28 lutego 2019

105. Pod Mrocznym Znakiem

Gorąco liczyłam na jakąś pomyłkę Heather, prawdę mówiąc nawet się tego spodziewałam, ale okazało się, że tym razem nie mogłam jej niczego zarzucić. Miniaturowy pałac był wręcz czarujący z tymi wapiennymi kolumnami i fontannami tryskającymi winem, które ustawiono w czterech strategicznych miejscach. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik i kiedy zaszło słońce, a goście robili się z godziny na godzinę coraz bardziej pijani, zaczęłam podejrzewać, że krąg najbardziej zaufanych śmierciożerców, którzy się zjawili, został przed koronacją ostrzeżony. Już dawno nie uczestniczyłam w tak spokojnym przyjęciu.

Oczywiście największe wrażenie zrobił na wszystkich występ wil. Jasnowłose, eteryczne, odziane w półprzezroczyste szaty istoty wywołały dziką ekscytację wśród mężczyzn, a gdy zaczęły tańczyć, widownia zmieniła się w istny cyrk. Napinali się, poprawiali peruki, niektórzy pozdejmowali górne części szat i prężyli muskuły, a kilku śmierciożerców z tylko sobie znanymi zamiarami próbowało wtargnąć na scenę. Kiedy stwory zakończyły swój występ i zeszły z podestu w akompaniamencie gwizdów i buczenia, Czarny Pan zlustrował mnie pogardliwie. Miałam cichutką nadzieję, że i on choć trochę ulegnie ich czarowi; wyobraziłam sobie Voldemorta prężącego się na tronie i parsknęłam śmiechem — byłoby to zdarzenie dużo bardziej warte uwiecznienia na ścianie kaplicy.

Wyścigi były czymś, na co najbardziej czekałam. Oczywiście z chęcią wzięłam w nich udział, zwyciężyłam i jak zwykle mogłam się tylko zastanawiać, czy faktycznie mój hipogryf był najlepszy, czy ci, którzy mogli wypaść lepiej, dali mi wygrać. Niemniej jednak przyjemnie było wrócić wspomnieniami do czasów dziecięcych, kiedy absurdalnie bałam się tych cudownych stworzeń. Bałam się prędkości, latania, magicznych stworzeń… albo zwyczajnie: po prostu bałam się. 

Jak zwykle na początku było sztywno, dwornie i z galanterią, ale odpowiednia ilość piwa, miodu i wina wystarczyła, by mieszkańcy Kemmhyt i śmierciożercy stali się sobie bliscy jak bracia i siostry. Ja również sobie nie szczędziłam. Do tych wspomnień również wróciłam pamięcią, ale tym razem nie z nostalgią, a z większym rozbawieniem. Uniosłam puchar i zamieszałam resztką krwistoczerwonego napoju, przez które zamajaczyło dno. 

- Jak myślisz - zagadnęłam Voldemorta - czy koniec świętowania będzie równoznaczny z końcem wszystkich zapasów… - czknęłam - …wina w Kemmhyt, czy Heather opanowała jakieś zaklęcie i zmienia wodę w wino? 

Miałam do wyboru albo mówić bardzo powoli i wyraźnie, albo szybko i bełkotać. W uszach przyjemnie mi szumiało, ciepłe, nienachalne płomienie ze stojących w oddali lamp przyjemnie rozpraszały mrok nocy, ale rozmazywały się przy każdym ruchu głową. Nasz stół na znacznym podwyższeniu stał stosownie oddalony, tak, że muzyka, gwar rozmów, tańców i pijackich okrzyków stanowił jedynie niedokuczliwe tło dla naszych rozmów. 

- To nie ta bajka - rzucił zjadliwie, ale zabrzmiało w tym więcej dowcipu niż ironii. Oczy też miał jakieś inne, wzrok mnie twardy, a w jego kielichu z równą mi szybkością ubywało wina. - Zastanawia cię zawartość królewskiej piwniczki, a nie ilość złota, które przepływa pod stołem i ląduje w kieszeni twojej ulubionej kapłanki? 

- Już nie bądź taki świętojebliwy - odpowiedziałam, a on się zaśmiał. - Łapówka to naturalne zjawisko w każdym mechanizmie, ważne, żeby brać i dawać łapówki tym, którym trzeba. Dopóki to nie działa na niekorzyść… królestwa i moją… nie mam zamiaru ingerować. 

Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę, do której podleciał świeżo napełniony kielich. 

- Rób, jak uważasz - rzekł i oparł się wygodnie o wezgłowie krzesła. - Znasz moje zdanie na temat panowania. Proste zasady i strach przed karą to jedyne, co zapewnia pewność na poziomie dziewięćdziesięciu dziewięciu procent, że twój poplecznik cię nie zdradzi. Sympatia jest jedynie miłym dodatkiem. Kiedy pojawi się ktoś, kto wzbudza jej więcej, tracisz władzę. Nie pamiętasz, że to właśnie sympatia pomogła ci zyskać tron? Tak samo sympatia do kogoś innego może ci ten tron odebrać, tak, jak odebrała go twojej siostrze. Strach - a przynajmniej jego promil - pozwoli ci zachować władzę, kiedy sympatia się skończy. 

Posłałam mu ostrzegawcze, niezbyt poważne spojrzenie, ale nie wyglądał, jak go to obeszło. 

- Nie zgadzam się. Tylko miłość popleczników jest w stanie zatrzymać ich przy tobie i zmusić ich do najwyższych poświęceń. Dlatego właśnie dla mnie Heather odrąbałaby sobie rękę i jeszcze za to podziękowała, a Glizdogon tylko czeka na zielone światło, żeby czmychnąć. 

W jego oczach zamigotało coś niedorzecznie wesołego, kiedy spojrzał na mnie z ukosa. 

- Ach, Glizdogon zawsze był tchórzem, każdy ma takiego sługę, nawet ty. Tylko warto znać te jednostki - odrzekł pobłażliwie. - Jeśli Glizdogonowi spodoba się kiedyś mnie zdradzić… cóż, daję mu, że tak powiem, wolną rękę. 

Zarechotałam i wypiłam resztkę z dna swojej czarki, by móc ją na nowo wypełnić. Na wielkiej scenie wybudowanej pośrodku toru wyścigowego znów pojawili się przebrani aktorzy, ale po północy legendy o bogach musiały ustąpić miejsca prostym, komediowym przedstawieniom. Voldemort od zawsze twierdził, że nikt nie był wystarczająco trzeźwy, żeby traktować poważnie opowieści o skarabeuszach i kulkach łajna jako alegorii wschodzącego słońca. 

- Ostatecznie… - znów czknęłam - …ostatecznie wszystkie te arystokratyczne przyjęcia wszędzie wyglądają tak samo. Sztuki, wystawy w galeriach, cyrki, opery… wszystko, żeby się pokazać. Nie pamiętam żadnej sztuki, chociaż w młodości oglądałam je setkami, za to świetnie pamiętam, jak pracowałam w tamtej knajpie na Nokturnie, mężczyźni siłowali się na ręce, ludzie stawiali sykle i wydawało się to bardziej żywe niż najbardziej pompatyczne przedstawienia. 

- Znów masz ochotę zabawić się w proletariuszkę? - zapytał drwiąco. - Jak twoi poddani zareagowaliby na widok bogini siłującej się z osiłkami w jakiejś spelunie? 

- Nie potrzebuję do tego osiłków i speluny. Mogę spróbować się z tobą - odpowiedziałam i sama perspektywa tego wydała mi się tak groteskowa, że opanował mnie nieopanowany chichot. Wyciągnęłam rękę i oparłam się na łokciu na blacie, omyłkowo trącając jakieś na wpół wypełnione trunkiem naczynie. Bursztynowa plama miodu zakwitła na środku białego, lnianego obrusu. - Ojej… W tej ręce drzemią duże… duże, straszne siły… Jest w formie, w końcu włada potężnym mieczem, a nie jakimś tam… drewnianym patykiem… 

Ze śmiechem napięłam mięśnie i już miałam odsunąć rękę, kiedy niespodziewanie pochwycił ją w uścisku tak silnym, że miałam wrażenie, jakby moja dłoń znalazła się w uścisku metalowych kleszczy. Twarz Voldemorta - wykrzywiona nieco prowokującym uśmieszkiem - nawet nie drgnęła, gdy przygwoździł moje przedramię do stołu. Syknęłam z bólu, ale zaraz po tym znów wybuchnęłam śmiechem. 

- Nie byłam przygotowana - wyjaśniłam nieco zdezorientowana. 

Puścił mnie i musiałam rozetrzeć dłoń w miejscach, gdzie zbielały odciski jego długich palców. Oparł się z powrotem o zdobione wezgłowie i napił się ze świeżo napełnionego kielicha. Automatycznie sięgnęłam po swój i jednym haustem opróżniłam połowę. 

- Jest jeszcze coś, w czym chciałabyś ze mną przegrać? - zapytał, zerkając na mnie bezczelnie z ukosa. 

- Jutro. W planie są… hmm… taak, pojedynki i coś… - Język plątał mi się coraz bardziej. - Mmm… zapytaj mnie jutro. 

Potrzebowałam chwili, żeby doliczyć się nie jednej, a dwóch par czerwonych oczu. Niczego więce z tamtego wieczora już nie pamiętałam, jedynie rozmazane światła dookoła nas, dźwięki muzyki i śmiechów daleko, daleko stąd, stłumione i zniekształcone, dobiegające do moich uszu jak zza grubej szyby. 

Przeżyłam lekki, nieprzyjemny wstrząs, kiedy następnego ranka zbudziłam się w zupełnie innym miejscu, a na niebie zamiast granatu i gwiazd stało słońce. Upijanie się do takiego stanu było już dawno cieniem przeszłości te czternaście lat temu, kiedy dowiedziałam się o śmierci Czarnego Pana. Spowolniała, z ciężką głową podniosłam się na łokciu i rozejrzałam się dookoła. Znajome łóżko, ale zdecydowanie nie w mojej sypialni, turkusowe zasłony ze złotym haftem, drażniąco oślepiające promienie słońca wciskające się do oczu. Moja szata leżała niedbale zwinięta na podłodze, w skotłowanej pościeli znalazłam fragmenty biżuterii. Wzrok wciąż miałam zamglony, ale natychmiast dostrzegłam ruch na granicy pola widzenia. Voldemort - już kompletnie ubrany - zapinał przed lustrem ostatnie guziki. Jak zwykle w nieśmiertelnej czerni, w jednej z tych szat, w których bywał w Anglii. Na sam widok zrobiło mi się gorąco, choć leżałam na łóżku zupełnie naga. Chyba spostrzegł, że się obudziłam, bo natychmiast się odwrócił. Wyglądał na nietkniętego wczorajszym wieczorem. 

- Widzisz, jak niewiele musisz zrobić, żeby mnie mieć? - zapytałam z tak słodkim uśmiechem, na ile pozwalało mi bolesne ćmienie w skroniach. - Udało ci się za pierwszym razem, udało ci się i teraz. 

Wydał z siebie dźwięk przypominający śmiech. 

- Nie musiałem się specjalnie starać - skwitował nie bez ironii. 

Przetarłam twarz rękami, licząc, że trochę mnie to otrzeźwi. 

- Nic nie pamiętam - wyznałam i padłam z powrotem na poduszki. - Będę musiała uwierzyć ci na słowo. A teraz potrzebuję wody. Dużo wody. I eliksiru. Nie używałam go całe wieki, nie mam pojęcia, czy coś jeszcze zostało… 

- Coś mi umknęło - powiedział cicho. 

Wzrok, jakim mi się przyjrzał, przypominał jeden z tych, jakim lustrował tych, którzy przedstawiali mu się na dworze. Czujność i zainteresowanie ze szczyptą nieufności. 

- Miało prawo - odparłam krótko, nie patrząc na niego. - Formalnie nie żyłeś. 

Nic na to nie rzekł, ale powietrze zrobiło się gęste z narastającego napięcia. Ja również niczego więcej nie dodałam. Temat jego porażki był ostatnim tematem, jaki chciałam poruszać w nadchodzących dniach. Ubrałam się we wczorajszą szatę i dopiero w pionie poczułam delikatną falę mdłości. Przed dalszym świętowaniem zdecydowanie powinnam wypić eliksir. 

