20 sierpnia 2012

Rozdział 70

         Kręcił się po mrocznej, w ogóle nieoświetlonej sypialni. Czuł się po części poirytowany i bardzo zafrasowany. Igrał z ogniem, doskonale o tym wiedział, lecz czuł, że zwariuje, jeśli jakoś nie rozwiąże tej sytuacji. Dżahmes sprawiała wrażenie bardzo skrytej, zmieniła się po powrocie z podróży. Doszły do tego jeszcze informacje o wyjeździe Harry'ego Pottera do Hogwartu, które musiały ją niezwykle zdołować. Próbował wszystkiego, aby podnieść ją na duchu i się do niej zbliżyć, nawet postanowił pomóc jej w kontynuacji planu Czarnego Pana. Ale to niewiele dało, Dżahmes widziała tylko Lorda Voldemorta, tylko o nim myślała i robiła wszystko, aby wrócił. We wszystkim widziała czarną magię.
Tylko odważni zyskują wszystko, pomyślał i odetchnął głęboko. Opuścił komnatę i ruszył w stronę sypialni Dżahmes, przyświecając sobie różdżką, ponieważ korytarze były tak ciemne, że Nathir co jakiś czas ślizgał się i potykał na wypolerowanej podłodze. Zdawał sobie sprawę, że pora była już późna, ale musiał się z nią zobaczyć. Gdzieś za zakrętem dostrzegł błysk znikający w jednej z komnat. Poczuł ulgę, bo to światło musiało należeć do różdżki Dżahmes. Ruszył hyłkiem w jej stronę i zerknął przez uchylone drzwi.
Położyła się do zimnego, skrzętnie pościelonego łóżka. Była zmęczona po długiej, całodziennej podróży, wszystkie mięśnie mocno dawały jej o sobie znać. Kiedy złożyła głowę na poduszce, poczuła wszechogarniającą ulgę rozchodzącą się od karku, przez plecy, aż po same stopy. Zamknęła oczy, a przyjemna senność ogarnęła ją całą. Nathir wśliznął się do sypialni i skierował się w stronę łóżka. Usiadł na jego krawędzi i pogładził ją po włosach, po czym pochylił się i złożył czuły pocałunek na jej karku. Dżahmes natychmiast zerwała się na równe nogi, senność opuściła ją momentalnie. Gdy ujrzała Qutajbaha, poczuła się osaczona, jej gość zaś wyglądał na uprzejmie zaskoczonego.
- Dlaczego zakradasz się do mojej komnaty? - zawołała, a jej głos poniósł się echem po rozległej sali. - Wyjdź! Wyjdź natychmiast!
Nie pozwoliła mu odejść do słowa. Było całkiem ciemno, więc nie mogła dostrzec wyrazu przerażenia malującego się na jego twarzy. Drzwi rozwarły się z hukiem, co oznaczało, że Dżahmes musiała być naprawdę wściekła. Nie chcąc jej bardziej zdenerwować, natychmiast wstał i opuścił pomieszczenie, czując się jeszcze gorzej niż przed wizytą. W głowie miał jeszcze większy chaos. Tłumaczył sobie, że Dżahmes mogła tak zareagować, ponieważ ją obudził, lecz obawiał się też, iż dziewczyna po prostu nie była gotowa na nowy związek. Gdzieś w jego głowie pojawił się cichy głosik.
Czy ona jest aby na pewno normalna?
Skarcił się w duchu za te myśli. Lecz drugi, głośniejszy i bardziej natarczywy głos odpowiedział wbrew jego woli.
Dziesięć lat czeka na mężczyznę, który najprawdopodobniej nie żyje. To chore.
Obsesja?
Nathir oparł się plecami o chłodną, chropowatą ścianę swojej sypialni, do której dotarł praktycznie po omacku. Nie mógł albo nie chciał dopuścić do siebie wiadomości, że Dżahmes widziała tylko Czarnego Pana. Pragnął czuć, że choć trochę zależy jej na nim.
Ale czy na prawdę chcesz być dla niej tylko ostatnią deską ratunku? Czy aby na pewno chcesz być tym "drugim"?
Zsunął się po ścianie plecami i objął kolana ramionami. Był rozbity między uczuciami a słusznością. Przecież Dżahmes-Meritamon nigdy nie poczuje do niego tego, co on czuł do niej. Kiedy rozmawiali, widział ten cień w jej dużych, szmaragdowozielonych oczach. Rzomawiali, ale ona myślała o nim.
A gdyby tak... gdyby tak użyć czarów...?
Eliksiru miłości? Albo gorzej: Imperiusa? Nie, nigdy nie zrobiłby jej takiego świństwa. Przecież to ingerowanie w naturę. Dżahmes była zła i nigdy się z tym nie kryła. Ale on nie zamierzał przechodzić na stronę ciemności. Lub przynajmniej nie chciał bawić się czyimiś uczuciami. Tak. Powinien zaakceptować jej wybór.

