10 listopada 2015

99. Próżność, buta, wyuzdanie

Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD

         Nasz związek był cholernie kapryśny. Oscylowaliśmy wokół stabilizacji, ale ostateczne poskładanie wszystkiego do kupy nie wchodziło w grę, bo zbyt się ze sobą spieraliśmy. Nie mogłam narzekać na nudę, zwłaszcza że znalazłam nową rozrywkę, która pozwalała mi oderwać się od żmudnych spraw administracyjnych i fluktuacji, które fundował mi Czarny Pan. Wystarczyło jedynie porwać Królową i wyruszyć w podróż z dala od zamku i ludzki. Wymykałam się nocami. Lubiłam otulający mrok i srebrzące się nade mną gwiazdy – to była odmiana po pomarańczowym dziennym skwarze. Zwykle nie pospieszałam smoczycy, pozwalając, aby leciała swoim własnym tempem. Do nikąd nie gnałyśmy, choć obie byłyśmy wyczulone na magiczne zakłócenia. Coraz częściej wydawało mi się, że z czasem łączyło nas więcej, aż pewnego dnia już to wiedziałam – Królowa stała się częścią mnie. W powietrzu czułam się jak ryba w wodzie i z przyjemnością wracałam myślami do lęku wysokości, który jeszcze w Hogwarcie utrudniał mi funkcjonowanie. Kiedy robiłam bilans prawie czterdziestu lat swego życia, byłam z siebie naprawdę dumna. Lubiłam to uczucie i często wspominałam dawną siebie – żałosną i bierną. Ja tego dokonałam.
         Kiedy coraz to ciemniejsze zaklęcia powalały czarodziejskie stwory, skupiałam się do granic możliwości, chcąc wyciągnąć z polowań jak najwięcej, ale i tak była to jedynie marna imitacja intensywności, której doznałam podczas walki z grupą Płachtoskrzydłych. Podczas każdej wyprawy pielęgnowałam swoją próżność, ponieważ tylko ona broniła mnie przed strachem. Bałam się. Prawie za każdym razem się bałam, że tym razem zbyt mocno dźgnęłam Sachmet swoją różdżką i w końcu mi się za to dostanie, ale boska lwica jedynie oganiała się leniwie od tej natrętnej muchy w peruce. Być może bezpieczniej i wygodniej byłoby zabierać ze sobą kogoś do pomocy, ale nie chciałam dzielić polowań z kimkolwiek poza smoczycą – jej dużą zaletą było to, że nie mówiła zbyt wiele (o ile sporadyczne porykiwania można nazwać mową), dzięki czemu miałam dużo czasu na przemyślenia. Zazwyczaj wspominałam Nathira, pozwalając sobie na czysto ludzką tęsknotę, na której nikt nie mógł mnie przyłapać. Choć od jego śmierci minęło zaledwie kilka miesięcy, czasami prawie nie mogłam uwierzyć, że istniał. Żył, rozmawiał, czuł, planował… Wydawał mi się duchem przez te wszystkie spędzone razem lata. I coś w tym musiało być, bo doprawdy Nathir nie miał wad.
         Za to wady posiadała Zivit, która coraz częściej stawała się obiektem moich rozmyślań. Zdarzało się, że łapałam się na przeczesywaniu wzrokiem pustynnych wydm, szukając znajomej kobiecej sylwetki. Wiedziałam, że to niemożliwe, aby moja siostra przeżyła. Nigdy nie łączyła nas ta słynna więź, która podobno istniała między bliźniakami; możliwe, że była to wina naszego rozdzielenia, ale teraz po prostu czułam, że już jej nie ma. Kiedy myślałam o tym podczas samotnych lotów nad pustynią, dziwnie się z tym czułam, choć przecież życie ludzkie stało się dla mnie tak ogromną abstrakcją, że nie miałam oporów przed jego odbieraniem. A z Zivit było inaczej. Niepokoił mnie mój niepokój, lecz mogłam jedynie o tym nie myśleć – obawiałam się, że to dziwne coś, co zalęgło się w moim sercu, mogło oznaczać powolne kiełkowanie wyrzutów sumienia. Co gorsza, zaczynałam żałować awantur, które Czarny Pan musiał znosić z jej powodu. Przecież ona nie żyła.
        
         Ten dzień miał być dniem odwiedzin. Zanim jeszcze wstało słońce, zjawiłam się w sypialni Silasa, cała uwalana krwią tebo, ciągnąc za ogon po śliskiej podłodze ciało wielkiego, szarego guźca. Zazwyczaj przychodziłam do syna o różnych (często nieprzyzwoitych) porach, więc opiekunki nauczyły się czuwać na zmianę przez dzień i noc. Byłam wymagająca, oczekiwałam bezwzględnego zaangażowania w dozór nad księciem i surowo karałam początkową niekompetencję dziewcząt, dopóki nie uznałam, że zajmują się moim dzieckiem tak, jak oczekiwałam, zapominając, że sama nie potrafiłam poprawnie przewinąć czy wykąpać Silasa. Ale nie miało to znaczenia, przecież byłam dobrą matką.
         Książę leżał w kołysce i wodził wzrokiem po jakichś bliżej nieokreślonych przedmiotach, a na niskim krześle przy półokrągłym wezgłowiu kiwała się sennie Nadira – córka najwyższego kapłana Ozyrysa. Kiedy truchło potwora upadło na ziemię w połowie drogi do łóżeczka, pociągła twarz kobiety drgnęła z niesmakiem, a ona sama poderwała się z miejsca; widziałam, jak walczyła ze sobą, aby nie patrzeć na tebo. A ja ledwo przekroczyłam próg pokoju i już byłam wzburzona.
- Dlaczego jesteś sama z księciem? – naskoczyłam na nią. – Miało być was przynajmniej cztery. Słucham.
Ale nie było już żadnych słów, bo dziewczyna odsunęła się na bok, zresztą ja również tak naprawdę nie chciałam kolejnego zamieszania. Postanowiłam jednak sobie zakonotować, żeby przy najbliższej okazji przysłać tu kogoś starszego, najlepiej mężczyznę, który miałby na oku te bezmyślne trzpiotki. Pochyliłam się nad okrągłą kołyską i włożyłam do środka pokrwawione ręce, żeby podnieść syna. Zagruchał jak zwykle i zamachał tłustymi piąstkami, próbując złapać w nieposklejane lepką, czerwoną substancją strąki moich włosów. Zachwycający. Nie widziałam w nim cienia lęku czy niepokoju, choć wiedziałam, że nie wyglądałam tak, jak mnie zapamiętał, ale to stanowiło kolejny niepodważalny dowód, że był synem Czarnego Pana. Pełen energii, spokojny, prawie nigdy nie płakał. I dużo się śmiał. Syn Kemmhyt, już niebawem Gwiazda Zaranna i Gwiazda Wieczorna całego Egiptu, najlepsze dziecko w całym królestwie. Nie znałam nikogo, kto po ujrzeniu Silasa od razu by go nie pokochał. Zaiste, najcudowniejszy chłopiec świata. Wciąż miał niebieskawe oczy, ale ja zaczynałam widzieć w nich oczy Voldemorta, wyczuwałam też tę aurę, o której wspominał Czarny Pan. Zanosiło się, że powierzę Kemmhyt w ręce silnego i potężnego czarodzieja, bo kim miał stać się Silas, mając takich rodziców? Wypełniła mnie duma, kiedy pomyślałam, że trzymam w ramionach przyszłego wielkiego władcę.
- Wszystko, co teraz robię, robię dla ciebie. – Te słowa przeznaczone były tylko dla jego uszu, dopiero później zwróciłam się do Nadiry i pozostałych dziewcząt, które zbudziło moje przybycie: - Wybieram się w dłuższą podróż, dlatego żądam najwyższego posłuszeństwa. Pan nie jest tak pobłażliwy, a kary unikniecie tylko dzięki dyscyplinie. Kąpcie księcia codziennie i podawajcie zalecane mikstury.
Pochyliłam się nad synem i złożyłam na obu jego policzkach bardzo czuły i krwisty pocałunek; Silasowi nareszcie udało się dosięgnąć włosów, ale tylko na krótką chwilę, bo zaraz po tym oddałam go dobiegającej dwudziestki dziewczynie. Przez moment patrzyłam, jak wkładała go z powrotem do okrągłego kojca z drewnianego, pomalowanego złotą farbą kojca, po czym odwróciłam się na pięcie, zabrałam czerniejącą na podłodze zdobycz i opuściłam komnatę, pozostawiając po sobie silny zapach krwi i piasku. Zdążyłam już przesiąknąć tym smrodem, który wywoływał silne podniecenie i kojarzył się z walką. Aż trudno uwierzyć, że dwadzieścia lat temu drżałam na samą myśl o podniesionej różdżce przeciwnika, teraz zaś sama paliłam się do pojedynku. I jeden z nich czekał mnie kilka godzin później, lecz nie na zaklęcia, a na słowa.

         Po raz pierwszy od bardzo dawna udałam się do podziemi, gdzie spoczywał ukryty wśród czarodziejskich drzew horkruks. Kawałek mojej duszy, który miał zapewnić mi życie wieczne. Miałam stać się pierwszym dzieckiem bogów, oszczędzić poddanym cierpienia po mojej śmierci i – według teorii Lorda Voldemorta – pozbyć się niepotrzebnych emocji. Ale to ostatnie wcale się nie sprawdzało, wręcz przeciwnie. Od momentu, kiedy po raz drugi podzieliłam duszę, odczuwałam intensywniej, postrzegałam wyraźniej, a przekonanie o mojej boskości stało się oczywiste. Wszystko, co osiągnęłam, zawdzięczałam tylko sobie. Jednak z jakichś dziwnych przyczyn nie pragnęłam przebywać w towarzystwie horkruksa, jakby żyjąca w posągu Anubisa cząstka duszy stała się oddzielną jednostką. Czułam niepokój już na samą myśl o zamknięciu się w komnacie z białymi drzewami, więc najwygodniej było mi po prostu wyrzucić z pamięci tamto miejsce, a przyszło mi to zaskakująco łatwo. Lecz nie mogłam odciągać konfrontacji w nieskończoność.