Drugi dzień obchodów zaczął się od uroczystego, ale mniej formalnego późnego śniadania. W pałacu w wielkiej sali czekały na nas rozstawione stoły uginające się od lekkostrawnych potraw. Na każdego z pięćdziesięciu gości już czekała maleńka, szklana buteleczka z przezroczystym płynem - remedium na efekty wczorajszej uciechy. Śmierciożercy - nienawykli do tutejszych potraw i trunków - sięgnęli po nie jako pierwsi. Brytyjczycy stanowili jakąś połowę zaproszonych na wspólny posiłek. I o ile poprzedniego dnia część postawiła na standardowe europejskie stroje, tak dzisiaj wszyscy (łącznie z Bellatriks) porzucili ciężkie, ciemne szaty na rzecz lekkich i jasnych. Niektórzy ewidentnie czuli się niepewnie w białych, lnianych pelerynach. Ciężki makijaż oczu nie pasował Belli do białej, plisowanej sukni, a tunika z szerokim, tkanym pasem upodabniała Yaxleya do mnicha. Nawet Snape odstąpił od swojej ukochanej czerni i z okazji upałów włożył prostą pelerynę barwioną na szaro. Na tle mieszkańców Kemmhyt wyglądali jak czarodzieje, którzy w dzieciństwie przeczytali książkę z obrazkami o życiu Starożytnych Egipcjan; nieco kręty uśmieszek Czuju siedzącego idealnie po skosie kilka krzeseł dalej tylko potwierdził to wrażenie. On sam wystroił się w kobaltową, taliowaną według najnowszej mody szatę, przepysznie zdobioną kołnierzem wyszywanym lapis lazuli i prawdziwymi perłami. A spodziewałam się, że do wieczora przebierze się jeszcze przynajmniej trzy razy. 

Całe szczęście wspólne śniadanie - w moim odczuciu boleśnie niezręczne dla jednej i drugiej strony - szybko dobiegło końca i wszyscy mogliśmy wrócić do wspólnego świętowania na zewnątrz. Przed pałacem uroczystości ciągnęły się bez przerwy. Przy straganach kręciło się mnóstwo ludzi chcących uprzyjemnić sobie czas oczekiwania na kolejne rozrywki. Na ten dzień - do momentu najbardziej oczekiwanych przez wszystkich pojedynków - zaplanowano spokojniejsze zabawy. Pokazy hodowlanego ptactwa interesowały głównie dzieci, kontynuowano przedstawienia o tematyce religijnej oraz liczne gry sportowe. A wszystko to stanowiło jak zwykle przykrywkę do knucia i obserwowania innych. Wczoraj Voldemort jeszcze sprawiał pozory, dziś nawet się z tym nie krył. Ze znudzoną miną i wpatrzony w aktora pajacującego na scenie, słuchał rozgorączkowanego Avery’ego. Mężczyzna - niedyskretnie pochylony w kierunku swojego pana - raz po raz ocierał chusteczką obficie spocone czoło i skronie. Jeszcze tęższy niż w czasach szkolnych, wciąż zachował ślady chłopięcej młodości na pyzatej twarzy. 

U stóp platformy dostrzegłam pana Fizeau. Jak zwykle ubrany na biało, ze świeżo ogoloną głową i w okrągłych okularach odcinał się na tle wykwintnie wyszykowanych możnowładców. I wyraźnie szukał mojego spojrzenia. Gestem zaprosiłam go na górę, a skrzat domowy w tym czasie przyniósł niskie krzesełko. 

- Patrz, jak się wpasowali - mruknęłam cicho, wskazując podbródkiem na grupkę mężczyzn zebranych w cieniu przy fontannie. - Tylko szaty świadczą o tym, że są z innego świata. 

- To jest ten sam świat, moja pani - odparł. Pokręcił głową na oferowany przez skrzata kielich wina. - Tylko zwyczaje się różnią, ale wszędzie możni patrzą, jak się wzbogacić i zrobić tak, żeby wyszło na ich. Na przykład ten. Ocenisz, czy się mylę. W rodzinnym kraju wali mu się biznes, być może stracił kraj i planuje otworzyć coś swojego tutaj. A teraz próbuje zasięgnąć języka u księcia Imhotepa. Niestety od dzieciństwa żył w bańce i nie ma zielonego pojęcia, że ludzie w Egipcie mogą być równie dobrze wykształceni. Zaraz popełni gafę, bo nie ma pojęcia, że Imhotep jest świetnie wykształcony… o, o, to chyba ten moment… 

Wybuchnęłam śmiechem, widząc, jak wysoki, przygarbiony czarodziej opowiada o czymś z miną wszechwiedzącego mentora. Imhotep słuchał z umiarkowanym zainteresowaniem, od czasu do czasu przytakując, ale napięcie na jego gładkiej twarzy rosło. 

- Prawie trafiłeś - odparłam. - To Ezra Gibbon. Nie słyszałam, żeby ostatnio któryś z jego biznesów - a faktycznie ma ich kilka - podupadał, ale Gibbon to tchórzliwa menda. Ma mnóstwo złota poupychanego w różnych skarbcach po różnych krajach na różne nazwiska. Pewnie próbuje wybadać, jak mocno trzeba się wysilić, żeby stworzyć tutaj przekonującą nową tożsamość. I, tak, jest też potwornym ignorantem. Tak, chyba nic z tego. 

W tym samym czasie Imhotep ukłonił mu się grzecznie i odszedł, a Gibbon odwrócił się, żeby porozmawiać z Mulciberem. Obaj wyglądali na bardzo zadowolonych. 

Faris niespodziewanie zmienił temat. 

- Chciałbym ci kogoś przedstawić. 

- Pamiętam.

- Mój przyjaciel jest wdzięczny za możliwość poznania cię, moja pani. 

- Więc idź po niego. 

Drgnął lekko, ale doprowadził się do porządku. Wstał i złożył krótki ukłon, zanim prędko zniknął w tłumie. Schodząc na dół, jeszcze przez niedługą chwilę widziałam tył jego łysej głowy połyskujący w popołudniowym słońcu. Księcia znalazłam niedaleko przy fontannie, tam, gdzie wcześniej rozmawiał z Gibbonem. 

- Jak ci się spodobał? - zapytałam i bez podziękowania przyjęłam od niego garść suszonych bananów, które na raz wpakowałam sobie do ust. 

- Jeśli wszyscy Brytole tacy są, to musiało być w tym coś więcej niż magia, że to oni byli kolonizatorami, a nie na odwrót - mruknął rozbawiony. 

Trochę mnie to dotknęło, choć dłużej żyłam ze świadomością swojego kemmhytckiego niż brytyjskiego pochodzenia, ale puściłam tę uwagę mimo uszu. Dla zamaskowania kwaśnego uśmiechu wypiłam łyk wina przyniesionego przez skrzata z tacą na głowie. 

- Będziemy musieli przyzwyczaić się do ich obecności - mruknęłam. - Wiesz, niektórych z nich znam z lat szkolnych. W tamtych czasach byliśmy sobie całkiem bliscy. 

- Aż trudno uwierzyć… 

- Wcale nie tak trudno - odparłam, przyglądając się Rudolfowi mówiącemu do zblazowanej Bellatriks. - Do dziś pamiętam, jaki przeżyłam szok, kiedy się tu znalazłam. Byłam tak przytłoczona, że momentami czułam, że nie dam rady się tego wszystkiego nauczyć. W mojej sferze kobiety nie były uczone, jak zarządzać. Wszystkie dorosłe czarownice, którymi się otaczałam, zarządzały co najwyżej organizacją przyjęć imieninowych i garden party. 

- Ale widocznie miałaś to we krwi - rzekł. - Kemmhyt byłoby dziś zupełnie innym miejscem, gdybyś nie zasiadła na tronie. 

Zaśmiałam się gorzko, a mój wzrok automatycznie powędrował do stołu, przy którym siedział Ahmed. Wesoły, wyraźnie podchmielony, był uważnie obserwowany przez swoją młodą żonę z drugiego stołu ustawionego nieco na uboczu - wyłącznie dla muzułmanem. Nie dało się nie zauważyć tego podziału. Wyznawcy Allaha i wyznawcy Wielkiej Enneady - niby razem, a jednak osobno. I do tego wszystkiego śmierciożercy. 

Klepnęłam go łagodnie w pierś. 

- Nie kokietuj. Tobie to na rękę, ale tamtym? Jak ci się wydaje, mój wuj nadal pała do mnie taką gorącą miłością po tym, kiedy przegnałam jego podopieczną? 

Nie dał po sobie poznać, ale spostrzegłam w jego ciele ledwo widoczne zesztywnienie. Choć nie było go na dworze, kiedy Zivit została wypędzona, musiał odczuć, że siostra królowej stała się w Kemmhyt tematem tabu. Lustrował mnie przez moment wzrokiem, próbując rozszyfrować uśmiech, jakim go obdarzyłam, ale zaraz z opresji wybawił go Faris, prowadząc ze sobą na oko czterdziestoletniego mężczyznę. Ubrany był - jak większość - w jasną szatę z haftowanym pasem, a na ramiona narzucił sobie brązową, lnianą pelerynę. Duże, złote kolczyki i sznur złotych łańcuchów ładnie odznaczały się na jego ciemnej skórze. Przede mną wykonał pełny, fachowy ukłon, przed Imhotepem - już nie tak głęboki, ale z równą powagą wymalowaną na twarzy. 

- Mój przyjaciel, Naim Erdem - odezwał się Fizeau. Spostrzegłam jego szczupłą dłoń spoczywającą w poufałym geście gdzieś na wysokości łokcia przybysza. - Uczyliśmy się razem w Beauxbatons, później Naim wyjechał do Londynu, gdzie zaczął studiować naukę o miotłach. 

- Pochodzisz z Kemmhyt, panie Edrem? - zapytałam po angielsku, a czarodziej przytaknął. - Nie miałam pojęcia, że istnieją takie studia. Ja również studiowałam w Londynie, ale nie miotły, a eliksiry, ale tak się złożyło, że musiałam przerwać studia, żeby zostać królową. A ciebie co zmotywowało, żeby przerwać naukę? 

Imhotep i Faris roześmiali się - pierwszy głośno, jowialnie, drugi powściągliwie - ale Naim Erdem zmusił się tylko do sztywnego, nieobejmującego oczy uśmiechu. Trzymał się sztywno i formalnie, jeszcze bardziej niż Faris, ale nie wynikało to z onieśmielenia. Biła od niego jakaś dziwna energia, jakby przyjaciel pana Fizeau nie uczył się o miotłach, a raczej przez długie lata wiódł życie wojskowego. 

- Podróżowałem - odparł krótko. Głos miał mocny i dźwięczny jak Imhotep, ale dziwnie wyprany z emocji. 

Tym razem to ja cicho się zaśmiałam. 

- Wszyscy podróżują. Szkoda, że jeśli chce się zostać kimś, trzeba szukać miejsca dla siebie poza granicami tego królestwa. Panie Erdem, jak podobała ci się koronacja? Nie nudzą cię zabawy? Nie są nazbyt tradycyjne? 

Dopiero wtedy przez twarz Naima przebiegł cień życia. 

- Niewiele pamiętam z czasów dzieciństwa - rzekł. - To, co tu widzę, jest dla mnie bardziej endemiczne niż angielski deszcz czy brudne uliczki Paryża. 

- Och, w takim razie dzisiaj bardziej niż na co dzień powinieneś poczuć się jak u siebie w domu! - zawołałam cicho i wskazałam ręką na kilku śmierciożerców kręcących się przy wyjściu z namiotu. - Nasz pan postanowił zaprosić na tę ważną uroczystość swoich przyjaciół. Większość z nich to Brytyjczycy, może nawet kilku poznałeś podczas swoich studiów w Londynie. 

- Z chęcią ich poznam, moja pani. 

Skinęłam głową. Jeszcze raz wykonał dwukrotny ukłon i razem z Fizeau odeszli. Jego ręka niezmiennie spoczywała dyskretnie z tyłu na ramieniu przyjaciela. Patrzyłam za nimi tak długo, aż zniknęli w tłumie - tak, jak myślałam, nawet nie zatrzymali się przy grupce śmierciożerców. 

Imhotep zarechotał pod nosem, wciąż lekko spięty po tym krępującym spotkaniu. 

- Z dziesięciu tysięcy łokci czuć, że jest ciepły - mruknął. 

- Tak - odparłam przeciągle. - Ale tu jeszcze jest coś więcej… Naim Erdem. Ilu znasz Edremów w Kemmhyt? Takich, których byłoby stać posłać syna na studia do Londynu. 

