Powrót do Egiptu przyniósł mi ulgę,
lecz także i naukę. Pojęłam w końcu, że nie mogę wciąż spoczywać na laurach.
Praca nad sobą to ciężki i czasochłonny proces, nad którym należy nieustannie
czuwać. Doskonale wiedziałam, że nie posunę się ani o krok na przód, jeśli nie
stworzę kolejnego horkruksa. Myślałam o tym już od wielu lat, lecz dopiero
teraz poczułam, że jestem na to gotowa. Na bogów... czułam tak ogromną pewność,
że teraz potrzebowałam tylko ofiary. Nie mogłam to być jednak pierwsza lepsza
szlama z ulicy. Musiała to być osoba znacząca, ważna dla społeczeństwa. Taka,
której zniknięcie zauważyliby wszyscy. Już wiedziałam, kto to będzie...
Heather ubierała mnie w sali lustrzanej. To było
miejsce, gdzie zawsze poświęcałam mnóstwo czasu swojej urodzie i zawsze
odczuwałam swego rodzaju... kompleksy. Jednak było zwyczajnym, kobiecym
narzekaniem, całkowicie bezpiecznym dla mego zdrowia. Znałam granicę. Teraz
postrzegałam swoje ciało jako przykład niesamowitego eksperymentu sprzecznego z
naturą. Przecież nie zmieniam się w ogóle, moja skóra nie postarzała się ani o
dzień. Czy wraz z nieśmiertelnością otrzymałam także wieczną młodość? Tom miał
o wiele więcej horkruksów ode mnie. Jeśli stworzę jeszcze jednego, zacznę się
zmieniać? Czy to zależy od liczby, czy może od stopnia zła, które trawi duszę?
Pozostałam sama bez odpowiedzi na tak ważne pytania. Jak miałam działać, skoro
moich wątpliwości nikt nie rozwiał/ W notatkach Voldemorta nie znalazłam
niczego, co by w jakiś sposób pomogło mi podjąć decyzję. Kiedy zobaczyłam, jak
bardzo postarzała się moja matka i siostra, doznałam szoku. Ludzie wydali mi
się nagle tak delikatni, że mógł zniszczyć ich życie choćby silniejszy podmuch
wiatru. Byli jak krucha zastawa z porcelany, którą wyciąga się z kredensu tylko
podczas specjalnych okazji. I pomyśleć, że ja niegdyś byłam kimś takim, jak
oni. Teraz narodziłam się jako nowa osoba. Byłam zupełnie kimś innym, silnym i
niezależnym. Potrafiłam przeżyć te wszystkie lata samotności tylko i wyłącznie
dzięki sobie. Nikt tak naprawdę nie przeżył ze mną tej samotności i rozpaczy,
musiałam sobie radzić ze wszystkim sama.
Zaraz następnego dnia spotkałam Narthira. To było
naturalne, przecież mieszkał tutaj. Oczywiście, zdał sobie sprawę z tego, że
nie było mnie przez jakiś czas w Egipcie, bo wyraźnie ucieszył się na mój
widok. Ukłonił się krótko, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Chciałbym z tobą porozmawiać, to ważne - przemówiłam, zanim Qutajbah zdążył
otworzyć chociażby usta, by mnie powitać. Skinął głową i ruszył za mną. W
ogromnej sali tronowej, mimo mojej wielotygodniowej nieobecności, panowała
idealna czystość. Zaczęłam krążyć po pomieszczeniu, myśląc usilnie.
Potrzebowałam dobrego planu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak trudna jest
ta czynność. Potrzebowałam kogoś, kto mógłby poradzić mi albo po prostu...
wiedzieć.
- Ty mieszkasz tu od bardzo wielu
lat... -
zaczęłam.
- Ale ty również.
- No tak - puściłam mimo uszu fakt, iż mi
przerwał. - Znasz jednak lepiej panujące tu
zasady oraz politykę, ludzi... A mnie bardzo zależy na właśnie takich
informacjach, których właśnie ty możesz mi udzielić. Opowiedz mi o siedzibie
rządu.
Nathir był zaskoczony moimi dziwnymi pytaniami, jednak
odpowiadał na nie niezwykle szczegółowo, tak, jak tego od niego oczekiwałam.
Byłam zadowolona z jego pomocy, choć nie chciałam wyznać całej prawdy. To by go
speszyło.
- Wiesz, kim jestem. I wiesz, że to, o
czym ze mną rozmawiasz, zostaje tylko między nami - dodałam, patrząc mu prosto w
oczy Moje twarde spojrzenie zbiło go z tropu, lecz przytaknął natychmiast i
odwrócił wzrok. Dopiero po chwili zapytał nieco przyciszonym głosem:
- Dżahmes, co ty chcesz zrobić?
Nie odpowiedziałam.
*
Do podróży nie przygotowywałam się zbyt długo. Miałam
wszystkie istotne informacje, wszystko doskonale i szczegółowo zaplanowałam.