         Tym razem w podróży do podziemi nie towarzyszył mi nikt, choć normalnie ciągnął się za mną imponujący orszak odzianych na biało dziewcząt i młodych chłopców oznajmiających moje przybycie. Zaklęcie Kameleona opanowałam perfekcyjnie już dawno, a na co dzień sale i korytarze w pałacu były na tyle wypełnione zajętymi i skupionymi na własnych sprawach ludźmi, że przedostanie się do lochów okazało się dziecinnie proste. Obawiałam się, że znalezienie drogi do odpowiedniej komnaty będzie problemem, lecz stopy same powiodły mnie do właściwych drzwi. Jakby ukryta w posągu cząstka duszy wyczuła, że oto ma przybyć jej bliźniacza połowa. Wszystko działało dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Drzwi same rozwarły się przede mną, a kiedy zrobiłam krok w biały piach, błysło oślepiające światło, znacznie przytłumione przez wijące się pod sklepieniem konary. Kiedy bardziej zagłębiłam się w salę, grube drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Cisza panująca w środku była tak gęsta, że niemalże czułam, jak natarczywie na mnie napierała, pchając w kierunku czerniejącego w oddali posągu. Gdy byłam tu po raz ostatni, miałam za towarzysza Czarnego Pana, więc nawet nie przyszło mi do głowy, aby zacząć się bać, lecz teraz odwaga powoli mnie opuszczała. Już z daleka widziałam błyszczące rubinowe ślepia Anubisa, a ich wzrok wcale nie był zachęcający. Mówił mi: Lock-Nah, nareszcie jesteś, ile mam czekać? To spojrzenie nie należało do boga, ale do nauczyciela.
Natknęłam się na pulsującą kotarę energii, po której przekroczeniu opadła mgiełka niepokoju wypełniająca salę od momentu, kiedy tylko przekroczyłam jej próg. Znów byłam u siebie, horkruks zweryfikował moją tożsamość, a mi przeszło przez myśl, co takiego stałoby się z intruzem, który postanowiłby zwiedzić tę zapieczętowaną komnatę. Resztę drogi pokonałam zdecydowanie pewniej i żwawiej, choć nadal nie mogłam pozbyć się irytującego wrażenia, że rubinowe oczy Anubisa wpatrują się we mnie z właściwą człowiekowi intensywnością. Zwolniłam nieco, kiedy znalazłam się kilka stóp od podestu, ale moje kroki nie straciły na pewności. Wyciągnęłam rękę w kierunku czarnej figury i ostrożnie okryłam dłonią jedną z łap szakala, już z oddali czując narastające wibrowanie powietrza. Kiedy natomiast moja skóra zetknęła się z gładkim kamieniem, przeszedł przez nią impuls, sprawiając, że włosy na karku stanęły mi dęba. Natychmiast cofnęłam rękę, choć niespodziewany wyskok energii nie był wcale nieprzyjemny. Odebrałam to raczej jako… powitanie?
Grube ściany stłumiły echo ponownie otwieranych drzwi. Serce podeszło mi niemal do gardła, bo nie wyczułam niczyjej obecności – w panice zapomniałam, że rosnące tu drzewa nie spełniały jedynie funkcji estetycznej. Szybko odnalazłam wzrokiem wysoką, ciemną postać stojącą w wejściu; choć była daleko, ujrzałam smukłe dłonie złożone jak do modlitwy, ale nie dałam się zwieść – dzierżyły różdżkę, która odcinała się wyraźnie na tle białej skóry.
No tak, jak zwykle.
- Ty tutaj? – zapytałam szczerze zdziwiona.
Skrzyżowałam ramiona na piersiach, uważając, aby nie rozmazać zdobiących skórę malowideł, i patrzyłam, jak Voldemort sunął przez irytująco sypki piasek, jakby nie stanowił absolutnie żadnego problemu dla jego stóp. Wśród wszechogarniającej nas bieli i ostrej jasności Czarny Pan wyglądał jeszcze bardziej surrealistycznie w tej swojej ciągnącej się po piachu czerni. Dwa dni temu wrócił z Londynu, ale noce spędził albo w swojej sypialni, albo Maat raczy wiedzieć gdzie. Przybył natomiast na każdy posiłek, co oznaczało, że miał znacznie więcej czasu na rutynę, niż podejrzewałam. Już z oddali dojrzałam ten skurwysyński uśmieszek i zaczęłam się zastanawiać, czy Voldemort zdołał kiedykolwiek wykrzywić wargi w inny sposób. Gdy rozpoznałam w intruzie swojego własnego męża, uspokoiłam szalejące serce, a umysł znów mi się rozjaśnił.
- Podobno aura tych drzew maskuje magię – dodałam uszczypliwie, usiłując ukryć przed Czarnym Panem fakt, iż mnie zaskoczył.
- Nie szkodzi. Znajdę cię wszędzie.  
On również przeszedł bez najmniejszych kłopotów przez niewidzialną ścianę energii, a powietrze wkoło niego zafalowało łagodnie. Nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem znosił wcześniejszą atmosferę niepokoju, ale wiedziałam, że nie mogłam liczyć na żadną jasną odpowiedź, więc zatrzymałam te wątpliwości dla siebie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby te czarodziejskie zabezpieczenia były jego sprawką. Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że Voldemort mógł siedzieć sobie w jakimś ciemnym kącie i obserwować mnie taką przerażoną bez konkretnego powodu.
- Jak słodko. Może jeszcze poczęstujesz mnie jakąś złotą myślą o przeznaczeniu? – zapytałam, ale on nie odpowiedział, tylko przyciągnął nie wolną ręką, w prawej wciąż ściskając różdżkę. Wciąż nie mogłam przezwyciężyć irytacji, którą wywoływała ta jego maniera paradowania z różdżką w dłoni, jakby zza każdego filara mógł wyskoczyć Harry Potter.
- Naszło cię na małą schadzkę z drugą częścią twojej duszy?
Nie do końca byłam pewna, na jak wiele mogłam sobie tego dnia pozwolić. Coś unosiło się w tym pomieszczeniu, co mieszało mi w głowie i skutecznie rozstrajało intuicję. A po wyrazie twarzy Czarnego Pana nie potrafiłam tego wyczuć, bo prawie zawsze był on zwodniczy. Niemniej jednak zaryzykowałam.
- Gdybyś ty zechciał odwiedzić każdą cząstkę twojej, musiałbyś urządzić biesiadę – odparłam i przysunęłam się bliżej, mając nadzieję, że wyczuję jakąś reakcję w jego czarodziejskiej aurze. – W organizowaniu wesel masz przecież wprawę…
Spodziewałam się fali wściekłości, ale po moich słowach nie nastąpiło nic. Żadnych paraliżujących iskierek, żadnej magicznej burzy. Nic. Znów się zaniepokoiłam; nie spodobała mi się ta bierność, bo nieodłączną częścią Voldemorta jeszcze od lat szkolnych była właśnie ta aura, do której już zdążyłam się przyzwyczaić, poznać i nawet polubić, ponieważ czasami na moment przed reakcją pozwalała mi przewidzieć jego kolejny ruch.
- Stałaś się trochę za bardzo wyszczekana. – Dopiero po tonie jego głosu poznałam, że niebezpiecznie otarłam się o granicę jego cierpliwości.
Przyszło mi zmienić temat, ale wcale nie na mniej interesujący.
- Tu jest aż gęsto od magii. To zasługa drzew? Mam wrażenie, że one… kumulują energię.
Puścił mnie i wysunął się do przodu, aby zbadać niewielki posąg Anubisa. W porównaniu do rzeźb z Sali Tronowej okazał się mały i niepozorny, prawie nie rzucający się w oczy, a jedyną jego ozdobą były dwa rubiny osadzone w oczodołach i złota obroża wymalowana na czarnej, kamiennej szyi szakala. Hieroglify na niej głosiły: Ten, który strzeże. Potwierdziło się, że powinnam służyć najpierw Anubisowi, a dopiero później pozostałym bogom, gdyż dotrzymywał słowa. Strzegł.
- Tak. Bystra z ciebie czarownica – odparł miękkim głosem, jak zwykle rezygnując z ironii.
Zaśmiałam się pusto; zauważyłam, że Voldemort wodził różdżką wkoło różnych części posągu, lecz ani razu go nie tknął. To musiało coś znaczyć. Każdy ruch Czarnego Pana miał znaczenie, ale my wszyscy byliśmy zbyt niedomyślni, aby to zrozumieć.
- Przestań, jeszcze pomyślę, że to komplement – syknęłam. – I będę musiała być ci wdzięczna…
- Opuszczam Kemmhyt na jakiś czas – przerwał mi. Wydawało mi się, że zabrzmiał trochę poważniej.
Struchlałam, choć (moim zdaniem) doskonale to zamaskowałam. Voldemort odwrócił się do mnie, więc uniosłam lekko głowę i wyprostowałam plecy, aby nie sprawiać wrażenia skołowanej. Ale nie powiedziałam ani słowa i to mu wystarczyło, aby zauważyć, że mnie zaskoczył. On zawsze zwracał tę swoją cholerną niezawodną uwagę na takie niuanse.
- Skoro taka jest twoja wola… - Próbowałam ratować sytuację, ale w kącikach jego warg pojawiły się już zalążki triumfalnego uśmiechu.
Odsunął się od posągu i zaczął powoli przechadzać się między drzewami, zmierzając do wyjścia. Ruszyłam za nim, choć miałam tu jeszcze coś do zrobienia.
- Muszę znaleźć się bliżej Pottera – powiedział zdawkowo, muskając końcem różdżki białe kory mijanych pni. – Czasami bywam w jego myślach. To może być przydatne, ale tutaj zbyt wiele spraw zaprząta moją głowę. Rozumiesz?
- Jesteś władcą. Czynisz, jak chcesz – odparłam automatycznie, choć wcale nie byłam zachwycona jego postanowieniem.
Już dawno przywykłam do tego, że nie pytał mnie o zdanie, lecz informował o tym, co zamierzał zrobić. Z jednej strony mnie to cieszyło, bo bardzo często nie miałam pojęcia, co mogłabym mu doradzić, ale z drugiej nie mogłam znieść jego bagatelizowania mojej władzy. Miałam w tym zamku tyle samo do powiedzenia, co on, a nieustannie czułam się jak ozdoba i miłe dopełnienie wizerunku jedynego władcy.
I nie, nie rozumiałam, o czym do mnie mówił. Jego opowieści o planach dotyczących przepowiedni i Harry’ego Pottera były tak lakoniczne, jak się tylko dało; miałam wrażenie, że mówił mi jedynie o koniecznych, bardzo okrojonych faktach, które przekazane w ten sposób tworzyły w mojej głowie jedynie jakiś projekt składający się z kropek, których nijak nie mogłam ze sobą połączyć. Wiedziałam, że po części sama byłam sobie winna, bo na początku bardziej interesowały mnie cuda Kemmhyt niż tajne spiskowania śmierciożerców. Nie mogłam już tego cofnąć, aczkolwiek i tak zbyt wiele by to nie dało. Voldemort od lat miał tylko i wyłącznie swoje sprawy, a ja nie mogłam nic na to poradzić.