- Myślisz, że Fizeau wprowadził kreta?  

- Nie wiem. Ale jeśli tak, to nieświadomie. 

Byłam pewna, że Faris przyjaźnił się w przeszłości z jakimś Naimem Erdemem, który uczył się w Beauxbatons i być może nawet wybrał się do Londynu, by studiować. Ale czy osoba, którą Fizeau mi przedstawił, była tym samym Naimem - to zostawiłam dla siebie. W każdym razie przyjemnie było porozmawiać z kimś, kto doskonale władał angielszczyzną. 

Najbardziej oczekiwana przez wszystkich część dnia ustała dopiero wieczorem, kiedy słońce zniknęło za horyzontem. Nad areną zawisły czerwone, ogniste kule dające więcej klimatu niż światła, ale wystarczyło, żeby każdy znalazł swoje miejsce. Trybuny zapełniły się w oka mgnieniu. Do królewskiej loży udałam się przejściem wydrążonym w murach. Półprzezroczyste kotary zebrano z dwóch stron tak, żeby odsłonięty pozostał tylko przód. Zajęłam miejsce na wygodnym krześle ze strzelistym oparciem, Czarny Pan tuż obok. Na balkonie nie starczyło miejsca dla śmierciożerców, czym zdawał się nie przejmować, choć w pozostałych fotelach i na wąskich leżankach pojawili się wszyscy ci, których tak nie znosił. Faris - już bez swojego przyjaciela - przysiadł przy Heather i zaczął majstrować różdżką przy okularach. 

Choć Zaklęcia Niewybaczalne były podczas pojedynków zakazane, nikt ich nie potrzebował, żeby zrobić krzywdę przeciwnikowi. Dlatego wszyscy je tak uwielbiali. Każdy lubił czuć krew, kiedy odbywało się to w kontrolowanych warunkach. Dla niektórych pojedynkowanie się było zwykłym sportem, inni dokarmiali tym swój hazard, a jeszcze inni załatwiali w ten sposób porachunku. A największa część stroszyła w ten sposób piórka. Śmierciożercy jako pierwsi uderzyli na środek areny, racząc obserwatorów dynamicznym, mrożącym krew w żyłach pokazem. To musiałam przyznać - każdy z nich potrafił walczyć na śmierć i życie. Niewiele było trzeba, żeby ich wdzięczne, płynne ruchy i niekonwencjonalne zaklęcia porwały tłum. Patrząc z ukosa na usta Voldemorta wygięte w lekkim, diabelskim uśmieszku, zaczęłam węszyć podstęp. Byłam przekonana, że każdy chłopiec na widowni w tym momencie pragnął czarować jak Yaxley albo Wilkes. Oglądając walkę Farisa i Selwyna, spostrzegłam, jak bardzo różniły się ich sposoby walki. Dla mieszkańców Kemmhyt, którzy nie wyjechali nigdy dalej niż do Kairu, to magia śmierciożerców musiała wydawać się egzotyczna. Mroczna, ciężka, budząca dreszcze. 

- Muszę zapytać Heather, czy po wszystkim starczy czasu na autografy - mruknęłam, nie szczędząc ironii, kiedy Rabastan zwyciężył w wyjątkowo zaciętym starciu z Glizdogonem. Już dawno nie słyszałam takiego podniecenia bijącego z widowni. 

- Wybrałaś już przeciwnika? - zapytał z błyskiem w oku. 

- Tak, ale nie dla mnie - odparłam i przeciągnęłam się ostentacyjnie na krześle. - Ja dzisiaj tylko jem, piję i odpoczywam. Wybrałam przeciwnika dla ciebie. 

- Dla mnie - powtórzył cicho. Spodobało mi się zaskoczenie, jakie udało mi się u niego wywołać. Długi palec powędrował do ust i pogładził wąską wargę. - Zakładam, że to nie twój pupilek w okularach… choć dość widowiskowo rozprawił się z Selwynem, nie zaryzykowałabyś jego życia w pojedynku ze mną… 

- Nie chcesz sprawdzać, co się stanie, jeśli kogoś zabijesz - przerwałam mu słodkim głosikiem, jednakowo uroczo się do niego uśmiechając. 

Pochylił się nieco w moją stronę ponad poręczą swojego krzesła. 

- Nie kuś - odparł, i choć odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech, spostrzegłam cień groźby przebiegający przez jego twarz. Była tak blada, że niemal opalizowała w ciepły, świetle świec na balkonie. - Mam nadzieję, że schodzę tam na dłużej niż minutę. 

- Nie martw się, oszczędzi cię. 

Powstał, kiedy podest opustoszał. Na trybunach - inaczej niż przy poprzednich uczestnikach - zapadła głucha cisza. Voldemort zniknął w przejściu i zanim ponownie pojawił się na dole w jednym wejściu, na arenie już czekał na niego przeciwnik. Amenia El Bani - spokojna i przygotowana - uśmiechała się już z drugiego końca sceny. Przebrała się ze swojej złotej, ciężkiej szaty w lekki, dopasowany strój z brązowej skóry. Stała z rękami spuszczonymi wzdłuż ciała, z różdżką w dłoni i szerokim uśmiechem na ustach. W półmroku rozpraszanym wyłącznie przez czerwone kule ognia rzucał się w oczy wyłącznie ten uśmiech. Przycisnęłam do oka szkło powiększające; ścisnęło mnie w dołku na widok Voldemorta zmierzającego ku niej złowrogo spokojnym, powolnym krokiem. Szedł odwrócony do mnie plecami, ale oczami wyobraźni już widziałam taksujące spojrzenie i różdżkę, którą przetaczał między palcami w lewej ręce. Odwrócił się, odnalazł mnie wzrokiem i powoli, bardzo powoli skinął głową. Nie byłam pewna, czy to wewnętrzny żar, czy płomienie bijące z kuli nad nimi, ale teraz nie tylko oczy, ale i cała twarz Voldemorta płonęła czerwienią. Odwrócił się z powrotem w stronę przeciwniczki, ale ten widok nie wywołał w Amenii strachu. A jeśli tak, to doskonale go maskowała. Pochyliła się przed Czarnym Panem jak należy, a on się odkłonił - fachowo, starannie jak przed równą sobie. Wszyscy na widowni zamarli. Łącznie ze mną. 

Wyraźnie czekał, aż padnie pierwsze zaklęcie. Nawet nie uniósł różdżki, ale kiedy kobieta zaatakowała, płynnie odbił klątwę, tak, że fioletowe iskry rozprysnęły się na boki. Już nie czekał. Niemal natychmiast wyczarował fontannę czarnego, smolistego płynu, który wystrzelił prosto na Amenię, by ją pochwycić. W ostatniej chwili świsnęła różdżką i podskoczyła na wysokość jakichś ośmiu stóp - czarny strumień roztrzaskał się o ścianę, ale trzeba było ognia, by go poskromić, bo każde zaklęcie tnące i wybuchające rozrywało masę na części, tworząc nowe mniejsze i bardziej agresywne węże. Arena w oka mgnieniu zapłonęła, jednak Voldemort unikał ognistych języków tak, że ani jeden nie liznął jego powiewającej szaty. Początkowo trzymali się z Amenią z daleka od siebie, ale z każdą minutą dystans między nimi malał, aż zwarli się w walce tak, że poza kolorowymi iskrami i następującymi po nich eksplozjami trudno było cokolwiek dostrzec. Szkło powiększające wpijało mi się boleśnie w oczodół. Widownię na nowo ogarnęła gorączka. Imhotep kilka siedzeń za mną - jeszcze chwilę wcześniej nietypowo milczący po przegranej walce z Czuju - wykrzykiwał imię El Bani, pijany Ahmed tupał i klaskał. A ja, choć pełna podziwu, że z całą pewnością minęła już minuta i pojedynek wciąż trwał, trochę za mocno zaciskałam palce na podłokietniku. 

Trudno było określić, który wybuch sprawił, że cała arena aż zatrzęsła się w posadach, ale z całą pewnością to on sprawił, że pojedynek skończył się jak nożem uciął. W niebo wzbiły się kłęby czarnego, gryzącego dymu, ludzie zaczęli kaszleć i wachlować się rękami, inni zastygli w oczekiwaniu, niektórzy nadal krzyczeli i dopingowali. Ja zesztywniałam na krześle, szkiełko wysunęło mi się z ręki i poleciało gdzieś pod nogi. Dopiero gdy nieco się przejaśniło, spostrzegłam dwie niewyraźne postacie - jedną małą, szczupłą, rozkrzyżowaną bez znaku życia na ziemi i drugą górującą nad nią. Serce na moment zamarło mi w piersi, a trybuny znów na moment ucichły, gdy Voldemort pochylał się nad nieprzytomną Amenią. Wycelował różdżką w twarz kobiety, a ciało zwarło się i pofrunęło w górę na dwie czy trzy stopy. Heather po mojej lewej stronie poderwała się na nogi, ale nie minęła sekunda, a El Bani otworzyła szeroko oczy i zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Rękami powędrowała do szyi, zamachała nogami i dopiero wtedy Voldemort bezpiecznie odstawił ją z powrotem na ziemię. Przez widownię przebiegło niemal dosłyszalne westchnienie ulgi, a później Kemmhyt wstrząsnęła eksplozja braw. 

- Nie mogłeś się powstrzymać - syknęłam. 

W przeciwieństwie do Amenii - spoconej, zakrwawionej, całej w sadzy i pyle - wrócił na górę zupełnie nietknięty, przyniósł ze sobą jedynie trochę zapachu dymu i irytujący, triumfalny uśmiech. Spoczął na krześle obok, podczas gdy na scenie już kłaniała się sobie kolejna para. 

- Tak jakoś, ach, dałem się ponieść - rzucił nonszalancko. 

Oczywiście, że tak. Dał się ponieść zaplanowanej, chłodnej kalkulacji. Nigdy nie był spontaniczny, chyba że chodziło o spontaniczne pozbawienie kogoś życia albo napad furii, a i tak podejrzewałam, że zawsze było to w pewien sposób zaplanowane. I wszystko musiało mieć przynajmniej drugie dno. Jak nie trzecie, czwarte i piąte. Dupek nie byłby sobą, gdyby nie zaszczepił kolejnego ziarna uwielbienia w sercach moich poddanych. Ale co się pod tym kryło? Mogłam tylko zgadywać. 

 

*

 

Trzydniowe zabawy zakończyły się wspaniałym godzinnym pokazem fajerwerków. Powrót do przyziemności okazał się bolesny. Już nazajutrz czekało mnie uczestnictwo w inscenizacji pojedynku Seta z Horusem, a potem całonocna pielgrzymka do jego świątyni daleko na pustyni. Ubrana w strój Izydy siedziałam na wielkiej rzeźbie konia ustawionego na lewitującej platformie i tak powoli frunęłam kilkanaście stóp nad ziemią na samym końcu kolorowego pochodu. Z przodu i w regularnych odstępach co kilkadziesiąt stóp - jak zwykle podczas tak długich wędrówek - maszerowali czarodzieje z uniesionymi wysoko różdżkami, tworząc nad orszakiem barierę ochronną. 

Voldemorta oczywiście ominęły religijne uroczystości. Z samego na kilka dni wyleciał prosto do Londynu, zostawiając w Kemmhyt większość swoich śmierciożerców, którzy jak gdyby nigdy nic nadal korzystali ze wszystkich dobrodziejstw miasta. Obiło mi się o uszy, że obroty wzrosły nie tylko w knajpach, ale i w burdelach. 

Choć czas w Kemmhyt mijał inaczej, wciąż nie mogłam przestać odmierzać go w sposób brytyjski. Na co dzień o tym nie myślałam, ale ciągle miałam z tyłu głowy, że wrzesień zbliżał się wielkimi krokami. Czytając co rano Proroka Codziennego do śniadania, mijając na korytarzach śmierciożerców, słysząc ich rozmowy po angielsku, nie dało się tego wyprzeć. Zresztą teraz, kiedy powrót Czarnego Pana stał się dla świata faktem, sama z wielką chęcią łowiłam uchem wszelkie nowinki z Anglii. A częstsza niż w przeszłości obecność Snape’a sama wpychała do głowy myśli o Hogwarcie. 

- Wiadomo, kogo Dumbledore ma zamiar obsadzić w tym roku na stanowisku nauczyciela obrony przed czarną magią? - zapytałam Voldemorta pewnego późnego wieczora. 

