31 grudnia 2012

Rozdział 74

Powrót do Egiptu przyniósł mi ulgę, lecz także i naukę. Pojęłam w końcu, że nie mogę wciąż spoczywać na laurach. Praca nad sobą to ciężki i czasochłonny proces, nad którym należy nieustannie czuwać. Doskonale wiedziałam, że nie posunę się ani o krok na przód, jeśli nie stworzę kolejnego horkruksa. Myślałam o tym już od wielu lat, lecz dopiero teraz poczułam, że jestem na to gotowa. Na bogów... czułam tak ogromną pewność, że teraz potrzebowałam tylko ofiary. Nie mogłam to być jednak pierwsza lepsza szlama z ulicy. Musiała to być osoba znacząca, ważna dla społeczeństwa. Taka, której zniknięcie zauważyliby wszyscy. Już wiedziałam, kto to będzie...
Heather ubierała mnie w sali lustrzanej. To było miejsce, gdzie zawsze poświęcałam mnóstwo czasu swojej urodzie i zawsze odczuwałam swego rodzaju... kompleksy. Jednak było zwyczajnym, kobiecym narzekaniem, całkowicie bezpiecznym dla mego zdrowia. Znałam granicę. Teraz postrzegałam swoje ciało jako przykład niesamowitego eksperymentu sprzecznego z naturą. Przecież nie zmieniam się w ogóle, moja skóra nie postarzała się ani o dzień. Czy wraz z nieśmiertelnością otrzymałam także wieczną młodość? Tom miał o wiele więcej horkruksów ode mnie. Jeśli stworzę jeszcze jednego, zacznę się zmieniać? Czy to zależy od liczby, czy może od stopnia zła, które trawi duszę? Pozostałam sama bez odpowiedzi na tak ważne pytania. Jak miałam działać, skoro moich wątpliwości nikt nie rozwiał/ W notatkach Voldemorta nie znalazłam niczego, co by w jakiś sposób pomogło mi podjąć decyzję. Kiedy zobaczyłam, jak bardzo postarzała się moja matka i siostra, doznałam szoku. Ludzie wydali mi się nagle tak delikatni, że mógł zniszczyć ich życie choćby silniejszy podmuch wiatru. Byli jak krucha zastawa z porcelany, którą wyciąga się z kredensu tylko podczas specjalnych okazji. I pomyśleć, że ja niegdyś byłam kimś takim, jak oni. Teraz narodziłam się jako nowa osoba. Byłam zupełnie kimś innym, silnym i niezależnym. Potrafiłam przeżyć te wszystkie lata samotności tylko i wyłącznie dzięki sobie. Nikt tak naprawdę nie przeżył ze mną tej samotności i rozpaczy, musiałam sobie radzić ze wszystkim sama.

Zaraz następnego dnia spotkałam Narthira. To było naturalne, przecież mieszkał tutaj. Oczywiście, zdał sobie sprawę z tego, że nie było mnie przez jakiś czas w Egipcie, bo wyraźnie ucieszył się na mój widok. Ukłonił się krótko, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Chciałbym z tobą porozmawiać, to ważne - przemówiłam, zanim Qutajbah zdążył otworzyć chociażby usta, by mnie powitać. Skinął głową i ruszył za mną. W ogromnej sali tronowej, mimo mojej wielotygodniowej nieobecności, panowała idealna czystość. Zaczęłam krążyć po pomieszczeniu, myśląc usilnie. Potrzebowałam dobrego planu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak trudna jest ta czynność. Potrzebowałam kogoś, kto mógłby poradzić mi albo po prostu... wiedzieć.
- Ty mieszkasz tu od bardzo wielu lat... - zaczęłam.
- Ale ty również.
- No tak - puściłam mimo uszu fakt, iż mi przerwał. - Znasz jednak lepiej panujące tu zasady oraz politykę, ludzi... A mnie bardzo zależy na właśnie takich informacjach, których właśnie ty możesz mi udzielić. Opowiedz mi o siedzibie rządu.
Nathir był zaskoczony moimi dziwnymi pytaniami, jednak odpowiadał na nie niezwykle szczegółowo, tak, jak tego od niego oczekiwałam. Byłam zadowolona z jego pomocy, choć nie chciałam wyznać całej prawdy. To by go speszyło.
- Wiesz, kim jestem. I wiesz, że to, o czym ze mną rozmawiasz, zostaje tylko między nami - dodałam, patrząc mu prosto w oczy Moje twarde spojrzenie zbiło go z tropu, lecz przytaknął natychmiast i odwrócił wzrok. Dopiero po chwili zapytał nieco przyciszonym głosem:
- Dżahmes, co ty chcesz zrobić?
Nie odpowiedziałam.