*

         Kiedy wyleciałam przez balkon w ciemną, chłodną noc, wciąż drżałam z oburzenia. Ubrana byłam w wieczorne szaty, ale nie stanowiło to dla mnie żadnej przeszkody, aby opuścić zamek i udać się na spacer po pustyni. To nic, że dopiero wróciłam i byłam wykończona. Musiałam ochłonąć.
Kiedy szłam szybko poprzez wysokie wydmy, piach przysypywał się międzu moimi palcami u stóp, gdy zapadłam się w nim aż po kostki. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, w głowie miałam gonitwę myśli. Chaos. Nie mogłam skupić się na niczym. Jak Nathir mógł wykorzystać moje dobre serce? Pozwoliłam mu zostać w domu należącym do mnie. W tych podłych czasach potrzebowałam kogokolwiek z zewnątrz, abym mogła z nim porozmawiać lub po prostu posiedzieć. Nic więcej. Żaden Śmierciożerca nie odwiedził mnie przez te wszystkie lata ani razu, mimo że wiedzieli, gdzie mnie szukać. Od bardzo wielu miesięcy nie dostałam nawet sowy, nie licząc tej, która przynosiła mi "Proroka Codziennego". Czułam się okropnie osamotniona. Uświadomiłam sobie, jak niewiele znaczyłam dla innych. Wyglądało na to, że Czarny Pan był jedyną osobą, której zależało na mnie bez względu na wszystko.
Szłam tak szybko, że serce po chwili marszu chciało mi się wyrwać z piersi. W końcu zatrzymałam się niespodziewanie. Stałam przez chwilę w bezruchu, dopiero jakąś minutę później opadłam na zimny, miękki piach. Czułam w sobie palącą pustkę. Od zawsze byłam raczej samotniczką. Nie lubiłam przebywać wśród ludzi, ale doszłam do wniosku, że byli mi oni koniecznie potrzebni chociażby tylko do tego, aby ich obserwować. Być niewidzialna, ale żyć wśród tych, którym dawno temu byłam potrzebna.
Położyłam się na piasku, a jego maleńkie ziarenka przykleiły się do mojego wilgotnego ciała. Jeszcze przez chwilę kłuło mnie w boku coś paskudnego, ale kiedy odetchnęłam kilkakrotnie pełną piersią, ból zaczął powoli ustępować. Patrząc w gwiazdy, którymi upstrzone było ciemnogranatowe, aksamitne niebo, zdałam sobie sprawę, e dzięki amgii, która odbyła sie już dawno temu, mam w sobie ten boski pierwiastek gwiezdny, niesamowity. Uniosłam dłoń, na której miałam małe otarcie, do którego również przykleiły się ziarenka piasku. Przecież mogłam odnosić rany, jak normalni ludzie, pociłam się, odczuwałam zmęczenie... tęsknotę... mogłam płakać i cieszyć się. Nie byłam potworem. Aczkolwiek... żyłam wiecznie. W ogóle się nie starzałam. Czas nie naruszył mnie ani trochę, jedyne, do czego się przyczynił, to do udoskonalenia. Moje ciało pod względem ułomności ludzkiej coraz mniej przypominało ciało człowieka. Niby było to coś, czego pragnęli chyba wszyscy śmiertelnicy, ale nie wiedzieli, z jakimi konsekwencjami się to wiąże. Osób, które zdecydował się na takie życie jest naprawdę niewiele, zapewne nie wiedzą też o swoim istnieniu, więc muszą być naprawdę samotne, nie mogąc zaufać nikomu ze strachu przed wydaniem zbrodni, które popełniono dla stworzenia horkruksów. A im więcej ich nie posiada, tym uzyskuje się większą moc. Przynajmniej tak stało się z Lordem Voldemorte
m. Ktoś musi kontynuować jego plan. A kto nadaje się do tego najlepiej? Naturalnie, poza samym Czarnym Panem. Oczywiście ja.
         Kiedy wstałam, czułam się już nieco lepiej. Wiedziałam, że z Nathirem nigdy mi się nie uda. Nie uda mi się z żadnym mężczyzną, ponieważ zawsze będę wierzyć w powrót Voldemorta. Byłam tylko jego, do szczęścia nie potrzebowałam żadnego innego towarzysza. I było dla mnie bez znaczenia, czy Czarny Pan żyje czy nie. Głęboko w sercu czułam czasami paraliżujący strach, któremu nie pozwalałam przedostać się do głowy. Że Lord Voldemort na prawdę nie żyje i mogłam spędzić tę wieczność bez niego, jak samotna gwiazda pośród zimnej, bezdusznej otchłani kosmosu.