Po kameralnej kolacji w towarzystwie piętnastu osób z dworu, zdominowanej przez śmierciożerców, z przyjemnością oddałam się mało angażującej grze w karty. Poza nami w pokoju przystającym do sypialni Czarnego Pana kręcił się jedynie prawie niezauważalny domowy skrzat. Idealną ciszę zaburzał jedynie dźwięk złota przekładanego z kupki na kupkę. 

Voldemort nie odpowiedział od razu, wpatrzony w swoje karty. Uniósł rękę, by bezwiednie pogładzić palcem dolną wargę. 

- Nic mi o tym nie wiadomo. Ktokolwiek by to nie był, dłużej niż rok nie wysiedzi. 

- Szkoda, że praktycznie wszyscy twoi przyjaciele są spaleni - mruknęłam. - Można byłoby któregoś tam zamontować. Na twoim miejscu nie wieszałabym się na samym Snapie. 

Wyciągnęłam z woreczka jeszcze dwie złote monety i położyłam na jego stosie - znacząco mniejszym niż mój. 

- Dobrze, że wspominasz o montowaniu - rzekł, nadal na mnie nie patrząc. - Męczy mnie to kursowanie z Kemmhyt do Londynu i z powrotem. Mam zamiar zamontować dwie szafki zniknięć: jedną tutaj, drugą w Malfoy Manor. Dom Malfoyów będzie pełnił tymczasową rolę mojej kwatery głównej, dopóki nie przejmiemy ministerstwa. 

- A wtedy co, przeniesiesz się do gabinetu ministra? - zapytałam pół żartem, pół serio, ale Voldemort zignorował tę uwagę. - Malfoy Manor? Moim zdaniem to najgorsze ze wszystkich możliwych miejsc. Mam wątpliwości, czy szafka zniknięć łącząca Kemmhyt Z CZYMKOLWIEK to dobry pomysł, ale dom Lucjusza Malfoya to ostatnie, co przychodzi mi do głowy. Jest śliski i nie zapominaj, że jest w Azkabanie. 

- Jak i inni moi wierni śmierciożercy. Ale już niedługo. 

- Na miejscu jest tylko jego żona i syn - nie dawałam za wygraną. - Pamiętasz, że była u Snape’a, próbując go nakłonić, by wstawił się u ciebie w sprawie tego dzieciaka? Ona sprzeciwia się temu, co nakazujesz. Co, jeśli ze strachu zacznie szukać pomocy u Dumbledore’a? Oni nawet nie panują nad służbą, słyszałam, że kilka lat temu stracili skrzata, który teraz pracuje u Dumbledore’a. Z dwojga złego wolałabym, żeby zamontować szafkę w domu Snape’a. 

Posłał mi pobłażliwy uśmiech i coś przestawił w swoich kartach. 

- Snape jest powiązany z Dumbledore’em. Są małe szanse, że ktoś z Zakonu Feniksa zechce odwiedzić Snape’a w domu, ale większe od tych, że Dumbledore wpadnie na herbatkę do domu śmierciożercy. Nie odkryłaś Ameryki. W Malfoy Manor poza żoną Lucjusza mieszka również Bellatriks i Lestrange’owie, a dzieciak za kilka dni wraca do szkoły. Malfoyom nie ufam. Lestrange’om tak. 

Wydęłam usta, ale odpowiedziałam mu tylko westchnieniem. Dobrze wiedziałam, że postąpi, jak będzie mu się podobało, zwłaszcza teraz, kiedy już otrzymał koronę, a lud go uwielbiał. Pieprzył o surowych karach, o wzbudzaniu strachu wśród swoich popleczników, a teraz sam pławił się w ich miłości. Chyba spostrzegł moją niezadowoloną minę, bo przytrzymał monetę, nim pozwolił mi ją zabrać. Spojrzenie miał łagodne na tyle, na ile łagodność mieściła się w palecie emocji, jakie potrafił okazywać. 

- Popieram cię w tym, żeby Kemmhyt pozostawało ukryte - powiedział. 

Skinęłam głową, ale niepokój i tak zapuścił korzenie gdzieś w głębi mojej klatki piersiowej. Dopiero wtedy Voldemort cofnął rękę. Kolejna moneta wylądowała na sporym stosie. Przed Czarnym Panem leżały trzy marne galeony, choć graliśmy ledwie pół godziny. 

- Szkoda, że poza grą to nie jest takie łatwe - mruknęłam bardziej do siebie niż do niego i rozłożyłam karty na stole. 

- To jest cena za pozostanie w ukryciu. - Odsłonił swoje i uśmiechnął się jadowicie. - Gratuluję. 

Przesunął ostatnie trzy monety w moją stronę, a karty same zaczęły wskakiwać do pudełeczka. Zwykle robił się drażliwy, kiedy przegrywał, ale dziś nawet się nie skrzywił. Tylko jakiś dziwnie tajemniczy, miękki cień przebiegł przez jego twarz. 

- Będę potrzebował cię w Anglii na jeden wieczór. 

- Do czego? 

Poczułam w żołądku bolesny, acz przyjemny skurcz, a umysł natychmiast podesłał mi kilka obrazów z przeszłości. O czerwonych kamienicach, zielonych parkach i ulewnych deszczach - czyli o wszystkim tym, czego w młodości nienawidziłam, a teraz z chęcią znów bym zobaczyła. 

- Jest pewna osoba, na którą moi śmierciożercy polują od jakiegoś czasu… w dość nieudolny sposób, muszę przyznać… a która zalazła mi mocno za skórę - rzekł, przyglądając mi się uważnie. Nie podobało mi się, jak błysnęły w tym momencie jego oczy. 

- Kto to taki? 

- Slughorn. 

Slughorn. Tak, wróciło dużo więcej wspomnień. Nie tylko Hogwart, ale i miesiące, trudne i wspaniałe miesiące, które spędziłam na studiowaniu eliksirów. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio pomyślałam o dawnym nauczycielu. Miał już swoje lata, kiedy byłam szesnastolatką bez osobowości i pomysłów na życie, na Horusa, ile minęło czasu od tamtych wydarzeń? Całe wieki! 

- Na wszystkich bogów, on jeszcze żyje? - wyszeptałam. 

- Żyje i ma się całkiem dobrze. Niestety przez lata pozostawał bliskim przyjacielem Dumbledore’a i nie jest głupi. Jego wiedza na nasz temat może być dla nas niewygodna, dlatego z wielkim bólem serca podjąłem decyzję o jego likwidacji. 

Ale ton jego głosu nie wskazywał na trawiący go żal. 

- Dlaczego sam go nie zabijesz? - zapytałam. 

- Ponieważ uznałem, że należy ci się ten zaszczyt ze względu na waszą wspólną przeszłość - odparł głosem cichym jak trzask ognia w kominku. Ukośne światło lampy zniekształcało jego twarz jeszcze bardziej, tak, że wydawała się upiorna, wręcz demoniczna. Skłonił się pogardliwie i dodał: - Nie mógłbym ci tego odebrać. 

- Ach, jakiś ty wspaniałomyślny… 

- Tak właśnie myślałem, że ci się spodoba. Jak na starca Slughorn jest nadal w dobrej formie, więc nie powinnaś go lekceważyć. Jak na Ślizgona z krwi i kości przystało świetnie się maskuje, pomieszkuje w mugolskich domach i wyczarowuje nad nimi nasze znaki, ale nadal świetnie radzi sobie z różdżką. W zeszłym miesiącu mocno pokaleczył Rudolfa i ostatecznie udało mu się uciec. Niedługo możesz spodziewać się Snape’a, zapewne będzie miał dużo więcej przydatnych informacji, ale życzyłbym sobie, żebyś się nie ociągała. 

- Dlaczego? 

- Często się przenosi. 

Nie wiedzieć kiedy między jego palcami pojawił się maleńki, ciasno zwinięty rulonik zawierający - jak się szybko przekonałam - adres domu w Coddenham. Voldemort wstał i pochylił się nieco, a ja poczułam protekcjonalne cmoknięcie w czubek głowy. 

- Dobrej zabawy - pożyczył z prześmiewczą nutką w głosie. 

W istocie. 

Dobrze wiedziałam, że mógł to zrobić nie tylko sam Czarny Pan. Mógł tam wysłać Snape’a albo Bellatriks - ta druga poleciałaby do Coddenham w podskokach i jeszcze podziękowała za możliwość zapisania sobie w kajeciku kolejnej duszyczki. Horacy Slughorn! Ogarniało mnie dziwne uczucie rozrzewnienia na myśl, że niedługo zginie z mojej ręki, choć nie myślałam o nim przez całe wieki. Niewiarygodne, jak człowiek, który w młodości tak wiele dla mnie znaczył, został na tyle lat zupełnie wymazany z pamięci. 

Voldemort z całą pewnością musiał się świetnie bawić. 

Zgodnie z jego obietnicą Snape zjawił się bardzo szybko, bo zaraz z samego rana. Taktownie nie pytał o zasoby mojej wiedzy, za to sam podzielił się wszystkimi informacjami, jakie posiadał. 

- Od spotkania z Rudolfem korzysta ze specyficznej wersji Salvio hexia, w każdym razie wygląda na to, że nikt, kto nosi Mroczny Znak, nie może wejść do środka. 

- Może trzeba poprosić o zaproszenie - zadrwiłam. Na wszelki wypadem przyjęłam Snape’a w bawialni przystającej do sypialni Czarnego Pana, nieprzyjemnie świadoma tego, że nawet w Kemmhyt jego komnaty otaczano większym pietyzmem od moich. - To wiele tłumaczy… Nie noszę Mrocznego Znaku, dobrze. Ale domyślam się, że to nie jest jedyne zaklęcie ochronne, które będę musiała pokonać. W jaki sposób otworzę drzwi? 

- Nie otworzysz ich, moja pani - odparł. - Moja pani ma dwa wyjścia: wywabić Slughorna poza teren posesji albo wejść do środka. 

Prychnęłam niezadowolona. 

- Zatem mam jedno. 

Musiał wyczuć moje zirytowanie, bo szybko sięgnął do torby, z której wyciągnął kilka bardzo starych, rozsypujących się papirusowych kartek i delikatnie, niemal z czcią wymalowaną na twarzy wręczył położył na blacie przede mną. 

- Podczas mojej wizyty w pałacu pozwoliłem sobie odwiedzić królewską bibliotekę… oczywiście po otrzymaniu zgody od Czarnego Pana… i znalazłem w niej ciekawy tekst, który mógłby okazać się przydatny… 

Uniosłam rękę i Snape natychmiast umilkł. Marszcząc brwi, z trudem odczytałam wyblakłą hieratykę. Tak, z całą pewnością to Snape odkrył zupełnie niepozorny, prawie nieczytelny papirus z przepisem na diabelnie skomplikowany rytuał - spędziwszy prawie cały ten czas w pałacowych ogrodach i nie znając pisma staroegipskiego. Obrzuciłam mężczyznę ostrym spojrzeniem i przeczytałam fragment. 

- Skoro tak, dlaczego twoim zdaniem nikt tego nie stosuje? - zapytałam po dłuższej chwili, prostując się. 

Odpowiedź już miał przygotowaną. 

- Osoba nienawykła do tak intensywnego przepływu czarnej magii przez swoje ciało zginęłaby, zanim przeszłaby przemianę - odparł. - Bez fałszywej skromności mogą cię zapewnić, moja pani, że znam dość dobrze czarną magię stosowaną w Europie, natomiast magia używana na tych terenach jest mi obca. Bardzo prawdopodobne, że tutaj czarnoksiężnicy to stosują. 

Nie miałam pojęcia, czy czarnoksiężnicy w Egipcie stosowali ten rodzaj magii i nigdy się tym nie pochwalili, czy zwyczajnie żaden z nich tego nie przeżył, ale nie miałam wyboru. Skoro Voldemort podsunął Snape’owi ten rękopis, musiał być pewny, że właśnie to był sposób na Slughorna. 

Dlatego resztę dnia i całą noc spędziłam w świątyni Anubisa. Nie potrzebowałam już dynamicznych rytuałów, aby bóg znalazł drogę do mojego ciała. Czułam jego dłonie niczym mroczne węże sunące tuż pod skórą do każdej najmniejszej cząstki. Po przeczytaniu całego papirusa wiedziałam, że nie potrzebowałam niczego innego, tylko boskiego wsparcia. Nie potrzebowałam jeść ani spać. Mogłam siedzieć na podłodze u stóp jego podobizny z kamienia i pozwalać mu we mnie wsiąkać. 

