieś podejrzane pomrukiwanie i odgłosy krzątaniny. Żałował, że nie zapoznał się bliżej z czarodziejską sztuką medyczną. Gorsza od czekania była tylko niepewność; Czarny Pan nie zniósłby upokorzenia związanego z utratą dziecka. Każdy śmierciożerca już wiedział, że niebawem Dżahmes urodzi jego syna. Była silną kobietą, a horkruksy chroniły ją przed śmiercią, lecz dziecko… Paraliżujący strach chwycił go za gardło jak dłoń obleczona w stal. Nigdy przedtem nie zakładał, że mógłby świadomie i rozmyślnie spłodzić dziedzica, ale teraz, gdy to już się stało, dostrzegł sporo korzyści z posiadania syna. Bo kto inny jak nie własne dziecko pójdzie w ślady ojca? Mając nieśmiertelną, chętną do rodzenia kobietę, mógłby stworzyć nową dynastię. Prawdziwy, nadludzki klan wywodzący się z jego przeczystej krwi. Nigdy dotąd nie analizował tego tak dokładnie.
         Zivit nie musiała się przysuwać, aby Voldemort mógł dostrzec pożądanie błyszczące w jej oczach. Choć sam nigdy nie zwracał uwagi na jej wdzięki, teraz przez myśl przebiegła mu typowo ludzka pokusa.
- Kobiety Lock-Nah mają do ciebie słabość – wyznała czarownica.
- Nie tylko kobiety Lock-Nah – odparł, a na jego usta wkradł się ironiczny uśmiech, którego nie mógł już dłużej powstrzymywać.
         Wściekłość eksplodowała w nim z siłą, której nie potrafił przewidzieć. Jak rozdrażniona kobra odkleił się od drzwi i skoczył w przeciwnym kierunku, szeleszcząc po podłodze połami szaty. Absurd zaistniałej sytuacji był dlań nie do pojęcia. Był on wszak władcą tego zamku, a czaił się u progu świątyni niczym chłopiec na posyłki, nasłuchując srogiego głosu pana. Jeden krok wystarczył, aby znaleźć się na nowo przy drzwiach. Ledwo załomotał w nieheblowane drewno, w progu pojawił się stary kapłan. Choć ręce i białą przepaskę miał uwalaną krwią, na jego twarzy malował się spokój i głębokie skupienie, jakby Voldemort wyrwał go z modłów.
- Co z moim synem? Jak się czuje królowa?
Chciał popchnąć drzwi i wtargnąć do środka, ale uzdrowiciel chwycił ich krawędź z siłą, jakiej Czarny Pan się po nim nie spodziewał. Przez ułamek sekundy wpatrywali się w siebie, po czym starzec odrzekł krótko:
- Wszystko w rękach bogów. I w moich.
Enigmatyczne słowa wytrąciły czarnoksiężnika z równowagi, lecz kapłan już zniknął mu z oczu, a wrota zamknęły się na cztery spusty. Gniew zalał Voldemorta swym jadowitym płomieniem, a on nie mógł dłużej tłumić w sobie wściekłości. Z całej siły uderzył pięściami w drzwi, a z jego gardła wyrwał się ryk, którego nie powstydziłby się sam lwi król. Przerażenie, złość i narastające poczucie winy stworzyły doprawdy niebezpieczną mieszankę, którą mogły zneutralizować jedynie dobre wieści.

         Nie miał pojęcia, jak długo miotał się pod świątynią, jednak porażająca moc, którą emanował, skutecznie działała na mieszkańców pałacu, gdyż od odejścia Bellatriks w okolicy kaplicy nie pojawiła się ani jedna żywa dusza. W głowie Lorda Voldemorta znów zagościła Zivit. Nie potrzebował wieści od Lestrange, aby wiedzieć, że wiedźma siedzi zamknięta w swojej komnacie i oczekuje na wyrok. Tak. To nie Dżahmes zasługuje na to, aby obarczać ją winą. Wszystko uknuła Zivit i to ona poniesie karę, jeśli jego syn umrze. Czarny Pan przysiągł sobie zemstę na podłej dziewce. Było dla niego niepojęte, że jeszcze kilka godzin wcześniej byli dla siebie tak przyjaźni. Ale Voldemort miał w sobie coś z bogów, potrafił dowolnie zmieniać swoje uczucia, gdyż był swoim panem i władcą.
         Całkowicie panował nad zaistniałą sytuacją. Choć Zivit wydawało się, że ma nad Czarnym Panem kontrolę, nie było to możliwe, gdyż czytał on w jej umyśle, jakby był otwartą księgą.
- Ty wiesz, że mam do ciebie słabość od wielu lat – jej głos stał się niższy, a oczy przymrużyły się lekko .
Voldemort zaśmiał się cicho, a Zivit drgnęła lekko, jakby jego reakcja minęła się z tą, której oczekiwała. Coraz bardziej bawiła go ta sytuacja i miał ochotę pociągnąć ją jeszcze jakiś czas, gdyż wciąż doskwierał mu brak rozrywki. Wyciągnął dłoń i zbliżył blade palce do umalowanego policzka czarownicy, której piersi uniosły się w ciężkim oddechu.
- Zivit, Zivit, naiwne z ciebie dziewczę – rzekł, wodząc leniwie wzrokiem po jej napiętej z podniecenia twarzy.
- Naiwna, ale nie bardziej, niż moja siostra. Głupia. Wierzy, że jest królową potężnego królestwa, a tak naprawdę zasiada na tronie ukrytego na pustyni cyrku.
W tej chwili Czarny Pan chwycił ją za podbródek, wbijając palce w zapadnięte policzki kobiety. Przysunął twarz do jej oblicza, cedząc przez zaciśnięte do białości wargi:
- Jest szczęśliwa i dobrze włada królestwem. Bez względu na to, jak istotne dla świata jest to miejsce. Ponadto wkrótce urodzi mi syna. A co ty masz mi do zaoferowania, podła trucicielko?
Ich wargi prawie się stykały, kiedy Czarny Pan mocno przyciągnął do siebie jej twarz i skradł jej zachłannie namiętny pocałunek. Trzymał ją twardą dłonią, a Zivit całkowicie się temu poddała. W jednej chwili straciła pewność i swą intrygującą zaciętość.
Trzasnęły drzwi.
         Voldemort poderwał się z podłogi, na którą osunął się jakiś czas temu. Niejednokrotnie wystawiał swoje boskie ciało na trudy, brak snu, gniew i zmęczenie, lecz teraz czuł się rozbity. Z tego fatalnego stanu wyrwał go nieoczekiwany, głośny dźwięk otwieranych drzwi, a w progu stanął kapłan.
- Jakie wieści? – Jego własny głos wydał się Czarnemu Panu obcy i martwy.
Spojrzał najpierw na uwalane zakrzepnięta krwią dłonie i irytująco spokojne oblicze uzdrowiciela. Poczuł się jak uczniak oczekujący na wyniki z decydującego egzaminu.