*

         Zbliżało się Boże Narodzienie. Nie obchodziłam go, lecz podświadomie wciąż kierowałam się datami staerj wiary. Cóż, mam proste wyjaśnienie. Były łatwiejsze do zapamiętania i było ich mniej.
         Nathira nie chciałam oglądać. Przynajmniej jak na razie. Uciekałam przed nim, choć sama przed sobą bałam się do tego przyznać. Dlatego spędzałam mnóstwo czasu w świątyni Anubisa. Był to bóg śmierci, prawdziwy, mroczny i silny, aczkolwiek sprawiedliwy, co różniło go bardzo os Setha, pana mroku i podziemnego zła. Moją boginią była Bastet, przynajmniej tak mi się wydawało w obecnej chwili. Strzegła i ochraniała, jak matka. Lecz teraz potrzebowałam pomocy Anubisa.
         Lubiłam siadać na marmurowych stopniach tuż przy posągu mego boga. Nie modliłam się, nie śpiewałam ani nie tańczyłam... Nie chciałam także towarzystwa żadnej kapłanki. Przesiadywałam przy alabastrowo białym posągu całe dnie i mówiłam doń, jakby był żywą osobą, co jakiś czas milkłam, patrząc z uwielbieniem na jego psią twarz pokrytą złotem oraz wysadzane rubinami podium. Coś naprawdę bajecznego. Heather patrzyła na mnie, jakbym była na coś śmiertelnie chora i pozostało mi niewiele czasu. Ale nie musiała się o mnie obawiać. Przynajmniej pod względem fizycznym.
- Panie mój, mamy rok 1991, a właściwie już go kończymy - mówiłam szybko, jak w gorączce. Moja pierś falowała w niespokojnym oddechu. - Ja... ja już nie wiem, co mam robić. Szukam go wszędzie, ale nigdzie nie mogę znaleźć... nic, żadnej plotki nawet.
Ukryłam twarz w drżących dłoniach i wybuchnęłam płaczem. Już dawno nie pozwoliłam sobie na taką chwilę słabości, lecz teraz, kiedy gorące łzy płynęły ciurkiem po moich policzkach, a ramionami wstrząsały dreszcze, poczułam ulgę. Odetchnęłm kilkakrotnie i przełknęłam głośno łzy, a skurcz w gardle zelżał nieco. Anubis jednak milczał, wciąż idealnie chłodny i doskonały, zupełnie niewzruszony moim gwałtownym załamaniem. Bardzo chciałam, aby do mnie przemówił, chociażby we śnie, lecz byłam chyba zbyt nieczysta, żeby Wielki Bóg Anubis zaszczycił mnie swym spojrzeniem. Dlatego bardzo często sypiałam w świątyni, ot tak, na podłodze, u stóp posągu, na nagiej podłodze. Od czasu do czasu odmawiałam przyjmowania posiłków. Było to coś na kształt postu; wiedziałam, że nie musiałam tego robić, ale czułam się wtedy lepiej.

- Dżahmes, dobrze się czujesz?
Pełen niepokoju męski, cichy głos obudził mnie łagodnie pewnego grudniowego popołudnia. Z początku nie pamiętałam zbyt wiele, w żołądku czułam nieprzyjemne ssanie z głodu. Dopiero, kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam zatroskaną twarz Nathira pochylającego się tuż nade mną, zdałam sobie sprawę, że musiałam zasnąć.
- Wszystko jest w jak najlepszym pożądku - odparłam, siadając na ostatnim stopniu marmurowych schodów. - Modliłam się przez całą noc i... sam rozumiesz. Chyba zasnęłam, ale nie przejmuj się.
- Często znikasz, boję się o ciebie - rzekł i pomógł mi wstać.
Przyjęłam pomocną dłoń, choć przez moją twarz przebiegł cień. Musiałam w końcu porozmawiać z nim o tym, co stało się jakiś czas temu. Czułam się niezręcznie na samą myśl o tym, lecz nie mogłam puścić tego w niepamięć. Byliśmy przyjaciółmi, a on chciał wyjść poza tę strefę. Szczera, spokojna rozmowa to coś, czego nam ostatnio brakowało. Przez kilka chwil przestępowałam z nogi na nogę, usilnie zastanawiając się, jak zacząć konwersację.
- Posłuchaj, ja przepraszam... jeżeli jakoś dałam ci do zrozumienia, że między nami coś będzie, to przepraszam, nie to miałam na myśli - wyznałam, patrząc nieśmiało w jego pełne oczekiwania oczy. - Ja po prostu nie mogę pokochać nikogo innego. To nie jest twoja wina, bo jesteś naprawdę niesamowitym mężczyzną, ale nie potrafię pokochać nikogo, kiedy on cierpi gdzieś na wygnaniu, w samotności...
- Rozumiem. Ja dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebować - odrzekł Qutajbah, a twarz mu się wydłużyła. Musiałam go zawieść, ale przecież zawsze myślałam tylko o siebie i o Tomie, o naszym szczęściu, reszta się nie liczyła. - Wszystko zepsułem swoją porywczością, przepraszam.
Uśmiechnęłam się, tym razem o wiele bardziej naturalnie, kiedy mu odpowiedziałam:
- Niczego nie zepsułeś, udajmy, że nic nie zaszło.
Nathir z chęcią przystał na tę propozycję, po czym udaliśmy się do jadalni, aby zjeść kolację. Obawiałam się jednak, że to może być o wiele bardziej problematyczne, niż mi się zdawało.