A kiedy następnego wieczora wstałam na miękkich nogach, w głowie kręciło mi się od nadmiaru magii. 

Słońce ledwo co schowało się za horyzontem, ale Czarny Pan był już w swoich komnatach. W wyraźnym oczekiwaniu siedział w fotelu w pokoju, w którym poprzedniego dnia przyjęłam Snape’a, popijał coś z małej czarki i czytał Proroka. W innym wypadku wstrząsnęłaby mną ta nieomal ludzka odsłona Voldemorta, ale w tym momencie nie czułam niczego poza obojętnością. Obserwował mnie w milczeniu, a gdy się zbliżyłam, zmrużył oczy. 

- Jestem gotowa. 

- Dobrze - odrzekł cichym, aksamitnym głosem. 

Wyciągnął z kieszeni małą, zaplombowaną fiolkę w kształcie łezki i położył na blacie. Natychmiast poznałam jej zawartość - nawet bez blasku lampy eliksir wyglądał jak płynne złoto. Sięgnęłam po flakonik i przysunęłam do oczu. 

- Sam warzyłem - dodał i dopiero wtedy odkorkowałam. 

Automatycznie powędrowałam myślami do pierwszego i jedynego picia Felix Felicis w swoim życiu - wiele, wiele lat temu, jeszcze w czasach szkolnych. O ironio - tego Felix Felicis, który sporządziłam razem ze szkolną koleżanką na zajęciach dodatkowych ze Slughornem. A teraz ten sam eliksir miał przyczynić się do jego śmierci. Nie byłam do końca pewna, czy ta mikstura działała naprawdę, czy tylko pozwalała wierzyć, że pijący ją czarodziej miał szczęście. Mnie tamtego wieczora szczęścia nie przyniosła. Wlałam sobie zawartość buteleczki do gardła i przełknęłam - eliksiru było jak w małym naparstku. 

Voldemort bez słowa odprowadził mnie do piwnic, gdzie w jednej z niepozornych, niskosklepionych pomieszczeń została umieszczona szafka zniknięć. Mebel stylizowany na egipską modę, nieco przyniszczony, ani trochę nie odstawał od reszty gablotek wypełnionych zwojami papirusów. 

Nic nie powiedział. Skinął tylko głową i pomógł mi wejść do środka, a kiedy drzwi się zamknęły, znalazłam się w całkowitej ciemności. Tylko mrok i zapach kurzu. Ale minęło kilka sekund i powietrze się zmieniło - nie było już tak duszno, a wnętrze szafy zrobiło się dużo chłodniejsze. Niepewnie wyjrzałam na zewnątrz i pierwsze, co zobaczyłam, to oślepiający blask. Skrzywiłam się i osłoniłam twarz ręką. 

- Zgaś to, głupia - syknęłam. 

Wystraszona blondynka natychmiast skręciła lampę, a ogień skurczył się do maleńkiego, ledwo tlącego się płomyka. Narcyzie Malfoy towarzyszyła Bellatriks. Obie były blade i spięte. Sparaliżowana ze strachu żona Lucjusza cofnęła się, bym mogła wyjść - wyglądało na to, że druga szafka również została umieszczona w piwnicy. Kamienne ściany i niski, pokryty sczerniałą pajęczyną sufit domagały się czyszczenia, a samo pomieszczenie sprzątania. Pod ścianami ktoś byle jak poustawiał stare meble, po podłodze walały się zniszczone abażury, worki i skrzynie z przypiętymi pergaminowymi karteczkami: fiolki, Draco 6-8 lat - szaty, Draco - zabawki, ozdoby świąteczne. Zmierzyłam wzrokiem najpierw jedną, potem drugą kobietę - obie natychmiast się ukłoniły. Bellatriks - niedbale, z odrobiną nonszalancji, jej siostra - sztywno i płochliwie. Wciąż unikała kontaktu wzrokowego. 

- Tędy - poinstruowała mnie Bella. 

Przejęła lampę od Narcyzy i ruszyła śmiało w stronę wąskich, stromych schodów prowadzących - jak się szybko okazało - do pomieszczenia dla służby. Dopiero stamtąd czarownice zaprowadziły mnie do kuchni, a z kuchni ciemnym korytarzem do przestronnego salonu. 

Nigdy nie wizytowałam w Malfoy Manor, ale dwór prezentował się dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam. Nienagannie urządzony w stylu wiktoriańskim, z kominkiem w centralnej części pokoju, z sufitu zwieszający się olbrzymi żyrandol ze świecami o zapachu pomarańczowej skórki. Otomana z czarnej skóry, koniecznie na wysoki połysk, podobnie wykwintne fotele i podnóżki, na ścianach ciemna, aksamitna tapeta. Wszystko to dobrze znałam z czasów młodości - każda wielkopańska rezydencja wyglądała jednakowo, królowały nawet identyczne kolory. W głównym salonie ciemne zielenie i granaty, ewentualnie nienachalne beże, jeśli pani domu chciała się wyróżnić. W bawialniach błękity, motywy kwiatowe i zwierzęce, a w sypialniach - pastele. 

Podeszłam do drzwi prowadzących na taras i otworzyłam je sobie różdżką. Miałam ochotę teleportować się już stąd, ale spodziewałam się, że od kiedy Malfoy Manor stało się nieformalną angielską kwaterą Voldemorta, zostało obłożone wszystkimi możliwymi zaklęciami ochronnymi, dlatego odleciałam kawałek poza teren posiadłości. Deportowałam się dopiero w momencie, gdy twarz owionęły mi elektryzujące, ledwo wyczuwalne iskierki. 

Nigdy nie byłam w Coddenham, ale kiedy tylko pojawiłam się przed wskazanym adresem, szybko zdałam sobie sprawę, że Slughorn wybrał sobie idealne miejsce na kryjówkę. Na wąskiej uliczce nie było żywego ducha. Wraz z zimnym, przeszywającym wiatrem przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz; opatuliłam się szczelniej peleryną i ruszyłam powoli przez zniszczony bruk. Znalazłam się w typowej angielskiej wiosce z małymi domkami z czerwonej cegły, niewysokimi murkami i całym mnóstwem zieleni. Nie padało, ale sądząc po wyglądzie trawników, niedawno musiała przejść tędy prawdziwa ulewa. Od wilgoci zakręciło mnie w nosie i natychmiast zatęskniłam do przyjemnie suchego, ciepłego wieczora na zamkowym balkonie. 

Nie musiałam patrzeć na kartkę - magia otaczająca jeden z domów była wręcz namacalna. I wcale nie dlatego, że - śladem Voldemorta - wyrobiłam sobie ponadprzeciętny zmysł wrażliwy na czary. Wyglądało na to, że w Coddenham nie mieszkał żaden czarodziej, stąd na zupełnie jałowym tle zaklęcia Slughorna wybrzmiewały dwukrotnie bardziej. 

Stanęłam przed tabliczką z numerem szesnaście A. Przyklejony do niego bliźniak z numerem szesnaście B wyglądał na opustoszały, ale w jednym z okien pierwszego budynku paliło się światło. Zbliżyłam dłoń do gałki przy niskiej furtce - wyraźnie pulsowała magią. 

To tu. 

Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku, ale zignorowałam to. Przymknęłam na chwilę powieki, a energia Anubisa jakby na to czekała - pod zamkniętymi powiekami wyraźnie zobaczyłam jej przepływ, przez całe ciało przebiegło szczypiące mrowienie. Uen dżer uas se men - zaczęłam inkantować w myślach tak długo, aż doznałam dziwnego wewnętrznego kołysania podobnego do tego, które pojawiało się podczas rytuału połączenia, ale z czasem pojawiło się coś jeszcze. Wrażenie swędzącego rozpadania. Otworzyłam oczy, ale okazało się, że oczu już nie było. Spojrzałam w dół - nie było też reszty ciała, jedynie stos sypiącego się na chodnik piasku. Spodziewałam się tego, ale i tak przez moment opanował mnie strach. Poczucie kompletnego rozbicia, braku granic. Wyobraziłam sobie, że nagle rozpryskuję się na trawie albo odlatuję w niebo bez żadnej kontroli, ale zaraz po tym pojawiła się cudowna lekkość. Bez trudu przesunęłam się między ziemią a furtką, choć przestrzeń między nimi wynosiła nie więcej niż jeden cal. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio doświadczyłam czegoś tak osobliwego. Chyba wtedy, gdy pierwszy raz o własnych siłach wzbiłam się w powietrze i zyskałam nad tym całkowitą kontrolę. Ale wtedy wszystkie części mojego ciała były na miejscu, a teraz nie miałam żadnych części ciała. Stałam się kilkoma garściami piasku, jednocześnie czując wszystko bardzo dokładnie. Lodowatą, mokrą powierzchnię kamieni, wnętrze ciasnej dziurki od klucza, przez którą musiałam się przecisnąć, nawet ciężki zapach wywaru, który unosił się wewnątrz domu. Bezszelestnie wylądowałam na podłodze. 

Nic się nie stało. 

Z łazienki na parterze dobiegł mnie szum wody i znajomy głos śpiewający razem z Elvisem piosenkę Burning Love. Gramofon trzeszczał w głębi mieszkania tak głośno, że mogłabym przejść się po starych, drewnianych deskach w butach na obcasie i nikt by mnie nie usłyszał. 

Uen dżer uas se men, Uen dżer uas se men, Uen dżer uas se men…

Powrót do ludzkiej postaci przyszedł mi o wiele łatwiej, ale nieprzyjemne szczypanie i mrowienie utrzymywało się jeszcze przez długą chwilę. Rozejrzałam się po ciemnym korytarzu. Znalazłam się w ciasnym, ciemnym przedpokoju. Na dole poza łazienką światło świeciło się jeszcze w jednym pomieszczeniu, z którego bił zapach jakiejś mięsnej zupy, a na prawo - zaraz obok schodów prowadzących na piętro - spostrzegłam tylko jedne uchylone drzwi, wyraźnie prowadzące do salonu. Mieszkanie było czyste, urządzone w staromodny sposób. Brzydkie tapety w róże, dziergane serwetki porozkładane na każdej możliwej powierzchni, tandetne wazony w róże i liczne zdjęcia rodzinne na ścianach pozwalały mi domniemywać, że właścicielką tego domu musiała być jakaś podstarzała mugolka, ale natychmiast dostrzegłam tutaj i rękę Slughorna. W kuchni na stole zastałam butelkę wina i puste pudełko po czekoladkach, a na komodzie w sieni całą wystawę ruchomych zdjęć w zdobnych, drewnianych i złotych ramkach. Na ich widok serce zabiło mi mocniej. To było silniejsze ode mnie. 

Obejrzałam się w kierunku łazienki - Elvis razem ze starym profesorem właśnie śpiewali drugą zwrotkę. 

- Your kisses lift me higher
Like the sweet song of a choir
You light my morning sky
With burning love…
 

Podeszłam. 

Na przodzie dostrzegłam zdjęcie Slughorna - dużo starszego od tego, którego zapamiętałam ze szkoły, ale wciąż tęgiego i wesołego - w towarzystwie jakiejś muskularnej kobiety w stroju do quidditcha, następnie Slughorn z przystojnym mężczyzną z długimi włosami związanymi w wysoki kucyk, Slughorn w towarzystwie czterech uśmiechniętych chłopców (w jednym z nich rozpoznałam nastoletniego Glizdogona) i bardzo ładnej dziewczyny, Slughorn z jakąś gwiazdą estrady za kulisami. Zajrzałam w dalsze rzędy widocznie starszych zdjęć. W oczy rzuciła mi się nieco większa fotografia z dużo młodszym profesorem i członkami Klubu Ślimaka - Slughorn u szczytu stołu, a po jego obu stronach szczerzący się uczniowie. Na widok młodziutkiej Earth coś podskoczyło mi w żołądku. Wydęłam usta na widok wciśniętego w kąt maleńkiego zdjęcia nauczyciela z Eugenią Jenkins i starego Taciturna - teścia Sokarisa. Przeleciałam wzrokiem po wszystkich fotografiach w poszukiwaniu tej jednej znajomej, dawno niewidzianej twarzy, ale nigdzie jej nie dostrzegłam. A jakże. Slughorn dobrze znał dawne imię Voldemorta. Pamiętałam, że chętnie fotografował się z młodym Riddle’em, ale wątpiłam, by jakiekolwiek zdjęcie z jego kolekcji się zachowało. 