*

Do podróży nie przygotowywałam się zbyt długo. Miałam wszystkie istotne informacje, wszystko doskonale i szczegółowo zaplanowałam. Wystarczyło jedynie narzucić na siebie odpowiednie szaty i wyruszyć. Wydało mi się to zaskakująco łatwe. Cóż, miałam nad nimi dużą przewagę. Z łatwością mogłam wykorzystać słabe punkty ochrony. A były nim oczywiście kobiety. Z tego, co powiedział mi Qutabah, nie tylko minister, ale i bardzo wielu urzędników sprowadzało do swych gabinetów dziewczyny lekkich obyczajów, kochanki lub nawet prostytutki. To było wiadome w całym Egipcie dla każdego, lecz poza granice kraju te kompromitujące fakty nigdy nie wyszły. Nasze państwo było bardzo dobrze rozwinięte pod względem kulturowym, jednak wydawało się, iż instynkt i przestarzałe przekonania oraz religia nieraz zwyciężała nad społeczeństwem pragnącym rozwoju.
Przybrałam zupełnie nową postać. Powróciłam do tak dawno zapomnianej już bladości - wiedziałam, że do Europejki będą mieli o wiele większy szacunek. Mieszkałam tu już tyle lat, że oczywiste dla mnie było to, iż kobiety z jasnymi włosami były o stokroć bardziej pożądane, niż te ciemnowłose. Dlatego przybrałam taką fryzurę. Skąpy, wielobarwny strój pomogły mi włożyć moje wierne pomocnice. Dziwiły się temu, lecz żadna nie była w stanie zapytać, czemu to ma służyć. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ nie potrzebowałam nikogo, aby się zwierzać. Stałam się skryta, samotność już dawno pochłonęła moje wnętrze. Nathira nie chciałam widzieć. Teraz najważniejsze było zrealizowanie planu. To pragnienie wypełniło mnie całą, czułam się tak, jakbym nie była sobą, jakbym... stała tuż obok i przyglądała się temu. Bogowie, jak ja tego pragnęłam... Lecz czego? Na Anubisa, pragnęłam zabić! Dokonać morderstwa, aby stało się to przysłowiowym zamachem na rząd. Chciałam czuć przeogromny ból, który rozdziera i tak już okaleczoną duszę, pragnęłam wiedzieć, że robię coś, co zbliża mnie do stanu coraz większej potęgi, coraz większej niezależności, mojego triumfu nad słabością.