~*~


         Długo zastanawiałam się, jak mam przedstawić prawdę o Dżahmes i jej królestwie. Ciężko jest to zrobić, kiedy piszę z jej perspektywy, a tu pojawił się rozdział pisany w trzeciej osobie, do tego świat widziany oczami Voldemorta… Nie mogłam nie wykorzystać takiej świetnej okazji. Znów nie było mnie tu jakiś czas, a wszystko przez kolokwium z całego roku. Kolejny odcinek będzie niedługo, ale po nim będę znów musiała zrobić krótką przerwę z dwóch powodów: egzaminy i inne blogi. Musze dodać miniaturkę i coś na pozostałe opowiadania, ponieważ okazało się, że są jednak osoby, które na nie czekają, co jest bardzo miłe. Dedykacja dla Sheirany :* 

3 marca 2015

92. Zranione dziecko

         Nathir zmarł zaledwie kilka dni po moim powrocie do Egiptu. Matka wysłała mi list z informacją, że został pochowany w naszej rodzinnej krypcie na cmentarzu, gdzie spoczywały osoby z najznamienitszych rodzin czystej krwi. Miałam do niej żal, że nie zostałam zaproszona na pogrzeb, ale po części to rozumiałam – nie chciała, aby ta emocjonująca uroczystość zaszkodziła mnie i dziecku. Z pokorą przyjęłam też reprymendę od Czarnego Pana, który bardzo szybko zorientował się, że opuściłam zamek. Nie poruszyły mnie jego cierpkie słowa. Można nawet powiedzieć, że byłam pod wrażeniem, gdyż widziałam, jak ciężkie było dla Voldemorta powściągnięcie emocji. Nawet nie podniósł na mnie głosu, choć prędko zakończył swój monolog i opuścił pałac na całą noc.
         Powrót Voldemorta był dla mnie swego rodzaju pociechą, gdyż jego kilkudniowa nieobecność wywołała we mnie niepokój i tęsknotę. Po stracie przyjaciela potrzebowałam obecności kogoś bliskiego, a jedyną taką osobą był właśnie Czarny Pan. Choć nie rozpaczałam ani nie roniłam gorzkich łez, w sercu miałam czarną pustkę.
Jego pociągła, trupio blada twarz nie wyrażała żadnej emocji, kiedy późnym wieczorem wkroczył do mojej sypialni. Bił od niego lodowaty spokój; wiedziałam, że już dawno wybaczył mi sekretną podróż do Londynu. Jego powitanie było czułe, jednak nie odezwał się do mnie ani słowem. Ja również milczałam. Choć na zewnątrz było już chłodno, siedziałam na niskim, wygodnym, drewnianym krześle tuż przy kamiennej balustradzie i przyglądałam się majaczącym w oddali posągom. W zamku już dawno zapadła martwa cisza, ale miasto tętniło życiem, robotnicy wracali do swych domów, aby spożyć ostatni tego dnia posiłek, a dziewczęta wychodziły na ulicę, aby zarobić trochę złota. Kątem oka dostrzegłam leniwe machnięcie różdżki, a tuż obok mnie pojawił się prosty, drewniany fotel z wysokim oparciem. Czarny Pan usiadł i wysunął rękę, aby ująć moją dłoń.
- Obiecał mi, że nie umrze – odezwałam się w końcu.
Twarz miałam zastygłą w kamiennym, beznamiętnym wyrazie skupienia, wargi zaciśnięte, a na policzkach lśniły dwie długie wstęgi łez. Teraz, kiedy nie musiałam już pokazywać obcym swego silnego oblicza, mogłam pozwolić sobie na chwilę słabości. Choć niejednokrotnie w moim sercu pojawiła się niechęć do Nathira, w tym momencie pamiętałam jedynie takie sytuacje, które dawniej wywoływały na mojej twarzy uśmiech. W tym żałobnym smutku potrafiłam wspomnieć Zivit, która musiała cierpieć po stokroć bardziej. Mimo że nigdy nie kochała swego męża, musiała spędzić z nim wiele przyjemnych, radosnych chwil. Wróciła do punktu wyjścia.
- Taką obietnicę mogę złożyć ci tylko ja – odrzekł spokojnie, jakby miał w głowie od dawna ułożoną odpowiedź. – Prędzej czy później musiałabyś doświadczyć tego bólu, ponieważ Nathir był śmiertelnikiem. Nie ma znaczenia, czy miało stać się to teraz, czy za trzydzieści lat.
- Nawet sobie nie wyobrażam, co czuje Zivit…
- Och, ona zniesie to lepiej, niż ci się wydaje – przerwał mi, a w jego głosie zabrzmiała ledwo dosłyszalna nutka rozbawienia.
W mojej głowie pojawiła się okropna myśl, której nie chciałam rozwijać. Obawiałam się, że teraz, kiedy moja siostra jest wdową, jej uczucie do Lucjusza Malfoya się odrodzi. Już dawno bardzo mnie to zmęczyło, a były tylko dwie osoby, które mogły odciągnąć Zivit od śmierciożercy. Nathir już nie żył, a ja nie mogłam przenieść się do Londynu, aby mieć ją na oku przez dzień i noc. Nie była dzieckiem, które nie potrafi samo się o siebie zatroszczyć…

