— Może przy tej całej hołocie z
mordowni nauczyłaś się jadać w ukryciu, ale w moim domu savoir-vivre wciąż
obowiązuje i moja córka nie będzie spożywać najważniejszego posiłku dnia tam,
gdzie śpi. Jak szczur. Śniadanie należy CELEBROWAĆ.
Ledwo opadłam na swoje krzesło, a
fałszoskop, którego nie zdążyłam zdjąć, zaczął gwizdać i wirować.
Natychmiast — niemal instynktownie — zerwałam go z szyi i
uciszyłam zaklęciem, ale nie umknęło to uwadze ojca. Zastrzygł wąsami, a twarz
mu spochmurniała.
— Przecież cię
prosiłem — wycedził zwodniczo uprzejmym głosem — żebyś
pozbyła się tego ustrojstwa.
— Przepraszam — mruknęłam
i czym prędzej schowałam bąka do kieszeni.
Większą część śniadania spędziliśmy w
milczeniu; co chwilę czułam na sobie wzrok ojca, ale po tym, co zobaczyłam
wczoraj, nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Zabrakło mi odwagi, by zapytać o
matkę. Modląc się nad jajkiem sadzonym, zastanawiałam się, czy fałszoskop też
zacząłby brzęczeć, gdyby Hortus udzielił odpowiedzi. Gdzie tym razem przebywała
jego żona? U koleżanki, chociaż żadnej nie miała? A może u babki Jane, która
podobno znowu zaniemogła? Ten bączek nie mógł kosztować Toma zbyt dużo; bez
przerwy odpalał się z byle powodu, dlatego nie wyobrażałam sobie nosić go w
szkole. Co było złego w celebrowaniu śniadania? Akurat w te słowa mogłam
uwierzyć — ojciec przykładał ogromną wagę do dwóch rzeczy: do opinii
innych ludzi i posiłków. Wyglądało na to, że na czas Hogwartu musiałam zamknąć
fałszoskop w kufrze.
Do jadalni wmaszerowała Banialuka ze
srebrną tacą na głowie i wtedy zdałam sobie sprawę, że znów się zagalopowałam.
Odmówiłam mrożonej herbaty, porwałam lunch, który zapakowała mi do pracy,
szybko dygnęłam i wybiegłam na taras, zanim ojciec i Sokaris zdążyli cokolwiek
powiedzieć.
W gospodzie przez całą zmianę miałam w
głowie wyłącznie matkę, a przed oczami raz po raz stawała mi burza rudych
włosów i błyszcząca od potu twarz Hortusa. Codzienny gwar nie był w stanie
przebić się przez chichot i dźwięk kroków na marmurowych schodach. Wylałam całą
tacę ognistej whisky na otyłego goblina i dwukrotnie źle wydałam resztę, zanim
wybiła dwunasta i ostatecznie kosztowało mnie to prawie dwa galeony. Już dawno
nie odkładałam fartucha z taką ulgą. Teleportowałam się do domu, rozżalona i
wściekła. Nie przez wzgląd na złoto, nie dlatego, że Kasjopeja łajała mnie za rozlany
alkohol dobre dziesięć minut, zanim wręczyła mi wiadro i szmatę. Pierwszy raz
nie mogłam zdzierżyć obecności obcej kobiety w domu mojej matki. A świadomość,
że podświadomie obwiniałam przede wszystkim tę dziewczynę, nie ojca, sprawiała,
że czułam do siebie obrzydzenie.
Gdy wróciłam do domu, matka już była z
powrotem. Zastałam ją jak zwykle w salonie; popijała jakiegoś kolorowego drinka
i przeglądała katalog sukien ślubnych z Paryża, sądząc po napisach na okładce.
Przywitałam się krótko i już otwierałam usta, żeby o wszystkim jej powiedzieć,
poskarżyć się… ale jej twarz wyglądała tak normalnie. Olśniewająco piękna i
obojętna jak zwykle, jak gdyby nic się nie stało.
Ano tak, Banialuka pewno już dawno
sprzątnęła ślady zbrodni.
Stałam tak i wpatrywałam się w mamę, aż
tamta uniosła pytająco brwi i dopiero wtedy się ocknęłam. Zamknęłam usta i bez
słowa wróciłam na górę. Zamknęłam się w bawialni i opadłam bez sił na fotel.