- Ja też odchodzę. Wyruszam z Królową na Południe, wytropiłam gniazdo wywern – dodałam, siląc się na stanowczość.
Popatrzyliśmy po sobie, każde usiłując przetrawić samodzielną decyzję drugiego.
- Zgraliśmy się – zauważył Voldemort.
- Tak.

         Zanim rzeczywiście zabrałam się za przygotowania do podróży, postanowiłam zrobić jeszcze dwie rzeczy – jedną dla ciała, drugą dla nadszarpniętej zaklęciem duszy. Jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z wywern, dlatego na samą myśl o czekającej mnie walce czułam przyjemne podniecenie. Wiedziałam, że królowe matki tych gadów mogą hodować na swoim ciele drogocenne minerały, które mają znacznie większą moc od zwykłych klejnotów, dlatego warto byłoby ukoronować Abydkhyta jednym z nich. A później zgodnie z obietnicą wynagrodzić Królową za pomoc w wygranej, bo przecież nie dopuszczałam do siebie myśli o innym zakończeniu polowania. Jednak zanim poleciłam przygotować smoczycę do lotu, udałam się do łaźni, gdzie kazałam przygotować kąpiel z mleka Królowej, które od pięciu dni pobierali wyznaczeni do tego czarodzieje. Wierzyłam, że zbawiennie zadziała na mój organizm, choć wolałam sobie wyobrażać, jak można wydoić smoczycę. Napełniono basen mlekiem, a w tym czasie młode dziewczęta rozebrały mnie i starały się doczyścić skórę z woskowych malowideł specjalną mieszaniną oliwy, cytryny i różnorakich pachnących olejków. Wstyd przed nagością już dawno przestał mnie dotyczyć. Przesiąkłam kulturą Kemmhyt, gdzie moralność miała zupełnie inne znaczenie, a skąpo odziane ciała należały do codziennych widoków.
- Heather – przywołałam kapłankę, kiedy zanurzyłam się po same ramiona w pachnącym cukrem mleku. – Jestem gotowa na pierwszy rytuał, mam dość podglądania zza zasłony.
Kobieta podeszła do krawędzi basenu i usiadła tuż przy moich ramionach, na których oparłam podbródek. Gęsta, ciepła ciecz przyjemnie głaskała skórę, którą narażałam przez ostatnie dni na skwar, suchość piachu i smaganie biczami krwi guźców tebo. Te magiczne stwory sprowadziły się całkiem blisko Amanchet, a ja nie mogłam tak po prostu pozostawić tej informacji samej sobie. Po wypatroszeniu wielkie truchła idealnie nadawały się na pokarm dla Królowej, a ich skóra była luksusowym surowcem przynoszącym niemałe dochody.
- Rezygnujesz z ubicia wywern, moja pani? – zapytała Heather.
Znów była w ciąży. Choć musiał to być dopiero czwarty, może piąty miesiąc, zauważyłam rysujący się pod jej na wpół prześwitującą szatą uwydatniony brzuch. Przyjęłam to z mieszanymi uczuciami – z jednej strony od dawna myślałam o bracie dla Silasa, lecz z drugiej ciężko byłoby mi wrócić do biernego oczekiwania na pojawienie się kolejnego księcia. Zbyt wiele musiałabym poświęcić, choć wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, aż Czarny Pan znów zwróci się do mnie z pretensjami.
- Absolutnie nie, zarządca właśnie kompletuje wszystkie eliksiry – odparła spokojnie. Widziałam, że kapłanka nie była zadowolona z mojej odpowiedzi, ale nie poświęciłam tej myśli więcej niż sekundę, bo już rozważałam rytuał. – Czeka mnie długa droga, a nie zamierzam zatrzymywać się w Saher. Wszystko sobie przemyślałam. Moc Anubisa może okazać się przydatna, a z patrzenia nic mi nie przychodzi.
- Ale…
- Rzekłam – przerwałam Heather, unosząc rękę. – To już postanowione.
Było tak, jak powiedziałam. Przez ostatnie dwa rytuały siedziałam ukryta za zasłoną i przyglądałam się połączeniu, ale nie wypełniało mnie to przyjemne podniecenie jak podczas pierwszej ceremonii, wręcz przeciwnie, czułam drażniącą frustrację, która zalęgła się pod skórą i nie pozwalała spokojnie usiedzieć na miejscu. Biorą pod uwagę fatalną częstotliwość rytuałów i milczenie kapłanów co do mojego aktywnego uczestnictwa, zaczynałam podejrzewać, że nie będzie mi dane poczuć mocy Anubisa na własnej skórze przed siedemnastymi urodzinami Silasa. Nie mogłam na to pozwolić. To ja byłam tu królową.
Położyłam policzek na spoczywających na krawędzi basenu ramionach i utkwiłam wzrok w zachodzącym słońcu, które przebijało się jeszcze przez szpary między regularnie ustawionymi kolumnami. Jednym słowem odprawiłam kapłankę, oczekując, że dostosuje się do moich wskazówek i pójdzie wszystko przygotować. Jak dotąd nikt mnie nie oświecił kiedy i po co należało przyzywać Anubisa, więc uznałam, że pora nie ma po prostu żadnego znaczenia. Bogowie z pewnością zupełnie inaczej musieli postrzegać czas.
Moczyłam się w mleku przez kilka następnych minut i patrzyłam niewidzącymi oczami na pomarańczowe plamy słońca tańczące na szorstkiej podłodze, ciesząc się tą prostą chwilą odprężenia, która miała być ostatnią przed nadchodzącymi dniami. Potrzebowałam takiego wyciszenia, ponieważ za moment miałam po raz pierwszy zetknąć się z cieniem Anubisa. Miałam pierwszy raz poczuć na skórze jego oddech, i to już, wystarczyło mrugnąć. Na samą myśl miałam ciarki na całym ciele.
- Po powrocie wydamy ucztę… ale nic wspaniałego, gawiedź dość się wybawiła w tym roku – mruknęłam, gładząc sennie dłonią miękką, białą taflę.
- Dobrze się składa, Bastet będzie miała okres godowy. – Te słowa natychmiast ożywiły nudzące się dziewczęta, a w łaźni uniósł się szmer karcących szeptów, dopóki nastolatki nie umiejscowiły źródła owego komentarza.
Ja również się odwróciłam, ale nie podzieliłam oburzenia szlachcianek, ponieważ nigdy nie służyłam Bastet, więc obraza bogini niespecjalnie we mnie ugodziła. Ale Voldemort wyglądał na cholernie z siebie zadowolonego, jakby myślał, że powiedzie mnie jak po sznurku do kolejnej kłótni o wyznanie, co dziwne, bo zdawał sobie sprawę z mojego oddania panom ciemności. Pierwszy raz się pomylił. Nawet moje południowe serce nie było w stanie pokochać tak wielu bogów.
- Myślałam, że już wyleciałeś – zagadnęłam go, kiedy szedł powoli przez długą komnatę wypełnioną filarami.
- Mam tu jeszcze coś małego do załatwienia.
Natychmiast machnęłam dwukrotnie ręką, aby odprawić dziewczęta; zbliżająca się rozmowa nie miała być przeznaczona dla ich uszu, a po tych drgających irytująco kącikach ust Voldemorta poznałam, że mówienie nie było jego jedynym celem. Mimo to czekałam, patrząc, jak wolno zdejmował szatę, rozpinając guzik po guziku, jakby sądził, że w ten sposób się ze mną drażnił. Bardzo ludzko. Pozwolił jej w końcu opaść na podłogę, a sam zatrzymał się tuż przy brzegu i rozłożył teatralnie ręce. Zacmokał z dezaprobatą, kiedy omiótł wzrokiem zawartość basenu. Nie mogłam ukryć rozbawienia, choć prowizorycznie przysłoniłam usta dłonią.
- Przypuszczam, że będę żałował…
- To smocze mleko – przerwałam mu dostatecznie donośnym głosem, aby obudzić echo. – Chyba wiesz, że jest bardzo odżywcze… i cenne.
- Dlatego uznałaś za stosowne wykąpać się w nim – skwitował. – Koszmarne.
Roześmiałam się, choć bardziej dla efektu niż podsycenia dobrego humoru. Miałam ochotę powiedzieć mu wiele rzeczy, lecz teraz nasza rozmowa jeszcze bardziej niż zwykle przypominała grę. Coraz częściej ważyłam słowa, chcąc zamaskować przepaść między mną a Czarnym Panem.
- I kto to mówi? Sam piłeś jadopodobne coś z wydojonej Nagini.
Nic już na to nie odpowiedział, tylko pochylił się nad basenem i wyciągnął rękę, tak że koniec trzymanej w dłoni różdżki dotknął miękkiej tafli. Zaklęcie powoli rozlało się po powierzchni, a kiedy do mnie dotarło, nie było już smoczego mleka, a najzwyklejsza ciepła woda. Poczułam lekkie ukłucie żalu, bo nie czułam się wystarczająco wypieszczona i wypielęgnowana, a zdążyłam już przyzwyczaić się do myśli, że żadne olejki nie zadziałają na moją skórę tak, jak kolejna świeża smocza wydzielina. Jednak jak zwykle musiało być po jego myśli.
- Mógłbyś pójść o krok dalej i transmutować mleko w wino – zaproponowałam, a jego wargi chyba pierwszy raz tego dnia wykrzywił jakiś niemrawy, ale prawdziwy uśmieszek. Już dawno spostrzegłam, że miał słabość do wyznaniowych żarcików.
- Pomyliłaś bajki, Dżahmes – odparł i zsunął się do wody z typową dla siebie gracją, nie robiąc najmniejszego hałasu.
I znów podsycił we mnie frustrację. Choćbym ćwiczyła się w zręczności całymi latami, zawsze będę przy nim nieporadna jak każdy śmiertelnik. A Voldemort… Nie pamiętałam, aby kiedykolwiek wykonał przy mnie jakiś niezaplanowany ruch, nawet za czasów szkolnych, kiedy próbował (albo udawał, że próbuje) opanować sztukę teleportacji, każdy jego krok był przemyślany. I zawsze wyłaniał się przy mnie jak spod ziemi, jakby matka urodziła go z cholerną peleryną-niewidką w bonusie.
