23 czerwca 2012

Rozdział 67

         Rok 1989. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jak ten czas szybko mija. Już osiem lat minęło od klęski Voldemorta. To bardzo długo, a ja, żyjąc byle jak, trwoniąc całe miesiące na nic, całkiem zapomniałam o misji, którą Czarny Pan pozostawił niedokończoną. Czarodzieje i czarownice żyli w spokoju, nie martwiąc się sprawami wyższej wagi. Ale nie był to szczery spokój. Było w tym coś… coś niepewnego, złowrogiego i niepokojącego zarazem. Wiedziałam, czy to było spowodowane. Chodziły plotki o rzekomym zniknięciu Czarnego Pana, i to od dnia, w którym zginęli Potterowie. Ja oczywiście wierzyłam w to bezgranicznie, bo cóż innego mi pozostało, jeśli nie nadzieja? Ale ona sama nie wystarczy, aby przywrócić Czarnemu Panu potęgę. Musiałam go odnaleźć, choć nie miałam pojęcia, gdzie szukać. Świat był wielki, lecz przecież nie mogłam się poddać. Był to wybitnie głupi i błahy powód. Dlatego nie pozostało mi nic innego, jak wyruszyć w podróż. Ale na razie nie miałam do tego głowy. Był grudzień, co oznaczało, że w Europie, gdzie zamierzałam się udać, była zima, mnóstwo śniegu i potworny chłód. No i potrzebowałam jakiegoś planu. Nie mogłam przecież udać się na wyprawę bez odpowiedniego przygotowania.
         Takie myśli kłębiły mi się w głowie coraz częściej. Ale nic nie robiłam, aby zrealizować ten plan. Dwa dni po Bożym Narodzeniu, którego przecież nie obchodziłam, usiadłam w Sali Tronowej z wielką, dokładną mapą świata i przybiłam ją do ściany, aby zaznaczyć na niej miejsca, do których, według mnie, mógł udać się Lord Voldemort. Teraz za każdym razem, kiedy wchodziłam do komnaty i spoglądałam na mapę, czerwone punkciki lśniły w zakątkach takich jak Azja, Peru i Syberia, przypominając mi o wciąż czekającej na mnie misji. Ale nie czułam się gotowa, aby na nią wyruszyć. Jeszcze nie teraz. Żyłam tyle lat bez Czarnego Pana, moja egzystencja opierała się głównie na cierpieniu i tęsknocie. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym być znowu szczęśliwa. Albo po prostu… bałam się ogromnego rozczarowania związanego z podróżami. Bo, nie ukrywajmy, wiązałam z nimi ogromne nadzieje. Byłam prawie pewna, że w którymś z tych krajów musiał ukrywać się mój ukochany. Dlaczego akurat te miejsca? W Azji spędziliśmy przecież naprawdę dużo czasu, Syberia to pustkowie, bardzo bezpieczne miejsce, gdzie nikt z Zakonu Feniksa czy Ministerstwa Magii by go nie niepokoił. A Peru? Po prostu chciał się tam udać, aby pozyskać nowych zwolenników. Tak, ten Nowy Świat… Mogłabym też przeczytać jego notatki ukryte w dużej, kamiennej, podziemnej komnacie, ale od czasu jego zniknięcia traktowałam tamto miejsce jak swego rodzaju świątynię. Przez te wszystkie lata wspomnienia o Czarnym Panu zakurzyły się i to dzięki mojej niesubordynacji. Byłam nierozważna, powinnam wszystko uporządkować na samym początku, mimo bólu i cierpienia, zamiast odkładać to na lata i pozwolić, bym zaczęła traktować pamiątki po nim jak relikwie. Delikatne i kruche.

