13 lipca 2012

Rozdział 68

         Leciałam naprawdę bardzo długo, byłam wykończona, lecz uparcie pokonywałam milę za milą, kierując się małą mapką, którą również bardzo dokładnie opisałam. Czułam, jak klimat zmienia się z godziny na godzinę. Zrobiłam sobie krótki postój gdzieś w Iraku, tak mi się wydaje. Ale tylko na chwilkę, aby się wyciszyć. Takie prędkie loty nie są zdrowe. Gwałtowne zmiany czasu, mimo że niewielkie, są bardzo niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, jak bardzo męczą. Rozpaliłam różdżką ogień, aby usmażyć rybę, którą ze sobą zabrałam. Musiałam na nowo przywyknąć do trudnych warunków, choć wiedziałam, że będzie mi łatwiej, ponieważ już żyłam w podobnym klimacie, żywiąc się byle czym i nadkładając słuszność planu nad moje potrzeby.
Leżałam przy płonącym ognisku po spożyciu raczej średnio smakowitej ryby i patrzyłam w gwiazdy. Czułam, że marnuję czas, siedząc tak, ale musiałam się wyciszyć. Wyciszyć i uspokoić, zanim wyruszę w dalszą drogę. Tak bardzo zatęskniłam za Czarnym Panem, że poczułam, jak żołądek skręca mi się boleśnie, do oczu zaś napływają mi palące łzy. Tak bardzo chciałam, żeby tu ze mną był cały i zdrowy, wszystko jedno, w jakiej formie. Zabiłabym, aby móc go odzyskać.

         Wyruszyłam po godzinie. Całkowicie zatarłam ze sobą ślady i wzbiłam się w pachnące nocą i chłodem powietrze. Zaznaczyłam na niej miejsca, w których przebywaliśmy z Czarnym Panem. Niestety, czy to rozpadająca się chata, jaskinia czy pub, niczego nie znalazłam. Nawet najmniejszej, najdrobniejszej informacji. Całymi nocami biegałam po lasach, wzywając go głośno po imieniu, ale odpowiadało mi tylko echo. A dni mijały. Po iluś tygodniach straciłam poczucie czasu. Żyłam z dala od ludzi, nie dbałam o siebie, jadłam głównie to, co udało mi się ukraść lub znaleźć. Miałam złoto, ale wkroczenie do miasta lub wsi w ciągu dnia nie było zbyt rozsądne. Kiedy słońce wschodziło wysoko na niebie, przeważnie spałam ukryta w lesie lub starych, rozpadających się ruinach. Codziennie cierpiałam, ponieważ szczerze nienawidziłam tego kraju, a byłam zmuszona w nim przebywać. Już nie mogłam doczekać się wizyty na Syberii. Owszem, było to miejsce całkowicie mi nieznane, ale wiązałam z nim większe nadzieje. W końcu mieszkało tam o wiele mniej ludzi, klimat był nieporównywalnie cięższy i niebezpieczniejszy. Gdy o tym myślałam, czułam podniecenie, ale i strach. Nie byłam pewna, czy dam sobie radę w tak trudnym zakątku świata, ale cóż miałam do stracenia? W końcu w Indiach przebywałam z musu, wolałam znosić utrudnienia związane z fizycznością, niż cierpieć psychicznie. Dlatego wiele, wiele tygodni po moim odlocie z Egiptu, wyruszyłam na Syberię. Było to tak rozległe miejsce, że z początku  czułam się niesamowicie obezwładniona i bezbronna. Ale przecież musiałam wziąć się w garść i w końcu zabrać się do pracy. Było tutaj nieprzyzwoicie zimno, dlatego błogosławiłam gruby płaszcz i futro, które ze sobą zabrałam. Sypiałam głównie w lasach lub budowałam sobie prowizoryczne schronienie z tego, co akurat miałam pod ręką. Nie ukrywam, było mi o wiele ciężej, niż w Indiach, ale przecież miałam różdżkę. Gdyby nie