Kręcił
się po mrocznej, w ogóle nieoświetlonej sypialni. Czuł się po części
poirytowany i bardzo zafrasowany. Igrał z ogniem, doskonale o tym wiedział,
lecz czuł, że zwariuje, jeśli jakoś nie rozwiąże tej sytuacji. Dżahmes
sprawiała wrażenie bardzo skrytej, zmieniła się po powrocie z podróży. Doszły
do tego jeszcze informacje o wyjeździe Harry'ego Pottera do Hogwartu, które
musiały ją niezwykle zdołować. Próbował wszystkiego, aby podnieść ją na duchu i
się do niej zbliżyć, nawet postanowił pomóc jej w kontynuacji planu Czarnego
Pana. Ale to niewiele dało, Dżahmes widziała tylko Lorda Voldemorta, tylko o
nim myślała i robiła wszystko, aby wrócił. We wszystkim widziała czarną magię.
Tylko odważni zyskują wszystko, pomyślał i
odetchnął głęboko. Opuścił komnatę i ruszył w stronę sypialni Dżahmes,
przyświecając sobie różdżką, ponieważ korytarze były tak ciemne, że Nathir co
jakiś czas ślizgał się i potykał na wypolerowanej podłodze. Zdawał sobie
sprawę, że pora była już późna, ale musiał się z nią zobaczyć. Gdzieś za
zakrętem dostrzegł błysk znikający w jednej z komnat. Poczuł ulgę, bo to
światło musiało należeć do różdżki Dżahmes. Ruszył hyłkiem w jej stronę i
zerknął przez uchylone drzwi.
Położyła się do zimnego, skrzętnie
pościelonego łóżka. Była zmęczona po długiej, całodziennej podróży, wszystkie
mięśnie mocno dawały jej o sobie znać. Kiedy złożyła głowę na poduszce, poczuła
wszechogarniającą ulgę rozchodzącą się od karku, przez plecy, aż po same stopy.
Zamknęła oczy, a przyjemna senność ogarnęła ją całą. Nathir wśliznął się do
sypialni i skierował się w stronę łóżka. Usiadł na jego krawędzi i pogładził ją
po włosach, po czym pochylił się i złożył czuły pocałunek na jej karku. Dżahmes
natychmiast zerwała się na równe nogi, senność opuściła ją momentalnie. Gdy ujrzała
Qutajbaha, poczuła się osaczona, jej gość zaś wyglądał na uprzejmie
zaskoczonego.
-
Dlaczego zakradasz się do mojej komnaty? - zawołała, a jej głos poniósł się
echem po rozległej sali. - Wyjdź! Wyjdź
natychmiast!
Nie pozwoliła mu odejść do słowa. Było
całkiem ciemno, więc nie mogła dostrzec wyrazu przerażenia malującego się na
jego twarzy. Drzwi rozwarły się z hukiem, co oznaczało, że Dżahmes musiała być
naprawdę wściekła. Nie chcąc jej bardziej zdenerwować, natychmiast wstał i
opuścił pomieszczenie, czując się jeszcze gorzej niż przed wizytą. W głowie
miał jeszcze większy chaos. Tłumaczył sobie, że Dżahmes mogła tak zareagować,
ponieważ ją obudził, lecz obawiał się też, iż dziewczyna po prostu nie była
gotowa na nowy związek. Gdzieś w jego głowie pojawił się cichy głosik.
Czy ona jest aby na pewno normalna?
Skarcił się w duchu za te myśli. Lecz
drugi, głośniejszy i bardziej natarczywy głos odpowiedział wbrew jego woli.
Dziesięć lat czeka na mężczyznę, który najprawdopodobniej nie żyje. To
chore.
Obsesja?
Nathir oparł się plecami o chłodną,
chropowatą ścianę swojej sypialni, do której dotarł praktycznie po omacku. Nie
mógł albo nie chciał dopuścić do siebie wiadomości, że Dżahmes widziała tylko
Czarnego Pana. Pragnął czuć, że choć trochę zależy jej na nim.