Wysunęłam z butów obolałe stopy i oparłam je o brzeg kawowego stolika. Hortus
prawdopodobnie zrugałby mnie za brak manier, gdyby to zobaczył, ale to była
ostatnia rzecz, o którą się martwiłam.
Ojciec przyprowadził kochanicę do naszego
dom.
Do domu, w którym mieszkały jego dzieci.
Do sypialni, którą dzielił z własną żoną. Im bardziej rozkładałam te
wyobrażenia na części, tym mocniejszy skurcz przechodził mi przez żołądek;
tamten obraz rósł we mnie jak ogromna gula, uciskał od środka na wszystkie
wnętrzności i czułam, że pęknę, jeśli zachowam to tylko dla siebie. W głowie
miałam mętlik. Natychmiast zaczęłam snuć czarne wizje przyszłości o rudowłosej
macosze wyrzucającej matkę na bruk, karmiącej mnie i Sokarisa resztkami z
pańskiego stołu… Wiedziałam, że nigdy do tego nie dojdzie, lecz świadomość, że
ojciec sprowadził tę dziewczynę do domu, świadczyła o pogardzie, jakim Hortus
darzył żonę. Wertowałam w pamięci wszystkie kobiety pasujące wiekiem do tamtej
czarownicy i ostatecznie uznałam, że nie mógł być to nikt z towarzystwa. I choć
ojcu zdarzały się romanse z kobietami spoza sfery, w tym przypadku poczułam do
niego jeszcze większą niechęć. Matka przecież wciąż była taka młoda. Nie miała
nawet czterdziestu lat i zawsze przyćmiewała urodą wszystkie kobiety w
towarzystwie, co przy jego otyłej, łysiejącej pięćdziesiątce nie powinno
stanowić żadnej pokusy szukania wrażeń gdzie indziej.
Choć w okolicach siedemnastej na dole
zrobiło się gwarno, nie zeszłam, żeby przywitać się z gośćmi. Zaszyłam się na
resztę dnia w swoich komnatach, usiłując znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale co
sięgałam po książkę, to ją odrzucałam, siadałam do fortepianu, po kilku
dźwiękach zrywałam się i zaczynałam krążyć po pokoju, bezmyślnie przeglądałam
czasopisma… Zorientowałam się, że od powrotu do Londynu ani raz nie ćwiczyłam
oklumencji, więc starałam się oczyścić umysł, medytować, lecz przed oczami
ciągle stawała mi scena z holu. Rude włosy dziewczyny, spocony ojciec,
Banialuka przykładająca palec do ust. I tak w kółko.
Nie mogłam już tego znieść. Zanim
położyłam się spać, wystawiłam głowę na korytarz, nasłuchując, czy z wnętrza
domu nie dobiegają jakieś podejrzane dźwięki. Wiedziałam, że to było
absurdalne, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Przy kolacji wszyscy
zachowywali się całkowicie zwyczajnie. Fałszoskop milczał w kieszeni mojej
szaty. Sokaris wystrzelił na miasto, korzystając z uroków ostatnich tygodni
kawalerskiego życia, a rodzice zniknęli w swojej części domu, kiedy wybiła
dwudziesta trzecia. Długo wierciłam się w łóżku, bijąc się z myślami: wyznać
jej prawdę czy kryć ojca?
Trzeba było oskubać jakąś stokrotkę. Powiedzieć, nie powiedzieć.
Powiedzieć, nie powiedzieć.
A jeżeli już wyjdzie, żeby powiedzieć, to
jak się za to zabrać?
Cieszyłam się, że następnego dnia w
grafiku wypadała mi druga zmiana. Zasnęłam grubo po pierwszej i obudziłam się
dopiero w okolicy dziesiątej, cała zlana potem i w dusznej sypialni. Ta noc nie
przyniosła ani wypoczynku, ani odpowiedzi na moje pytania, tym bardziej, że
kiedy zeszłam do kuchni poprosić Partacza o coś na śniadanie, w domu poza
skrzatami nie zastałam nikogo. Z mocno bijącym sercem zakradłam się do pokoju
Sokarisa; zaciągnięte zasłony, porozrzucane szaty, w których jadł wczoraj
kolację, niemiłosierny bałagan i smród przetrawionego alkoholu oznaczały, że
wciąż odsypiał imprezę, ale matki nigdzie nie znalazłam.