Teraz płynął ku mnie z kolejnym irytującym egzemplarzem półuśmieszku na wąskich wargach; mogłabym przysiąc, że za każdym razem raczył mnie nieco innym, wybierając z szerokiej gamy mniej lub bardziej drażniących grymasów. Pokonał długi basen kilkoma ruchami ramion i już wyciągnął po mnie dłonie w charakterystycznie posesywny sposób. Nie napotkał oporu, kiedy powoli zaciskał palce na moich biodrach – jeden po drugim - ponieważ byłam zbyt skupiona na odnajdywaniu w sobie resztek wewnętrznej siły, aby nie ulec mu od razu. Bo wiedziałam, że ulegnę. Tę bitwę już przegrałam.  
- A teraz do rzeczy – mruknął i faktycznie przeszedł do rzeczy, choć chyba miał na myśli dalszą rozmowę. – Kiedyś zabiłaś ministra.
Nie mogłam się skupić, kiedy powoli poruszał się pomiędzy moimi udami, dodatkowo taksując spojrzeniem. Zabrzmiał całkowicie absurdalnie, a obecna sytuacja i cała otoczka w ogóle nie pasowały do tematu, który podjął.
- Tak – odparłam krótko, ale on przycisnął mnie mocniej do krawędzi basenu, chcąc wymusić wyjaśnienie. – Był socjalistą. Zaczął mącić niektórym w głowach… jeszcze chwila, a uroiliby sobie coś niebezpiecznego. Rządy ludu nie są dla każdego ludu…
Był zupełnie inny niż zwykle w takich momentach, bardziej sztywny i dokładny, w pocałunkach nie tak gorący, choć identycznie zapalczywy, ale ja i tak rozpływałam się pod jego dotykiem.
- Mimo to odpuściłaś sobie przejęcie kontroli nad rządem – ciągnął.
Wydawał się niewzruszony moimi wdziękami, głos miał spokojny i opanowany, choć jego ciało reagowało należycie; nie mogłam… a w tej chwili nie chciałam zrozumieć, dlaczego wybrał sobie akurat tę chwilę na dyskusję o starych dziejach. Szczerze mówiąc, sama nie do końca pamiętałam, co wtedy mną motywowało, dlatego odpowiedziałam, nie kryjąc rozdrażnienia:
- Odpuściłam. Wybrali Ibn Rahmana, który w duszy jest nacjonalistą, co mnie w zupełności zadowala. O co ci chodzi?
Choć jego wzrok się nie zmienił, a na twarzy niezmiennie widniał ten sam uśmieszek, Czarny Pan sięgnął mi do gardła rozczapierzonymi palcami, ograniczając się jedynie do lekkiego uścisku.
- Uważaj sobie. – Mimo wszystko wyglądał na rozbawionego. - Za jakiś czas znowu trzeba będzie wybrać ministra, mam plany co do Kairu. Jaka szkoda, ten Ibn Rahman nie jest taki zły…
Urwał, więc chciałam wykorzystać moment, żeby dowiedzieć się więcej, ale zamknął mi usta pocałunkiem i powrócił do gorącego dotyku studzonego przez letnią wodę, tego cholernie niepokojącego dotyku, który przyprawiał o dreszcze nawet moją już dawno przyzwyczajoną do niego skórę. Prawie natychmiast wymazał mi z pamięci wszelkie pytania, lecz drażniące uczucie niepokoju pozostało, chwilowo tłumione jego namiętnością. Nie trwało to zbyt długo i przypominało odfajkowanie małżeńskiej konieczności, choć niezaprzeczalnie przyniosło satysfakcję. On jak zwykle wydawał się nietknięty tym, do czego między nami doszło, studiował tylko przez moment moją twarz. Byłam trochę zła, że obszedł się ze mną tak po macoszemu, bo wiedziałam, że myślami leciał już na drugi koniec świata do tych swoich pupilków.
- O czymś nie wiem? – spytałam, kiedy odzyskałam oddech.
Czarny Pan podpłynął do krawędzi basenu i szybko wyszedł na brzeg. Zanim się zorientowałam, stanął przede mną w kompletnym stroju i wyrazem triumfu na płaskiej twarzy. Jakby pierwszy raz zabrał, co do niego nie należało, choć przecież czynił tak od zawsze. Za jego plecami słońce zniknęło już za horyzontem.
- Miałaś szansę kontrolować egipskie ministerstwo, ale nie pomyślałaś, więc teraz moja kolej. Musisz się nauczyć, że każdy twój błąd wykorzysta przeciwnik. To kolejny dowód na to, że kobiety nie nadają się do uprawiania polityki.
Opuścił komnatę, nawet się na mnie nie obejrzawszy, bo już teraz nadszedł moment na prawdziwe działanie, w Londynie czekali wierni śmierciożercy, z którymi mógł knuć do woli.

         Mrok całkowicie ogarnął pustynię, kiedy wszystko już przygotowano. Byłam zbyt zniecierpliwiona, aby czekać, aż ktoś po mnie przyjdzie, więc sama udałam się do podziemi. Miałam ochotę frunąć przez te wszystkie korytarze, nie mogło mi się pomieścić w głowie, jak potrafiłam świadomie zmarnować tyle czasu. Nie teraz, kiedy perspektywa dotknięcia mocy Anubisa pojawiła się na horyzoncie. Powinnam już dawno upomnieć się o swoje, ale to nieważne, bo przyszłość już się działa, wystarczyło wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić. Wnętrzności skręcało mi przyjemnie podekscytowanie, które narastało z każdym pokonanym korytarzem, z każdym mijanym zakrętem; czułam się jak uczennica oczekująca na swój debiut w szkolnym przedstawieniu. Przyspieszyłam kroku, ale zanim wpadłam do świątyni, gdzieś ze ściany wystrzeliły ciemne dłonie i wciągnęły mnie do przystającej komnaty, której jeszcze nie miałam okazji zwiedzić.
Pokoik wydawał się malutki w zestawieniu z dwudziestoosobową grupą stłoczoną wewnątrz; domyśliłam się, ze pomieszczenie miało pełnić funkcję przygotowawczą, ale i tak poczułam lekkie ukłucie oburzenia. Tu było zdecydowanie zbyt ciasno. Podano mi wielką, glinianą misę wypełnioną czymś, co przypominało zwierzęce sadło. Odważnie zanurzyłam w nim dłoń i nabrałam odrobinę, starając się zapanować nad grymasem obrzydzenia, kiedy tłusta, kleista substancja otuliła moje palce. Poczułam mdły zapach, gdy namaściłam sobie sadłem czoło i policzki; wszystkie błyszczące od smarowidła lica odwrócone były w moją stronę, jakbym im na to pozwoliła. Dyskomfort znów się nasilił, ale zanim zdążyłam zebrać myśli, jeden z mężczyzn w średnim wieku zabrał mi misę i dał znak, że to już czas. Kolacja wywinęła fikołka wraz z moim żołądkiem – w tym momencie nie mogłam już ukryć niepokoju, choć zdawało się, że tylko ja odczuwałam stres. A przecież za chwilę wszyscy mieliśmy odczuć na własnej skórze dotyk Anubisa! Jego oddech miał na moment wypełnić płuca któregoś z nas, a oni schodzili po wąskich stopniach z takimi minami, jakby czekali na średnio interesujące przedstawienie! Nie mogłam tego zrozumieć, przez sekundę chciałam potrząsnąć każdym po kolei. Przecież ostatnio byli tak poruszeni, a teraz dodatkowo towarzyszyła im ich królowa. Powinni odchodzić od zmysłów!
Kiedy drżącymi rękami zdejmowałam poszczególne elementy garderoby, zastanawiałam się, co byłoby lepsze dla mnie i nadchodzącej wyprawy. Bezsprzecznie pragnęłam połączenia z bogiem, choć głos zabrał rozsądek, a mnie ogarnęła panika: a co, jeśli po tym wszystkim nie będę mogła wyruszyć w podróż? Zostałam rzucona na głęboką wodę z własnej woli.
Wszystko było już wcześniej przygotowane. Złote drobinki pokrywały okrągłą platformę, a u stóp posągu Anubisa płonęło ognisko. Dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Obawiałam się dosłownie wszystkiego, przez co nie dotarło do mnie, że salę wypełniły niskie dźwięki bębnów. Dopiero gdy zaciągnęłam się zapachem płonących ziół, ocknęłam się. Czarodzieje i czarownice ciasno zgromadzili się dookoła paleniska (wszyscy zdążyli już zrzucić ubrania), więc i ja wbiłam się jak najbliżej ogniska; moja głowa zawisła w gryzących tumanach białego dymu. Wdychałam te opary głęboko i spokojnie, zgodnie z radami Heather, ale i tak nie mogłam się opanować. Piekło mnie w ustach, szczypało w oczach, przed którymi miałam tylko jakieś niewyraźne, różowawe majaki, a odgłosy bębnów wcale nie sprawiały, że czułam się lepiej. Byłam jakby… odrealniona, nic nie wyglądało wystarczająco rzeczywiście, abym mogła uwierzyć, że to, co się właśnie odbywało, działo się naprawdę. Na krótki moment zostałam zamknięta w swojej głowie; znów spanikowałam, ale to trwało zaledwie sekundę. Kiedy wynurzyłam się z kłębów dymu w czysto ludzkim obronnym odruchu, prawie wyskoczyłam ze swego ciała! Na ułamek sekundy przestało mi ciążyć, a ja zobaczyłam całą salę z góry, jakbym wzleciała pod sufit, lecz ta radosna chwila szybko minęła i znów czułam opieszałość członków, która zwaliła się na mnie z dwukrotnie większym ciężarem. Pojęłam, że nie dość były doskonałe, aby przyjąć boga. Czyjeś ręce porwały mnie i pociągnęły płynnie do tyłu; po obu stronach poczułam spocone ludzkie boki, a po chwili zdałam sobie sprawę, że i ja byłam mokra od potu. Złote opiłki przyklejały mi się do stóp, kiedy wybijałam nimi rytm, a różowawy, rozrzedzony dym zastąpił powietrze w całej świątyni – nie było od niego ucieczki. Im gwałtownie oddychałam, im rozpaczliwiej poszukiwałam powietrza, które nie cuchnęło tą drażniącą słodyczą, tym bardziej kręciło mi się w głowie. Zataczałam się. Wszyscy się zataczaliśmy, patrzyłam na to spod sufitu i zastanawiałam się, czy inni też to widzieli. Uszy wypełnił mi dźwięk bębnów, w głowie miałam tylko to rytmiczne uderzanie, które prowadziło moje stopy i ręce, jakby ktoś przywiązał do nich sznurki i pociągał za nie. Jeszcze nigdy nie miałam tak surrealistycznego poczucia wyrwania z własnego ciała, nawet rozerwanie duszy nie budziło takiego niepokoju. Po prostu nie mogłam przestać podrygiwać, nawet wtedy, kiedy wszyscy przysunęliśmy się do przywleczonego - chude ciałko wyprężyło się jak naciągnięta struna, kiedy tłusta, owłosiona łapa zawisła w powietrzu. Błysnęło srebrne ostrze, a jasna krew opryskała kołyszących się najbliżej zwierzęcia. Za każdym razem, kiedy przyglądałam się temu zza kotary, przeżywałam nieprzyjemne drżenia, lecz w tym momencie, kiedy wypełniały mnie dźwięki, dym, a podniecenie miało niemal erotyczne konotacje, bez cienia zawahania sięgnęłam prosto do rozdartego brzucha. Dłonie wypełniły mi rozkosznie gorące, lepkie wnętrzności i dziesiątki paluszków wijących się jak robaczki – wszyscy chcieli tego jak najdłużej, jak najwięcej i jak najbardziej dla siebie. Wynurzyłam ręce z wąskiego otworu i przytknęłam je do twarzy z niemal nabożną dokładnością. Zapach krwi był teraz wszędzie, mieszał się ze słodkawym dymem ziół, wchodził mi do nosa, oczu, przesiąknął przez ciało i musnął wyszczerbioną duszę, zawirował, a mnie momentalnie zemdliło, ale jakimś cudem powstrzymałam wymioty. Dużo czasu mi zajęło, zanim się zorientowałam, że klęczałam na podłodze, a opiłki złota wżynały mi się w kolana. Już żadna ciemna siła nie pociągała za sznurki, a ja nie miałam pojęcia, jaki ruch należy wykonać, żeby wstać, choć nadal podrygiwałam jak otumaniona jakimś zaklęciem. Nie tak wyobrażałam sobie mój pierwszy rytuał. Krew na mojej twarzy zmieszała się z tłuszczem, uniemożliwiając szybkie zakrzepnięcie.