Ale czy na prawdę chcesz być dla niej tylko ostatnią deską ratunku?
Czy aby na pewno chcesz być tym "drugim"?
Zsunął się po ścianie plecami i objął
kolana ramionami. Był rozbity między uczuciami a słusznością. Przecież
Dżahmes-Meritamon nigdy nie poczuje do niego tego, co on czuł do niej. Kiedy
rozmawiali, widział ten cień w jej dużych, szmaragdowozielonych oczach.
Rzomawiali, ale ona myślała o nim.
A gdyby tak... gdyby tak użyć czarów...?
Eliksiru miłości? Albo gorzej: Imperiusa?
Nie, nigdy nie zrobiłby jej takiego świństwa. Przecież to ingerowanie w naturę.
Dżahmes była zła i nigdy się z tym nie kryła. Ale on nie zamierzał przechodzić
na stronę ciemności. Lub przynajmniej nie chciał bawić się czyimiś uczuciami.
Tak. Powinien zaakceptować jej wybór.
*
Kiedy
wyleciałam przez balkon w ciemną, chłodną noc, wciąż drżałam z oburzenia.
Ubrana byłam w wieczorne szaty, ale nie stanowiło to dla mnie żadnej
przeszkody, aby opuścić zamek i udać się na spacer po pustyni. To nic, że
dopiero wróciłam i byłam wykończona. Musiałam ochłonąć.
Kiedy szłam szybko poprzez wysokie wydmy,
piach przysypywał się międzu moimi palcami u stóp, gdy zapadłam się w nim aż po
kostki. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, w głowie miałam gonitwę myśli.
Chaos. Nie mogłam skupić się na niczym. Jak Nathir mógł wykorzystać moje dobre
serce? Pozwoliłam mu zostać w domu należącym do mnie. W tych podłych czasach
potrzebowałam kogokolwiek z zewnątrz, abym mogła z nim porozmawiać lub po
prostu posiedzieć. Nic więcej. Żaden Śmierciożerca nie odwiedził mnie przez te
wszystkie lata ani razu, mimo że wiedzieli, gdzie mnie szukać. Od bardzo wielu
miesięcy nie dostałam nawet sowy, nie licząc tej, która przynosiła mi
"Proroka Codziennego". Czułam się okropnie osamotniona. Uświadomiłam
sobie, jak niewiele znaczyłam dla innych. Wyglądało na to, że Czarny Pan był
jedyną osobą, której zależało na mnie bez względu na wszystko.
Szłam tak szybko, że serce po chwili
marszu chciało mi się wyrwać z piersi. W końcu zatrzymałam się niespodziewanie.
Stałam przez chwilę w bezruchu, dopiero jakąś minutę później opadłam na zimny,
miękki piach. Czułam w sobie palącą pustkę. Od zawsze byłam raczej samotniczką.
Nie lubiłam przebywać wśród ludzi, ale doszłam do wniosku, że byli mi oni
koniecznie potrzebni chociażby tylko do tego, aby ich obserwować. Być
niewidzialna, ale żyć wśród tych, którym dawno temu byłam potrzebna.