*

         Luty był nie tylko miesiącem przynoszącym swego rodzaju ulgę po odejściu Nathira, ale i wyczekiwaną od dawna wizytę. Kiedy tylko w Londynie śnieg zrobił się wilgotny i ciężki, w moim pałacu pojawiła się Zivit wraz z licznymi kuframi, walizkami i kartonami. Z dnia na dzień czułam się coraz bardziej ociężała i zmęczona, dlatego obecność siostry znacznie poprawiła mi humor. Czarny Pan niejednokrotnie powtarzał mi, że śmierć Nathira była dla niej wyzwoleniem, a ja w końcu w to uwierzyłam, dlatego jakże ogromne było moje zdumienie, kiedy ujrzałam siostrę pogrążoną w żałobie. Choć w Egipcie było bardzo ciepło, a słońce nieustannie przygrzewało, Zivit ubrała się w długą, czarną szatę. Jej poszarzałą, kamienną twarz nie znaczył najlżejszy makijaż, a włosy miała w nieładzie, jakby nie czesała ich i nie myła od kilku dni. Jej niechlujny, żałosny widok przywołał na moje oblicze grymas, którego nie zdążyłam przed nią ukryć. Mimo że wcześniej ułożyłam sobie w głowie to, co chciałabym powiedzieć jej na powitanie, w momencie, gdy Zivit wyłoniła się z kominka, nie potrafiłam z siebie wydusić słowa. Wiedziałam, że wspomnienie Nathira wywołałoby w niej jakąś gwałtowną reakcję, dlatego postanowiłam całkowicie pominąć wątek istnienia jej zmarłego męża. Pokazałam jej kompleks komnat, które miała od tego dnia zająć na stałe i zaproponowałam towarzystwo młodych, świeżo przysposobionych do służby dziewcząt, ale Zivit krótko odmówiła: 
- Nie, dziękuję. Dziwnie bym się czuła, gdyby ubierała mnie gromadka nastolatek.

         Musiało minąć kilka dni, zanim moja siostra jako tako zadomowiła się w wielkim, słonecznym pałacu. Choć wychowała się w Egipcie i żar panujący tutaj nie był jej obcy, spostrzegłam, że tęskniła nie tylko za mężem, ale i za deszczowym, chłodnym, ponurym Londynem. Pewnego ranka podziękowała mi sucho za zaproszenie.
- Tam wszystko przypomina mi o nim – wyznała, wpatrując się pustym wzrokiem swoich bladych oczu w kamienną podłogę. Już dawno nie usłyszałam naszego ojczystego języka płynącego z jej ust. – Chciałam przyjechać zaraz po pogrzebie, ale czułam, że muszę oswoić się z tym, że go… że go n-nie ma.
Głos jej zadrżał, załamał się, lecz dzielnie powstrzymała cisnące się do oczu łzy. Przełknęła głośno ślinę i odetchnęła kilkakrotnie, mrugając szybko powiekami. Udałam, że nie zauważyłam błysku w jej oczach i nie usłyszałam łamiącego się głosu. Kiedy się odezwałam, głos miałam całkiem spokojny i radosny, choć w środku sama walczyłam z targającymi mną emocjami:
- Rozumiem. Zrobię wszystko, żebyś czuła się tutaj jak najlepiej.
Przysunęłam się do siostry i przytuliłam ją tak mocno, jak tylko mogłam. Wiedziałam, że przez długi czas nikt nie będzie jej obejmował z takim uczuciem, jak robił to Nathir. Może nie byłam najlepszym zastępstwem, ale miałam nadzieję, że moja bliskość w pewien sposób będzie w stanie ukoić jej złamane serce.
Nagle poczułam drżenie jej ciała, a do moich uszu dobiegł stłumiony szloch. Z początku byłam nieco zdezorientowana i kompletnie nie wiedziałam, jak się zachować, gdyż empatię dla smutku innych utraciłam już dawno temu, ale w końcu wyciągnęłam niezdarnie rękę i pogładziłam włosy Zivit, której ciężkie, gorące łzy zalewały mi szatę na piersiach. Byłam matką, a ona zranionym dzieckiem. Chciałam wesprzeć ją jakimś ciepłym słowem, lecz w głowie miałam pustkę. Jedyne, co mi pozostało, to czekać, aż siostra się uspokoi.