I nic. Dosłownie nic poza mną, jedynie czarno-złote plamy migające przed oczami. Nawet po zaciśnięciu powiek. Zaczęło się dziać coś niedobrego, coś, co mieliśmy nadzieję przywołać. Miałam wrażenie, że krew zaraz tryśnie mi uszami, bicie mojego własnego serca zagłuszyło dosłownie wszystko, a w z dwóch stron w skronie naparł ból. Dwie ostre włócznie. Jeden zduszony okrzyk. Miałam ochotę uderzać czołem o podłogę, byle tylko pozbyć się tego nieznośnego wrażenia… i chyba rzeczywiście to robiłam, bo błyszcząca podłoga wirowała mi przed oczami, pod powiekami miałam pełno piasku, a sznury poruszające moim ciałem wróciły. I niczego już nie czułam, tylko zewsząd napierająca na mnie kosmiczna energia, której namiastkę miałam okazję zaczerpnąć wraz z powietrzem, kiedy za każdym razem chowałam się za zasłoną i obserwowałam to przedstawienie. Aura przenikała mnie falami, to wchodząc, to wychodząc – jak jej się podobało, a ja chciałam krzyczeć, nie mogąc opanować tych wszystkich emocji, ale gardło miałam zawiązane. Cała gama odczuć pulsujących w żyłach. Miałam wrażenie, że powietrze, które wdychałam, ważyło więcej, niż całe Kemmhyt, lecz daleka byłam od utraty tchu. Oddychałam pełną piersią, a w głowie kręciło się jeszcze bardziej – to było niemożliwe, żeby w innej sytuacji nie zwymiotować podczas takiej wolty.
I…
Koniec.
Jakby ktoś wrzucił mnie prosto do lodowatej wody. Zaczerpnęłam powietrza tak gwałtownie, że zapiekło mnie w gardle; wyglądało na to, że byłam jedyną osobą, która zareagowała tak gwałtownie, bo pozostali w większości już podnieśli się na nogi. Drżałam jak w gorączce i nadal miałam wrażenie tego natarczywego pulsowania, choć teraz, kiedy prawie odzyskałam świadomość, znacznie osłabło. Od czasu natarcia czoła krwią szakala nie czułam tej nienaturalnej lekkości, dopiero teraz, kiedy przyszło mi samodzielnie zapanować nad kończynami, zwaliła mi się na głowę cała masa mojego ciała. Byłam jak mucha w smole; gdyby czyjeś ręce nie sięgnęły po mnie i nie postawiły na nogach, nadal leżałabym tam, gdzie Anubis mnie porzucił. Bo, doprawdy, choć nie poczułam dziś jego dotyku, miotał nami, jak mu się podobało. 
Przez całą drogę do swojego pokoju znosiłam niekończące się pytania Heather. W przeciwieństwie do mnie nigdy nie potrafiła milczeniem maskować uczuć, tak było i tym razem, nieustannie mówiła, mówiła, mówiła, a ja nie miałam cierpliwości, żeby ją uciszyć. Prawdę powiedziawszy, wolałam słuchać ludzkich słów, ponieważ dawały poczucie stabilności. Nawet po tym, jak doprowadziłam się do porządku i ubrałam zbroję ze smoczej skóry, miałam wrażenie nieprzyjemnego wydarcia z własnego ciała. Zastanawiałam się, jak bardzo zmieniłaby się moja percepcja, gdybym – zgodnie z planami Czarnego Pana – po rozdarcie duszy faktycznie wyzbyła się toksycznych emocji. O ile było to w ogóle możliwe, bo wydawało mi się, że prędzej od niego pojęłam statyczną prawdę – horkruks nie gwarantował odczłowieczenia, jedynie nieśmiertelność.
Siodłałam Królową z niemałym niepokojem. Wciąż czułam tę nienaturalną ociężałość, choć moje ruchy wcale nie były powolniejsze niż zwykle, więc musiało być to tylko subiektywne wrażenie. Miałam nadzieję, że zstąpi na mnie to coś, co oczyści umysł, wspomoże fizycznie lub chociaż doda odwagi, a skończyło się jak zwykle – spotkał mnie cholerny zawód. Pierwszy raz pomyślałam, że chyba nie byłam aż tak nieomylna.
Jeszcze raz sprawdziłam torbę i wspięłam się na grzbiet smoczycy. Zmotywowałam ją nieinwazyjnym zaklęciem, a sekundę później załopotały potężne, błoniaste skrzydła i już byłyśmy w powietrzu pomiędzy gwiazdami. Leciałyśmy znacznie wyżej niż zwykle, aby uniknąć rozpoznania, choć zazwyczaj nie zwracałam na to większej uwagi. Im bardziej Kemmhyt malało, tym bardziej miałam ochotę zawrócić Królową i poczekać na Voldemorta. Czułam się jak zła matka, która podrzuciła swoje dziecko obcemu.

         Postanowiłam lecieć wzdłuż rzeki Horachte, a po dotarciu do rozwidlenia pokierować smoczycę na południe – prosta droga przez cały kontynent niemal do samego RPA. Pierwszy raz od bardzo wielu lat, kiedy przyszło mi szukać śladów Czarnego Pana, wyruszyłam w tak daleką podróż. Moje emocje niemalże wylazły na wierzch, więc byłam rada, że postanowiłam lecieć sama – nie zniosłabym, gdyby ktoś ujrzał mnie tak rozstrojoną. Gruby płaszcz podekscytowania miałam podszyty lękiem, który wprawiał ciało w nieprzyjemne, niekontrolowane drżenie, które najwygodniej było tłumaczyć chłodem nocy na pustyni. Próbowałam odwrócić uwagę od tej drażniącej niepewności, lecz wokół mnie była tylko ciemność i piach po horyzont, a ja  nienawidziłam nie wiedzieć! Chciałam wiedzieć już, natychmiast, ile zajmie lot do Gór Smoczych, a o niebezpieczeństwach czyhających po drodze wolałam myśleć jak o starych bujdach.
         Nie było wyprawy, abym nie doceniła magicznej aury Królowej, jej grubej skóry czy silnych skrzydeł, lecz tym razem zwróciłam największą uwagę na prędkość, którą smoczyca potrafiła osiągnąć, kiedy leciałyśmy wysoko nad ziemią, uważając, by mieć pod sobą Nil. Zgubienie się było ostatnim, czego teraz potrzebowałam. Jednak droga była prosta i nużąca, co nie sprzyjało czujności – zanim wzeszło słońce, od kilku godzin kiwałam się sennie pomiędzy dwoma największymi wyrostkami na grzbiecie smoczycy i żałowałam, że nie opanowałam zaklęć umysłu na tyle, żeby, dajmy na to, zaczarować mapę tak, aby sama poprowadziła Królową do celu. Chłód nocy jakoś trzymał mnie przy świadomości, ale kiedy pierwsze promienie słońca rozlały się po niebie, a powietrze prędko przesiąkło ich gorącem, wiedziałam, że za chwilę zasnę na dobre, choć było mi już bardzo niewygodnie. Całe ciało zdrętwiało mi z zimna i kilkugodzinnego siedzenia w jednej nienaturalnej pozycji; zaczęłam rozważać krótki postój, lecz po horyzont rozciągała się jedynie brązowiejąca od słońca sawanna. W tym momencie wydawało mi się, że lądowanie było niemal równoznaczne z samobójstwem.