Cztery godziny później wkładałam fartuch,
ale wciąż głowę zajmowały mi domowe problemy. Problemy,
które — miałam wrażenie — dostrzegałam wyłącznie ja. Nigdy
nie doszukiwałam się głębszego sensu w nalewaniu piwa czy rozładowywaniu
towaru, ale tym razem robiłam to z wyjątkową obojętnością. Ponieważ Martę
zmogło tajemnicze zatrucie, od wczoraj harowałyśmy razem z Camillą tylko we
dwie. Podminowana i rozdrażniona czekałam, aż tamta znajdzie sobie powód, żeby
mnie zaczepić. Miałam nadzieję, że kiedy wyładuję złość na kimś nielubianym,
moje problemy znikną.
Ale nie zniknęły. Nawet wtedy, kiedy
niegrzecznie jej odpyskowałam.
Tym razem duża ilość klientów w okolicach
godziny dwudziestej pierwszej okazała się atutem. Nie miałam czasu nawet na
skorzystanie z toalety, Camilla biegała między stolikami i roznosiła
zamówienia; w oczach miała szaleństwo — ostatniego papierosa wypaliła
jakieś trzy godziny temu, co kłóciło się z jej nawykiem wymykania się na
przerwę co trzydzieści minut.
Wyglądało na to, że szorowałam kufle z
wyjątkowo osobliwym wyrazem twarzy, bo Kasjopeja podeszła do kontuaru, wyłożyła
na blat swój obfity biust i zaczęła strugać sobie jabłko. Przez ten czas
zerkałyśmy na siebie, ale żadna się nie odezwała — ja biłam się z
myślami, czy wypadało się przed nią obnażyć, ona zapewne czy wypadało się
wtrącać. I tak milczałyśmy, a stos wyglancowanego szkła rósł między nami jak
mur. W końcu czarownica zjadła ostatni kawałeczek jabłka i zagadnęła:
— Chyba coś cię gryzie.
— Nie, skąd ten
pomysł? — odpowiedziałam natychmiast, siląc się na obojętny ton;
ścierka w mojej ręce jeszcze mocniej zaczęła się wwiercać w wypucowaną
szklankę.
— A, nic — odparła
śpiewnie i wywróciła kokieteryjnie oczami. — Tak założyłam, bo
wyglądałaś, jakby cię gryzło.
Na moment znów zapadła między nami cisza
zakłócana typowym barowym harmiderem. Camilla zaczęła się wykłócać z jakimś
brudnym obdartusem o to, czy zapłacił za butelkę wódki, a w centralnej części
sali wybuchła właśnie pijacka awantura — dzień jak co dzień.
Spojrzałam na Kasjopeję i szybko odwróciłam wzrok, bo i ona na mnie patrzyła; w
żołądku poczułam nieprzyjemny skurcz. Jeden z takich, które towarzyszyły ustnym
egzaminom.
— Tak się
zastanawiałam… — zaczęłam, skupiona na wycieraniu
kufla. — Teoretycznie… co by pani zrobiła, gdyby weszła pani do domu
i… i pod nieobecność matki… zastała swojego ojca z inną kobietą?
Kątem oka dostrzegłam, jak jej usta
drgnęły, ale czarownica zachowała spokój.
— Na miejscu tej teoretycznej
córki — podjęła tonem zupełnie poważnym — natychmiast
wyśpiewałabym wszystko matce, wykopałybyśmy drania z domu, a na koniec po
rozwodzie puściłybyśmy go w skarpetkach. Oczywiście teoretycznie, gdyby taka
sytuacja miała miejsce.
Dopiero wtedy spojrzałyśmy sobie w oczy;
jej zacięta mina i roziskrzone oczy dodały mi otuchy i sprawiły, że się
uśmiechnęłam, ale wciąż nie byłam przekonana. Kasjopeja pochodziła z
walecznego, temperamentnego rodu Blacków, gotowa podjąć się każdego ryzyka, by
postawić na swoim, a ja i matka… Brakowało nam odwagi, asertywności,
zdecydowania — jednym słowem wszystkiego, co by sprawiło, że Hortus
potraktowałby nas poważnie. Potrzebowałyśmy wsparcia kogoś, kto posiadał
wszystkie te cechy i potrafił okiełznać ojca.
Kogoś takiego jak babka Jane.