Położyłam się na piasku, a jego maleńkie
ziarenka przykleiły się do mojego wilgotnego ciała. Jeszcze przez chwilę kłuło
mnie w boku coś paskudnego, ale kiedy odetchnęłam kilkakrotnie pełną piersią,
ból zaczął powoli ustępować. Patrząc w gwiazdy, którymi upstrzone było
ciemnogranatowe, aksamitne niebo, zdałam sobie sprawę, e dzięki amgii, która
odbyła sie już dawno temu, mam w sobie ten boski pierwiastek gwiezdny,
niesamowity. Uniosłam dłoń, na której miałam małe otarcie, do którego również
przykleiły się ziarenka piasku. Przecież mogłam odnosić rany, jak normalni
ludzie, pociłam się, odczuwałam zmęczenie... tęsknotę... mogłam płakać i
cieszyć się. Nie byłam potworem. Aczkolwiek... żyłam wiecznie. W ogóle się nie
starzałam. Czas nie naruszył mnie ani trochę, jedyne, do czego się przyczynił,
to do udoskonalenia. Moje ciało pod względem ułomności ludzkiej coraz mniej
przypominało ciało człowieka. Niby było to coś, czego pragnęli chyba wszyscy
śmiertelnicy, ale nie wiedzieli, z jakimi konsekwencjami się to wiąże. Osób, które
zdecydował się na takie życie jest naprawdę niewiele, zapewne nie wiedzą też o
swoim istnieniu, więc muszą być naprawdę samotne, nie mogąc zaufać nikomu ze
strachu przed wydaniem zbrodni, które popełniono dla stworzenia horkruksów. A
im więcej ich nie posiada, tym uzyskuje się większą moc. Przynajmniej tak stało
się z Lordem Voldemorte
m. Ktoś musi kontynuować jego plan. A kto
nadaje się do tego najlepiej? Naturalnie, poza samym Czarnym Panem. Oczywiście
ja.
Kiedy
wstałam, czułam się już nieco lepiej. Wiedziałam, że z Nathirem nigdy mi się
nie uda. Nie uda mi się z żadnym mężczyzną, ponieważ zawsze będę wierzyć w
powrót Voldemorta. Byłam tylko jego, do szczęścia nie potrzebowałam żadnego
innego towarzysza. I było dla mnie bez znaczenia, czy Czarny Pan żyje czy nie.
Głęboko w sercu czułam czasami paraliżujący strach, któremu nie pozwalałam
przedostać się do głowy. Że Lord Voldemort na prawdę nie żyje i mogłam spędzić
tę wieczność bez niego, jak samotna gwiazda pośród zimnej, bezdusznej otchłani
kosmosu.
*
Zbliżało
się Boże Narodzienie. Nie obchodziłam go, lecz podświadomie wciąż kierowałam
się datami staerj wiary. Cóż, mam proste wyjaśnienie. Były łatwiejsze do
zapamiętania i było ich mniej.
Nathira
nie chciałam oglądać. Przynajmniej jak na razie. Uciekałam przed nim, choć sama
przed sobą bałam się do tego przyznać. Dlatego spędzałam mnóstwo czasu w
świątyni Anubisa. Był to bóg śmierci, prawdziwy, mroczny i silny, aczkolwiek
sprawiedliwy, co różniło go bardzo os Setha, pana mroku i podziemnego zła. Moją
boginią była Bastet, przynajmniej tak mi się wydawało w obecnej chwili.
Strzegła i ochraniała, jak matka. Lecz teraz potrzebowałam pomocy Anubisa.
Lubiłam
siadać na marmurowych stopniach tuż przy posągu mego boga. Nie modliłam się,
nie śpiewałam ani nie tańczyłam... Nie chciałam także towarzystwa żadnej
kapłanki. Przesiadywałam przy alabastrowo białym posągu całe dnie i mówiłam
doń, jakby był żywą osobą, co jakiś czas milkłam, patrząc z uwielbieniem na
jego psią twarz pokrytą złotem oraz wysadzane rubinami podium. Coś naprawdę
bajecznego. Heather patrzyła na mnie, jakbym była na coś śmiertelnie chora i
pozostało mi niewiele czasu. Ale nie musiała się o mnie obawiać. Przynajmniej
pod względem fizycznym.
- Panie
mój, mamy rok 1991, a właściwie już go kończymy - mówiłam szybko, jak w
gorączce. Moja pierś falowała w niespokojnym oddechu. - Ja... ja już nie wiem, co mam robić. Szukam go wszędzie, ale nigdzie
nie mogę znaleźć... nic, żadnej plotki nawet.