         Sen zmorzył mnie, gdy przelatywałyśmy nad Dżubą; słońce już dawno wzeszło i wydawało mi się, że ostra, prawie biała jasność nie pozwoli mi już zasnąć, ale przeliczyłam swoją wytrzymałość. A zbudziła mnie jakaś niepokojąca stałość, bezruch, który w ogóle nie pasował do lecącego smoka. Z początku nie wiedziałam, co się działo, czułam, jak boleśnie rwały mnie mięśnie, a skóra na plecach piekła, jakbym cały dzień spędziła w pełnym słońcu. Ostrożnie uniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła. Nadal siedziałam okrakiem na grzbiecie Królowej, owszem, ale obie całkowicie straciłyśmy wysokość – smoczyca siedziała na ziemi przy brzegu jakiegoś wielkiego jeziora i chłeptała wodę, wydając z siebie takie dźwięki, które chyba musiały być powodem mojego gwałtownego przebudzenia. Następną rzeczką, którą spostrzegłam, było czerwone słońce, które szybko znikało za czarnym, pofałdowanym horyzontem; to ten widok sprawił, że wróciły mi wszystkie siły. Z sercem w gardle poderwałam się niezgrabnie z gadziego grzbietu i zerwałam chustę oplatającą mi głowę. Właśnie tego próbowałam uniknąć, ale wyszło jak zwykle – cholernie pechowo. Nie miałam pojęcia, od jak dawna tu byłyśmy… gdzie byłyśmy! Słońce zachodziło, a ja widziałam z jednej strony całą masę ciemniejącej wody, a z drugiej – nieskończony czarny las. Żadnej wioski, żadnego drogowskazu, nic, co mogłoby wskazywać, że w pobliżu mogli znajdować się ludzie. W pierwszej chwili spanikowałam, miotając się po wąskim brzegu; przez głowę przeszła mi przerażająca myśl – jak wysoko będę musiała się wznieść, żeby zobaczyć, w której części Afryki się znalazłam? Znałam setki zaklęć, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnego, które byłoby w tej chwili przydatne. Podczas gdy kręciłam się tam i z powrotem pomiędzy drzewami, Królowa właśnie skończyła pić. Podniosła wielki łeb, ale z paszczy wciąż obficie jej kapało; padłam na kolana tuż przy linii wody, zanurzyłam w niej ręce i zmyłam z twarzy cienką warstwę zaschniętego potu pomieszanego z kurzem i piaskiem jeszcze znad Sahary. Przyjemny chłód od razu mnie orzeźwił i powoli sprowadził na ziemię – zanim na nowo dosiadłam smoczycy, wyciągnęłam z torby komplet identycznych czarnych fiolek i jednym haustem opróżniłam zawartość jednej z nich – wystarczył jeden mały łyczek. Choć nadal wszystko mnie bolało, resztka senności odeszła jak ręką odjął. Przeklinałam siebie, swoje skąpstwo i bezmyślność, ale nie mogłam już cofnąć tego, co się stało; wskoczyłam na grzbiet królowej i zmotywowałam ją zaklęciem. Smoczyca zamachała skrzydłami i już byłyśmy w powietrzu. Okazało się, że zbiornik, przy którym zatrzymała się Królowa, był w istocie ogromnym jeziorem, w którego kształtach od razu rozpoznałam Jezioro Wiktorii, a my znalazłyśmy się na jednej z zarośniętych wysepek.

         Przez resztę drogi nie pozwoliłam sobie nawet na chwilę słabości, choć leciałyśmy całą kolejną noc, a Gór Smocze wciąż nie pojawiły się na horyzoncie. Z początku odpowiadała mi ta cisza, moje małe sam na sam z własnymi myślami, ale powoli zaczynałam się irytować. Mimo że dookoła krajobraz był prawie zawsze dziki i z pozoru nieprzystępny, cały czas się zmieniał. Przyzwyczajona do barwy piasku chłonęłam otaczającą mnie zieleń i brązy, choć noc prędko je pochłaniała. Zatęskniłam do zielonego Saher, gdzie rośliny napierały na wysokie mury, jakby chciały go pochłonąć na amen, gdzie każdy zakątek pachniał wilgocią i mokrymi koronami drzew, ale zamknięty pałac zostawiłam już dawno za sobą.
Mówiłam do Królowej, żeby choć trochę się rozluźnić, ale to ciche mamrotanie nawet nie otarło się o jej uszy, bo pęd powietrza zagłuszał wszystkie dźwięki. Szybowałyśmy tak wysoko, że mogłabym krzyczeć na całe gardło bez obaw, że ktoś mnie usłyszy, ale była to jedna z ostatnich rzeczy, na jakie miałam ochotę. Było mi zimno, chusta raz po raz chlastała mnie po twarzy, a smoczyca poruszała się z coraz większym trudem. Jeszcze nigdy jej tak nie przećwiczyłam, lecz do Gór Smoczych musiało pozostać niewiele drogi, ponieważ krajobraz stawał się coraz bardziej pofałdowany. O świcie przemknęłyśmy nad złocącymi się Wodospadami Wiktorii, a kiedy słońce wisiało już wysoko na niebie, odbiłyśmy trochę na zachód, muskając wilgotną część Kalahari. Cały czas zerkałam na mapę, którą sporządziłam osobiście, nanosząc punkty, które miały mnie interesować podczas tej podróży.
Słyszałam, że RPA nazywano Krainą Jaskiń. Przekroczyłyśmy granicę tego kraju od strony kotliny Kalahari, kiedy słońce grzało najmocniej, oślepiało, a patrzenie na alabastrowo białą mapę było praktycznie niemożliwe, lecz od celu dzieliła nas jeszcze Botswana. Kiedy uświadomiłam sobie, że spontanicznie zaplanowana podróż miała za moment osiągnąć apogeum, poczułam przypływ dzikiego podniecenia. Miałam ochotę ponaglić Królową, która leciała ze zwieszonym łbem i rozwartą paszczą, młócąc skrzydłami powietrze. Wyobrażałam sobie, że niedaleko oceanu uderzy mnie w twarz świeżość tutejszego klimatu, ale nadal czułam ten sam lodowaty kurz, który towarzyszył mi przez większość wyprawy. Było zdecydowanie za zimno; choć wiedziałam, że w RPA o tej porze roku nie miałam co liczyć na palące egipskie słońce, temperatury zdecydowanie przerosły moje oczekiwania. Przylgnęłam do ciepłych łusek smoczycy, ale niewiele to dało, bo wiatr na tej wysokości był tak silny i nieprzyjemny, że nie sposób było się przed nim ukryć. Ale nie obyło się też bez plusów. Załzawionymi oczami wypatrzyłam na pomarańczowawym horyzoncie wytęsknione, wymodlone, wyglądane od kilku godzin szczyty. Ponagliłam smoczycę tak, jak się spina konie, ale grube łuski nawet się nie ugięły pod naciskiem moich łydek.
Nie musiałam zapuszczać się między najwyższe szczyty, bo Smoczyca zaniepokoiła się, zanim jeszcze doleciałyśmy pierwszej majaczącej w oddali prawie ściany. Kiedy coraz bardziej się zniżałyśmy, temperatura faktycznie robiła się coraz bardziej przyjazna, lecz nadal było jej daleko do tej, którą mogłam uznać za znośną. Królowa bezszelestnie wylądowała na kamienistym zboczu, po raz kolejny wzbudzając we mnie podziw. Wielkie, węźlaste łapy dotknęły podłoża tak, jakby wielkie, zbite cielsko gadziny nic nie ważyło. Skrzydła przyległy do boków i dopiero wtedy zsunęłam się na zimną, nierówną skałę. Skostniałymi rękami odwinęłam chustę i wytarłam nią nos – był lodowaty. Teraz, kiedy patrzyłam na wszystko z ziemi, poczułam się jak w grobowcu. Z jednej strony gwałtownie rosnące szczyty pokryte mieszaniną szarości, drobnych roślinek i piasku, z drugiej biegnąca półkolem linia ciemnych drzew iglastych, mięsistych liści wyrastających z ziemi – ni ze skał, ni z gruntu. Słońce zbliżało się już ku zachodowi, choć na mój gust było jeszcze dość wcześnie. Rozejrzałam się jeszcze raz dookoła, lecz nie po to, by podziwiać krajobrazy – Królową coś zaniepokoiło i skłoniło do lądowania. Czyżby wywerny, dla których tu przyleciałam, zagnieździły się tak płytko? Moje ludzkie oczy nie były w stanie niczego wypatrzeć, ludzkie uszy nie mogły niczego usłyszeć, ale na skórze czułam, że magiczna aura smoczycy nie była jedyną aurą. Otaczały nas dziesiątki aur, jedne słabo wyczuwalne, inne niemal napierające; dobyłam miecza, ale zanim zdążyłam mocno zacisnąć palce na rękojeści, mignęło coś czarnego i dosłownie w tej samej chwili urodziło mnie w brzuch. Zsunęłam się po łagodnym zboczu kilkanaście stóp w kierunku lasu, a broń wysunęła mi się z dłoni i błysnęła gdzieś w pobliżu Królowej – jej niski ryk rozdarł naturalną ciszę, ale nie był to jedyny dźwięk; natychmiast podniósł się chór wysokich, jazgotliwych wrzasków przeplatanych sykami i gardłowym warczeniem. Ściskając się za pulsujący tępym bólem brzuch, próbowałam wymacać różdżkę lub cokolwiek innego, czym mogłabym próbować się obronić, ale znowu nie zdążyłam nawet spojrzeć, a kolejny sycząco-powarkujący jaszczur dopadł tym razem do mojej nogi. Kły nie przebiły nagolennika, ale nawet w akompaniamencie tych przejmujących kakofonii usłyszałam, jak skruszyły się o twardą powierzchnię. Od razu wyszarpnęłam zza pasa różdżkę i wyczarowałam dookoła siebie na wpół przezroczystą tarczę, o którą wywerna zaczęła się rozbijać, raz po raz waląc łbem o jej powierzchnię. Dopiero teraz miałam okazję się przyjrzeć się potworowi, który mnie zaatakował: stał na tylnich łapach i miał może z osiem stóp, nie mogłam tego ocenić, ponieważ był naturalnie zgarbiony. Jego długa szyja przypominała smoczą szyję, ale proporcjonalnie krótszą i szczuplejszą, podobnie chudy, gruzłowaty ogon. Łuski były szare i chropowate, więc musiały świetnie sprawdzać się na tle tutejszych skał. Doskoczyła do mnie druga wywerna (dużo mniejsza od tej nacierającej na tarczę) i również spróbowała mnie zaatakować, wywijając łbem we wszystkie strony. Nieco wyżej Królowa oganiała się od prawdziwej chmary natrętnych stworzeń, które co chwilę czepiały się to skrzydeł, to ogona, co odważniejsze skakały do gardła, lecz odbijały się od uprzęży, ale to nie przeszkadzało im w kolejnych atakach. Przypominały rozwścieczone osy.
Tymczasem ja znalazłam się w tarapatach. W przeciągu jakiejś minuty zbiegły się jeszcze trzy stare wywerny i każda chciała się dostać się do środka (jedna zaczęła młócić ochronną kopułę tuż przy ziemi, rozgrzebując pazurami ziemię), a wyglądało na to, że im dłużej tu pozostanę, tym ciężej będzie mi się wydostać. Decyzję podjęłam prawie natychmiast; tarcza zniknęła, a ja wystrzeliłam w powietrze, prawie czując kłapnięcie pięciu szczęk tuż pod stopami. Udało mi się uciec z potrzasku, ale nie wystarczyło siły, żeby utrzymać się na tej wysokości – upadłam na suche gałęzie, kalecząc każdą nieosłoniętą przez zbroję część ciała (łącznie z twarzą). Dopiero w chwili, kiedy ostry szpikulec drasnął mi skroń, o cal mijając oko, zdałam sobie sprawę, że nie zabrałam hełmu. Ale nie miałam dość czasu na roztrząsanie tej sprawy, bo wianuszek wywern podążył za swoją niedoszłą kolacją; kluczyły się pod drzewem, bo każda chciała się na nie wspiąć albo ściągnąć mnie długimi, zakrzywionymi pazurami, dlatego wpełzłam trochę wyżej.