We środę wzięłam dzień wolny. Rodzicom
powiedziałam, że wieczorem chciałam uprzyjemnić babci czas w chorobie, ale
teleportowałam się do niej głównie w celu rozmowy. Jeszcze nie wiedziałam, jak
chciałabym to rozegrać, ale przekraczałam bramę Prince Village ze świadomością,
że kiedy stamtąd wyjdę, dni naszej rodziny będą policzone. O ile Jane przejrzy
moje plany.
Drzwi otworzył Świerzbek. Już w progu
złożył mi głęboki ukłon i bez słowa poprowadził do pani; skradając się za nim
na piętro, nie mogłam powstrzymać podekscytowania na myśl, że za chwilę miałam
zobaczyć sypialnię dziadków. Większość pomieszczeń w tym domu była dla mnie
niewiadomą, ale pokój, w którym sypiała Jane, musiał wyglądać naprawdę
wspaniale. Skrzat musnął palcami wysmukłą, mosiężną klamkę w kształcie dwóch
splecionych węży i wycofał się z pokorą, a komnata stanęła przede mną otworem.
Nie omyliłam się.
Wnętrze nieomal tonęło w złocie i
czerwonym drewnie. Wysokie sklepienie zdobił olbrzymi fresk starożytnej bogini
Bastet — ciemnoskórej kobiety z głową kota i wieńcem czarnych kociąt
układającym się za nią jak aureola. Stopy pani spoczywały na delikatnych,
pomarańczowych krągłościach chmur, a cała sylwetka przypominała swym kształtem
malowidła Najświętszej Maryi Panny. Meble z jakiegoś egzotycznego
drewna — bliźniaczo podobne do tych, które wypełniały pokój, w którym
tu sypiałam — wspaniale współgrały z bordowymi, lśniącymi ścianami, a
w centralnej części komnaty pyszniło się olbrzymie łoże z mahoniu. Cztery
kolumny zdobione w misternie rzeźbione ornamenty dźwigały ciężki baldachim ze
złotogłowiu, a pośrodku wysokiego materaca, w połyskującej, satynowej pościeli
leżała zagrzebana babka Jane. Ubrana w śnieżnobiałe, flamandzkie koronki, z
ułożonymi włosami i w pełnym makijażu — pomimo groteskowego wręcz
cierpienia na twarzy — nie sprawiała wrażenia chorej.
Dygnęłam z progu, ale babka odpowiedziała
mi wyłącznie słabym skinieniem głowy. Kiwnęła raz jeszcze i zrozumiałam, że
zapraszała mnie do środka, więc postąpiłam nieśmiało naprzód i usiadłam na
twardym pufie podsuniętym przez Świerzbka. Jane nie traciła swej cierpiętniczej
miny, choć jej oczy połyskiwały bystro spod uniesionych do połowy ciężkich
powiek.
— Bardzo dobrze babcia
wygląda — odezwałam się łagodnie; gdzieś za plecami usłyszałam dźwięk
otwieranego barku i układanego szkła.
Ale czarownica tylko machnęła ręką.
— Może i tak, ale czuję się, proszę
ja ciebie, okropnie. W kręgosłupie mi gwiżdże, nie mogę utrzymać różdżki… to
moje ostatnie lato — westchnęła.
— Co roku to babcia powtarza…
— I któregoś lata nareszcie się to
spełni — przerwała mi słabym głosem. — Wspomnisz moje
słowa, jeszcze wspomnisz moje słowa… Przyszłaś odwiedzić starą babkę? Dobrze
cię wychowałam, chociaż ty w tej zgniłej rodzince masz resztki empatii. Bo
Sokaris… Nie. Ten, proszę ja ciebie, to cały ojciec. Wdał się w tego idiotę
Hortusa, hulanki, zabawy, pewno już zaczął przegrywać w karty. On tylko czeka,
aż ja umrę!
— Co też babcia opowiada!
— A tak, tak, nie
zaprzeczaj! — zajęczała i jeszcze bardziej zapadła się w
pościeli. — Ostrzy sobie ząbki na mój majątek, tak, ale żeby się nie zdziwił,
żeby się chociaż nie zdziwił, jak przeczytają testament… O, Świerzbek niesie
herbatę. Chcesz może coś mocniejszego?