Ukryłam twarz w drżących dłoniach i
wybuchnęłam płaczem. Już dawno nie pozwoliłam sobie na taką chwilę słabości,
lecz teraz, kiedy gorące łzy płynęły ciurkiem po moich policzkach, a ramionami
wstrząsały dreszcze, poczułam ulgę. Odetchnęłm kilkakrotnie i przełknęłam
głośno łzy, a skurcz w gardle zelżał nieco. Anubis jednak milczał, wciąż
idealnie chłodny i doskonały, zupełnie niewzruszony moim gwałtownym załamaniem.
Bardzo chciałam, aby do mnie przemówił, chociażby we śnie, lecz byłam chyba
zbyt nieczysta, żeby Wielki Bóg Anubis zaszczycił mnie swym spojrzeniem.
Dlatego bardzo często sypiałam w świątyni, ot tak, na podłodze, u stóp posągu,
na nagiej podłodze. Od czasu do czasu odmawiałam przyjmowania posiłków. Było to
coś na kształt postu; wiedziałam, że nie musiałam tego robić, ale czułam się
wtedy lepiej.
- Dżahmes, dobrze się czujesz?
Pełen niepokoju męski, cichy głos obudził
mnie łagodnie pewnego grudniowego popołudnia. Z początku nie pamiętałam zbyt
wiele, w żołądku czułam nieprzyjemne ssanie z głodu. Dopiero, kiedy otworzyłam
oczy i zobaczyłam zatroskaną twarz Nathira pochylającego się tuż nade mną,
zdałam sobie sprawę, że musiałam zasnąć.
- Wszystko jest w jak najlepszym pożądku
- odparłam, siadając na ostatnim stopniu marmurowych schodów. - Modliłam się
przez całą noc i... sam rozumiesz. Chyba zasnęłam, ale nie przejmuj się.
- Często znikasz, boję się o ciebie -
rzekł i pomógł mi wstać.
Przyjęłam pomocną dłoń, choć przez moją
twarz przebiegł cień. Musiałam w końcu porozmawiać z nim o tym, co stało się
jakiś czas temu. Czułam się niezręcznie na samą myśl o tym, lecz nie mogłam
puścić tego w niepamięć. Byliśmy przyjaciółmi, a on chciał wyjść poza tę
strefę. Szczera, spokojna rozmowa to coś, czego nam ostatnio brakowało. Przez
kilka chwil przestępowałam z nogi na nogę, usilnie zastanawiając się, jak
zacząć konwersację.
- Posłuchaj, ja przepraszam... jeżeli
jakoś dałam ci do zrozumienia, że między nami coś będzie, to przepraszam, nie
to miałam na myśli - wyznałam, patrząc nieśmiało w jego pełne oczekiwania oczy.
- Ja po prostu nie mogę pokochać nikogo innego. To nie jest twoja wina, bo
jesteś naprawdę niesamowitym mężczyzną, ale nie potrafię pokochać nikogo, kiedy
on cierpi gdzieś na wygnaniu, w samotności...
- Rozumiem. Ja dam ci tyle czasu, ile będziesz
potrzebować - odrzekł Qutajbah, a twarz mu się wydłużyła. Musiałam go zawieść,
ale przecież zawsze myślałam tylko o siebie i o Tomie, o naszym szczęściu,
reszta się nie liczyła. - Wszystko zepsułem swoją porywczością, przepraszam.
Uśmiechnęłam się, tym razem o wiele
bardziej naturalnie, kiedy mu odpowiedziałam:
- Niczego nie zepsułeś, udajmy, że nic
nie zaszło.
Nathir z chęcią przystał na tę
propozycję, po czym udaliśmy się do jadalni, aby zjeść kolację. Obawiałam się
jednak, że to może być o wiele bardziej problematyczne, niż mi się zdawało.
~*~
Jeszcze
dwa i pół tygodnia do końca wakacji, więc rozdziały dodaję tak, aby jak
najwięcej opublikować przed wrześniem. Za chwilę mam szkolenie na prawo jazdy,
więc idę. Dedykacja dla Patrycji :*