Bezzwłocznie udałam się do Kairu. Byłam doskonale przygotowana, kiedy kroczyłam najpierw ulicami wielkiego miasta, dopiero potem korytarzami ministerstwa, czułam przepełniający mnie nienormalny wręcz spokój i potęgę. Zupełnie, jakbym nie była sobą. Gdybym dwadzieścia lat temu dowiedziała się, że taka będę, nigdy bym w to nie uwierzyła. Po prostu się zmieniłam.
- Jestem Elizabeth Prince, posłał po mnie pan minister - powiedziałam po angielsku do mężczyzny siedzącego za kontuarem. Zignorowałam jego pożądliwy wzrok, który przez długą chwilę spoczął na moich do połowy odsłoniętych piersiach. Gardziłam mężczyznami tego pokroju. Być może dlatego miałam taki szacunek dla Czarnego Pana - on zawsze potrafił panować nad sobą i nie okazywał na co dzień tak obrzydliwego dla mnie, zwierzęcego, bezmyślnego instynktu. A przecież znałam jego nieposkromione rządze.
- Pani pójdzie tymi schodami na pierwsze piętro, a potem korytarzem na prawo - odparł, z trudem odrywając wzrok od moich piersi. Pogrzebał w szufladzie biurka, po czym wyciągnął z niej mały, szary kartonik i wręczył mi go. - Widzę, że pani jest tu pierwszy raz, proszę pokazać to strażnikom.
Uśmiechnął się do mnie ordynarnie, a ja minęłam go, nie zaszczycając choćby spojrzeniem. Szłam szybko, a stukot moich wysokich butów odbijał się echem od jasnych, marmurowych ścian. Korytarze były tutaj o wiele węższe, niż w moim ukrytym pośród piasków pustyni apartamencie, dlatego tak ciężki materiał budulcowy był niewskazany. Czułam się tu jak w grobowcu. Chciałam jak najszybciej załatwić tę sprawę w ministerstwie. Bez trudu dotarłam do gabinetu ministra. Drzwi strzegli dwaj gburowato wyglądający mężczyźni w białych, lśniących szatach z bardzo gładkiego materiału. Zwrócili na mnie uwagę dopiero, kiedy podeszłam bliżej. Wręczyłam jednemu z nich szarą, kartonową przepustkę. Strażnik zmierzył mnie pełnym podejrzeń wzrokiem, po czym wyciągnął z kieszeni bardzo cienką i bardzo długą różdżkę, którą przesunął po kartoniku. Nie wiem, co z niego odczytał, lecz musiała to być przychylna dla mnie informacja, bo nie wypowiedział ani słowa, tylko odsunął się, abym mogła wejść do środka. Nawet na niego nie spojrzałam, tylko wkroczyłam do przestronnego pokoju, gdzie czekał mój cel; przywołałam na twarz sztuczny wyraz obleśnej, rozpustnej drapieżności. Gdy tylko ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną, natychmiast rozejrzałam się dookoła. Z zaskoczeniem ujrzałam stojące w obszernej wnęce łóżko z czterema mahoniowymi, rzeźbionymi kolumnami i delikatnym, przezroczystym baldachimem. Drzwi balkonowe były otwarte na oścież, a na zewnątrz stała jakaś postać. Podeszłam bliżej i poznałam z niej samego ministra palącego grube, brązowe, mocno dymiące cygaro. Chyba mnie usłyszał, bo odwrócił się szybko i podszedł bliżej. Był ode mnie niższy o głowę, trochę przy kości, jednak nie można było go nazwać grubasem. Przez jego kruczoczarne, krótkie włosy prześwitywały już łyse placki, opalona skóra lśniła od potu. Mokre plamy widniały także na szacie pod pachami. Nie był ani specjalnie przystojny, ani odrażający, aczkolwiek wyraz jego twarzy naprawdę mocno zniechęcał. W jego arabskich, ciemnych, błyszczących oczach pojawiło się pożądanie pomieszanie z dostojnym uznaniem. Posiadał trochę więcej ogłady, niż jego pracownicy.