~*~


         Jeszcze dwa i pół tygodnia do końca wakacji, więc rozdziały dodaję tak, aby jak najwięcej opublikować przed wrześniem. Za chwilę mam szkolenie na prawo jazdy, więc idę. Dedykacja dla Patrycji :* 

8 sierpnia 2012

Rozdział 69

         Poczułam się lepiej już następnego dnia. Dali mi do jedzenia pieczone mięso, placki i jakieś owoce. Kiedy tylko wyszłam na powietrze, okazało się, że tubylcy mieszkali w dużych, drewnianych chatach, dachy pokryte były rozłożystymi, ogromnymi liśćmi. Dookoła był całe mnóstwo ludzi. Chude, brązowe dzieci biegały jak opętane, stare, pomarszczone kobiety paliły tajemnicze substancje z drewnianych fajek, a piękne kobiety o lśniącej, orzechowej skórze i niezwykłych kształtach, przyodziane w barwne, skąpe szaty i bajeczną biżuterię opiekowały się domami oraz pomagały mężczyznom jak tylko mogły najlepiej. Były bardzo silne i zaradne, a do tego niezrównanie piękne. Trochę przypominały mi wyuzdane, wulgarne kurtyzany z londyńskich domów publicznych, lecz posiadały coś takiego, co sprawiało, że lśniły jak święte. Wszyscy byli dla mnie niezwykle mili, niezwykle podniecało ich moje pochodzenie, chociaż kolor mojej skóry był o wiele za ciemny jak na Angielkę. Pominęłam fakt, że przez kilkanaście ostatnich lat mieszkałam w Egipcie. Klimat tutaj był równie gorący, jak w mojej Ojczyźnie, lecz powietrze było tak ciężkie i wilgotne, że z samego początku prawie nie mogłam oddychać. Tłumacz prawie nie odstępował mnie na krok, ponieważ wciąż i wciąż pytano mnie o różne rzeczy, a ja nie rozumiałam z ich mowy ani słowa. Ich osada po środku tego parnego lasu fascynowała mnie. Nie przywykłam jednak do ciągłej kontroli, odzwyczaiłam się od towarzystwa tak dużej i tak żywej liczby osób, dlatego czułam się tutaj nieswojo. Chciałam odejść, ale nikt nie chciał o tym słyszeć, przez co coraz częściej zaczęłam się zastanawiać, czy oni wszyscy czasami mnie nie więzią. Nie chciałam używać przeciwko nim magii, gdyż oni również dobrze się na niej znali, ale też nie mogłam tu dłużej zostać. Coraz częściej myślałam o ucieczce.
         W tydzień po moim upadku podjęłam decyzję. Musiałam kontynuować podróż. W nocy, kiedy moja strażniczka, Sierva, pogrążona była już w głębokim śnie, ubrałam się i podpełzłam bezszelestnie do dziewczyny, po czym chwyciłam ją mocno za gardło.
- Zaśniesz teraz, a gdy się przebudzisz, zapomnisz o mnie - wyszeptałam jej do odsłoniętego ucha i pocałowałam ją w pełny, brązowy policzek. Sierva powoli zamknęła oczy, a jej ciało sparaliżował magiczny sen. Uniosłam się w powietrze i zrobiłam spory otwór w liściastym dachu, aby móc przez niego wylecieć na wolność. Kiedy chłodny wiatr rozwiał mi włosy, poczułam w żołądku miły skurcz szczęścia. Wszystko było jak dawniej. Ja w podróży i Lord Voldemort jako cel mojej drogi. Na aksamitnym, granatowym niebie lśniły, niczym diamenty, gwiazdy w tak urokliwy, zapierający dech w piersiach sposób, że mogłam tak lecieć i lecieć całą wieczność, nie myśląc o niczym i nie żyjąc naprawdę.
Błyskawicznie dotarłam do Peru. Ze straszliwym żalem w sercu musiałam to w końcu przyznać. Niczego tu nie znalazłam. Nic. Żadnej informacji. Pragnęłam wrócić do Egiptu, poddać się rytuałom i modlitwom. Tęskniłam za suchością pustyni, czystością klimatu i pięknem mego pałacu. Nienawidziłam wilgoci panującej tutaj, tego atmosferycznego brudu i nieznanego. Tak, nieznanego bałam się najbardziej. Peru kojarzyło mi się z wielkim bagnem, plugawą, pełną mułu i zgnilizny wodą oraz jędrnymi, aczkolwiek przerażającymi roślinami, wielkimi jak potwory. Nikt od wielu lat nie słyszał tu o Czarnym Panu ani o strasznej, czarnej mocy, której był pełen. Nie było sensu badać więcej tego kontynentu. Dlatego postanowiłam wrócić.