Już miałam się odsunąć, bo gramofon zamilkł na moment, ale mój wzrok zahaczył o jeszcze jedną niepozorną fotografię. Poczułam krew odpływającą z twarzy. Gdzieś z tyłu w drewnianej, prostokątnej ramce spostrzegłam ruchome, czarno-białe zdjęcie z jakiegoś szkolnego przyjęcia. Fotograf uchwycił kilkunastu uczniów, ale na pierwszym planie znajdowała się piątka Ślizgonów - mój brat z Ivy, jej siostrą Gaby, Nicolas Rowdy i ja. Zgarbiona i nieco w cieniu, wyraźnie nie chciałam tam być. Tak zupełnie niepodobna do postaci, którą teraz widywałam w lustrze, a jednak… to byłam ja. Siedemnastoletnia Victoria Hortus. Liche, ciemne włosy, zapadnięte policzki, podkrążone oczy, czarna szata odsłaniająca kościste kolana. Pamięć rzygnęła setką dawno zagrzebanych obrazów i uczuć. Wieczna niepewność, strach, niemal pierwotne przerażenie i nienawiść, potworna nienawiść do samej siebie. Do czasu, kiedy Tom Riddle ofiarował mi w prezencie wszystkie listy, jakie wymienił z moją matką, przeżyłam bardzo niewiele szczęśliwych chwil. A większość z nich - musiałam to przyznać z bólem serca - wiązała się właśnie z profesorem Slughornem. To on dał mi szansę stać się kimś więcej niż żoną bogatego czarodzieja. Nie szczędził ciepłego słowa. 

Trzymał moje zdjęcie na szafce jako wspomnienie tamtej słabej, ale najwidoczniej wartej zapamiętania osoby. A ja zakradłam się, żeby go zabić. Poczułam drapanie w gardle. 

W tym samym momencie gramofon wypluł z siebie kolejną piosenkę i zniekształcony głos Elvisa znów zadudnił z łazienki. To przywołało mnie do porządku. Jeżeli chciałam go zabić, musiałam to zrobić teraz, nim wyjdzie spod prysznica. Zaskoczenie było jedyną rzeczą, która działała na moją korzyść. 

Jeżeli chciałam…? 

Musiałam go zabić. Nie miało znaczenia, czego chciałam. 

Mój wzrok jeszcze raz powędrował do fotografii - choć schowana za innymi, większymi, wciąż tam stała. Nie miało znaczenia, czego chcę - tak pomyślałaby tamta dziewczyna. Wiecznie niepewna, bojąca się własnego cienia, oglądająca się na innych, licząc, że zostanie pokochana, jeśli zrobi wszystko, czego od niej zażądają. 

Nie pokochali. 

Pokochali ją dopiero wtedy, kiedy zaczęła samodzielnie decydować. A zaczęłam decydować, bo w oczach dwóch osób mogłam to zrobić. Toma Riddle’a i Slughorna. 

Nie chciałam go zabić. Mogłam to zrobić. Zabijałam już ludzi - zarówno w walce, jak i z premedytacją, w wyniku chłodnej kalkulacji. Wypędziłam własną siostrę na pustynię, skazując ją na śmierć przez pozbawienie różdżki - i choć serce krwawiło mi bólem, potrafiłam to zrobić. Ale wtedy tego chciałam. 

Teraz nie. 

Zdałam sobie sprawę, że podjęłam tę decyzję, nim jeszcze włamałam się do tego domu. Świadoma, że po powrocie czeka mnie kara. Jeszcze raz rzuciłam okiem na kolekcję fotografii. 

W łazience szum wody ucichł, ale nim na korytarz wytoczył się mężczyzna w szlafroku, kupka piasku kończyła przesypywać się przez dziurkę od klucza po drugiej stronie drzwi. Nim się teleportowałam, z mojej różdżki wystrzelił snop oślepiających, jadowicie zielonych iskier, a nad domem pojawił się - niczym nowa konstelacja - kształt węża wysuwającego się spomiędzy rozwartych szczęk nagiej czaszki. 

Droga powrotna zajęła mi dłużej, niż się spodziewałam, ale kiedy przekroczyłam bezpiecznie próg szafki zniknięć w Kemmhyt, Voldemorta nie było już w pałacu. Serce wciąż waliło mi w piersi jak oszalałe, wnętrzności zwinęły się w ciasny supeł i nie chciały się ani trochę poluzować. Pozostało mi czekać i nawet obecność Anubisa w moim ciele nie pozwoliła na spokojny sen. 

Napięta i zdenerwowana nareszcie wyskoczyłam z łóżka, przebrałam się w dzienny strój i wyszłam na balkon. Dochodziła trzecia. Nocny, pustynny chłód przeszywał do szpiku kości, ale w inny sposób niż ten angielski, wilgotny, mający za nic chusty i grube peleryny. Miasto spało snem spokojnym, wolnym od brytyjskiej wojny, porwań, nagłych zaginięć, tajemniczych zgonów i udawania, że kontroluje się to w większym stopniu, niż jest naprawdę. 

Nie usłyszałam, kiedy za moimi plecami pojawił się domowy skrzat. 

- Pan Severus Snape czeka - wyrecytował do swoich stóp, pochylony w głębokim ukłonie. 

Faktycznie oczekiwał. Stał nieopodal stołu, przy którym często grywałam z Farisem w karty, jeszcze bardziej blady i trochę zaspany, ale kompletnie ubrany w swoje zwykłe czarne szaty. Ukłonił się, ale zirytowana machnęłam na to ręką. 

- Siadaj - rzuciłam i wskazałam mu krzesło. Sama zajęłam swoje. - Misja się nie powiodła. 

Uprzejme, enigmatyczne spojrzenie rozdrażniło mnie jeszcze bardziej. Oczywiście. Doskonale wiedział, że misja się nie powiodła, w innym wypadku bym po niego nie posyłała. Co więcej, świetnie zdawał sobie sprawę, dlaczego tak się stało i do czego był mi teraz potrzebny. Odczekałam, aż skrzat napali w kominku i zniknie. 

- Tak, moja pani - powiedział cicho. 

- Twój pomysł był dobry, ale nie dość dobry - dodałam. - Uciekł, zanim weszłam do środka. Zdążył wyczarować Mroczny Znak. Czarny Pan nie będzie zadowolony. 

- Tak jest, moja pani. 

Popatrzyliśmy po sobie. Nie trzeba było mówić nic więcej. Oboje wiedzieliśmy, co nas czeka, kiedy tylko Voldemort pojawi się w zamku. 

Ale do rana nie wrócił. Nie położyłam się już. Kiedy boskie moce opuściły moje ciało, poczułam tak ostry głód, jakbym nie jadła od tygodnia. Pochłonęłam wszystko, co przyniosły skrzaty, a później - pobudzona i mocno zestresowana - kursowałam po gabinecie tam i z powrotem, poszłam do synów i znów do świątyni Anubisa. Kiedy wzeszło słońce, byłam już zupełnie spokojna. Podjęłam decyzję i teraz musiałam zmierzyć się z jej konsekwencjami. 

Czarny Pan pojawił się jak gdyby nigdy nic na śniadaniu. W zupełności nietknięty nieprzespaną nocą, w szacie nienaruszonej krwią czy piaskiem czekał już na mnie przy zastawionym stole w swojej komnacie. Trudno było odgadnąć, czy rozmawiał ze Snape’em, ale chyba nie - twarz miał zrelaksowaną, nieco znudzoną, kiedy popijał coś z czarki. 

- Wróciłam z Anglii - odezwałam się zupełnie spokojnym głosem i sięgnęłam po pokrojoną brzoskwinię. - Zupełnie zapomniałam, jak tam jest wilgotno o tej porze roku. 

- Podobała ci się wycieczka? - zapytał. 

- Odświeżająca - przyznałam. - Przypomniała mi, za co cenię Egipt. Misja się nie powiodła. Slughorna nie było w mieszkaniu. 

Pokiwał wyrozumiale głową, nadal skupiony na swoim talerzu. 

- Rozmawiałem ze Snape’em. 

A jednak. 

- Czyli już o wszystkim wiesz. 

Uniósł wzrok i choć nie było w nim krztyny przenikliwości, natychmiast wzniosłam barierę. Uśmiechnął się lekko i wrócił do jedzenia. Nie chciał szukać w mojej głowie albo zrobił to wtedy, kiedy nie patrzył. Cisza, która zapadła w pokoju, choć zupełnie zwyczajna, kłuła w uszy. 

- Pomysł Snape’a zawiódł - rzekł w końcu i wzruszył ramionami. - Szkoda. 

- Szkoda. 

- Dlatego niestety - dodał nieco wyższym głosem - będę musiał go ukarać. Zmarnował nasz czas i naraził cię na niebezpieczeństwo. Nie powinnaś sama podróżować do Anglii. 

Wyciągnął rękę i położył ją na mojej. Ten czuły odruch powinien wywołać w sercu przyjemne ciepło, ale rozognił tylko wyrzuty sumienia. Mimo to uśmiechnęłam się łagodnie i splotłam swoje palce z jego. 

- Niestety tak musi się stać - przyznałam. 

Nie był ani trochę zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, że chciałabym w tym uczestniczyć. Przez cały dzień przyjmował śmierciożerców w sali tronowej, nigdzie się nie śpieszył, podczas gdy ja w tym czasie zdążyłam wybrać się do świątyni Bastet zbudowanej w najdalszym zakątku Sahary, gdzie rytualnie odprowadziłam sześć nowych, czternastoletnich kapłanek. Spotkanie z Czuju, a potem obiad ze Snofru i Heather minął mi niezmiennie na myśleniu o Snapie. To było dziwne - nie odczuwać wyrzutów sumienia. Jedynie tuż przed salą tronową, kiedy o dwudziestej pierwszej trzydzieści skrzat domowy pojawił się z wiadomością od Czarnego Pana, żołądek wypełniła mi paląca trema. 

Komnata była zupełnie pusta, światła przygaszone, płonęły jedynie kilka świec w złotych kandelabrach u stóp szerokiej platformy zakończonej schodami. Musiała minąć chwila, aż moje oczy przyzwyczaiły przyzwyczaiły się do ciemności po całym dniu w jasnych, oświetlonych salach, dopiero wtedy go dostrzegłam. Siedział nieruchomo jak posąg na swoim złoconym krześle, twarz miał skupioną, niemalże łagodną - ani kropli wściekłości, zero rozdrażnienia. Jakby czekał na jakąś radosną wiadomość. Pewnym krokiem pokonałam długie przejście między kolumnami, wysokie schody i usiadłam obok niego. Bez słowa podwinął rękaw i dotknął czubkiem różdżki lewego przedramienia. Nie musieliśmy długo czekać. Wyglądało na to, że Snape kręcił się tuż obok, bo ledwo opuścił rękę, a drzwi do sali tronowej znów się rozwarły. 

- Ach, wszyscy w komplecie, jak miło - przemówił cicho, ledwo słyszalnie. 

Mężczyzna podszedł śmiało pod same schody i wykonał pełny ukłon. Oczy Voldemorta rozbłysły czerwienią, a wargi rozciągnął pobłażliwy uśmiech. Jednakowy, z jakim dwa dni wcześniej całował mnie w głowę. 

- Wierny sługa do twojej dyspozycji, mój panie - odpowiedział Snape. 

W jego tonie nie było strachu, nawet w ciemności spostrzegłam twardy, pewny wzrok, ręce spuszczone wzdłuż ciała, pięści zaciśnięte jakby w ramach pewności, że dłoń nawet nie drgnie w kierunku kieszeni z różdżką. Dotarło do mnie, jak często musiał przybierać tę postawę, zapewne licząc, że to przyśpieszy karę. 

Tymczasem Voldemort wydał z siebie niski, nieprzyjemny syk. 

- Nie chciałbym zwątpić w twoją wierność, Severusie - zaczął łagodnie. - Niestety pozwoliłeś mi się przyzwyczaić do twojego profesjonalizmu i prawie zapomniałem, że jesteś tylko człowiekiem, a twoje pomysły nie zawsze są doskonałe. Ten nie był. Horacy Slughorn kolejny raz uciekł i wszystko musimy zaczynać od nowa. - Zacmokał karcąco i podniósł się z fotela. Snape ani drgnął. - Byłem zmuszony narazić królową i po co, co ci przychodzi do głowy? Co z tego przyszło? 