Skrzat domowy pojawił się u łokcia swej
pani i położył na pierzynie drewnianą tacę z małym imbryczkiem, dwiema
filiżankami do kompletu, cukrem i talerzykiem świeżutkich ciasteczek. Zerknęłam
na babkę, która zaczęła gramolić się w poszukiwaniu czegoś zagrzebanego w pod
jedną z setek poduszek. Pokręciłam tylko głową, na co Jane przewróciła oczami.
— Och, nie bądź
nudna — prychnęła. Momentalnie odzyskała dawny wigor; spod kołdry
wyciągnęła małą, ozdobną piersiówkę i wlała kilka kropel do swojej filiżanki.
Zanim schowała flaszeczkę pod poduszki, pociągnęła z niej kilka zdrowych
łyków. — A teraz do rzeczy, bo wątpię, żebyś pewnego pięknego ranka
postanowiła wstąpić do staruchy wysłuchiwać, jak prawi o chorobach.
Znów jak setki razy wcześniej zatkało
mnie na jej rozbrajającą szczerość. Sięgnęłam po filiżankę, żeby zająć czymś
ręce, ukryć zdenerwowanie… i kupić sobie trochę czasu. Siedziałam sztywna jak
kołek, sącząc herbatę przez zaciśnięte wargi i za wszelką cenę usiłowałam się
rozluźnić, ale w tym domu to nie było możliwe. Nie wtedy, kiedy bez przerwy
czuło się na sobie ten jastrzębi, świdrujący wzrok gotowy wypatrzyć najmniejsze
uchybienie w kurtuazji.
— Tak sobie
pomyślałam — zaczęłam niepewnie — że babcia mogłaby
opowiedzieć coś o moich rodzicach.
— O twoich
rodzicach? — powtórzyła, a na jej pomarszczonej twarzy pojawiło się
rozczarowanie. — Na Apisa i na Ozyrysa, myślałam, żeś przyniosła
jakieś plotki albo że dziewczyna od Taciturnów przejrzała na oczy i nici ze
ślubu…
— Tak, o moich rodzicach. Dokładniej
o tym, jak to się stało, że mama wyszła za ojca — sprecyzowałam,
kiedy babka wlała sobie do herbaty resztę napoju z piersiówki.
Jane zamyśliła się. Po niezadowoleniu
wykrzywiającym jej usta w podkówkę wywnioskowałam, że zaraz usłyszę złośliwą,
zabarwioną ironią formułkę o tym, jak to dziadkowie z jednej strony dogadali
się z dziadkami z drugiej i rok później odbyło się wesele, ale kiedy babka się
odezwała, głos miała spokojny, łagodny i znacznie bardziej jedwabisty, jakby
odmłodziło ją samo wspomnienie minionych lat.
— Przyznam, że początkowo Henryk
bardzo kochał twoją matkę. Faktycznie… tego nie mogę mu odmówić, okrutnie się o
nią starał. Wręcz za nią szalał. Tak się uparł, żeby ją poślubić, że
zrezygnował, proszę ja ciebie, z posagu… Zresztą Hortus był wtedy bardzo
majętnym człowiekiem. Tia, to była wtedy bardzo dobra partia, bardzo cenione
nazwisko, rodzice przykładni katolicy, ich syn czarujący, poukładany, aparycja
może trochę kulejąca… Widzisz, moja droga, jak to się człowiek może pomylić?
Ale Earth go nie chciała. Co prawda nigdy nam się nie sprzeciwiła, ostatecznie
sama zgodziła się za niego wyjść i tyle. Taka to historia, było zapytać matki,
pewno sama by ci powiedziała. Chociaż nie ma, proszę ja ciebie, się nad czym
rozwodzić.
Słuchałam tej opowieści z zapartym tchem
i prawie natychmiast nasunęło mi się tysiące pytań, na które, miałam wrażenie,
mogła odpowiedzieć jedynie babcia.
— Jak się poznali? W szkole?
— Włącz myślenie, moja
droga — ofuknęła mnie. — Hortus był dawno dorosły, jak
twoja matka wybierała różdżkę u Ollivandera.
Poczułam gorące pąsy na policzkach.
— Ach, no tak… — mruknęłam
zawstydzona. — To gdzie?
— Na wakacjach — odparła
krótko.
— Jak to się w ogóle stało, że tak
ją kochał, a teraz…? — zapytałam bardziej siebie, niż babkę Jane, ale
na to już nic nie powiedziała, wzruszyła tylko ramionami.