- Mówisz po angielsku? - zapytał, a ja skinęłam sztywno głową, wciąż się uśmiechając. Polityk obszedł mnie powoli dookoła; gdy się zbliżył, poczułam nieprzyjemny, ciężki zapach tytoniu.
Dotknął grubym, krótkim, lepkim palcem mojego ramienia, a skóra jakby zapiekła mnie żywym ogniem. Nie poruszyłam się jednak, oczekując na odpowiedni moment, by zaatakować. Nie darzyłam tego mężczyzny nienawiścią, jego los byłby mi obojętny, gdyby nie to, iż zdecydowałam się go zabić. Niczym nie zawinił, poza tym mieszkałam w tym kraju wystarczająco długo, aby takie zachowanie, jakim mnie teraz raczył, było zaskakujące. Jedną z naprawdę dobrych cech tutejszych czarodziejów była niesamowita szczerość. Jeśli mąż chciał skorzystać z usług prostytutki lub - rzadziej - kochanki, po prostu to robił. Fakt, kobiety były nieraz naprawdę bestialsko traktowane, ale nie panowała tu atmosfera fałszu i obłudy. Nie okłamywano się nawzajem, nie raniono. Rozpustne zachowanie mężczyzn było całkiem normalne. Spuściłam lekko głowę, jednak oczy wciąż utkwione miałam w twarzy mężczyzny, który teraz zdjął cienki, pomarańczowy płaszcz, ukazując mi jeszcze więcej plam z potu, tym razem już nie tylko pod pachami, ale i na piersi oraz plecach.
- Na co czekasz? - zapytał łagodnie, unosząc czatę. - Rozbieraj się. Chyba, że wolisz najpierw...
- Nie tak szybko - przerwałam mu i odwróciłam się tak, aby nie widział, jak sięgam do kieszeni i wyciągam z niej buteleczkę tak małą, że bez trudu mogłam ją zgubić nawet na rozpostartej dłoni. - Nalej nam wina.
- Ależ...
- Zrób to.
Kątem oka ujrzałam, jak pan minister szybko zbliża się do biurka, pochyla się i wyciąga z szafki dwa wysokie, pękate kieliszki oraz dzban pełen krwistoczerwonego wina. Błyskawicznie napełnił je i wcisnął mi jeden z nich. Uśmiechnęłam się pobłażliwie, gdyż widziałam, jak jest zniecierpliwiony i rozdrażniony. Z lubością przeciągałam tę chwilę, sącząc powoli wino przez zaciśnięte zęby. Dyskretnie wlałam do mojego kieliszka zawartość buteleczki; uczyniłam to w idealnym momencie, gdyż zaledwie kilka sekund później minister wyrwał mi z dłoni błyszczący kryształ i wypił resztkę wina jednym haustem. Chwycił mnie mocno za nadgarstki i rzucił na łóżko. Nie sprzeciwiłam się, gdyż wiedziałam, co stanie się za moment. Nie minęła sekunda, a on leżał już bez zmysłów, dusząc mnie swoim cuchnącym ciężarem. Z trudem udało mi się wygrzebać na powierzchnię, dysząc ciężko i powtarzając ochrypłym szeptem:
- Śpij, słodki książę, śpij...