- Nic, mój panie - odparł. 

Voldemort rozłożył ręce w geście bezradności. 

- No i co ja mam z tobą zrobić, Severusie? - zapytał z rozbawieniem. Snape nie podzielał jego entuzjazmu. - Profesor Slughorn był także twoim opiekunem, nie mylę się? Tak, profesora Slughorna nie dało się nie lubić, był takim czarującym, dobrym, wspierającym człowiekiem. Aż, można by rzec, w sercu budzi się sentyment. 

Mężczyzna skinął głową. Trzymał głowę wysoko, kiedy Czarny Pan zszedł do niego i wyciągnął różdżkę, którą zaczął - wedle swego zwyczaju - przetaczać między palcami. Atmosfera w komnacie zgęstniała. 

- Rozumiem cię - kontynuował wesoło - sam w młodości bardzo lubiłem Slughorna. Taki był zawsze pocieszny z tym swoim Elvisem, tematycznymi przyjęciami, Klubem Ślimaka, prawda? Nawet… zupełnie szczerze… trochę mi ulżyło, że to nie mnie przypadło zabicie go. Ale po tobie spodziewałem się większej ogłady. 

Zamilkł, patrząc na Snape’a oczekująco. Różdżka wciąż tańczyła w długich, białych palcach. 

- Popełniłem błąd i pokornie proszę o wybaczenie - powiedział w końcu, schyliwszy nieco głowę. 

- Ja ci wybaczam, Severusie, Horacy Slughorn to poważny przeciwnik. Rozumiem twój sentyment. Ale, ale… - urwał teatralnie i uśmiechnął się. Poczułam na sobie intensywne, nieprzyjemne spojrzenie czerwonych oczu, niemal przepalające czaszkę na wylot. - Czy królowa ci wybaczy? Czy ci wybaczy, że twój nieprzemyślany plan mógł narazić jej życie, sprawił, że już nigdy mogła nie wrócić do swoich poddanych, nie ujrzeć syna? 

Bawił się doskonale. 

- Wybaczam - powiedziałam trochę zbyt szybko, zanim mężczyzna zdążył się odezwać. 

Nie łudziłam się, że to w jakikolwiek sposób ocali go przed różdżką Voldemorta, ale chciałam, by było już po wszystkim. Snape również. Ale Czarny Pan rozkoszował się tym przeciąganiem. 

- Bardzo ładnie - wysyczał pochwałę. 

Zaklęcie padło nagle, bez specjalnego ostrzeżenia. Śmierciożerca spiął się jak rażony prądem, ale szybko upadł na kolana, szarpany paskudnymi drgawkami, kiedy Voldemort wzmocnił Cruciatusa. Ciemna energia eksplodowała z taką siłą, że poczułam elektryzujące muśnięcie na całym ciele. Przeszły mnie dreszcze. Czarnoksiężnik krążył wokół zwijającego się z bólu Snape’a, ale ciszy w sali nie rozdarł żaden wrzask. Tortury trwały długo. Minutę, dwie, trzy. I ani jednego jęku. 

- Dosyć już - przemówiłam w końcu. - Otrzymał swoją karę. 

Ale Voldemort to zignorował. Ze stoickim spokojem obserwował trzęsące się ciało, a burza w sali tronowej narastała. Kotara za moimi plecami zaczęła falować, a z ust śmierciożercy popłynęła stróżka krwi. To był zapalnik. Zerwałam się na równe nogi i wbiegłam prosto w tornado czarnej magii. Peleryna Czarnego Pana łopotała groźnie pod wpływem strumienia mocy płynącego wartko z różdżki prosto w pierś Snape’a. Zaklęcie cofnęło się na moment, ale tylko po to, by uderzyć z większą siłą i to był moment, kiedy komnatę wypełnił przerywany charkot. Wąskie, zbielałe wargi mężczyzny pokryła różowa piana. Przerażenie targnęło moim sercem. Chwyciłam za lewy nadgarstek Voldemorta i szarpnęłam, ale różdżka ani drgnęła. W zamian za to drugą ręką bezwzględnie odsunął mnie na bok. 

- Nigdy więcej tego nie rób - wycedził i dopiero wtedy spostrzegłam w jego oczach prawdziwy ogień. Właśnie ten widok utwierdził mnie w przekonaniu, że postąpiłam słusznie. 

- Zabijesz go! 

- Snape znosił z mojej ręki więcej - wysyczał, ale cofnął zaklęcie. 

Tym razem już na dobre. Ciało śmierciożercy wstrząsnął jeszcze jeden, ostatni spazm, zwiotczało i padło na posadzkę zalaną krwią i potem. Uklękłam przy nim i drżącymi palcami wymacałam tętnicę na jego szyi. Była mokra i zimna, a puls ledwo wyczuwalny. Podniosłam wzrok na Voldemorta - patrzył na mnie z góry już bez cienia furii, ale w taki sposób, że już byłam przekonana. 

Od początku wiedział. Nim jeszcze poleciałam do Anglii. 

I odstawił ten teatrzyk nie po to, by ukarać kogokolwiek, tylko bym wiedziała, że moją karą będzie cierpienie kogoś w moim imieniu. 

Wyszedł, nim odnalazłam swoją różdżkę i wycelowałam nią w klatkę piersiową nieprzytomnego Snape’a. 

- Enervate. 

Zaczerpnął głęboko powietrza i prawie natychmiast skrzywił się z bólu. Twarz miał spoconą, szarozieloną, oczy przekrwione i zapadnięte, ale błysnęła w nich twarda świadomość, dokładnie ta sama, z jaką jeszcze chwilę wcześniej stał przed Voldemortem. Bez krztyny wyrzutu. 

- Tak było trzeba - powiedziałam. - Mam nadzieję, że to rozumiesz. 

Skinął głową. Pomogłam mu wstać i natychmiast wezwałam swoją uzdrowicielkę. Pryska zajęła się nim fachowo, tak, bym była pewna, że Snape zdąży wrócić do Hogwartu w dobrej formie, jak gdyby nic się nie stało. Do września zostało jeszcze kilka dni. Czarny Pan nie wrócił więcej do tego tematu. Severus również, ale we mnie tkwiła ta zadra jeszcze długo po tym, jak się okazało, że Horacy Slughorn został nowym nauczycielem w Hogwarcie. 

A jednak… było warto. 

 

*

 

Zaczął się wrzesień. Tak, dało się to odczuć nawet w Kemmhyt. Poplecznicy Voldemorta poza zabijaniem i zbijaniem pokłonów przed Czarnym Panem mieli również swoje życie, a w nim dzieci, które wyjechały do Hogwartu. Czy to był powód, który sprawił, że teraz każdego dnia widywałam śmierciożerców w pałacu przynajmniej dwa razy dziennie? Nie miałam pojęcia, ale z całą pewnością miało to związek z szafką zniknięć. Pocieszałam się tym, że teraz dom Lucjusza Malfoya musiał przypominać King’s Cross pierwszego września przed godziną jedenastą. 

Voldemort też częściej znikał. Bywały momenty, że nie mogłam zlokalizować jego miejsca pobytu, choć wiedziałam, że nie zawsze przenosił się do Anglii. Czułam się sfrustrowana. Wmawiałam sobie, że był to skutek sabotowanego zamachu na Slughorna, żeby znaleźć sobie jakiś powód jego dziwnego zachowania. By o tym nie myśleć, spędzałam czas z panem Fizeau albo upijając się z Imhotepem i Czuju w jego Balah Albahr, jednocześnie pilnując, by regularnie przyjmować eliksiry mające wzmocnić moją witalność. Miotałam się. Czarnego Pana irytowały moje częste eskapady poza Kemmhyt, więc noce spędzaliśmy oddzielnie i koło się zamykało. 

- Mam tego dość - zwierzyłam się pewnego dnia Amenii. Wypiłyśmy dużo, ale nie na tyle, żeby bełkotać. - Jestem tym zmęczona… czuję, że tutaj gniję. Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko. 

Słońce tonęło powoli w rzece, krwawiąc czerwienią na wysokie, bezchmurne niebo. Horachte była dziś spokojna, prowadziła naszą łódź łagodnie prosto na horyzont. Leżałam na brzuchu z ręką przewieszoną przez burtę i wpatrywałam się tępo w podłużne rysy na wodzie, a te zaczęły przyjemnie wirować mi przed oczami. 

Amenia parsknęła śmiechem. Głowę miała mocniejszą od mojej, ale też była już mocno podchmielona. 

- Od kiedy to twoją jedyną aspiracją jest bycie matką? 

- Nie o to chodzi - mruknęłam. - Zresztą nieważne, nie zrozumiesz tego… 

- Pewno nie, ale mogę ci w tym dotrzymywać towarzystwa. Też mam już dosyć gnicia tutaj, tego dygania, kłaniania się… a siedzę tu ledwo ponad miesiąc. Ucieknijmy od dworu na jakiś czas, jak robiłyśmy to dawniej… pamiętasz? - Z jej głosu uciekła cała ironia, a twarz ożywiła się, oczy rozbłysły dziko. - Pustynia, nocowanie przy ognisku, jedzenie tego, co się złapie… Kilka dni. Zobaczysz, wrócisz jak nowonarodzona. 

Plan wysnuty pod wpływem dużej ilości wina ostatecznie wydał mi się równie doskonały na trzeźwo. Pozałatwiałam wszystkie palące sprawy, resztę zostawiłam w rękach Heather i razem z Amenią wyleciałyśmy na grzbiecie Królowej, kiedy tylko się ściemniło. Uwielbiałam pustynię nocą. Choć temperatura mocno spadała, o tej porze roku wciąż oscylowała wokół dwudziestu stopni. W ciągu dnia polowałyśmy na tebo, a w nocy rozbijałyśmy obóz złożony z dwóch prostych namiotów bez wygód i paliłyśmy ognisko, nad którym piekłyśmy chleb i mięso. Królowa była w siódmym niebie. Amenia miała rację - powrót do prostego, niewymagającego życia i skupienie na zaspokojeniu podstawowych potrzeb koniecznych do przetrwania to było to, czego teraz potrzebowałam. A liczyłam, że po powrocie przybędzie mi jeszcze jeden powód do radości. 

Siedziałyśmy na skórzanych pledach rozłożonych na piasku, między nami płonęło ognisko, na którym skwierczały resztki spalonych na węgiel bułek. Słońce już dawno schowało się za wydmami, ale tuż nad horyzontem malowała się jeszcze cieniutka, pomarańczowa linia. 

- Pojutrze historia z cyklu „bogata, uprzywilejowana arystokratka urządza sobie survival na pustyni, bo ma za dużo złota i wolnego czasu” dobiegnie końca. Jak sobie z tym poradzisz? 

Ach, nie mogła schować do kieszeni tej swojej kpiny nawet na jedno zdanie. W odpowiedzi cisnęłam w nią tym, co akurat miałam pod ręką; czarownica nie zdążyła się przesunąć i rękawica ze smoczej skóry pacnęła ją w ramię. 

- Niedługo, jeśli Izyda pozwoli, stanę się jeszcze bardziej uprzywilejowana - odparłam cicho, nie mogąc powstrzymać uśmiechu próbującego wkraść się na usta. 

Patrzyłyśmy na siebie przez dłuższą chwilę, ale Amenia w mig pojęła moją - niezbyt zresztą enigmatyczną - wypowiedź. Wybuchnęła śmiechem i pochwyciła rękawicę, żeby ją do mnie odrzucić. 

- Czyli wracasz do starego, nudnego życia - westchnęła z udawanym rozczarowaniem, choć dało się w tym usłyszeć nutkę radości. 

- Życie matki nie musi być nudne. Poza tym jestem królową, muszę rodzić dzieci. 

- Innym słowem, to, przed czym uciekałaś dwadzieścia lat temu, teraz chętnie się temu podporządkowujesz. 

Sapnęłam niecierpliwie. Rozmowy z Amenią właśnie takie były - nienawidziłam ich i wielbiałam je w równym stopniu tak samo. Chyba jako jedyna ze wszystkich otaczających mnie osób mówiła wszystko tak, jak czuła, nie czyniąc przy tym bolesnych złośliwości. Wiedziałam, że zawsze odpowie szczerze, ale musiałam liczyć się z trudnymi do przełknięcia argumentami. 