- Drętwota!
Zaklęcie zmiotło gada z najniższych gałęzi, ale nie uczyniło nic więcej, ledwo go odrzuciło, ale tylko po to, żeby doskoczył do drzewa ułamek sekundy później – bardziej wściekły i gwałtowny. Wszystkie poruszały się bardzo szybko i chaotycznie, podskakując jak kurczaki. Jeszcze nigdy nie widziałam wywerny na żywo, ale po tej krótkiej konfrontacji od razu zdałam sobie sprawę, że mimo mizernej postury są odporne na magię i moje czary niewiele tu zdziałają. Jednakże zasypałam je gradem zaklęć, aż drzewo zadrżało, lecz udało mi się jedynie utorować sobie drogę pomiędzy przewracającymi się gadami. Pomknęłam w kierunku Królowej, gdzie upadł mój miecz, a wywerny pognały za mną, szczekając i jazgocząc. W płucach czułam lodowate igły, a w brzuchu wielką gulę, choć nie jadłam od prawie doby, ale dopadłam do Abydkhyta, chwyciłam błyszczącą rękojeść i zaczęłam wywijać ramieniem, całkowicie zapominając o jakiejkolwiek technice czy poprawności. Byłam przerażona i zmęczona – wyglądało na to, że znowu wpakowałam się prosto do jaskini lwa, choć miałam nadzieję, że wykrzykiwane na wydechu strzępy próśb do Anubisa i innych bogów pomogą.
Za moimi plecami Królowa straciła cierpliwość. Do tej pory tylko odganiała natrętne komary, ale kiedy rzygnęła potężnym strumieniem ognia, najbliższe drzewa zapłonęły tak jasno, że niknące za skałami słońce nic już nie znaczyło. Niektóre wywerny pouciekały, próbując za wszelką cenę uniknąć ognia, ale reszta odskoczyła tylko na moment, by za sekundę znów zaatakować. Nie podejrzewałam, że przyjdzie nam się zmierzyć z takim wielkim stadem, zakładałam starcie może ze czterema wywernami, a  jak zwykle się przeliczyłam. Spanikowałam. Młóciłam mieczem we wszystkie strony, a różdżką (trzymaną notabene w lewej ręce) udało mi się tylko podpalić sięgającą mi maksymalnie pasa młodą gadzinę, co i tak nie umywało się do pożogi, którą wywołała Królowa. Słońce zaszło, zanim się zorientowałam i teraz widziałam tylko ciemne kształty podskakujące na tle gasnącego ognia. Szansę znalazłam w eliksirach ukrytych w torbie, która dyndała przy największym wyrostku smoczycy. Wydawało mi się, że każda sekunda trwała krócej, niż zwykle, a tylko ja nie potrafiłam dostosować się do tej zmiany – odskoczyłam do tyłu, wykonując nie aż tak wdzięczny półobrót i wspięłam się po łuskowatym boku, ale nie obyło się bez konfrontacji z jednym z licznych pysków naszpikowanych długimi kłami. Krew trysnęła z uda, lecz byłam oddzielona od odczucia bólu przez naprawdę gruby mu podniecenia. Drżącymi rękami wysypałam na podołek wszystkie fiolki, które ze sobą zabrałam, starając się jednocześnie utrzymać równowagę na kołyszącym się nieustannie grzbiecie. Eliksir Wiggenowy zasklepił wszystkie drobny rany, eliksir z powoju na widzenie w ciemności, czyste Natrium na ochronę przed ogniem, dwie uncje eliksiru dodającego wigoru zmieszane z arsenem na fizyczną wytrzymałość. Wypiłam wszystko, starając się nie myśleć, jak długo będę łagodzić skutki intoksykacji, i przeklinając własną naiwność. Jak bardzo musiałam zaufać bogom, aby uwierzyć, że będę w stanie poradzić sobie bez eliksirów.
Na efekt nie musiałam zbyt długo czekać. Na wszystkich bogów, miałam nadzieję, że to otępienie zmysłów było tylko skutkiem ubocznym, dźwięki zlały się w jedno i napierały na mnie ogłuszającymi falami, kiedy błyskawicznie zsunęłam się z powrotem na ziemię – prosto w rozwartą paszczę szatana. Królowa miażdżyła młode wywerny, które nie zdążyły uciec przed jej twardymi łapami, ale nieustanny napływ starszych, sprytniejszych i zdecydowanie szybszych gadów czepiających się jej skrzydeł uniemożliwiał wzbicie się w powietrze. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia, że smoczyca mogła zechcieć chronić własne życie i zostawić mnie samą w środku tego piekła.
Postawiłam na współpracę różdżki i miecza – salwa zaklęć oszałamiających, skok w przód i silny cios Abydkhyta, pamiętając, aby mieć Królową cały czas za plecami. Żeby nie dać się otoczyć, ale jednocześnie uważać na niedelikatne ciosy jej pazurów i przecinającego powietrze ogona. Krwawe bicze raz po raz smagały moją twarz, zielonkawa posoka zalewała oczy, ale nalewka z powoju z całą pewnością zadziałała, bo widziałam wszystko, każdy ruch, każdy najdrobniejszy ubytek w łuskach tych potworów; zmieniłam rozpaczliwą defensywę na śmiałą szarżę, choć łby padały nadzwyczaj rzadko. Z trudem, z naprawdę nieprawdopodobną ociężałością nacierałam Abydkhytem, walcząc z omdlewającym ramieniem, coraz częściej miotając nim w ostateczności.
Ale gadów powoli zaczynało ubywać. Zaklęcia świstały w powietrzu, jakbym wypuszczała z różdżki strzały, coraz lepiej radząc sobie z czarowaniem lewą ręką. Pięknie zmiotłam z Królowej prawie tuzin wielkich wywern, oswabadzając tym samym jej skrzydła – smoczyca rozłożyła i stanęła na tylnich łapach; zaszarżowała jak najwspanialszy rumak, a każdy otaczający nas gad skoczył w kierunku lasu, lecz nie było ucieczki, bo smoczyca ponownie rzygnęła ogniem, tym razem tak celnie, że wszystko przed nami płonęło. Wydawało mi się, że dobijanie palących się jaszczurek będzie jedynie formalnością, ale okazało się, że ich magiczny pancerz doskonale poradził sobie z ogniem, więc na nowo musiałam wspomagać się różdżką. Robiłam to automatycznie, całkowicie wyłączyłam myślenie, starając się nie widzieć malejącej liczby wywern, aby nie stracić sił. Powtarzałam sobie w kółko: Ty, Który Strzeżesz, strzeż… Ty, Który Strzeżesz, strzeż…
Zatrzymałam się dopiero wtedy, kiedy doszło do mnie, że jedynym rykiem, który wypełniał mi uszy, był ryk Królowej. I nagle zdałam sobie sprawę, że stałam okrakiem nad nieruchomym truchłem i okładałam je mieczem, zapomniawszy o potwornym bólu w prawym ramieniu. Kiedy to do mnie doszło, powoli zwolniłam i dopiero wtedy zwaliła się na mnie świadomość potwornego wyczerpania. A musiałam jeszcze ugasić ogień, który powoli rozprzestrzeniał się na las i zaczynał trawić trupy rozsiane po półokrągłym placu. Nie mogłam na to pozwolić, przecież właśnie po nie przyjechałam. Zmusiłam się do podniesienia lewej ręki (prawa całkowicie opadła z sił) i tak długo utrzymywałam zaklęcie Aquamenti, aż zapadła całkowita ciemność. Gdzieś przy jaskiniach połyskiwały w szarym świetle nieba łuski Królowej – przestała ryczeć, ale nadal miotała się we wszystkie strony, węsząc za niebezpieczeństwem. Ale nie musiała już się martwić. Aura, którą wyczuwałam, zanim zostałyśmy zaatakowane, całkowicie zniknęła, a noc tętniła neutralnymi dźwiękami lasu. Byłyśmy same. Wspięłam się po lekko pochyłej ścianie i wpełzłam przez wąskie wejście do najbardziej wysuniętej ku lesie jaskini, ignorując smoczycę i dziesiątki bezgłowych trupów.
Byłam tak wykończona, że zdołałam tylko rozpalić ognisko i usiąść przy nim, żeby gapić się w płomienie. Choć z tej bitwy wyszłam bez szwanku, wcale nie czułam się wygrana. Wciąż miałam przed oczami to wspaniałe starcie Czarnego Pana ze smokami, które bardziej przypominało jakiś mroczny taniec niż walkę, a jednocześnie widziałam jakby z boku moje toporne zmaganie się ze wszystkimi większymi od guźca magicznymi stworami. Nadal byłam tak ludzka, patrzyłam, jak Voldemort wzlatuje z każdym nowym planem ku niebu, a ja nadal próbowałam wstać z klęczek. Tak bardzo pragnęłam mu dorównać, że czasami myślałam, co by było, gdyby i jemu w końcu powinęła się noga. Po każdej takiej myśli czułam się jeszcze gorzej. A Czarny Pan i tak w końcu obracał kłopoty na swoją korzyść, bo przecież zaiste nie miał wad.
Trzask płomieni był jedynym regularnym dźwiękiem, tylko co pewien czas do moich uszu dochodził krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka. Królowa snuła się gdzieś przed jaskinią, całkowicie już spokojna i nadal pełna energii, jakby potyczka z wywernami była dla niej tylko średnio interesującą rozrywką. Widziałam kątem oka, jak intensywnie wwąchiwała się w noc, ale jej ruchy były płynne i powolne, co dało mi poczucie bezpieczeństwa. Mimo to zmusiłam się do wstania i zaczęłam rzucać zaklęcia ochronne ponieważ zamierzałam spędzić tu resztę nocy i być może kolejny dzień. Marzyłam tylko o tym, żeby nareszcie zasnąć, ale kiedy w końcu położyłam się na zewnętrznej stronie płaszcza z lwiej skóry, byłam na to zbyt zmęczona. Absurdalne. Przez pomarańczową poświatę ognia obserwowałam smoczycę i wsłuchiwałam się w tę ciszę. Był to zupełnie inny rodzaj ciszy, którą znałam z Kemmhyt czy pustyni, trochę niepokojący, bo nakładające się na siebie co jakiś czas dźwięki pulsowały jakąś kosmiczną osobliwością, a potem gasły jak na komendę. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko…

         Obudziłam się cała obolała i zesztywniała, jakbym całą noc przeleżała na ziemi, a chwilę później zdałam sobie sprawę, że tak właśnie było. Ognisko nadal się paliło, ale nie było już potrzebne, bo w płytkim wejściu do jaskini zawitało słońce. Musiałam się rozciągnąć, żeby jako tako wrócić do formy, ale po wstaniu nadal czułam wszystkie mięśnie na plecach, a nogi miałam ścierpnięte.