Wystarczyło jedynie narzucić na siebie odpowiednie szaty i wyruszyć. Wydało mi
się to zaskakująco łatwe. Cóż, miałam nad nimi dużą przewagę. Z łatwością
mogłam wykorzystać słabe punkty ochrony. A były nim oczywiście kobiety. Z tego,
co powiedział mi Qutabah, nie tylko minister, ale i bardzo wielu urzędników
sprowadzało do swych gabinetów dziewczyny lekkich obyczajów, kochanki lub nawet
prostytutki. To było wiadome w całym Egipcie dla każdego, lecz poza granice
kraju te kompromitujące fakty nigdy nie wyszły. Nasze państwo było bardzo
dobrze rozwinięte pod względem kulturowym, jednak wydawało się, iż instynkt i
przestarzałe przekonania oraz religia nieraz zwyciężała nad społeczeństwem
pragnącym rozwoju.
Przybrałam zupełnie nową postać. Powróciłam do tak
dawno zapomnianej już bladości - wiedziałam, że do Europejki będą mieli o wiele
większy szacunek. Mieszkałam tu już tyle lat, że oczywiste dla mnie było to, iż
kobiety z jasnymi włosami były o stokroć bardziej pożądane, niż te ciemnowłose.
Dlatego przybrałam taką fryzurę. Skąpy, wielobarwny strój pomogły mi włożyć
moje wierne pomocnice. Dziwiły się temu, lecz żadna nie była w stanie zapytać,
czemu to ma służyć. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ nie potrzebowałam
nikogo, aby się zwierzać. Stałam się skryta, samotność już dawno pochłonęła
moje wnętrze. Nathira nie chciałam widzieć. Teraz najważniejsze było
zrealizowanie planu. To pragnienie wypełniło mnie całą, czułam się tak, jakbym
nie była sobą, jakbym... stała tuż obok i przyglądała się temu. Bogowie, jak ja
tego pragnęłam... Lecz czego? Na Anubisa, pragnęłam zabić! Dokonać morderstwa,
aby stało się to przysłowiowym zamachem na rząd. Chciałam czuć przeogromny ból,
który rozdziera i tak już okaleczoną duszę, pragnęłam wiedzieć, że robię coś,
co zbliża mnie do stanu coraz większej potęgi, coraz większej niezależności,
mojego triumfu nad słabością.
Bezzwłocznie udałam się do Kairu. Byłam doskonale
przygotowana, kiedy kroczyłam najpierw ulicami wielkiego miasta, dopiero potem
korytarzami ministerstwa, czułam przepełniający mnie nienormalny wręcz spokój i
potęgę. Zupełnie, jakbym nie była sobą. Gdybym dwadzieścia lat temu dowiedziała
się, że taka będę, nigdy bym w to nie uwierzyła. Po prostu się zmieniłam.
- Jestem Elizabeth Prince, posłał po mnie pan minister
- powiedziałam po angielsku do mężczyzny siedzącego za kontuarem. Zignorowałam
jego pożądliwy wzrok, który przez długą chwilę spoczął na moich do połowy
odsłoniętych piersiach. Gardziłam mężczyznami tego pokroju. Być może dlatego
miałam taki szacunek dla Czarnego Pana - on zawsze potrafił panować nad sobą i
nie okazywał na co dzień tak obrzydliwego dla mnie, zwierzęcego, bezmyślnego instynktu.
A przecież znałam jego nieposkromione rządze.
- Pani pójdzie tymi schodami na pierwsze piętro, a
potem korytarzem na prawo - odparł, z trudem odrywając wzrok od moich piersi.
Pogrzebał w szufladzie biurka, po czym wyciągnął z niej mały, szary kartonik i
wręczył mi go. - Widzę, że pani jest tu pierwszy raz, proszę pokazać to
strażnikom.
Uśmiechnął się do mnie ordynarnie, a ja minęłam go, nie
zaszczycając choćby spojrzeniem. Szłam szybko, a stukot moich wysokich butów
odbijał się echem od jasnych, marmurowych ścian. Korytarze były tutaj o wiele
węższe, niż w moim ukrytym pośród piasków pustyni apartamencie, dlatego tak
ciężki materiał budulcowy był niewskazany. Czułam się tu jak w grobowcu.
Chciałam jak najszybciej załatwić tę sprawę w ministerstwie. Bez trudu dotarłam
do gabinetu ministra. Drzwi strzegli dwaj gburowato wyglądający mężczyźni w
białych, lśniących szatach z bardzo gładkiego materiału. Zwrócili na mnie uwagę
dopiero, kiedy podeszłam bliżej. Wręczyłam jednemu z nich szarą, kartonową przepustkę.
Strażnik zmierzył mnie pełnym podejrzeń wzrokiem, po czym wyciągnął z kieszeni
bardzo cienką i bardzo długą różdżkę, którą przesunął po kartoniku. Nie wiem,
co z niego odczytał, lecz musiała to być przychylna dla mnie informacja, bo nie
wypowiedział ani słowa, tylko odsunął się, abym mogła wejść do środka. Nawet na
niego nie spojrzałam, tylko wkroczyłam do przestronnego pokoju, gdzie czekał
mój cel; przywołałam na twarz sztuczny wyraz obleśnej, rozpustnej drapieżności.