~*~


Ostatni rozdział tego roku. Przepraszam, że tak krótki i chaotyczny, ale bardzo się spieszę, przede mną jeszcze SCP i KM. Bez obaw jednak - poprawię go. Chodzi tu po prostu o formalność - dzień.

12 grudnia 2012

Rozdział 73

         W domu rodziców spędziłam jeszcze kilka tygodni. Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej, po prostu wracałam do zdrowia. Zivit była dla mnie dużą podporą, lecz więcej znaczyła dla mnie jej dyskrecja. Ani matka, ani ojciec nie wiedzieli o moich problemach. Coraz częściej jednak myślałam o odwiedzinach Sokarisa. Przez te ostatnie tygodnie zdałam sobie sprawę z tego, jak moja rodzina jest krucha. Z mojego punktu widzenia żyli w ciągłym niebezpieczeństwie. Śmierć czyhała na nich na każdym kroku. A ja tak bardzo bałam się, że ich stracę...
Tego dnia udałam się z Zivit na długą przechadzkę po ulicy Pokątnej. Moje serce biło mocno z radości, kiedy mijałam miejsca, w których często bywałam... Sklep Borgina i Burkesa nie zmienił się prawie w ogóle. Przynajmniej z zewnątrz; obawiałam się wejść do środka, właściciel mógł mnie rozpoznać.
Na obiad udałyśmy się do Dziurawego Kotła. Nie było tam tłumów, w zwyczajny czwartek o godzinie piętnastej czarodzieje i czarownice pracowali. Grzebiąc widelcem w swoim talerzu z ziemniakami i stekiem, myślami byłam w zupełnie innym miejscu. Zivit przyglądała mi się z niepokojem, żując powoli sałatkę z utartej marchewki. W końcu zapytała:
- O czym myślisz?
- Chciałabym coś zrobić, zanim wrócę do Egiptu - westchnęłam unosząc nieco wzrok. - Bardzo chciałabym udać się do Hogsmeade. Zobaczyć te miejsca, które odwiedzałam za młodu, ujrzeć z oddali Hogwart. Wiem, że to niezwykle niebezpieczne, lecz mogłabym zaryzykować. Ostatnio prawie nic nie dzieje się w moim życiu. Egzystuję w gnijącej nudzie, boję się, że w końcu tak mnie pochłonie, że już nigdy się nie obudzę.
Zivit uśmiechnęła się zachęcająco, a ja w duchu już się ucieszyłam, bo wiedziałam, co chciała powiedzieć.
- Chętnie zobaczyłam ten Hogwart - rzekła, a jej wielkie oczy zalśniły entuzjazmem. - Mogłabym polecieć tam z tobą?
- Będę zachwycona.

*

         Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy. Oczywiście musiałam się do tego przygotować. Całkowita zmiana wyglądu nie była trudna, aczkolwiek nieco pracochłonna. Kiedy byłyśmy już gotowe do drogi, po prostu teleportowałyśmy się.
Pojawiłyśmy się po środku jednej z uliczek w wiosce. Pogoda była ładna i ciepła, słońce grzało mocno, pieszcząc skórę delikatnymi promieniami, niebo urzekało gładkim błękitem. Był piątek, więc uczniowie spędzali ten czas w szkole. Nie mogłam powstrzymać promiennego uśmiechu, który rozciągnął moje usta na widok znajomych miejsc. Darzyłam je takim sentymentem. W oddali majaczył ciemny zarys Hogwartu. Coś ścisnęło mnie za serce, gdy ujrzałam już prawie zapomniany zamek. Byłam tak blisko miejsca, w którym tyle przeżyłam... Zrobiłam wszystko, aby tamte czasy wróciły. Wszystko.