         Leciałam długo. Długo i szybko. Dotarłam do Rio de Janeiro w dwa dni po podjęciu decyzji o powrocie. Było to miasto radosne i huczne, dla mnie jednak nie istniało. Nie widziałam wspaniałych budowli wzniesionych przez mugoli, tego złotego słońca, pięknych, czystych ludzi... Tylko statek. Statek, który miał zabrać mnie do domu. Byłam taka zmęczona... taka zmęczona...
Udało mi się zaszyć w komórce na środki czyszczące i puchate, białe ręczniki. Było tu ciemno i bezpiecznie. Znowu mogłam zapaść w nieograniczony sen, oczekując na podróż, tym razem do Lizbony. Bardzo mnie ucieszyło to, że statek płynął do miasta, które znajdowało się nieco bliżej Egiptu, niż ostatnio. Byłam naprawdę wykończona. Magiczny sen spowodowany eliksirem trochę pomógł mi dojść do siebie, chociaż kiedy dopłynęliśmy do Lizbony, a ja wybudziłam się, wciąż czułam dyskomfort spowodowany gwałtownym, nienaturalnie szybkim lotem. Nie pomagała mi świadomość, że czekała mnie kolejna podróż w przestworzach.
Nie jęknęłam jednak ani razu. Byłam już przecież tak blisko celu... Głowa bolała mnie nieznośnie, kiedy mijałam Alexandrię, lecz widok znajomych miejsc w rodzinnym kraju wywołał przyjemne ciepło w moim sercu, co szybko zlikwidowało kiepskie samopoczucie. Od dawna nie czułam tak wielkiej, cudownej ulgi, kiedy moje stopy spoczęły na marmurowej, gładkiej podłodze mego pałacu. Poczułam pieczenie pod powiekami, więc zamrugałam szybko. Po opalonych mocno policzkach spłynęła ciężka, gorąca łza radości, którą otarłam szybko wierzchem dłoni. Tak bardzo tęskniłam za tym miejscem, za bliskimi mi osobami... Za Nathirem. Poczułam, że muszę natychmiast go zobaczyć, choć wiedziałam, że mogło go tutaj nie być. Poza tym był późny wieczór, a ja czułam straszliwe zmęczenie po długiej podróży. Nie oszczędzałam się przez ten cały czas. W Indiach, na Syberii czy w Starym Świecie dawałam z siebie sto procent, a nawet więcej. Zasłużyłam na sen i odprężającą kąpiel. Dokładnie w tej kolejności. Ale na samym początku musiałam odnaleźć Heather. Spotkanie z nią było koniecznością. Całkowicie straciłam rachubę czasu. Nie miałam pojęcia, jaka jest sytuacja polityczna (w Egpicie lud bywa porywczy, zwłaszcza ten magiczny i często wybuchają skandale oraz zacięte kłótnie, nie mówiąc już o przypadkach, w których dochodzi do rękoczynów, którymi mogą pochwalić się mugole), no i co działo się przez czas mojej nieobecności w pałacu.
Dlatego pobiegłam do komnat kapłanek i poprosiłam do siebie Heather. Powitała mnie wylewnie, w jej wielkich, szczerych oczach dostrzegłam łzy wzruszenia.
- Chciałabym poznać ogólny zarys sytuacji, zanim udam się na spoczynek - rzekłam, kiedy dziewczyna powściągnęła już emocje.
- Ależ pani... Nathir Qutajbah odchodzi od zmysłów - zawołała cicho, a na jej pełnej twarzy pojaiwła się niekłamana troska. - Ani jednej wiadomości od pani... Wszyscy umieraliśmy ze strachu, że pani już do nas nie wróci. Pan Qutajbah upijał się przez cały dwanaście dni i dwanaście nocy tydzień po twoim zniknięciu. Później opuścił dom na dwa miesiące i wyruszył do Anglii. Do dziś nie chce powiedzieć, co tam robił.
- Ale teraz już jest tutaj? - spytałam z niepokojem.
- Tak, moja pani.
- To mi w tej chwili wystarczy. Jutro z nim porozmawiam, teraz muszę natychmiast położyć się do łóżka. Dobranoc, Heather.
Kapłanka dygnęła grzecznie, a ja udałam się do swojej sypialni. Tyle w niej wspomnieć i... och, to Midnight wiernie czekający na mnie pośród miękkich poduszek. Łzy popłynęły rzewnym, gorącym strumieniem na widok ukochanego kota. Położyłam się na stosie wielkich poduszek, a Midnight natychmiast podszedł do mnie i oparł pyszczek na moim kolanie, dopominając się uwagi. Zagarnęłam kota ramieniem i pogładziłam jego lśniące, miękkie futerko. Tak się za nim stęskniłam, że miałam ochotę tulić go i głaskać całą noc. Z drugiej strony byłam zmęczona, oczy same mi się zamykały. Dlatego zwinęłam się w kłębek, jak kot, i prawie natychmiast zasnęłam, a Midnight leżał na moim przedramieniu i wpatrywał się we mnie swoimi wielkimi, żółtymi, nieprzeniknionymi oczami.