         Choć ja sama szczerze współczułam Zivit i cieszyła mnie jej obecność w moim domu, Czarnemu Panu ta wizyta była wybitnie nie na rękę, mimo że niejednokrotnie przekonywałam go o jej lojalności. Voldemort nie musiał się martwić, że pewnego dnia moja siostra zniknie, a w najnowszym „Proroku Codziennym” ukaże się artykuł o powrocie Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Czasami zachowywała się bardzo dziwnie, niejednokrotnie widywałam ją w pobliżu komnat, które dzieliłam z Czarnym Panem, a raz natknęłam się na nią w całkowicie pustej sali tronowej. Siedziała w moim fotelu z beznamiętnym wyrazem twarzy, jakby nad czymś natarczywie rozmyślała. Nie rzekłam na to nic, choć w mojej głowie zaczęły pojawiać się pierwsze wątpliwości. Zachowanie mojej siostry było dwojakie – z jednej strony bardzo często spotykałam ją w miejscach, w których przebywał Voldemort, z drugiej jednak jej rozpacz po śmierci męża była widoczna gołym okiem. Choć nie uciekała już przed światem, tak, jak to było zaraz po przyjeździe do Egiptu, często widziałam, jak lamentuje, wieczorami natomiast kilka razy zaczaiłam się niedaleko drzwi do jej sypialni i usłyszałam tłumiony przez grube drewno szloch. Zivit nie mogła tak perfekcyjnie udawać, jednak byłam do końca tego pewna, gdyż siostra odcięła swój umysł od całego świata.

         Pewnego dnia w zamku pojawiła się osoba, która mogła rozwiać moje wątpliwości. Mimo że jeszcze kilka miesięcy temu wizyta Severusa Snape’a budziła we mnie gniew, czas sprawił, że nie tylko Czarny Pan, ale i ja postanowiłam na nowo obdarzyć ambitnego śmierciożercę swoim zaufaniem. Choć nie znałam go tak dobrze, jak Lucjusza Malfoya czy innych starszych czarnoksiężników, młody i sprytny nauczyciel eliksirów prędko zaskarbił sobie moją sympatię.
- Usiądź – wskazałam mu krzesło powolnym ruchem dłoni. – Czego chce od ciebie Czarny Pan? Już na ciebie czeka.
Brwi czarodzieja drgnęły lekko, a on sam usiadł na krawędzi kwadratowego krzesła i odparł śmiało:
- Czarny Pan poprosił mnie, abym regularnie zjawiał się w jego domu i osobiście składał raporty dotyczące tego, co dzieje się w szkole. I to jest właśnie jedna z takich wizyt. Prawdopodobnie sądzi, że tylko podczas rozmowy z nim oprę się pokusie kłamstwa… Chyba nadal nie ma do mnie pełnego zaufania.
Zaśmiałam się cicho pod nosem, mówiąc:
 - Poprosił? Czarny Pan? Bardzo chciałabym usłyszeć, jak Voldemort prosi… Ale do rzeczy. Zanim pozwolę ci odejść do twojego ukochanego pana, zamienię z tobą kilka słów. Niedawno pojawił się pewien problem i mam nadzieję, że pomożesz mi go rozwiązać.
- Ja, o pani? – Zdumiał się Snape, unosząc uprzejmie brwi.
- Tak, właśnie ty.
Przez chwilę lustrowałam go wzrokiem swych umalowanych oczu, zastanawiając się nad słowami, które chciałabym skierować do młodego nauczyciela, który również mi się przyglądał, oczekując na kolejny mój krok. Prędko wstałam z drewnianej, obitej ciemną skórą otomany i zaczęłam powoli przechadzać się po komnacie.
- Wiem, że jesteś nie tylko mistrzem w sporządzaniu eliksirów, ale potrafisz również doskonale zapanować nad umysłem i sądzę też, że znasz się na ludziach.
Severus Snape nadal wpatrywał się we mnie jak ciele w malowane wrota, nie rozumiejąc z mojego monologu ani słowa. Skinął tylko lekko głową, słysząc płynący z moich ust komplement, mówiąc:
- Dziękuję, ale nadal nie wiem, w czym mógłbym pomóc…
Westchnęłam ciężko i na powrót opadłam na długą, wąską sofę; dłuższe, nieco bardziej energiczne spacery przyprawione choćby szczyptą emocji z dnia na dzień obciążały mnie coraz bardziej, a spuchnięte stopy uniemożliwiały komfortowe poruszanie się.
- Moja siostra straciła w zeszłym miesiącu męża – poinformowałam nauczyciela. – Sprowadziła się do Egiptu jakiś czas po jego pogrzebie. Z początku sądziłam, że po prostu bardzo intensywnie przeżywa żałobę, jednak miały miejsce pewne zdarzenia… Liczę, że ta rozmowa pozostanie między nami – nasze spojrzenia spotkały się. Gdy ujrzałam w jego ciemnych, spokojnych oczach porozumiewawczy błysk, kontynuowałam: - Zivit coś planuje, a ja nie mam pojęcia, co o tym myśleć.
- Nie próbowałaś, moja pani, użyć legilimencji, aby…?
- Jej umysł jest dla mnie zamknięty – przerwałam mu i jeszcze raz pozwoliłam sobie na ciężkie westchnienie. – Szperanie w myślach innych ludzi nigdy nie było moją specjalnością, jednak wiem, że moja siostra również nie jest mistrzynią oklumencji.
         Znów zapanowało między nami milczenie. Severus Snape wyglądał na coraz bardziej zdezorientowanego, a blask jego zimnych oczu przygasiła na moment trwoga, jakby poczuł, że osobiste sprawy rodziny Czarnego Pana nie powinny go dotyczyć, mnie natomiast z minuty na minutę ogarniały coraz większe wątpliwości. Choć nauczyciel był ode mnie młodszy i nie posiadał tak bogatego doświadczenia, potrafił oszukać samego Albusa Dumbledore’a, co świadczyło o jego nadnaturalnym sprycie. Może mogłabym spróbować… zawierzyć mu? Poradzić się go?
- W tym stanie nie mogę nic zrobić – dodałam, wzdychając po raz trzeci. – Jeśli oskarżę ją o knucie intryg, a pomylę się, stracę siostrę na zawsze. Wiem, że ona mi już nie zaufa. Ale jeśli Zivit jest sprytniejsza, niż podejrzewam…
Zerknęłam na Snape’a, który wyprostował się godnie, a jego twarz, choć poważna, wykrzywiła się przebiegle, jakby niespodziewanie zrozumiał całą sytuację. Mogłam jedynie podejrzewać, że sytuacja jest mu doskonale znana, lecz nie z tej strony, którą ja mu przedstawiłam. Odpowiedział mi cicho i spokojnie, jak gdyby mówił o pogodzie:
- Być może warto dać sprawie się rozwinąć, zanim podejmiesz jakieś kroki, moja pani.