- Jesteś taka przybita – zauważyłam pewnego popołudnia Nathir, kiedy spotkał mnie w ogrodzie przy fontannie. – Co cię trapi?
- To po prostu wspomnienia, nie powinieneś się tym przejmować – mruknęłam. Nie chciałam, aby mieszał się w powody moich frasunków, było to dla mnie zbyt osobiste. Samotność przez te wszystkie lata sprawiła, że stałam się bardzo skryta i nie chciałam już mówić o swoich uczuciach. Mój jedyny i zaufany powiernik zniknął niewiadomo gdzie, skazując mnie na wieczne cierpienie. Panicznie bałam się przyszłości. I to tak bardzo, że nie dopuszczałam do siebie myśli o niej. Bo jak długo będę tutaj pokutować? Podobno czas leczy rany, ale to kłamstwo. Sprawiał on jedynie, że porastały delikatnym strupem, który mógł zostać zerwany przez jedno nieostrożne wspomnienie.
- Ale chciałbym ci jakoś pomóc. Nie mogę patrzeć na twój smutek – rzekł Egipcjanin mocno zatroskanym głosem. Irytował mnie trochę jego sposób okazywania tego, że się o mnie martwi. Ja najlepiej się miałam, kiedy po prostu zostawiał mnie w spokoju.
- Nie, naprawdę nic nie możesz zrobić – mruknęłam. Kiedy on przebywał w moim towarzystwie, czułam się trochę jak w klatce, zwłaszcza, gdy miałam podły humor. Ale i tak cieszyłam się, że miałam kogoś pochodzącego spoza pałacu, kogo interesował mój los. Czułam się trochę odrzucona, ponieważ miałam rodzinę, która podobno mnie kochała, a nie kontaktowała się ze mną. Te wszystkie lata bezczynności były dla mnie jak sen, nie żyłam wtedy, po prostu… istniałam. Nic nie miało dla mnie znaczenia. Dawno temu bardzo chciałam mieć dziecko. Dać Czarnemu Panu dziedzica, tak, jak tego bardzo pragnął. Ale może lepiej, że los nie obdarzył mnie tym cudem. Po co dziecku taka matka bez życia i zupełnie egoistyczna? Chociaż być może, jeśli pozostałaby ze mną jakaś cząstka Lorda Voldemorta, byłoby mi łatwiej znów ożyć, czuć się potrzebna…
         Nathir przyglądał mi się uważnie szeroko otwartymi, ładnymi oczami. Poczułam się nagle osaczona, zastraszona. Mój nastrój tego dnia był niezwykle melancholijny, nie chciałam z nikim rozmawiać. Miałam ochotę położyć się tego dnia wcześniej, aby zatopić się we wspomnieniach, a potem zasnąć.
- Dobrze, nie będę ci przeszkadzał. Ale jutro musimy udać się na spacer, porozmawiamy – oświadczył Nathir ze zrezygnowaną miną.
- Jak sobie życzysz – na mojej twarzy pojawił się nikły cień uśmiechu. Wstałam, pożegnałam się i ruszyłam w stronę drzwi. Byłam senna i apatyczna tego dnia, mimo że nie wysiliłam się ani trochę. Aczkolwiek, kiedy położyłam się do cudownie miękkiego łóżka, poczułam niesamowite odprężenie, zupełnie jakbym pracowała w pocie czoła cały dzień. Nagła myśl o tym, jak bardzo chciałam być kiedyś w ciąży przypomniała mi o czymś jeszcze, co spowodowało, że poczułam do siebie niemalże obrzydzenie. Miałam już przecież córeczkę imieniem Katy. Nienarodzoną, co prawda, ale własną i pierworodną. A ja o niej zapomniałam. Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze Lord Voldemort był w pełni sił, myślałam o niej często. Miała w moim sercu szczególne miejsce. Tragedia, która mnie dotknęła, całkowicie spaczyła moją psychikę. Stałam się bardziej obojętna, myśląca i dojrzała. Od czasu zniknięcia Czarnego Pana musiałam sama podejmować decyzje dotyczące mojego życia. Nie miałam nikogo, kogo mogłabym poprosić o radę i jednocześnie mu zaufać. Byłam niezależną kobietą, z czym mój organizm zawzięcie walczył. Powtarzałam sobie wtedy: Jeszcze trochę. Wytrzymaj. Ile to miało trwać? Ta bezczynność była okropna. Ale przynajmniej odrobinę łagodniejsza od okrutnie łamanej nadziei.