         Następnego ranka, a właściwie przedpołudnia, obudziłam się całkowicie wypoczęta. Jak na sytuację, w której znajdowałam się od wielu lat, byłam szczęśliwa. Midnight wciąż siedział na łóżku i patrzył na mnie jak sfinks, zupełnie jakby strzegł mojego bezpieczeństwa. Przeciągnęłam się o ziewnęłam szeroko. Czułam się naprawdę odprężona po tej wielotygodniowej podróży, podczas której musiałam znosić straszliwe niejednokrotnie niewygody. Najgorzej wspominałam Amerykę Południową, nigdy już nie chciałam tam wracać. Nigdy.
Wstałam z łóżka i udałam się do łaźni. Brakowało mi wszelakich luksusów, do których byłam przyzwyczajona. Dlatego zdjęłam wszystko, co miałam na sobie i weszłam do wielkiego basenu pełnego wody. Przepłynęłam kilka jego długości, nurkując głęboko, prawie do samego dna wyłożonego maleńkimi kafelkami. Kiedy zatrzymałam się przy brzegu, doszłam do wniosku, że nie mogę już dłużej odciągać rozmowy z Nathirem. Ten już z pewnością wiedział, że tutaj jestem. Nie miałam innego wyjścia.
Doprowadziłam się do porządku i udałam się do komnat Qutajbaha. W żołądku czułam nieprzyjemny uścisk zdenerwowania, kiedy szłam opustoszałym, mrocznym korytarzem, który oświetlały tylko i wyłącznie pochodnie przymocowane do marmurowych ścian mosiężnymi, ciężkimi klamrami. Odetchnęłam cicho, zanim zapukałam i weszłam do komnaty. Nathir był już kompletnie ubrany w pomarańczową szatę w stylu panującym w tym roku w Egipcie. Siedział przy mahoniowym, lakierowanym biurku zawalonym zwojami pergaminu i pochylał się nad jakąś książką. Gdy tylko weszłam do jego pokoju, natychmiast odwrócił się, a na jego przystojnej twarzy pojawiło się niedowierzanie pomieszane z radością.
- Dżahmes...! Wróciłaś! - krzyknął cicho i pospieszył w moim kierunku. Pozwoliłam mu się objąć, sama nawet odwzajemniłam uścisk. Nie mogłam powstrzymać promiennego uśmiechu, który rozciągnął moje wargi.
- Tak, nie mogłam już tego znieść... Tej wiecznej tułaczki. Niczego nowego się nie dowiedziałam - mruknęłam, torchę zawstydzona, bo właśnie sobie uświadomiłam, że tuż przed moją podróżą Nathir ostrzegał mnie, że tak właśnie może się stać. - Ale nie była to strata czasu, ponieważ robiłam cokolwiek i nie poddałam się.
Qutajbah pocałował krótko moje czoło. On chyba też musiał za mną tęsknić, skoro, mimo złości na mnie przez moje zachowanie, tak mnie traktował. Odsunęłam się od niego i usiadłam na eleganckim, mahoniowym, obitym purpurowym perkalem krześle i założyłam nogę na nogę.
- Tak długo mnie nie było... Czy działo się coś ciekawego podczas mojej nieobecności? - zapytałam. Przez twarz Nathira przebiegł skurcz, a kąciki ust opadły nieco.
- Nie było cię ponad rok, Harry Potter jest już w Hogwarcie... nie wiedziałaś o tym? - rzekł, na co ja również przestałam się uśmiechać. - Jest październik.