Siostra chwyciła mnie za rękę.
- Piękny - mruknęła, patrząc na zamek. - Mama opowiadała mi dużo o Hogwarcie, ale nigdy tu nie byłam.
- Nawet nie wiesz, co straciłaś - powiedziałam i oderwałam wzrok od szkoły. Do głowy wpadł mi głupi, lecz nieodparty pomysł. Po prostu musiałam go zrealizować. - Chodź.
Pociągnęłam ją w kierunku lasu, który łączył się z Zakazanym Lasem. Chciałam podejść tak blisko zamku, jak się tylko dało. Znów poczuć ten charakterystyczny, tajemniczy czar.
Przez las przedzierałyśmy się przez nieco ponad pół godziny, ciągnąc za sobą siostrę, nie zważając na drobne ranki, skaleczenia i otarcia. Nie miałam pojęcia, w którym szłam kierunku, lecz brnęłam uparcie do przodu, pragnąc już ujrzeć te praktycznie zapomniane błonia. W końcu zaczęło się przejaśniać, drzewa rosły coraz rzadziej. Mogłam już zobaczyć oświetlone mocno przez gorące, letnie promienie słońca szkolne trawniki. Podbiegłam bliżej i schowałam się w gęstych zaroślach. Zivit przycupnęła obok mnie, wyciągając szyję, aby móc zobaczyć jak najwięcej. Musiała być chyba pora obiadowa albo jakaś dłuższa przerwa, gdyż uczniowie tłumnie oblegali błonia, ciesząc się z ciepłych dni, szybko zbliżających się wakacji i wolnego czasu. Poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku, a jakaś silna dłoń obleczona w żelazną rękawicę chwyta za serce. Nawet się nie zorientowałam, że po policzkach spłynęły mi łzy. Tak bardzo zatęskniłam za tym miejscem i czasami, w których żyłam w Hogwarcie, że ból rozdzierający duszę wydał mi się wręcz namacalny. Zivit nie odezwała się do mnie ani słowem. Po prostu zrozumiała. Uścisnęła mocno moją dłoń i spojrzała w stronę zamku. Wyglądał majestatycznie, a ja już prawie zapomniałam, że panowała tu tak magiczna atmosfera, jak nigdzie na świecie. Był dla mnie pierwszym i prawdziwym domem. Mniemam, że wielu uczniów przede mną i po mnie czuło do Hogwartu to samo. Nie mogłam się im jednak dziwić. Serce załomotało mi dziwnie, kiedy pomyślałam, że jednym z uczniów wygrzewających się na błoniach był Harry Potter. Ten, który  rozbił moją rodzinę i zniszczył mi życie. Poczułam do niego tak przerażającą nienawiść, że zapragnęłam wtargnąć na szkolne błonia i zamordować. Rozszarpać. Dłonie zadrżały mi, musiałam więc zacisnąć je na kolanach.
- Dżahmes, wracajmy już  - szepnęła Zivit. Spojrzałam na nią. Jej błyszczące, szmaragdowozielone oczy patrzyły na mnie z taką stanowczością, że musiałam jej ulec. Trzymając się za ręce, odwróciłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę przeciwną do zamku. Posmutniałam. Wiedziałam jednak, że tak się stanie, zbyt dużo tu było wspomnień, zbyt dużo tłumionych od dawna emocji...