ona, zamarzłabym na kość albo umarła z głodu. To dziwne, ale lepiej znosiłam szkołę przetrwania na Syberii niż w Indiach. Kiedy brnęłam przez śniegi i błota, czułam, jak napełnia mnie moc. Byłam silniejsza psychicznie z każdą przebytą milą. Niestety. Tutaj również nie wyczułam choćby krztyny czarnej magii. Z rzadko napotkanymi na swój drodze tubylcami niezwykle trudno mi było dogadać się, ale z ich umysłów mogłam wyczytać to i owo. Nie zauważyłam jednak niczego, co odbiegałoby choć odrobinę od normalności. Z żalem musiałam stwierdzić, że Czarnego Pana tutaj nie było. Dlatego powoli zaczęłam snuć plany odwiedzenia Peru. Tego miejsca bałam się najbardziej. Magia była tam niesamowicie rozwinięta, a ludzie, mimo że tan intensywnie nawracani na chrześcijaństwo, w głębi serca pozostawali przy swoich dawnych religiach. Potęga Czarnego Pana dotarła także i do Nowego Świata, choć Amerykanie raczej nie mieszali się w europejskie problemy. Zapewne uważali, że skoro nasze kontynenty dzieli wielka, szara masa wody zwana oceanem, to są bezpieczni. Voldemort wielokrotnie za czasów swojej potęgi odwiedzał obie Ameryki, ale po prostu uznał za stosowne nie dzielić się tą informacją z mieszkańcami.
         Jedynym kłopotem w dotarciu do Peru był transport. Nie mogłam się teleportować, ponieważ odległość była zbyt duża, proszek Fiuu nie wchodził w rachubę, po latający dywan musiałabym wrócić do Egiptu, a lot… Na samą myśl o przeleceniu nad oceanem dostawałam gęsiej skórki. Morze Śródziemne czy kanał La Manche to co innego. Za to ocean… Przerażająco wielki, granatowy i bardzo, bardzo głęboki. Już nie mówiąc o strasznych, morskich stworach. Nie mogłam o tym myśleć, przecież gdybym wpadła do wody z wyczerpania, już nic ani nikt nie mógłby mi pomóc. Miotła czy dywan to co innego, ale jak miałam je zdobyć, będą zupełnie sama po środku syberyjskiego pustkowia? Pozostało mi jedno. Bardzo nie chciałam tego robić, ale musiałam. To była ostateczność.

         Dwa dni zajęła mi podróż do Hiszpanii. Musiałam kilka razy przystać, aby się nie zmęczyć, ponieważ chciałam być w pełni sił. Poza tym czekała mnie ciężka podróż. Nocą włamałam się na statek płynący do Nowego Orleanu. Było mi naprawdę obojętne, do którego miasta mnie on powiedzie. Musiałam tylko jakoś przeżyć wyprawę przez ocean. Na wszelki wypadek rzuciłam na siebie Zaklęcie Kameleona, aby nikt mnie nie rozpoznał. W końcu to mugolski statek. Albo raczej stara łódź; wolałam wybrać coś uboższego, ponieważ było mniej strzeżone. Poza tym czułam się bezpieczniej w miejscach mało zaludnionych. Dlatego ukryłam się w jakiejś komórce, gdzie nikt nie powinien zaglądać i zapadłam w sen. Ale nie był to taki zwyczajny sen. Wypiłam specjalny eliksir, jeden z tych, które zabrałam ze sobą na wyprawę. Ogarnął mnie dziwny stan, zupełnie jakby moje funkcje życiowe zostały wstrzymane, ale ja sama słyszałam to, co działo się na statku. Z drugiej strony oczami wyobraźni widziałam jakieś obrazy, zupełnie jak sny, których nie mogłam kontrolować. I w takim stanie miałam przetrwać tę trudną podróż. Bardzo nie chciałam płynąć na tamten kontynent, ale wiązałam z nim tyle nadziei… Musiałam to przetrwać.