         Choć rozmowa z Severusem Snape’em nie rozwiała moich zmartwień, ja sama poczułam się o wiele lepiej. W końcu ktoś bezstronny spojrzał na moje troski i ani nie odrzucił, ani nie potwierdził moich podejrzeń, a tego właśnie potrzebowałam. Chciałam być wysłuchana przez inteligentnego, spokojnego czarodzieja; Mistrz Eliksirów rzekł mi tak naprawdę to, co spodziewałam się usłyszeć i tym właśnie zyskał w moich oczach. Jego pokora i opanowanie były czymś niespotykanym w tym gronie, gdyż zazwyczaj spotykałam śmierciożerców nad wyraz pewnych swoich osiągnięć, które w gruncie rzeczy były błahostkami. Żałowałam, że zwątpiłam w młodego nauczyciela, który z pewnością zrobi wiele dla swojego pana.
         Nie miałam jednak czasu, aby móc zachwycać się przymiotami profesora Snape’a, ponieważ nie minął nawet dzień od jego powrotu do Hogwartu, kiedy w pałacu pojawiła się informacja, która przewróciła wszystko do góry nogami. Nie widziałam Czarnego Pana w takiej euforii od momentu, kiedy potwierdziły się informacje o moim stanie.
         Spałam, kiedy w zamku zrobiło się potworne zamieszanie. To właśnie ono mnie obudziło. Natychmiast wezwałam strażników, którzy przez tę noc mieli strzec drzwi do mojej sypialni i wypytałam ich o powód owego nieporządku.
- Pani ma siedzieć w komnacie, nie wolno schodzić na dół, żeby pani nie frapować…
Słowa ciemnoskórego mężczyzny dotknęły mnie do żywego. Choć wciąż byłam trochę nieobecna, zuchwałość pachołka rozsierdziła mnie tak, że pokraśniały mi policzki, a ja sama zaczęłam podniesionym głosem:
- Co to znaczy, że mam siedzieć w komnacie? Zważ lepiej, do kogo mówisz…
Lecz nie było mi dane dokończyć, ponieważ drugi strażnik wychylił się do przodu i przerwał mi w pół słowa:
- Czarny Pan powiedział: „królowa ma siedzieć w komnacie, a jeśliby się zbudziła i nazbyt się upierała, macie jej przekazać, że nic złego się nie stało, tylko nareszcie dokonała się ucieczka”. Dlatego pani musi wrócić do pokoju.
Choć słowa Voldemorta nieco mnie uspokoiły, nieustępliwość służby sprawiła, że gniew we mnie zawrzał. Żaden z dwójki strażników nawet się nie zorientował, kiedy w mojej dłoni pojawiła się różdżka, którą celowałam raz w jednego, raz w drugiego czarodzieja.
- Ja jestem tutaj panią i nikt nie będzie mnie odsyłał do komnat, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota.
Wyciągnęłam rozpostartą dłoń w kierunku drzwi do swojej sypialni, a długa, uszyta z wyprawionej lwiej skóry narzuta przeleciała przez całą szerokość pokoju i spoczęła na ramieniu. Ubrałam ją na siebie jak szlafrok i zapięłam wypolerowane na błysk kościane guziki, tak, że spod szorstkiej, pachnącej olejami skóry wystawała mi jedynie głowa i nagie ramiona. Prędko zwróciłam swe oblicze w kierunku, z którego najsilniej dobiegały mnie odgłosy szamotaniny i podniecone, męskie głosy.
         Spodziewałam się spotkać nowoprzybyłych w sali tronowej, lecz natknęłam się na nich jeszcze w głównym holu. Ze szczytu schodów miałam doskonały ogląd na to, co działo się kilkanaście metrów przede mną. W sali wejściowej mogłam doliczyć się co najmniej dziesięciu odzianych w łachmany mężczyzn, spostrzegłam także jakąś wysoką, przeraźliwie chudą kobietę z masą czarnych, splątanych włosów. Pozostali ludzie byli mieszkańcami pałacu, których zbudziły te niespodziewane, nocne hałasy. Stali teraz po kątach, szeptali i kręcili głowami, nie mogąc zrozumieć ani słowa z tej chaotycznej, angielskiej paplaniny. A wszystkich tych narzekań i opowiadań wysłuchiwał cierpliwie Lord Voldemort. Ich umiłowany pan i władca, spokojny i miłościwy ojciec. To do jego piersi lgnęli nawet najbardziej zatwardziali śmierciożercy, łaknąc pochwał i życzliwego spojrzenia.
- A cóż tu się wyrabia, do jasnej cholery? – Mój wysoki głos poniósł się echem nie tylko po szerokim holu, ale i po najbliższych korytarzach.
Jeszcze raz omiotłam spojrzeniem całą salę; wzrok wszystkich spoczął przez chwilę na mnie, po czym ubrani w łachmany na nowo zwrócili swe oblicza w kierunku swego pana, który szybko ruszył w moim kierunku, aby pomóc mi zejść ze schodów. Jego twarz jaśniała niczym niezamąconą radością, a w oczach tliły się szkarłatne płomienie, co mogło zwiastować tylko jedno: część jego planu została w tej chwili zrealizowana.
- To początek nowej ery – powiedział, ciągnąc mnie za ramię w kierunku brudnych, wychudzonych śmierciożerców. – Przybyli prosto z Azkabanu! Dołohow, Rookwood, Bellatriks… Dziesięciu wspaniałych!
W moim sercu pojawiła się mieszanina podziwu i niepokoju. Ucieczka z najpilniej strzeżonego więzienia była doprawdy niesamowitym wyczynem, jednak obecność śmierciożerców w Egipcie od razu wydała mi się podejrzana. To przecież szmat drogi, a uciekinierzy, których musi szukać teraz połowa świata, z całą pewnością mieliby spore problemy, aby bez przeszkód dostać się w tak krótkim czasie do naszego zamku. Jednak moje wątpliwości szybko się rozwiały, kiedy Lord Voldemort dodał:
- Mogę uznać, że Lucjusz zrehabilitował się trochę w moich oczach, ponieważ zaryzykował swoją wolność i sprowadził ich do Egiptu. Zostaną tutaj, dopóki świat nie stanie się dla moich popleczników bezpieczny, a stanie się to zaraz po odzyskaniu przepowiedni.
Z mrocznego kąta sali wyłonił się wspomniany mężczyzna, z zapałem podziękował swemu panu za okazaną łaskę i skłonił się nisko. Wymieniliśmy z Voldemortem żarliwe spojrzenia, a ja odparłam krótko:
- Będzie tak, jak powiesz.
Zerknęłam na Bellatriks, która czaiła się najbliżej swego ukochanego pana. Była skulona, jakby wciąż się obawiała, że w każdej chwili mogą pojmać ją aurorzy, lecz jej błyszczące, zapadnięte oczy patrzały śmiało. Nasze spojrzenia skrzyżowały się, a ja odwróciłam się szybko i wspięłam się z powrotem po schodach, aby udać się do swojej sypialni. Wiedziałam, że tej nocy już nie zasnę. Moje serce wypełnił palący niepokój i zazdrość. Od zawsze znałam uczucia Bellatriks do Czarnego Pana. Kiedy wyszła za mąż, a później trafiła do Azkabanu, wzmocniła się moja pewność, lecz teraz, kiedy znów pojawiła się w naszym życiu, a na dodatek wróciła jako zwyciężczyni, poczułam, że moja pozycja została zachwiana. Nie mogłam jej stąd odprawić, Voldemort nigdy na to nie zezwoli, przynajmniej dopóki śmierciożercy nie są bezpieczni w Wielkiej Brytanii. Troska o dziwaczne zachowanie Zivit wobec Czarnego Pana zdała mi się teraz głupotą.