Zamrugałam szybko. Rok. Podróżowałam ponad rok po całym świecie. I niczego nie znalazłam. Czas biegnie tak szybko... Jeszcze niedawno Czarny Pan targnął się na życie Potterów, a teraz ich syn uczęszcza do Hogwartu i uczy się panować nad magią. Dopiero dotarło do mnie, że od upadku Lorda Voldemorta minęło już dziesięć lat. Dziesięć lat. Był to dla mnie tak wielki wstrząs, że zapomniałam na chwilę o obecności Nathira. A on postanowił dać mi kilka minut na dojście do siebie.
- Czyli jest w Hogwarcie - mruknęłam i zaśmiałam się cicho. - Przez tyle lat nikt z nas nie wiedział, gdzie on przebywał, a teraz uczy się w Hogwarcie. I wciąż żyje, tak?
Nathir skinął głową, choć po wyrazie jego twarzy poznałam, że nie do końca zrozumiał, co miało znaczyć moje pytanie. A mnie chodziło o... tak, chodziło mi o Severusa Snape'a. O tego samego Ślizgona, który miał śledzić w szkole Albusa Dumbledore'a. Na bogów, śledzić, a nie przechodzić na jego stronę! Jeszcze niedawno pragnął triumfu Czarnego Pana i śmierci tego malca, a teraz nauczał go w Hogwarcie. A oznaczało to, że dopuścił się zdrady swojego pana.
- Czy coś poza tym stało się w Anglii? Coś ważnego? - zapytałam, starając się usilnie, aby mój głos zabrzmiał normalnie. Nathir chyba ucieszył się, że już więcej nie poruszam tematu Harry'ego Pottera.
- Nie jestem pewien, czy to coś ważnego, ale we wrześniu głośno zrobiło się na temat włamania do Gringotta - rzekł. - Ktoś wkradł się do pustego depozytu, ale uciekł. Do dziś nikt nie złapał tego przestępcy.
Ta informacja, choć z pozoru mało istotna, wydała mi się niezwykle podejrzana. Bo kto mógł być aż tak nieodpowiedzalny i szalony, aby targnąć się na najbardziej strzeżone miejsce w świecie czarodziejów? Mało tego, kim on był, że udało mu się uciec. Zapachniało mi tu czarną magią, ale już dawno nauczyłam się pilnować swoich gwałtownych domysłów. Od upadku Lorda Voldemorta tak rozpaczliwie szukałam śladów czarnej magii, śladów, które mogli zostawić Śmierciożercy lub Czarny Pan, że nawet w zwykłych wypadkach dostrzegałam ich ingerencję. To włamanie do krypty w Banku Gringotta mogło być po prostu normalnym wyskokiem jakiegoś ubogiego szlamy, który pragnął się wzbogacić, lecz do końca nie wiedział, jak to zrobić. Jakimś cudem udało mu się uciec... tego nie wiem, ale tylko takie plugastwo jest zdolne do wymyślenia tak haniebnych planów dotyczących kradzieży. Zamiast zabrać się za jakąś pracę, idzie po najprostszej linii oporu. Tak więc nie wiem, co jest gorsze. Żebranie czy kradzież.
Wstałam, a Nathir siedzący przy mnie na podłodze zrobił to samo. Ruszyłam w stronę drzwi, nawet na niego nie patrząc. Coś do mnie powiedział, ale jego słowa zostały zagłuszone przez moje głośne myśli. To zaszło już zbyt daleko. Harry Potter uczył się w Hogwarcie jakby nigdy nic, a ja stałam w miejscu. Nie mogłam odnaleźć Czarnego Pana, ale mogłam kontynuować jego plan. Tylko jaki on miał tak namprawdę cel w życiu? Do czego dążył? Odpowiedź kryła się wjego gabinecie. W tysiącach pergaminów zapisanych ładnym, wytwornym pismem Czarnego Pana.