         Nie zabawiłam długo w Londynie. Po powrocie z Hogsmeade pozostałam w domu rodzinnym jeszcze przez pełne trzy dni, natomiast dnia czwartego, zanim wzeszło słońce, po prostu zniknęłam, jakbym nigdy tu nie przebywała. Nie lubiłam pożegnań, na samą myśl o tym moje serce krwawiło. W planach miałam jeszcze wizytę u jednej osoby. Sokarisa nie widziałam od tylu lat, że kiedy o tym myślałam, czułam, jak wnętrzności skręcają mi się ze zdenerwowania. Bałam się, że wyrzuci mnie z domu lub zwymyśla... Nie słyszałam nigdy, aby popierał Czarnego Pana, choć miał podobne poglądy. Jak każdy Ślizgon nienawidził szlam i mugoli.
Leciałam, nie zważając na chłód poranka i pęd kąsającego twarz powiewu. Moje myśli biegały gdzieś dookoła starszego brata i jego domniemanej reakcji na moją wizytę. Mimo że droga do dworu Sokarisa była naprawdę długa, dla mnie minęła zaskakująco szybko. Być może powodem było wcześniejsze przyzwyczajenie mojego organizmu do podróży. Już z daleka spostrzegłam rezydencję. Piękną, starą i majestatyczną. Wylądowałam tuż przed drzwiami wejściowymi, na szczycie kamiennych schodów i załomotałam mocno miedzianą kołatką. Musiałam poczekać jakiś czas, aż mi otworzono. W drzwiach ujrzałam Ivy. Na najświętszych bogów, jak ona się postarzała... Gdy tylko mnie poznała, zrobiła wielkie oczy. Wciąż miała jasne włosy i lśniące, wielkie oczy, lecz twarz wyglądała o wiele doroślej i poważniej. Teraz była prawdziwą panią tego dworu. Jej suknia była prosta, elegancka, uszyta z modrego jedwabiu, długie blond włosy uczesane miała w klasyczny kok.
- Victoria...! Sokarisie, mogę cię prosić|? - zawołała. Jego kroki rozbrzmiały echem w obszernym holu. Na widok brata uśmiechnęłam się, mimo że widok jego twarzy zszokował mnie jeszcze bardziej niż Ivy.
- Dżahmes, mój Boże, jakaś ty... egipska! - w jego głosie zabrzmiała najprawdziwsza radość. Rzuciłam się mu w objęcia, uśmiechając się szeroko. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak będą wyglądać nasze relacje. Kilkanaście lat temu przecież nie mogliśmy na siebie patrzeć, a dziś cieszyliśmy się na swój widok.
Ivy zamknęła za mną drzwi, wziąć bardzo zadziwiona, a nawet nieco przerażona. Wiedziałam, o czym myślała. Miała świadomość tego, kim byłam i to ją onieśmielało.
- Co cię do nas sprowadza? - zapytał Sokaris, kiedy usiedliśmy już w salonie, a jego żona podała herbatę. - Niesamowicie wyglądasz, ty... ty w ogóle się nie zmieniłaś, a przecież minęło tyle lat...
Spuściłam na chwilę wzrok i zaśmiałam się cicho, skromnie. Chyba nie oczekiwał, że powiem mu prawdę. W moi życiu już tak się działo, iż mówienie kłamstw należało do codziennego rytmu.
- Och, to nic takiego. Ty też wyglądasz świetnie - odparłam.
Prawda jednak była taka, że włosy mu się przerzedziły, dookoła oczu pojawiły się zmarszczki, a twarz nieco sflaczała. Był jednak tak przystojny, jak wiele lat temu, pod tym względem nic się nie zmienił.
- Nie kontaktowałaś się z nikim od tak dawna... ja wiem, że nie czujesz się zbyt... po tym, co się stało... - kontynuował, zerkając na mnie ostrożnie i bawiąc się filiżanką ze złotym uszkiem.
- Przepraszam. Nie chciałem się narzucać, poza tym minęło tyle lat, a ja wciąż nie potrafię odnaleźć swojego miejsca na świecie - odparłam pokrótce i westchnęłam ciężko. - Nie rozmawiajmy już o tym. Opowiedz mi, co u was? Słyszałam od matki, że macie bardzo zdolnego syna.
- Tak, teraz jest w Hogwarcie. Jesteśmy z niego bardzo dumni - potwierdziła gorliwie Ivy. - A ty...?
Sokaris szturchnął ją lekko, dyskretnie w ramię i rzucił miażdżące spojrzenie, więc jego żona zamknęła usta i spojrzała gdzieś w bok. Jej nietakt nie sprawił mi jednak bólu. Uśmiechnęłam się lekko i przemówiłam:
- A ja wciąż cieszę się wolnością... cóż, najwyraźniej bogowie tego dla mnie chcieli.