*

         Noc przybycia zbiegłych śmierciożerców do pałacu zapoczątkowała nie tylko częste i regularne wizyty pozostałych popleczników Czarnego Pana, ale ściągnęła też do mego serca rozdrażnienie. Czułam, że dzień rozwiązania zbliża się wielkimi krokami, choć kapłan powtarzał, że poród nie odbędzie się wcześniej niż dopiero za miesiąc. Byłam bardzo ociężała, a nieustannie przewijający się przez dom śmierciożercy nie poprawiali mi nastroju, dlatego spędzałam prawie cały swój wolny czas w swoich komnatach. Bardzo tęskniłam za samotnymi, nocnymi wyprawami na pustynię, ciężkimi podbojami i poczuciem siły, które dawała mi władza. Im bliżej było rozwiązania, tym więcej czasu spędzałam w zamku z Midnightem na kolanach w otoczeniu dwórek i Zivit. Siostra wciąż bardzo przeżywała śmierć męża, aczkolwiek nie obnosiła się już ze swoją rozpaczą tak, jak na początku swego pobytu w moim domu. Wciąż nie przywykła do atmosfery, która tutaj panowała, lecz nie szukała już towarzystwa Czarnego Pana. Często opowiadałam jej o swoich lękach związanych z pojawieniem się Bellatriks, ale siostra zawsze starała się mnie uspokoić.
- Nie potrafię w tej chwili dzielić z tobą żałoby – westchnęłam i przesunęłam różdżką wieżę na planszy czarodziejskich szachów, w które grałyśmy w to parne, gorące przedpołudnie. – Zbyt wiele się tu dzieje, a ten klimat chyba nie służy zachodzeniu w ciążę. Jedynie bogowie wiedzą, co muszę znosić, aby urodzić Czarnemu Panu syna.
Choć moje słowa zabrzmiały ostro, Zivit nawet się nie skrzywiła. Przez chwilę zastanawiała się, jaki ruch ma wykonać, a kiedy jej koń zaszarżował na moją królową i zmiótł ją z planszy, rzekła:
- Nathir był moim mężem, to ja powinnam go należycie opłakać. Niedługo urodzisz dziecko i tylko o tym powinnaś teraz myśleć. Bellatriks nie może się z tobą równać, ale masz rację, powinnaś być czujna.
Rady Zivit takie właśnie były. Szczere i bezpośrednie. Wiedziałam, że naprawdę zależy jej na dobru mojego dziecka, lecz ona sama nie chciała mnie okłamywać i wmawiać mi, że wszystko jest w najlepszym porządku, a wielka miłość Bellatriks do Czarnego Pana jest tylko moim urojeniem. Nie mogłam się cieszyć z ucieczki najlepszych i najniebezpieczniejszych śmierciożerców, kiedy zagrażająca mi kobieta panoszyła się po korytarzach mojego pałacu. Nie widziałam jej przez bardzo wiele lat i prawie zdążyłam zapomnieć, jak piękną jest dziewczyną. Azkaban odcisnął na jej twarzy swe szkaradne piętno, ale wystarczyło trochę wody i nowe szaty przysłane jej przez siostrę z Londynu, aby Lestrange odzyskała swój dawny wdzięk i mroczny urok. Przez wieloletni pobyt w więzieniu utraciła nie tylko urodę, ale i zdrowe zmysły. A taka szalona, magicznie utalentowana kobieta była dla mnie niemałym zagrożeniem. Czekałam więc na poród jak na zbawienie.