- Właśnie to miałam na myśli, mówiąc, że tego nie rozumiesz - sarknęłam. - Życie typowej żony kręciło się wokół pustych imprez i bezsensownego wypluwania z siebie kolejnych dzieci, ale jedno ani drugie nie łączyło się z realną władzą. Malfoyowie od pokoleń przeważnie mają tylko jedno dziecko, a ród Blacków rozmnaża się na potęgę, ale jedni i drudzy mają w Wielkiej Brytanii jednakowe znaczenie. Ale kiedy zasiadasz na tronie, im masz więcej synów, tym twoja pozycja jest bardziej stabilna. W innym razie dookoła kręci się mnóstwo twoich braci, sióstr, kuzynów, innych pociotków gotowych strącić cię z tronu. 

- Tak, jak ty strąciłaś Zivit - dokończyła. - To po to przygarnęłaś Totmesa. 

Nie zapytała. Stwierdziła. W pierwszym odruchu miałam chęć wstać i ją uderzyć. Imię siostry działało na mnie jak płachta na byka, zwłaszcza w jej ustach, to pragnienie uleciało wraz z pojawieniem się innej myśli. Czy tak będzie już zawsze? Czy postąpiłam słusznie, inaczej niż Voldemort pozwalając żyć swojej rodzinie? Czy ich życie było mniej istotne od władzy nad Kemmhyt? Cofnęłam się pamięcią do dnia swojej koronacji i do wzruszenia, które wtedy wypełniło moje serce na widok szczerej radości poddanych. A wtedy byłam przecież zupełnie nieopierzonym pisklęciem. Miałam wtedy tak powierzchowne poglądy na temat noszenia korony i dopiero z czasem przekonałam się, że nie dźwigałam ozdoby, a brzemię. Odpowiedzialność za dobrostan i życie tylu ludzi. Nie chodziło wcale o to, by oni mnie kochali i wiwatowali, kiedy królewski powóz jechał ulicami miasta. Czy już zawsze będę się zastanawiać: a może lepiej byłoby dla nich, gdyby to Zivit zasiadła na tronie zamiast mnie? 

Czasu nie dało się cofnąć. Zivit nie żyła. Śmierciożercy zadomowili się w Kemmhyt. Mogłam jedynie próbować szyć z tego na bieżąco, tak, jak potrafiłam najlepiej. 

Wróciłyśmy dokładnie po siedmiu dniach nieobecności. Ten tuzin guźców, który ze sobą przyniosłyśmy, był niespecjalnie dużym zastrzykiem gotówki z perspektywy wydatków, które szykowały się na kolejny kwartał, ale stanowił jakiekolwiek wytłumaczenie na naszą niecodzienną nieobecność. Przynajmniej w oczach Czarnego Pana, ale kiedy moje przypuszczenia ostatecznie się potwierdziły, resztki obaw prysły jak bańka mydlana. 

A jednak nie był zły. Siedział w gabinecie i pilnie notował, zajęty swoimi sprawami. Temat Snape’a i Slughorna odszedł w zapomnienie, jak gdyby to nigdy się nie wydarzyło, a jednak wciąż źle się z tym czułam, rozdarta między sentymentem a świadomością sabotowania własnego męża. Natomiast z nutką rozbawienia opowiedział mi o misji, jaką zlecił na ten rok synowi Lucjusza. 

- Naprawdę wierzysz, że ten chłopak zdoła zabić Dumbledore’a? - zapytałam. 

Stałam oparta o gablotkę naprzeciwko i podjadałam daktyle. 

- Ani trochę - odparł, nie podnosząc głowy znad pergaminu. - Ale jeżeli chłopak przy okazji może się wprawić… może okaże się bardziej przydatny niż jego ojciec. A Dumbledore… To jest zadanie Snape’a. 

- Oby tym razem nie zawiódł. 

Nie odpowiedział. Pióro, które do tej pory skrzypiało równomiernie, przerywane jedynie momentem zanurzenia stalówki w kałamażu, zamilkło. Czarny Pan rozmyślał. Poczułam delikatny, nieprzyjemny skurcz w podbrzuszu, spodziewając się, że jednak wróci do Slughorna, ale nie. Uniósł głowę i spojrzał na mnie dziwnie zmrużonymi, przenikliwymi oczami. 

- Jak ci się wydaje, czy Snape może żywić do mnie urazę po tym, jak zabiłem tę szlamę? 

Pytanie, jak i ton, jakim je zadał, wydało mi się tak abstrakcyjne, że nie miałam pojęcia, czego dotyczyło. Teraz i ja zmrużyłam oczy. 

- Jaką szlamę? 

- Szlamę, matkę Pottera. 

- Dlaczego pytasz? 

- Snape ją “kochał”. Przynajmniej tak twierdził. Poprosił mnie, bym darował jej życie, ale wybrała śmierć. Snape nigdy nie poruszył tego tematu. 

- Trudno powiedzieć, minęło tyle lat… - zawiesiłam głos i sama zaczęłam dumać. Ja przez trzynaście lat czekałam na Czarnego Pana, choć miałam wiele pokus. Ale wiedziałam, że on mógł powrócić. A matka Pottera była nieodwracalnie martwa. Zresztą nawet gdyby ocalała, miała męża i dziecko. Może Snape miał nadzieję, że jeśli oni zginą, ona zechce z nim być? Najwidoczniej nie zechciała, skoro wybrała śmierć. - Możliwe, że naprawdę ją kochał. Ale z drugiej strony w takim przypadku wierność temu, w co się wierzy, ma chyba więcej do powiedzenia. W końcu to szlama. 

- Tobie nie przeszkadzał mój status krwi - rzekł, a jego brwi drgnęły prowokująco. 

- To zupełnie inna sprawa. Matka Pottera pochodziła od mugoli, a ty ze starego, czarodziejskiego rodu. Możemy zostawić na moment temat Pottera? Nieustannie o nim mówisz. Nie-us-tan-nie. Chciałabym ci o czymś powiedzieć. 

W spojrzeniu, które mi posłał, rozbłysło na czerwono niezbyt przyjemne ostrzeżenie. 

- Ponieważ, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, jest to dość istotny temat - wycedził i w nerwach chwycił za pióro. - Mam na głowie nieco więcej niż nieprzerwany ciąg świętowania. 

Westchnęłam, trochę zła na samą siebie. Odłożyłam miseczkę z daktylami i podeszłam, żeby usiąść mu na kolanach; nie strącił mnie, ale cały się spiął pod wpływem mojego dotyku, a zmarszczone czoło i przymrużone oczy nie zwiastowały niczego dobrego. 

- Oj, nie denerwuj się - odezwałam się nieco marudnie. - Niedługo możemy mieć jeszcze jeden powód do świętowania. Ale ten, myślę, że cię ucieszy. 

Obdarzył mnie łaskawym, pełnym satysfakcji uśmiechem, a ramiona oplotły się wokół mojej talii jak dwa czarne węże. 

- Czas najwyższy - wysyczał. 

Złapał mnie za kark i przyciągnął bliżej, tak, by móc pochwycić moje usta w niezbyt delikatnym pocałunku. 

- A, jeszcze jedno, pewnie się ucieszysz - dodał po chwili, nie kryjąc złośliwości. - W poprzedni poniedziałek Silas ujawnił się z magią. Transmutował Nadirę w świnię, wzbudzając wśród części dworu popłoch. Wielka szkoda, że cię to ominęło, ale jestem pewien, że na pustyni z El Bani miałaś ciekawsze widowiska… 

Poderwałam się na nogi, równie zasmucona, co wściekła i, co najgorsze, wcale nie na niego, a na siebie. A Voldemort zaczął się śmiać. 

- Żartujesz sobie ze mnie! - nie byłam pewna, czy zapytałam, czy rzuciłam oskarżenie. 

- Sama idź i zobacz. 

Natychmiast wyszłam, odprowadzona wzrokiem niemal płonącym triumfem. Istotnie natychmiast pobiegłam do komnat, w których przez większość dnia przebywali chłopcy, a przez głowę przewijały mi się setki oskarżeń. Jak to możliwe, że od samego początku wykazywał się wobec dzieci godnym podziwu lekceważeniem, a to właśnie jakiś cudem przed nim - właśnie przed nim - Silas postanowił pierwszy raz czarować. 

Nie, z całą pewnością robił sobie ze mnie żarty. 

A jednak nie. 

Kiedy wpadłam, pierwsze, co zobaczyłam, to lewitujące krzesło, a zaraz potem Silasa siedzącego na podłodze. Sekundę później drewniany klocek wystrzelił w stronę drzwi z taką siłą, że musiałam odskoczyć na bok. Dziecięcy śmiech wypełnił cały pokój i jeszcze jeden klocek wyleciał w powietrze, ale tym razem prosto w stronę Nadiry. Nie wyglądała na zaskoczoną, za to na jej twarzy przybył drugi siniak. Rzeczywiście Voldemort nie skłamał. Pierwszy raz nie minął się z prawdą ani o cal, a musiał użyć tego po to, żeby zrobić mi na złość. 

Przecież nie byłby sobą. 

Minęła mi pierwsza złość i naturalnie nie posiadałam się z radości. Rzadko się zdarza, że dziecko, które nie osiągnęło roku, tak przemyślanie władało magią, ale z drugiej strony  ani trochę mnie to nie dziwiło. Silas był jego nieodrodnym synem. Inaczej nie mogło się stać. Od tamtego dnia starałam się spędzać jak najwięcej czasu w pokojach chłopców, licząc, że i Totmes wkrótce sam zacznie przejawiać magiczne zdolności, ale nic takiego się nie działo. Podczas gdy on pakował sobie zabawki do ust, Silas notorycznie transmutował włosy Nadiry w pęk cukinii. Wiedziałam, że miał jeszcze dużo czasu, ale wtedy w moim sercu zakiełkowało pierwsze ziarno niepokoju - a co, jeśli Totmes okaże się charłakiem? 

Przez kolejne dni moje myśli krążyły w większości dookoła dzieci - tych na świecie i tego w moim łonie. Słodko-gorzkie uczucia przechodziły mnie falami, raz napędzając do działania, raz przykuwając do łóżka na długie godziny w ciągu dnia, a ja starałam się im poddawać. Najwyraźniej w tym momencie organizm tego potrzebował. O ciąży nie powiadomiłam nikogo. Było zbyt wcześnie na ogłaszanie radosnej nowiny. 

Heather prędko zauważyła, że coś się zmieniła. Ona wiedziała wszystko, więc spodziewałam się, że prędzej czy później pojawi się w moich komnatach, kiedy wszyscy będą zajęci swoimi sprawami, najpewniej rano albo późnym wieczorem i rzuci jakąś sugestywną uwagę, dając do zrozumienia, że wie. 

I dokładnie tak stało się jakiś tydzień po moim powrocie z wyprawy na pustynię. Czesałam perukę, już prawie gotowa do spania, świeżo wykąpana i w nocnej szacie, kiedy rozległo się cichutkie pukanie do drzwi. Tylko dwie osoby miały tutaj wstęp - Czarny Pan przeważnie nie pukał, tylko zjawiał się jak gdyby nigdy nic, zazwyczaj bez ostrzeżenia, a jeśli pukał, to nie w ten sposób. 

Weszła natychmiast po usłyszeniu zaproszenia. Najpierw wsunęła do środka głowę, dopiero później weszła reszta ciała. Na widok jej potarganego dziennego stroju i zbyt dużego przerażenia, nieadekwatnego do wieści o ciąży swojej królowej, natychmiast wstałam. 

- O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. 

Zamknęła za sobą dokładnie drzwi i głośno przełknęła ślinę. 

- Moja pani, lepiej usiądź. - Oczywiście nie posłuchałam. - Pani wuj Ahmed i jego najstarszy syn… oni nie żyją. 

 

~*~

 

Tak mnie coś zupełnie spontanicznie tchnęła podczas urlopu, siadłam i napisałam rozdział. A pamiętam, że baaardzo ciężko było mi się za niego zabrać. Najwidoczniej potrzebowałam dłuższej przerwy, żeby odzyskać serce do tej historii. Ale ze mną to wiadomo, jak jest - mogę mieć przerwę nawet długi, długi czas, ale ostatecznie i tak coś napiszę i wrzucę. Tym bardziej, że do końca tego opowiadania zostało już naprawdę bardzo niewiele. :)