         Nie mam pojęcia, jak długo płynęliśmy. Ile godzin, ile dni… statek skakał na falach lub kołysał się we wszystkie strony, ale muszę powiedzieć, że podobało mi się to. Przez jakiś czas, wydaje mi się, że natrafiliśmy na sztorm, lecz nie trwało to długo. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam odgłosy miasta. Kiedy weszłam schodami na podkład, całe ciało miałam jeszcze mocno zastałe, ale to powinno za kilka godzin ustąpić. Był dzień. Port pełen statków osobowych ogrzany był przez gorące promienie słońca. Zamknięta w całkowitym mroku przez nieokreśloną liczbę czasu, zmrużyłam oczy, które zaszły mi łzami. Ludzie, którzy wałęsali się tutaj, mieli naprawdę różne kolory skóry. Od bladych, kościstych europejczyków, opalonych, umięśnionych Latynosów, przez skośnookich, żółtawych Japonek, po czarnych jak noc Afrykańczyków. Przez kilka minut obserwowałam ich, podziwiając stroje i zachowania. Musieli to być mugole, ponieważ nie czułam ani odrobiny magii, kiedy nieświadomie mijali mnie. Tutaj nie musiałam szukać choćby śladu po Czarnym Panu, takie miejsca jak to interesowały go najmniej. Nie lubił zaludnionych, nowoczesnych miejscowości. Dlatego natychmiast wzniosłam się w powietrze i wyciągnęłam mapę. Nie mogłam czekać ani chwili dłużej. Poza tym… tęskniłam za Egiptem. Tutaj również było ciepło, ale charakterystyczny klimat tego państwa był ważniejszy, niż słońce i wysoka temperatura.
         Leciałam bardzo długo, głównie dlatego, że pierwszy raz odwiedziłam Nowy Świat. Unosiłam się w powietrzu bardzo wysoko nad lądem, więc widziałam jedynie ziemię, szaroniebieskie wstęgi nikłych rzeczek, wioski i, od czasu do czasu, miasta. Ludzie wyglądali jak maleńkie, czarne punkciki. Byłam niezwykle zmęczona, ponieważ musiałam lecieć w nocy. Ale odnalezienie Lorda Voldemorta było ważniejsze niż moje dobre samopoczucie. Dlatego zignorowałam głód oraz wycieńczenie. Chociaż powieki mi ciążyły, powietrze było jakoś dziwacznie gęste i gorące, na ciało zaś zadziałała grawitacja. W głowie mi wirowało, wiatr targał moje włosy. Zaraz, zaraz… czy ja spadam…?

*

         Kiedy otworzyłam oczy, każdy centymetr mojego ciała bolał mnie nieznośnie. Na samym początku nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję i co się stało. Dopiero po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był lot późną nocą. Fala przerażenia przeszyła mnie na wskroś, a ja sama usiadłam gwałtownie. Zaklęcie Kameleona przestało działać zapewne z chwilą, kiedy uderzyłam o ziemię. Znajdowałam się w jakimś mrocznym pomieszczeniu, moje nogi nakryte były jakimś kolorowym kocem. Byłam sama. Albo tak mi się zdawało. Gdzieś w oddali zapłonęło światło świecy, a tuż nad nimi dostrzegłam jakąś ciemną twarz. Twarz kobiety. Wyglądała tak, jakby pochodziła z jakiegoś starożytnego plemienia. Jej wylękniony wzrok brązowych, wielkich oczu pozwolił mi przez moment poczuć przewagę, która zdominowała zdezorientowanie, ale tylko przez chwilę, dopóki do ciemnego pomieszczenia nie weszło dwóch mężczyzn. Obaj nieśli płonące mocnym światłem pochodnie, na plecach mieli przytwierdzone do skórzanych pasów miecze. Odczułam niepokój, widząc to, postanowiłam jednak nie dać tego po sobie poznać.
Jeden z nich wypowiedział kilka słów w nieznanym dla mnie języku, a kobieta pokiwała gorliwie głową. Mówili po hiszpańsku, a ja nie rozumiałam z tego zupełnie nic. Niższy z dwójki mężczyzn podszedł do mnie i przemówił, wskazując na swoją pierś:
- Javier Amido.