         Wygnani śmierciożercy zadomowili się już tutaj na dobre, choć minęły dopiero dwa tygodnie od ich ucieczki. Idąc za radą Zivit, starałam się zachowywać spokój i myśleć tylko o sobie, lecz oczy wciąż miałam szeroko otwarte, choć Bellatriks bardzo rzadko wchodziła mi w drogę. Mimo że Czarny Pan często opuszczał zamek, musiał kiedyś znaleźć czas, żeby polecić swojej najwierniejszej słudze, by ta unikała mnie jak ognia. W momentach, kiedy spotykała mnie na korytarzu, prędko oddalała się prędko w przeciwną stronę. Nie narzekałam na to, ponieważ im krócej na nią patrzyłam, tym byłam spokojniejsza.
         Kolejny wieczór przyniósł mi ulgę po całym upalnym dniu. Wydawało mi się, że w zamku jest o wiele goręcej, niż na zewnątrz w pełnym słońcu, lecz od kilkunastu dni w ogóle nie opuszczałam dworu, gdyż na samą myśl o dłuższym spacerze bolały mnie spuchnięte, niezgrabne stopy. A teraz pragnęłam tylko i wyłącznie ciemności w swojej sypialni i przyjemnego, miękkiego chłodu satynowej pościeli. Bez słowa ruszyłam w kierunku drzwi, których zwyczajowo strzegli dwaj ciemnoskórzy czarodzieje odziani jedynie w czerwone przepaski na biodrach i plecione, skórzane sandały, a w dłoniach trzymali długie, zakończone ostrym szpikulcem włócznie. Z reguły żaden ze strażników nigdy się do mnie nie odzywał, teraz jednak w momencie, kiedy znalazłam się tuż przy nich, obaj zasłonili kopiami drzwi, a jeden wystąpił naprzód, mówiąc:
- Królowa dzisiaj nie przyjmuje nikogo w swoich prywatnych komnatach.
Bardzo zaskoczyły mnie jego słowa. Z początku nie dostrzegłam w ich twarzach niczego podejrzanego, gdyż emocje całkowicie przyćmiły mój rozsądek. Intensywniej natarłam na muskularnego czarodzieja, który delikatnie, acz stanowczo odepchnął mnie od drzwi. Zirytowana naskoczyłam na niego:
- Ja jestem królową, zwariowałeś, dworaczku? Zjedź mi z drogi…
W tej samej chwili doskoczył do mnie drugi strażnik, a ja spostrzegłam jakiś dziwny obłęd błyszczący w jego ciemnych, otępiałych oczach. Nie zdążył jednak nic więcej uczynić, ponieważ ja prędko pchnęłam drzwi i przecisnęłam się niezgrabnie do własnej sypialni. Dwaj czarodzieje natychmiast chwycili mnie za ramiona, usiłując odciągnąć na bok, ale przeraźliwy wrzask i niewidoczna fala gorącej energii podziałała na nich jak zaklęcie tarczy na mniej groźną klątwę. Jednocześnie wpadłam do środka i wycofałam się, widząc to, co działo się na moim własnym łóżku.
         Na jego brzegu siedziała Zivit. Miała na sobie moje własne szaty, moją perukę ze złotymi końcami, a jej ciało zdobiły malowidła. Poczułam się tak, jakbym patrzyła w lustro, tylko że siostra nie miała rozdętego brzucha, a w dłoni dzierżyła wielki puchar wypełniony jakimś trunkiem. Pochylona była do przodu, ku Voldemortowi, który znajdował się tuż obok niej. Oboje oderwali się od siebie, kiedy doszedł ich hałas, którego narobiłam. Czarny Pan cofnął rękę, którą obejmował policzek Zivit, a na jego twarzy pojawiło się zdumienie. Pierwszy raz od jego powrotu jego oczy przygasły, przysłonięte kurtyną przerażenia. Poderwał się na nogi, a moja siostra cofnęła się w głąb łoża – po jej twarzy poznałam, że moje przybycie naprawdę ją zaskoczyło.