Jakże bosko, zakwasy godne Ozyrysa.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, Królowej jeszcze nie było. Przypuszczałam, że będzie chciała wybrać się na polowanie, dlatego nie uwiązałam smoczycy na noc – ufałam jej bardziej niż sobie. Wczorajsza walka tylko potwierdziła jej wierność, tak że było mi wstyd z powodu krótkiej chwili zwątpienia. Niespecjalnie mi się spieszyło. Gdy emocje po bitwie już opadły, nadeszła pierwsza fala głodu, ale byłam na to przygotowana. Przecież na zewnątrz miałam świeże truchła wywern, z których wciąż sączyła się gęsta, zielonkawa posoka. Wystarczyło wypić eliksir neutralizujący truciznę, a samo przygotowanie mięsa nie stanowiło żadnego problemu, wszak nie robiłam tego pierwszy raz. Było gorzkie i żylaste choć sięgnęłam po najmniejsze i najmłodsze ciało, ale ten niesmaczny posiłek służący jedynie zabiciu głodu przyniósł mi swego rodzaju przyjemność. Następnie poszłam o krok dalej i skonstruowałam prowizoryczny siennik, który wypełniłam piaskiem – spontanicznie podjęłam decyzję, że warto byłoby zostać tu jeszcze przez jedną noc. Rankiem zatęskniłam za luksusami Kemmhyt, ale ostatecznie pragnęłam się szkolić, co było możliwe tylko w towarzystwie moich własnych myśli. Moich własnych słabości. A tę bitwę należało stoczyć przede wszystkim w samotności.
Wciąż czułam wszystkie mięśnie, zwłaszcza te w prawym ramieniu, lecz nie uniemożliwiało mi to ruchów. Wybrałam się na przechadzkę po lesie, ale nie była ona pozbawiona celu. Słyszałam stłumiony szum wody i to on mnie skusił; wystarczyło jedno zaklęcie, żebym mogła oczyścić ciało z zaschniętej krwi i pyłu, ale chciałam oddać się maksymalnej przyjemności płynącej z pierwotności. Całkowitej, najczystszej, nieskażonej magią. Tylko ja i praca moich własnych rąk. Wiedziałam, że z Gór Smoczych wypływają liczne strumienie. I nie pomyliłam się. Drzewa iglaste i krzaki o mięsistych liściach rosły u jego brzegu tak samo gęsto, więc natrafiłam na niego nagle. Powietrze przy linii wody było bardzo zimne, dlatego dreszcz przeszedł mnie zanim jeszcze zdjęłam zbroję. Z trudem odkleiłam od siebie poszczególne jej części – kiedy stanęłam naga na kamienistym zboczu, okazało się, że krew dostała się pod spód i oblepiła prawie całą skórę.
Strumień w tym miejscu nie był zbyt rwący, ponieważ w pobliżu nie było żadnego większego wzniesienia czy skarpy, ale i tak woda uderzała o brzegi z taką siłą, że rosnące najbliżej drzewa były całe mokre. Kiedy sięgnęła mi kolan, poczułam, jakby maleńkie igiełki przebiły mi skórę. Wkroczyłam w płynny, krystaliczny lód, którego nie skaziła ludzka ręka. Przełamałam jej dziewiczą czystość, zapaskudziłam zielonkawą krwią wywern, ale prąd był tak silny, że nie pozostało po niej śladu. Drżąc na całym ciele, zanurzyłam się odważnie po samą szyję, bohatersko znosząc zimno przyprawiające o ból. Moje kończyny chodziły jak pod wpływem Zaklęcia Galaretowatych Nóg, ale tkwiłam w lodowatym strumieniu i energicznie myłam twarz, włosy, szyję, piersi… Każdy najdrobniejszy zakamarek, byle pozbyć się tej lepkiej, nieczystej substancji. W następnym momencie wyskoczyłam na brzeg jak oparzona, starając się przezwyciężyć okropne trzęsienie ciała, zapanować nad jego odruchami. Osuszyłam się za pomocą prostego zaklęcia, a drugim machnięciem różdżki oczyściłam zbroję z cuchnących zakrzepów, cały czas nasłuchując. Stan, w którym się znalazłam, był ostatnim, w jakim chciałam zostać znowu zaatakowana. Zmyłam z siebie cały brud, kurz i ślady wczorajszej walki i mogłam ocenić, jak bardzo ucierpiałam. Faktycznie. Eliksir Wiggenowy sprawdził się znakomicie – wszystkie zadrapania (głównie te po moim awaryjnym lądowaniu na drzewie) zniknęły, ale ślady po licznych jadowitych ukąszeniach zostały, tak samo jak ogromny siniak rozciągający się przez całe prawe ramię aż po same barki. Na jego widok coś nieprzyjemnie podskoczyło mi w żołądku, więc musiałam szybko odwrócić od niego oczy. Ostrożnie, żeby nie wywołać jeszcze większego bólu, założyłam zbroję i ruszyłam w drogę powrotną, cały czas trzymając różdżkę w pogotowiu. Przedzierałam się przez gęstwinę ostrych gałęzi ze świadomością, że czeka mnie jeszcze jedno ważne zajęcie, zanim będę mogła naprawdę odpocząć w oczekiwaniu na smoczycę. Idąc w kierunku pola bitwy, zbierałam młode drzewka o elastycznych pniach, używając zaklęcia Diffindo przy samej ziemi. Zależało mi na jak najdłuższych, ponieważ zamierzałam upleść wielki kosz, w którym pomieściłyby się wszystkie truchła. Wiedziałam, że najprostszym sposobem było transmutować je w coś bardziej poręcznego albo zmniejszyć do rozmiarów ziarenek piasku, lecz powrót bez widocznych łupów nie byłby tak efektowny. Kiedy wróciłam na miejsce, lewitowałam przed sobą wielką stertę chudych jak witki drzew, które najpierw należało oczyścić z liści, a później odpowiednio wysuszyć i można było zacząć wyplatanie. Zanim jednak przeszłam do rzeczy, przeniosłam wszystkie martwe wywerny w jedno miejsce, tworząc długi, wysoki na osiem stóp mur u wejścia do mojej jaskini. W świetle dnia łby potworów były równie szare i szkaradne, co w nocy, ale niektóre połyskiwały czymś, co przypominało klejnoty różnej wielkości. Wyrastały spomiędzy łusek i to chyba one były źródłem zaskakującej magicznej mocy, z którą przyszło mi się wczoraj zetknąć. Kilka głów zdobiły naprawdę wspaniałe okazy.
Wyplatając matę, pomagałam sobie różdżką, przez co praca szła bardzo szybko. Kiedy wszystkie gałęzie i małe pnie były już pocięte, wystarczyło proste zaklęcie, żeby wyssać z nich wszystkie soki i zachować giętkość. Samo tworzenie wielkiego kosza szło mi bardzo szybko, mechanicznie i przyjemnie; choć nigdy nie przepadałam za manualnymi robótkami, tym razem zadziałało na mnie relaksująco, pomagając wyciszyć się po nużącej podróży i chaotycznej bitwie. Nieustannie się ruszałam, wciąż wykonując te same czynności, więc było mi ciepło, ale skutki wypitych wczoraj eliksirów nadal nieustannie dawały o sobie znać. W oczach nadal lekko mi się dwoiło, a dźwięki lasu dochodziły do mnie jak przez szybę. I nadal miałam wrażenie, że utraciłam bardzo dużo krwi – jak po urodzeniu Silasa – lecz bałam się ryzykować, pijąc kolejny eliksir uzupełniający krew. Cały czas sobie wmawiałam, że wystarczyło to przeczekać. Po prostu.

~*~


Jestem z rocznicowym rozdziałem – o jeden dzień później, niż ostatecznie planowałam. Bardzo się z nim męczyłam i wiem, że przyzwoicie będzie wyglądał dopiero po betowaniu za X czasu (teraz jestem w trakcie poprawiania czwórki, a rozdziałów jest… dużo, więc za trochę to będzie), ale to dobrze, bo im dłużej tekst odleży, tym więcej błędów człowiek wyłapie. Przynajmniej ja. Ale wiem, skąd bierze się ta frustracja. Pierwsza część opowiadania zbliża się już ku końcowi, a ja jestem już myślami w drugiej. Ostatnio odnoszę też wrażenie, że coraz częściej oddalam się (coraz bardziej) od głównej osi opka – od ,,Harry’ego Pottera”. Też tak uważacie? Mam napisany plan ramowy do sto pierwszego rozdziału, więc jeśli przeszkadzają Wam tak liczne wątki polowań, egipskiej kultury (,,egipskiej”) i innych, a wolelibyście więcej z HP, to piszcie, to świetny moment, bo to rozdział rocznicowy, dość istotny i powinien przynieść jakieś zmiany. Tak, to już siedem lat (SIEDEM!), wypociłam do tej pory dość sporo (choć na Siostrzenicy, która jest tylko kilka miesięcy starsza, mam trzy razy tyle), ale to znaczy, że sporo jest do poprawy. Jestem Wam mega wdzięczna, że nadal ze mną jesteście, każde wejście, każdy komentarz daje mi kopa nie tylko do głowienia się nad nowościami, ale ostatnio do poprawy tego, co już jest napisane. Pierwsze trzy rozdziały i prolog napisałam praktycznie od nowa, a zostało jeszcze dużo tekstu, który trzeba tak gruntownie odświeżyć. Gdyby nie Wy, pewnie nie chciałoby mi się robić tego w miarę regularnie (piszę w miarę, bo wiadomo, jak to jest z tym dotrzymywaniem terminów). Do końca pierwszej części zostało już naprawdę niewiele, więc przypuszczam (choć wiadomo, jak to jest z moim przypuszczaniem), że za rok o tej porze będziecie mogli przeczytać już kilka… no, może jeden albo dwa rozdziały drugiej części. Jest na co czekać, przynajmniej ja już prawie znoszę jajo. XD