Zrozumiałam, że się przedstawia, więc ja postanowiłam zrobić to samo.
- Sarah Prince.
Uznałam, że najlepiej będzie stworzyć sobie zupełnie nową, nieskalaną i nic nieznaczącą tożsamość. Trójka tubylców popatrzyła po sobie, po czym zaczęła zadawać mi pytania tak szybko, że nawet gdybym dobrze znała język hiszpański, miałaby trudności ze zrozumieniem ich słów.
- Nie rozumiem! Nic nie rozumiem, nie mówię po hiszpańsku! – powiedziałam głośno i wyraźnie. Wolałam używać języka angielskiego, ponieważ istniała większa szansa, że choć trochę mnie zrozumieją. – Czy możecie mi powiedzieć, gdzie jestem? Która godzina? Muszę czym prędzej ruszyć w dalszą drogę.
Chciałam wstać, ale jeden z mężczyzn doskoczył do mnie i popchnął z powrotem na koc. Burknął coś w stronę towarzysza, który opuścił pomieszczenie. Wrócił jednak stosunkowo szybko, prowadząc ze sobą trzeciego mężczyznę z wielkim, złotym kolczykiem w nosie. Kiedy uklęknął przy mnie, zauważyłam jego ciemne, brudne dredy sięgające pasa.
- Ja znać wasza mowa – rzekł głębokim basem. – I będę tłumaczył. Co robisz w naszych stronach?
- Zgubiłam się – odpowiedziałam głośno i wyraźnie, aby wszystko zrozumiał. – Możesz mi powiedzieć, w którą stronę mam się udać, aby dotrzeć do Peru? To bardzo ważne.
- Nasz medyk nie pozwolił się tobie ruszać stąd, dopóki nie wydobrzejesz. Musisz codziennie przyjmować ten eliksir, ponieważ… to podejrzane… ale twoje ciało miało zupełnie inny czas niż jest teraz.
Rozumiałam, o co mu chodziło, choć określił mój stan dość nieprecyzyjnie. Tak szybki lot zaburza funkcje w organizmie. To wszystko przez zmianę czasu. Chodź tutaj był minimalny, czułam się fatalnie. Odpoczęłam już nieco i chciałam wyruszyć w dalszą podróż, choć ciekawość już powoli przejmowała kontrolę nade mną. Musiałam zobaczyć ich osadę. Odwiedziłam już całe mnóstwo miejsc na świecie, lecz, jak dotąd, nie spotkałam tak… dzikich ludzi na swojej drodze. Zapragnęłam wyjść w końcu na zewnątrz.
- No dobrze, a gdzie my w ogóle jesteśmy? – zapytałam.
Mężczyzna podszedł do wielkiej, skórzanej mapy, której uprzednio nie zauważyłam i wskazał mi miejsce pośród wielkich, wilgotnych lasów brazylijskich, niedaleko rzeki podpisanej nazwą Purus. A to oznaczało, że byłam już naprawdę blisko celu, ale przecież nie musiałam już teraz ruszać w dalszą drogę. Mogłam poszukać jakichś informacji o Czarnym Panu tutaj. Musiałam tylko dowiedzieć się, czy mam do czynienia z czarodziejami. Ale takimi prawdziwymi, nie z jakimiś kapłanami czy szamanami, którzy igrali jedynie z wyobraźnią widzów, a żadnych czarów w ich poczynaniach nie było. Dlatego zakaszlałam cicho, zastanawiając się usilnie, jak skierować rozmowę na ten temat. Uznałam, że jeżeli są prawdziwymi magami, to wyczują, iż stosuję legilimencji i mogą poczuć się urażeni. Na szczęście mężczyzna, który znał angielski, jako pierwszy zapytał mnie:
- Czy ty dostała się tu, lecąc? Czy teleportacja? Nie było przy tobie dywanu.