Początkowo nie potrafiłam sobie
wyobrazić, że ojciec mógł kiedykolwiek kochać
mamę. To wydawało mi się oczywiste, że w świecie, w którym nie było miejsca na
własne decyzje, rodzice pobrali się z wielu innych powodów, tylko nie z
miłości. A potem przypomniałam sobie, jak Hortus traktował damy z towarzystwa i
pierwszy raz uderzyła mnie pewność, że właśnie tym finalnie mógł wywalczyć
sobie względy młodej Earth. Próbowałam znaleźć powód, który odmieniłby uczucia
tej dwójki o sto osiemdziesiąt stopni, ale Jane nie potrafiła lub nie chciała
udzielić mi satysfakcjonującej odpowiedzi, a po kolejnym kwadransie spytek
zrobiło się jej słabo. Musiało mi wystarczyć tyle, ile dowiedziałam się w ciągu
tej krótkiej wizyty i zaledwie po godzinie wróciłam do domu.
W głowie kiełkował kolejny niecny plan.
Pełna zapału, z rosnącym poziomem adrenaliny
wślizgnęłam się z tarasu do środka, pilnie nasłuchując. Gdzieś z głębi domu
dobiegały mnie odgłosy przestawianych garnków i porcelany — wyglądało
na to, że Partacz przygotowywał kolację na powrót pana. W holu zgrabnie
wymknęłam się Banialuce i jej propozycji herbaty, a w okolicach sypialni brata
i rodziców panowała głucha cisza. Wyglądało na to, że miałam przynajmniej
chwilę na to, żeby przeszukać gabinet ojca.
Serce biło mi w piersi jak oszalałe,
kiedy na palcach skradałam się przez długi korytarz; sparaliżowana lękiem z
trudem dotarłam do celu, sięgnęłam w stronę zdobionej gałki… ale cofnęłam dłoń.
Gdybym była ojcem i miałabym coś na
sumieniu, z całą pewnością najpierw opatrzyłabym drzwi jakimś ochronnym
zaklęciem. Na przykład takim, które włącza alarm, gdy ktoś dotknie ich gołą
ręką. Różdżka drżała mi w palcach, kiedy wycelowałam nią w zamek i wyszeptałam:
— Alohomora.
Mechanizmy kliknęły cicho i drzwi
uchyliły się na szerokość cala. Poczułam, jakby żołądek wywrócił się na lewą
stronę, a reszta wnętrzności skurczyła się do rozmiarów ziarnka piasku; cała
spięta zapaliłam różdżkę i wsunęłam jej koniec do środka gabinetu.
Wewnątrz panował niemal całkowity mrok;
ciężkie kotary z połyskującego brokatu dokładnie zaciągnięto i musiałam zapalić
oliwną lampę stojącą tuż przy drzwiach, by cokolwiek widzieć. O ile po reszcie
domu mogliśmy się swobodnie przemieszczać, gabinet ojca stanowił jego prywatną
świątynię i nikt nie miał tam wstępu bez jego zgody. Nawet skrzaty i matka.
Pokój średnich rozmiarów prawie w całości wypełniały gablotki ze schludnie
poukładanymi książkami, teczkami i eleganckimi, pasującymi do wnętrza
bibelotami — kolekcja małych globusików z egzotycznego drewna,
ciężki, mosiężny zegar i sporych rozmiarów figura tygrysa czyniły gabinet bardziej
przytulnym, choć wnętrze zostało wystylizowane na bardzo męskie i klasyczne.
Dominowało ciemne drewno, skóra i butelkowa zieleń, meble nie posiadały
zbędnych ozdobników, a jedynym obrazem w tym pokoju był olbrzymi portret za
biurkiem ustawionym w centrum. Otoczony prostą, dębową ramą, przedstawiał
cztery osoby — znacznie młodszy i szczuplejszy Henryk Hortus miał na
głowie jeszcze sporo włosów, ale wyraz twarzy pozostawał niezmiennie ten sam:
zacięty i wyniosły. Obok namalowana żona. Jak wyjęta z fotografii — olśniewająco
piękna, smukła, niemal o głowę wyższa od męża spoglądała na mnie z nieśmiałym
uśmiechem, jakby zapraszała, bym podeszła bliżej i nadstawiła ucha po jakiś
sekret. Szczupła, ciemna dłoń spoczywała na ramieniu chudego, rumianego wyrostka
z gładko ulizaną czupryną. Wyraźnie brakowało mu dwóch górnych jedynek, ale to
nie przeszkadzało Sokarisowi szczerzyć zęby w zawadiackim uśmiechu. Po prawej
stronie miał siostrę — trupio bladą, nader poważną jak na swój wiek.