*

         Rankiem obudziłam się gwałtownie. Zupełnie jakby ktoś mocno mną potrząsnął, ale kiedy usiadłam raptownie na łóżku, nikogo przy mnie nie było. Słońce znajdowało się już wysoko na niebie. Ach, ta gorąca zima w Egipcie… W nocy nie przyśniło mi się zupełnie nic, choć czułam się tak, jakbym już znała cel tego dnia. Nadszedł czas podróży, do której musiałam starannie się przygotować. Byłam na to gotowa. Poczułam nagły przypływ energii. Natychmiast poderwałam się z łóżka i udałam się do łaźni. Musiałam szybko załatwić zwykłe, poranne sprawy, ponieważ chciałam jak najprędzej przejrzeć notatki Czarnego Pana. Biegłam właśnie przez korytarz na drugim piętrze (wracałam właśnie ze śniadania), kiedy natknęłam się na Nathira, który natychmiast uśmiechnął się na mój widok.
- To co, idziemy…? – zapytał, ale ja przemknęłam obok niego i zdążyłam tylko wyrzucić z siebie:
- Możemy to przełożyć? Mam coś bardzo ważnego do zrobienia, to nie może czekać.
         I zniknęłam za zakrętem, zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Zbiegłam po lśniących, jasnobrązowych schodach aż na parter, ślizgając się po wypolerowanej posadzce. Komnata Czarnego Pana znajdowała się na pierwszym poziomie lochów. Teraz, kiedy już żaden Śmierciożerca się tu nie kręcił, raczej nie zapuszczałam się aż do podziemi zamku. Przyłożyłam koniec różdżki do drzwi, a zamek kliknął mechanicznie. Wślizgnęłam się do środka z wyrazem przestrachu i skupienia na twarzy. Znalazłam się w pomieszczeniu dość wysokim jak na to miejsce, w którym się znajdowało; jedna ściana pokryta była wyłącznie drewnianymi półkami zawalonymi skórzanymi, opasłymi tomami, zwojami zakurzonych pergaminów i starymi gazetami, do półek zaś przystawiona była zgrabna, żelazna drabina. Ściana naprzeciwko drzwi w całości pokryta była plakatami poszukiwanych Śmierciożerców, ulotkami pochodzącymi z Ministerstwa Magii, osobistymi notatkami Czarnego Pana oraz mapami. Tuż pod nią stało duże, ładne, dębowe, lecz niezwykle zakurzone biurko pokryte porozrzucanymi byle jak kawałkami pergaminów, niedopalonymi świecami i piórami. Musiały tam być informacje, z których Voldemort korzystał tuż przed śmiercią… Potterów. Sama nie wiem, ale wydawało mi się, że panował tu niezwykły chaos. I nie mówię wcale o porządku w gabinecie. Zupełnie, jakby wszystkie emocje i nastrój Czarnego Pana pozostały uśpione. Świece umieszczone w wysokim, pokrytym pajęczyną świeczniku zapłonęły jasnym, ciepłym blaskiem. Zamknęłam za sobą drzwi, które jęknęły nisko w zawiasach. Rozejrzałam się dookoła. Najlepiej było zacząć od materiałów leżących na biurku. W końcu były najświeższe i najbardziej aktualne.
Wzięłam do ręki kawałek pergaminu, który wyglądał jak karteczka wyrwana z jakiegoś notesiku. Był tam wypisany adres jakimś dużym, okrągłym pismem, które z pewnością nie należało do Lorda Voldemorta: Harry Potter – Walia, Dolina Godryka. Mogłam tylko mniemać, że napisał to Glizdogon, w końcu to on zajmował się tą sprawą. Byłam prawie pewna, że Voldemort nie ukrywał się w ruinach domu Potterów, ale byłabym głupia, gdybym nie odwiedziła tego budynku. A musiałam przecież od czegoś zacząć. Może znajdę tam jakieś wskazówki? W końcu było to miejsce zagłady Czarnego Pana. Ale co później? Było tu tak wiele nieskładnym notatek… Całe i nienaruszone informacje znajdowały się jedynie w głowie Riddle’a.
Szybko opuściłam gabinet, aby wiadomości z innych kartek nie zaprzątały mojego umysłu. Chciałam robić wszystko po kolei. Natychmiast ubrałam się cieplej i wyruszyłam w drogę. Fakt, iż w Anglii królowała obecnie zima, miało dla mnie drugorzędne znaczenie.
Leciałam, czułam przepełniające mnie poczucie słuszności. Moja twarz wyrażała beznamiętny chłód, wzrok okrągłych, szeroko otwartych oczu utkwiłam w horyzoncie, tam, gdzie znajdował się mój cel. W dłoni wciąż ściskałam maleńki skrawek pergaminu z wypisanym adresem Potterów.
Już z oddali dostrzegałam Dolinę Godryka. Ładny, drewniany kościół z wieżyczką, niedaleko niego cmentarz pokryty grubą kołderką białego puchu. Oraz mnóstwo jednorodzinnych domków. Z tego, czego się dowiedziałam, całe górne piętro w mieszkaniu Potterów było rozwalone, więc od razu bym je dojrzała.
Szłam więc powoli oblodzonym chodnikiem, oczekując, aż moim oczom ukaże się pożądany kształt. Dotarłam prawie do samego końca ulicy, kiedy nareszcie to ujrzałam. Rdzewiejący płot i dom, z boku którego ziała wielka dziura. Poczułam lekkie ukłucie w żołądku. Tak, to tutaj wydarzyła się ta tragedia. I dla mnie, i dla małego Harry’ego. Nie wiem, dlaczego, ale bałam się dotknąć bramki. Mogło na niej ciążyć jakieś zaklęcie. Więc przeleciałam nad nią i wylądowałam na trzecim schodku. Pchnęłam drzwi, czując w sercu strach, ale i podniecenie. Salon wyglądał na nienaruszony. Oczywiście czas zrobił już swoje. Zwykłe, ale ładne meble pokrywała gruba warstwa kurzu, niski stoliczek przed kanapą całkowicie przeżarły korniki, dywan w greckie wzory był okropnie brudny. Podeszła do komody. Stały na niej ruchome fotografie rodziny Potterów. Ładna kobieta z ciemno rudymi włosami ściskała w ramionach roześmianego bobasa, a jej czarnowłosy mąż machał do mnie ręką, obok fotografia ślubna, nieco wyżej sam Harry… Serce zabiło mi mocniej z przerażenia, szybkim krokiem opuściłam salon i pobiegłam na górę. Tutaj musiałam już bardzo uważać. Do pokoju dziecięcego w ogóle nie mogłam wejść, ponieważ… praktycznie go nie było. Zaklęcie musiało być naprawdę bardzo potężne. Gruz leżał nie tylko na dole w kuchni, ale i przed domem. Nie miałam tutaj czego szukać. Ciało Lily i Jamesa spoczywało już od prawie dziesięciu lat na cmentarzu, a ciało Lorda Voldemorta… nie miałam pojęcia. Pozostało mi sądzić, że po prostu się rozpłynęło, bo gdyby było inaczej, natychmiast zaczęłoby je badać. To mógł wiedzieć tylko sam Czarny Pan.
         Zawiodłam się na tej małej podróży, nie powiem. Miałam nadzieję, że znajdę tu coś, co naprowadzi mnie na trop. Poczułam jedynie wietrzejącą już woń czarnej magii. Ale to nie sprawiło, że poczułam się lepiej. Wręcz przeciwnie. Zapragnęłam natychmiast opuścić to miejsce. Nawet nie zeszłam na parter, tylko wyleciałam przez wielką dziurę w dachu. Lodowaty powiew rozwiewał mi włosy i kąsał twarz przyzwyczajoną do pieszczot ciepłego, pustynnego wiatru. W tej chwili szczerze nienawidziłam Anglii, Londynu i mieszkających tu ludzi pełnych fałszu i zakłamania. Pędziłam tak, że aż oczy zaszły mi łzami.
Wróciłam do zamku pod wieczór, wściekła na siebie, że tak zmarnowałam dzisiejszy dzień. Ale miałam przecież nieskończoną ilość czasu, mogłam badać wszystko tak dokładnie i pieczołowicie, jak chciałam. Kiedy przelatywałam nad pustynią, trochę się uspokoiłam. Skwar, który panował w Egipcie już nieco ustał, zbliżała się noc. W tym miejscu słońce bardzo szybko zachodziło i bardzo szybko wschodziło.
Heather powiedziała mi, że Nathir wyruszył do Kairu i nie ma pojęcia, kiedy wróci. Chyba trochę się na mnie obraził, ale nie mogłam się tym przejmować. Miałam ważniejsze sprawy na głowie. A jemu przejdzie.