- Teleportacja – skłamałam. Stwierdziłam, że rozsądniej będzie udawać normalną czarownicę. Lot bez miotły, dywanu, hipogryfa, testrala, smoka czy innego latającego przedmiotu lub stworzenia to coś rzadko spotykanego, nawet w świecie czarodziejów. Zgromadzeni w komnacie mężczyźni przestali na mnie dziwnie patrzeć, kiedy ich przyjaciel przetłumaczył im to, co powiedziałam. Twarz kobiety zaś była nadal nieprzenikniona. Nie zważając na jej dziwny wzrok, ciągnęłam: - Mógłbyś mi powiedzieć o Nowym Świecie? O mrocznej mocy, która stamtąd pochodzi? Poszukuję jej. Musimy zniszczyć jej źródło.
- Ja nie wiedzieć dużo, tłumaczy tylko – odparł mężczyzna bez choćby cienia zakłopotania. – Ale zapyta swojego mistrza.
Opuścił ciemny pokój, aby po chwili przyprowadzić ubranego w włóczkowe, bajecznie kolorowe koce mężczyznę. Jego ciemna twarz pokryta była czerwonymi i czarnymi malowidłami, w obu uszach miał złote, ciężkie kolczyki, a łysina lśniła w świetle świec i pochodni.
- To nasz mistrz, pozwala ci tutaj zostać, dopóki chorujesz – odezwał się tłumacz. – Powiedział, że nigdy nie widział wielkiej mocy. Ale dużo słyszał i może ci opowiedzieć, jeśli chcesz.
Mistrz usiadł na piętach bardzo blisko mnie; dopiero teraz spostrzegłam, jak bardzo był stary i zmęczony. Jego surową, ciemną warz pokrywały zmarszczki, pod wielkimi, błyszczącymi oczami miał cienie. Zaczął mówić cichym, ochrypłym głosem, ale ja nie zrozumiałam z tego ani słowa. Dopiero po chwili, kiedy w końcu umilkł, jego towarzysz przetłumaczył mi to, co powiedział:
- Ciemna moc umilkła w Nowym Świecie na wiele lat. I wciąż milczy. Lecz dawno temu wielu czarodziejów uciekało tutaj, aby schronić się przed nią. Było mnóstwo śmierci i mnóstwo zła. Nikt nie wie do dziś, czym ta moc była. Mówi się, że to mężczyzna straszny, wielki i biały. Każdy, kto spojrzał w jego oczy, natychmiast padał martwy. Teraz nikt o tym nic nie słyszy, mamy swoje problemy, by martwić się tym. I ty też powinnaś wrócić do domu, bo mocy już nie ma. Tak rzekł mistrz i ma nadzieję, że wróci do zdrowia bardzo szybko.
Przywódca plemienia skłonił lekko głowę w moim kierunku, co oznaczało, że zamierza odejść. Kiedy się odkłoniłam, w stał i opuścił pomieszczenie, nie patrząc na mnie więcej. Tłumacz polecił mi przespać się jeszcze krótką chwilę, po czym również wyszedł wraz ze swoimi towarzyszami, pozostawiając przy mnie milczącą, beznamiętną kobietę ze świecą. Niewiele zrozumiałam z mowy mistrza. Oczywiście fakt, iż słyszeli o Czarnym Panu wcale mnie nie zdziwił. Tylko trochę zawiodłam się, że niczego więcej, co sama wiedziałam, się nie dowiedziałam.

~*~


         Szczerze mówiąc, to do onetowskich problemów już przywykłam, ale żebym ja szablon godzinę ładowała… to już gruba przesada. Dlatego stara grafika jest i na razie nie zamierzam jej zmieniać. Już niedługo z powrotem do fabuły HP powracam, ale jeszcze kilka rozdziałów musicie się pomęczyć. Tak sobie pomyślałam. Ja mieszkam na Podkarpaciu… czy ktoś z Was też? Jeżdżę ostatnimi czasy dużo na zdjęcia. Dlatego możemy się zobaczyć. Taki pomysł. Dedykacja dla Atramentowej :*