Nie potrafiłam opanować jeszcze jednego, cichego westchnienia. Bardzo chciałam utrzymać na ustach ten radosny uśmiech, którym powitałam w drzwiach brata, lecz wydało mi się to niemożliwe.
- Jesteś szczęśliwa, żyjąc na odludziu, w takiej samotności? - spytał po chwili milczenia Sokaris. - Przecież otacza cię tam tylko piach i nicość.
- Lubię te miejsca. Poza tym mam do towarzystwa całe mnóstwo osób. Jest mi tam całkiem wygodnie. Tak naprawdę takie prawie całkowite odizolowanie dobrze mi robi. Nie każdy lubi takie życie.
Upiłam mały łyk herbaty i uśmiechnęłam się ciepło, aby utwierdzić go w tym przekonaniu. Przez długą chwilę nie odzywaliśmy się, każdy pogrążony we własnych myślach. Gdy tak milczeliśmy, dyskretnie przyglądałam się Ivy i Sokarisowi. Oboje byli tak wytworni i piękni, że wydawali się być dobrze dobranym małżeństwem. Z pewnością musieli się bardzo kochać, choć nie okazywali sobie tego przy innych. Byli także bardzo chłodni. Ich syn musiał być swoim ojcem w miniaturze, zawsze idealny i wyniosły. Nie tylko z charakteru i zachowania, lecz z wyglądu również. Nad wielkim, marmurowym kominkiem wisiał portret Antefa. Jego blada, szlachetna, ostra twarz była pełna arystokratycznego  wdzięku, ciemne włosy zaczesane miał do tyłu, a lodowate, szarobłękitne oczy przysłonięte były do połowy powiekami w geście nieskrywanej ignorancji. Musiał być niezwykle rozpieszczonym, młodym królewiczem o przerośniętym ego i przedziwnych poglądach. Nie byłam pewna, czy mogłabym go polubić. Rodzice jednak musieli go uwielbiać, zwłaszcza matka. Ujrzałam jego maleńki, czarno-biały portrecik umieszczony w srebrnej broszce przytwierdzonej do jej śnieżnobiałego, koronkowego kołnierzyka. Nie wywołało to we mnie żadnych negatywnych emocji, wręcz przeciwnie. Gdybym ja miała dziecko, zapewne czyniłabym podobnie do Ivy. Rozpieszczałabym je i kochała bezwarunkowo.
Wyglądało na to, że rodzina Sokarisa była typową rodziną arystokratyczną, o sztywnych zasadach i chłodnym podejściu do innych ludzi. Ja nigdy nie traktowałam ich z przesadną wyższością i byłam do nich pokojowo nastawiona. Przynajmniej zazwyczaj. Ich czystość krwi też była ważna, to oczywiste, ale człowiek pozostaje człowiekiem bez względu na to, czy jest mugolem, czy arystokratą. Wolałam nie wypowiadać się na tematy związane z takiego rodzaju poglądami, moje zdanie zatrzymywałam tylko dla siebie. Nikogo zresztą nie obchodziło, co myślę, liczyły się czyny. Intencje odczytują bogowie, ludzie zaś - uczynki. Ta odwieczna zasada niezmiennie funkcjonowała w społeczeństwie nie tylko czarowników i czarownic, ale i zwykłych niemagicznych obywateli. Już dawno przestało się liczyć serce, teraz każdy ma na uwadze dłonie, którym wszyscy przyglądają się z taką uwagą, że gdyby wzrok mógł parzyć, przepaliłby je na wylot. Niewiele osób pozostało, dla których bardziej istotne od tego, co się robi, liczy się to, co się myśli. Ludzie w dzisiejszych czasach są skażeni, naturalne zasady moralne zostały wypaczone z ich umysłów i serc. Coraz bardziej przypominają zwierzęta, dążące do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Za nic mają etykę i bogów. Bez znaczenia jest, jaką religię wyznaje, przecież ważne jest, aby w coś wierzyć. Jeśli nie ma się nad sobą nikogo, żadnego autorytetu, w końcu człowiek sam dla siebie staje się bogiem. Zaczyna narzucać innym swoje zdanie. A najgorzej się dzieje, kiedy zyskuje zwolenników, którzy czczą go i utwierdzają w tym przekonaniu. Że jest wszechmocny i nieomylny... to brzmi znajomo.

~*~

         Znowu nieco krócej, ale przynajmniej rozdział nieco wcześniej. Uczyniłam plan najbliższych rozdziałów i muszę Was rzec, że do powrotu Voldemorta pozostało naprawdę niewiele czasu. A co za tym idzie, i bitwa o Hogwart zbliża się nieubłagalnie.
Mamy dziś tak charakterystyczną i wyjątkową datę, że aż zaczynałam się zastanawiać, czy dzisiaj wszyscy nie zginiemy, hehe xD

Dedykacja dla Caitlin :*