         Zaraz następnego dnia udałam się do gabinetu Czarnego Pana. Potrzebowałam kolejnych wskazówek, tym razem dokładniejszych. Zaraz po śniadaniu pobiegłam do lochów i natychmiast zaczęłam poszukiwania. Znalazłam całkiem sensownie wyglądający pergamin, mówiący wiele o jego planach podróży do Peru, lecz w samym rogu strony zauważyłam odniesienie do jakiejś strony w książce. Autorem był Gustav Sarie, a z tego, co wiem, Voldemort miał tendencję do układania książek alfabetycznie, według autorów. Dlatego przystawiłam drabinę do odpowiedniej półki i wspięłam się na najwyższy szczebel. Nie miałam już lęku wysokości, ale bardzo nie lubiłam drabin i niepewnie wyglądających schodów, zwłaszcza, gdy nie używałam magii. Dlatego chwyciłam mocno brzeg półki, która… wysunęła się do przodu, ukazując kamienną podłogę oraz klamkę, którą natychmiast nacisnęłam. Regał z książkami otworzył się, a moim oczom ukazała się niska komnata zapełniona pergaminami i księgami. Gdy weszłam do środka i podeszłam bliżej, zauważyłam, że opasłe tomy pochodziły z Anglii, lecz informacje zawarte na pergaminach zapisane wąskim, wytwornym pismem Lorda Voldemorta były egipskimi hieroglifami. Co takiego chciał ukryć przed swoimi Śmierciożercami?
Usiadłam w kącie pomieszczenia i zaczęłam przeglądać zwoje. Informacje były tutaj dokładniejsze i składniej napisane. Jakby Czarny Pan poświęcił im więcej czasu. A z tego, co wyczytałam, wszystkie dotyczyły Czarnej Różdżki i Berła Ozyrysa.