Pobiegłam do komnaty w lochach i zaczęłąm wertować pergaminy. Szukałam jak oszlała informacji o horkruksach. Bo to był cel Czarnego Pana. Nieśmiertelność. Ale taka prawdziwa, a nie sztucznie podtrzymywana egzystencja. O to najbardziej chodziło Voldemortowi. Lecz czy same horkruksy wystarczą? On zabił rodziców młodego Pottera. Kiedy dorośnie, z pewnością będzie chciał się zemścić. Jak nie na Czarnym Panu, to na mnie. Dumbledore już mu wszystko powiedział, jestem tego pewna. Dlatego muszę go zabić, nim ten samodzielnie zacznie knuć przeciwko mnie. Tak, należało jak najszybciej wziąć sprawę w swoje ręce...
- Dżahmes? Co się stało?
Aż podskoczyłam na widok Nathira. Nie chciałam, aby tu przebywał, ponieważ to miejsce było dla mnie zbyt osobiste. Nie miałam jednak czasu ani ochoty na kłótnie czy rozmowy. Odżyłam. Poczułam nagle energię, która wypełniła mnie od wewnątrz i dodała sił na dalsze poszukiwania.
- Nic. Muszę popracować - mruknęłam, przerzucając notatki. - Powiedz mi... w jakim domu jest Potter?
- Z tego, co wiem, to w Gryffindorze.
- Mam dla ciebie zadanie - odwróciłam się i spojrzałam mu prosto w oczy. - Nie mogę ufać Śmierciożercom, bo to zdrajcy. Ty jesteś dla mnie jedyną deską ratunku. Mnie oni wszyscy znają, więc niektórych rzeczy nie mogę zrobić. Ale ty możesz dowiedzieć się więcej.
Mówiąc oni chodziło mi głównie o Dumbledore'a. To jego najbardziej się obawiałam. Mógł już od dawna zacząć go szkolić. Doceniałam dyrektora Hogwartu, był to uzdolniony i naprawdę potężny czarodziej, Czarny Pan też to często powtarzał. Nie był głupcem. Za to Albus Dumbledore owszem. On nie doceniał Lorda Voldemorta, uważał, że nie jest zdolny do jakichkolwiek cieplejszych uczuć, a co ważniejsze - myślał o nim jak o prostej maszynie do zabijania. To był największy błąd Dumbledore'a.
- Dobrze, zrobię to dla ciebie...
- Posłuchaj, musisz to zrobić ostrożnie, bo moje życie jest zagrożone. Jeżeli coś nie wyjdzie, oni dowiedzą się, gdzie się ukrywam i zabiją mnie - odparłam. Oczywiście było to mocno przerysowane, ale musiałam jakoś wymóc na Nathirze ostrożność. Tylko on mógł mi pomóc, ale istniało zagrożenie, iż nie będzie starał się w stu procentach, chodziło przecież o Czarnego Pana. Bałam się, że celowo mógłby szkodzić rozwojowi mojego planu. Dlatego byłam zmuszona do zachowania jeszcze większej ostrożności i skrytości niż Qutajbah.
- Czy jest możliwość, że Harry Potter nie będzie się mścił? - zapytał po chwili milczenia, kiedy już ochłonął. Spojrzałam w jego wielkie, ciemne oczy, teraz pełne smutku i niepokoju. Westchnęłam ciężko, jakby z politowaniem.
- Voldemort zabił mu rodziców. Potter nie spocznie, dopóki go nie zabije lub nie odbierze mu czegoś, co kocha - odrzekłam. - Dumbledore już napewno powiedział mu o mnie.
Chyba go przekonałam. Qutajbah odetchnął kilkakrotnie, uspokajająco i przełknął ślinę. Tylko skinął głową, lecz nie wyglądał na zachwyconego. Ale nie dziwiło mnie to, spiskowanie przeciwko dobrym ludziom musiało być chyba czymś nowym w jego życiu.
- Nie martw się, poprowadzę cię - uśmiechnęłam się, aby dodać mu otuchy. - Dostosuj się tylko do moich poleceń i nie trać głowy, a wszystko będzie dobrze. Tymczasem jednak muszę cię poprosić, abyś zostawił mnie samą. Muszę sobie to poukładać w głowie.
Nathir zrozumiał, że mam dużo pracy, bo bez słowa skargi czy oporu pożegnał mnie i opuścił gabinet Czarnego Pana. Zostałam sama. Poczułam ulgę, kiedy za Qutajbahem zamknęły się drzwi. Przez rok moich podróży tak przywykłam do samotności, że nie mogłam znieść przebywania wśród ludzi. Musiałąm przyzwyczajać się do tego stopniowo... ale nie teraz. Miałam mnóstwo pracy.

~*~


         Zanim zacznie się dla mnie nauka do matury i trzecia klasa postanowiłam nadrobić zaległości w pisaniu, bo potem mogę mieć mało czasu. Dzisiaj rocznica na Douce-Fleur, zapraszam do czytania xD Jutro zaś na pielgrzymkę wybieram się, więc cztery dni mnie nie będzie, ale jak tylko wrócę, to kolejny odcinek dodam. Dedykacja dla Olki :*