Gdy tylko ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną, natychmiast rozejrzałam się
dookoła. Z zaskoczeniem ujrzałam stojące w obszernej wnęce łóżko z czterema
mahoniowymi, rzeźbionymi kolumnami i delikatnym, przezroczystym baldachimem.
Drzwi balkonowe były otwarte na oścież, a na zewnątrz stała jakaś postać.
Podeszłam bliżej i poznałam z niej samego ministra palącego grube, brązowe,
mocno dymiące cygaro. Chyba mnie usłyszał, bo odwrócił się szybko i podszedł
bliżej. Był ode mnie niższy o głowę, trochę przy kości, jednak nie można było
go nazwać grubasem. Przez jego kruczoczarne, krótkie włosy prześwitywały już
łyse placki, opalona skóra lśniła od potu. Mokre plamy widniały także na szacie
pod pachami. Nie był ani specjalnie przystojny, ani odrażający, aczkolwiek
wyraz jego twarzy naprawdę mocno zniechęcał. W jego arabskich, ciemnych,
błyszczących oczach pojawiło się pożądanie pomieszanie z dostojnym uznaniem.
Posiadał trochę więcej ogłady, niż jego pracownicy.
- Mówisz po angielsku? - zapytał, a ja skinęłam sztywno
głową, wciąż się uśmiechając. Polityk obszedł mnie powoli dookoła; gdy się
zbliżył, poczułam nieprzyjemny, ciężki zapach tytoniu.
Dotknął grubym, krótkim, lepkim palcem mojego ramienia,
a skóra jakby zapiekła mnie żywym ogniem. Nie poruszyłam się jednak, oczekując
na odpowiedni moment, by zaatakować. Nie darzyłam tego mężczyzny nienawiścią,
jego los byłby mi obojętny, gdyby nie to, iż zdecydowałam się go zabić. Niczym
nie zawinił, poza tym mieszkałam w tym kraju wystarczająco długo, aby takie
zachowanie, jakim mnie teraz raczył, było zaskakujące. Jedną z naprawdę dobrych
cech tutejszych czarodziejów była niesamowita szczerość. Jeśli mąż chciał
skorzystać z usług prostytutki lub - rzadziej - kochanki, po prostu to robił.
Fakt, kobiety były nieraz naprawdę bestialsko traktowane, ale nie panowała tu
atmosfera fałszu i obłudy. Nie okłamywano się nawzajem, nie raniono. Rozpustne
zachowanie mężczyzn było całkiem normalne. Spuściłam lekko głowę, jednak oczy
wciąż utkwione miałam w twarzy mężczyzny, który teraz zdjął cienki,
pomarańczowy płaszcz, ukazując mi jeszcze więcej plam z potu, tym razem już nie
tylko pod pachami, ale i na piersi oraz plecach.
- Na co czekasz? - zapytał łagodnie, unosząc czatę. -
Rozbieraj się. Chyba, że wolisz najpierw...
- Nie tak szybko - przerwałam mu i odwróciłam się tak,
aby nie widział, jak sięgam do kieszeni i wyciągam z niej buteleczkę tak małą,
że bez trudu mogłam ją zgubić nawet na rozpostartej dłoni. - Nalej nam wina.
- Ależ...
- Zrób to.
Kątem oka ujrzałam, jak pan minister szybko zbliża się
do biurka, pochyla się i wyciąga z szafki dwa wysokie, pękate kieliszki oraz
dzban pełen krwistoczerwonego wina. Błyskawicznie napełnił je i wcisnął mi
jeden z nich. Uśmiechnęłam się pobłażliwie, gdyż widziałam, jak jest
zniecierpliwiony i rozdrażniony. Z lubością przeciągałam tę chwilę, sącząc
powoli wino przez zaciśnięte zęby. Dyskretnie wlałam do mojego kieliszka
zawartość buteleczki; uczyniłam to w idealnym momencie, gdyż zaledwie kilka
sekund później minister wyrwał mi z dłoni błyszczący kryształ i wypił resztkę
wina jednym haustem. Chwycił mnie mocno za nadgarstki i rzucił na łóżko. Nie
sprzeciwiłam się, gdyż wiedziałam, co stanie się za moment. Nie minęła sekunda,
a on leżał już bez zmysłów, dusząc mnie swoim cuchnącym ciężarem. Z trudem
udało mi się wygrzebać na powierzchnię, dysząc ciężko i powtarzając ochrypłym
szeptem:
- Śpij, słodki książę, śpij...
~*~
Ostatni rozdział tego roku. Przepraszam, że tak krótki
i chaotyczny, ale bardzo się spieszę, przede mną jeszcze SCP i KM. Bez obaw
jednak - poprawię go. Chodzi tu po prostu o formalność - dzień.