         Wśród słynnych różdżek na całym świecie, najbardziej znana jest Czarna Różdżka, o której mówi się także Berło Śmierci. Posiada niesamowitą moc i czyni jej właściciela niezwyciężonym, tak zwanym „Panem Śmierci”.

Była to krótka notka, pod którą znajdowało się mnóstwo dziwnych symboli. Raczej wątpię, aby był to zaszyfrowany tekst, aczkolwiek nigdy nic nie wiadomo.
Informacje o Berle Ozyrysa przepisane były z księgi pod tytułem „Największe mity Starożytnego Egiptu”. Czytałam to wiele razy. Cytat ów mówił, że potężne berło, które dawno temu przepadło bez wieści, miało ponoć wielką moc. A służyło do unicestwienia Króla Skorpiona poprzez pchnięcie włócznią prosto w jego serce. Tylko ona mogła zabić tego przerażającego potwora. Wykonana była podobno ze szczerego złota, opatrzona potężnymi zaklęciami ze Starego Państwa. Nie miałam pojęcia, dlaczego Czarny Pan gromadził informacje o Berle Ozyrysa, przecież nie żyliśmy w latach, w których Król Skorpion budził się z wielowiekowego snu. Chociaż… może miał jakieś plany, o których nigdy mi nie wspominał?
Zeszłam na dół, a regały same zasunęły się za mną. Wciąż miałam za złe Voldemortowi, że nie powiedział mi o ukrytej komnacie, ale musiałam zrozumieć, iż był on samotnikiem, nie odczuwał potrzeby dzielenia się wszystkim z ludźmi.

         Zebrałam już dość informacji, aby wyruszyć w podróż. Musiałam tylko powiadomić o tym Qutajbaha. Wiedziałam, że śmiertelnie obraziłby się na mnie, gdybym wyjechała na długie miesiące, nic mu o tym nie mówiąc.
Nathir odwiedził mnie w Sali Tronowej, kiedy ślęczałam przy wielkiej mapie i nanosiłam na nią konkretne miejsca w Azji, Syberii i Peru. Chciałam zrobić wszystko idealnie.
- Heather powiedziała, że chcesz mnie widzieć – rzekł. Pokiwałam głową, nie odwracając się od mapy.
- Chyba wiesz, że wybieram się na długą, być może niebezpieczną podróż – odezwałam się po chwili milczenia. – I chciałam się z tobą… pożegnać.
Qutajbah nic nie odpowiedział. Cisza trwała między nami kilka minut, przez które wciąż krzątałam się przy mapie, która już lśniła mocno od czerwonych, magicznych szpileczek wbijanych przede wszystkim w kontynent azjatycki. Egipcjanin odezwał się dopiero po chwili:
- Nic cię od tego pomysłu nie odwiedzie?
- Nie. Znajdę Czarnego Pana, choćbym miała odwiedzić każde miasto, każdą wioskę, lasy, góry i morza. Nie mogę pozostawić go samego sobie, jest bezbronny i samotny. Potrzebuje mnie. I tak już zbyt długo zwlekałam z wyjazdem – odwróciłam się do Nathira, moja twarz wyrażała determinację. – Jeśli spojrzysz na tę mapę, dowiesz się, gdzie jestem. Te punkciki zapalą się na żółto.
Qutajbah przytulił mnie krótko, a ja opuściłam salę. Teraz to czułam. Byłam w pełni gotowa. Stanęłam na balkonie i po prostu odleciałam. Niebo lśniło milionami srebrnych gwiazd. Egipt nocą zawsze mnie oczarowywał.

~*~


         Zrezygnowałam z dodawania mega długich rozdziałów, przynajmniej na chwilę obecną, ponieważ i Wam się nie chce czytać, i mnie się nie za bardzo przepisywać, czego skutkiem są odcinki publikowane raz na półtora miesiąca. Chciałabym Was poinformować, że 5 lub 6 lipca będę w Warszawie, jeżeli któryś z Was mieszka w pobliżu stolicy, to bardzo chętnie się z nim spotkam xD Wystarczy mnie o tym poinformować w komentarzu lub na gg. Dedykacja dla Kiry :*