- Bogowie… o bogowie… Co tu się wyprawia? Co się tu wyprawia…? – Udało mi się wydyszeć, a ciężar tego, co tutaj widziałam zgiął moje plecy wpół.
Przed oczami miałam ciemność, doskoczyłam więc do Czarnego Pana na ślepo. Nie wiedziałam, czego tak naprawdę od siebie oczekiwałam, moje dłonie powędrowały gdzieś w górę z zamiarem ataku i obrony jednocześnie, lecz mężczyzna złapał je w połowie drogi, usiłując mnie uspokoić, ale nie słyszałam jego słów. Jak przez pomarańczowo złotą mgłę widziałam, jak poruszają się jego wargi, lecz nic nie dotarło do moich uszu.
- Noszę pod sercem twojego syna, a ty wynagradzasz mi to, łajdacząc się z moją siostrą! Ty dziwkarzu…! – Odepchnęłam go od siebie z taką siłą, jakiej się po sobie nie spodziewałam.
Jednak Voldemort nie dał za wygraną. Jeszcze raz się do mnie zbliżył, ale słabość, która ogarnęła mnie w progu, prędko mnie opuściła, uwalniając nagromadzony gniew. Uderzyłam go kilkakrotnie, rycząc mu przekleństwa prosto w twarz, a gorączka ogarnęła mnie niczym paląca trucizna. Szarpnęłam się też w stronę siostry, co Czarny Pan szybko wykorzystał, łapiąc mnie od tyłu.
- Precz stąd, Zivit! Natychmiast! – Rzucił do niej, a czarownica zwinnie zsunęła się z łóżka i odskoczyła w kierunku drzwi prowadzących do kolejnych komnat, w których mieszkałam.
- Nie było dla mnie nic bardziej pewne niż twoja wierność! – Zawyłam, miotając się w jego silnym uścisku niczym złapany w pułapkę zając. Głos mi się łamał, a w gardle czułam wielką gulę, gdyż wciąż walczyły we mnie dwa żywioły: rozpacz i wściekłość.
- Uspokój się – Czarny Pan szeptał mi do ucha, choć i on był bardzo roztrzęsiony. – Uspokój się, pomyśl o naszym synu…
Słowa te miały ugasić pożogę, a stały się oliwą, która jeszcze bardziej roznieciła szalejący we mnie pożar. Z całych sił odepchnęłam od siebie swego kochanka i bluznęłam w jego kierunku:
- A ty o nim myślałeś, szmacąc się z tą dziwką?!
Z oczu trysnęły mi łzy, choć twarz wciąż miałam wykrzywioną w potwornym grymasie gniewu. Pasja, która mnie ogarnęła przyćmiła na chwilę moje zmysły, czyniąc mnie nieczułą boginią. Ten stan jednak nie trwał długo; Lord Voldemort nie zdążył nawet pomyśleć nad odpowiedzią, kiedy przeszła mnie pierwsza strzała bólu biegnącego od kręgosłupa do brzucha. Dziecko w moim łonie poruszyło się niespokojnie, zatrzepotało kończynami jak uwięziony w klatce ptak. Ono również doznało przeszywającego bólu, który był niczym silna, kamienna ręka chwytająca mnie za kark, przyciskając do zroszonej jakąś szkarłatną substancją podłogi. Przycisnęłam obie dłonie do brzucha, lecz ból narastał, przechodził przez moje ciało falami jak nieudolnie rzucony Cruciatus. Czarny Pan doskoczył do mnie, ale ja zdążyłam już osunąć się na kolana. Poczułam jakąś gorącą substancję spływającą po wewnętrznych stronach ud, a zaledwie sekundę po tym spostrzegłam zabarwioną krwią szatę.

~*~


         Bałam się tego rozdziału. Bałam się końcówki i tego, że nie podołam. Ale efekt już musicie ocenić sami. Przepraszam za miesięczną przerwę, moim jedynym i prawdziwym wytłumaczeniem są studia. Bardzo mi zależy, żeby wszystko pozdawać w jednym terminie. Ale obiecuję Wam, że na kolejny rozdział nie będziecie zbyt długo czekać, mam nadzieję, że chociaż trochę Was zaciekawiłam.