Z wielkimi, zielonymi, podkrążonymi oczami i zaciśniętymi wargami. Kiedy
wykonano ten portret, musiałam liczyć sobie nie więcej niż sześć lat, ale
surowość i dojrzałość wymalowana na szczupłej buzi w upiorny sposób nadawała mi
wyglądu starej, zgorzkniałej zakonnicy. Rodzina Hortusów. Nie pamiętałam, czy
kiedykolwiek później staliśmy wszyscy tak blisko siebie. Zapatrzyłam się na ten
portret, jakby mnie zahipnotyzował, lustrowana niemym wzrokiem namalowanych
postaci.
Gdzieś w domu rozległo się głośne
pyknięcie; aż podskoczyłam, a serce podjechało mi do gardła, ale wyglądało na
to, że to któryś ze skrzatów teleportował się do drugiej części domu, bo ani na
korytarzu, ani w holu nikogo nie zauważyłam. Nogi trzęsły mi się jak galareta,
kiedy wracałam do gabinetu. Nie mogłam zmarnować ani sekundy więcej na dalsze
zwiedzanie.
Zaczęłam od miejsca, które wydało mi się
najbardziej oczywiste — biurko. Pedantycznie wysprzątane nie
posiadało na blacie żadnego zbędnego bibelotu, luźnych notatek czy choćby kubka
z resztką zimnej kawy. Z lakierowanej, drewnianej ramki spoglądała imponująca
fotografia Earth, elegancka papierośnica obita smoczą skórą leżała
rozłożona tuż obok kamiennej, opróżnionej popielniczki, a stosik broszurek
sprzed kilku miesięcy wyglądał tak, jakby ktoś dopiero co ułożył je jedna na
drugiej równiutko przy przyborach do pisania. Ciężkie biurko posiadało trzy
wyłożone matowym, bordowym suknem szuflady. Błyskawicznie je przetrzepałam, ale
poza kolekcją sprośnych gazetek dla panów i kilkoma listami od wierzycieli nie
doszukałam się niczego podejrzanego. Z wypiekami na twarzy i narastającą
ciekawością przyglądałam się ruchomemu, czarno-białemu plakatowi ciemnoskórej
czarownicy, kiedy z progu dobiegł mnie cichy, pełen wyrzutu okrzyk:
— Panienki Victorii nie powinno tu
być!
Podskoczyłam gwałtownie, oblewając się
gorącym pąsem, a czasopismo upadło na podłogę; dziewczyna z gazety zdążyła już
zdjąć górną część bielizny.
— Boże! — wyrwało mi się.
Schyliłam się po pisemko i wcisnęłam je z powrotem do szuflady; serce w moich
piersiach waliło tak mocno, jakby chciało wyrwać się na
zewnątrz. — Myślałam, że to ojciec…!
Przez twarz Banialuki przemknął cień
zakłopotania, ale wciąż wyglądała na rozgniewaną.
— Banialuka przeprasza, nie chciała
panienki wystraszyć — mruknęła niezadowolona. — Ale pan
zabronił wchodzić do jego pokoju bez pozwolenia.
Liczyłam na to, że moje włamanie
pozostanie niezauważone, lecz w sytuacji, kiedy zostałam przyłapana na gorącym
uczynku, pozostało mi jedynie wciągnąć skrzatkę w intrygę.
— Musisz mi pomóc — jęknęłam
błagalnie i postąpiłam kilka kroków w jej stronę. — Sprzątasz gabinet
ojca, wiesz, co gdzie leży. Nie chcę niczego zabrać, potrzebuję jedynie czegoś,
gdzie ojciec zapisuje spotkania. Jakiegoś dziennika albo kalendarza… Tylko
zerknę do środka i odłożę na miejsce.
— Banialuka nie myśli, że to dobry
pomysł… to się źle skończy, pan się zorientuje, że Banialuka i panienka
Victoria grzebały w jego rzeczach… ukarze panienkę, zbije Banialukę… chodźmy
stąd, panienko, zanim pan wróci…
— Tylko zerknę! — wyszeptałam
gorączkowo, doskoczyłam do skrzatki i pochwyciłam w dłonie długopalczastą,
pomarszczoną rączkę. — Proszę, razem zrobimy to szybciej i ojciec o
niczym się nie dowie, przyrzekam ci!
Przez długą, bardzo długą, intensywną
chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, a napięcie rosło. Olbrzymie, piwne tęczówki
płonęły jak dwie okrągłe lampy, a wątła pierś unosiła się coraz szybciej i
szybciej; moje serce znów zaczęło walić jak oszalałe, tak głośno, że jego bicie
zagłuszyło chrapliwy oddech skrzatki, aż w końcu wargi jej zadrżały, gdy
odpowiedziała:
— Banialuka musi panience pomóc, ale
Banialuka robi to przeciw panu i będzie musiała się potem ukarać…
— Wykluczone! — rzuciłam
ostro, puszczając jej rękę. — Zabraniam ci się karać! Ojciec zabronił
nam tu wchodzić pod jego nieobecność… a przecież jest obecny! Na obrazie,
spójrz, patrzy na nas. Nie robimy niczego wbrew jego woli. Szukaj tam, ja
zobaczę w tym kredensie.
Czym prędzej rzuciłyśmy się do
szukania — ja do mebli za biurkiem, skrzatka do gablotki przy
drzwiach. Mając pomocnicę w zbrodni, poczułam się po części zwolniona z
odpowiedzialności złamania obietnicy danej Hortusowi. Z nerwowym uśmiechem na
ustach sprawdzałam szafka po szafce, ale Banialuka nie wydawała się tak
zadowolona. Kręciła się niespokojnie po pokoju i mamrotała pod nosem:
— Wiem, czego panienka szuka.
Panienka nie powinna się mieszać, to jest sprawa pana i pani, panienka powinna
pilnować swojego nosa… Panienka ma dość swoich problemów… i Banialuka też…
Każdy powinien pilnować własnego nosa, ot, co! Och!
Odwróciłam się gwałtownie, przekonana, że
do gabinetu zajrzał ktoś jeszcze, ale kiedy się odwróciłam, zastałam skrzatkę
stojącą w bezruchu pod wieszakiem na palta. Z poczuciem winy wymalowanym na
twarzy Banialuka ściskała w dłoniach opasłą księgę. Obita w skórę w kolorze
butelkowej zieleni prezentowała się absolutnie podejrzanie. Kalendarz, jak się
okazało, zawierał całe zatrzęsienie notatek, adresów i terminów spotkań, na
widok których mój początkowy entuzjazm trochę przygasł. Zniecierpliwiona
pochwyciłam dziennik i zaczęłam gorączkowo wertować. Dotarłam do lipca
bieżącego roku i natychmiast rzuciły mi się w oczy schludna kaligrafia wypisana
na marginesie. H&H. Z mocno
bijącym sercem rzuciłam się do biurka. Ręce trzęsły mi się jak w febrze, gdy
przepisywałam adres i godzinę na jednej z fiszek, którą porwała z szuflady
biurka. Byłam tak zdenerwowana, że przy słowie Garden zrobiłam olbrzymiego kleksa. Tymczasem Banialuka sprzątała w
panice bałagan, który zrobiłam, kiedy przetrząsałam barek.
— Gotowe — wysapałam,
wcisnąwszy kalendarz z powrotem do kieszeni peleryny. W tym samym momencie
skrzatka zatrzasnęła drzwiczki i wyprostowała się cała napięta.
— Och, panienko — jęknęła
płaczliwie, gdy upewniłyśmy się, że gabinet wyglądał dokładnie tak, jak przed
naszym przyjściem. — Jeśli pan odkryje, co się tu stało…
— Nie odkryje — przerwałam
jej, sama zaskoczona stanowczością w swoim głosie. — A jeśli nawet,
zabraniam ci mówić, że mi pomagałaś. Rozumiesz? Nie było cię tutaj. A ojciec
niech lepiej zabezpiecza drzwi, jeśli nie chce nieproszonych gości. Albo nie
trzyma w domu dowodów na swoją niewierność…
— Panienka naprawdę nie powinna
wtykać nosa w nie swoje sprawy…
Poczułam, że moją twarz oblało gorąco,
ale odpowiedziałam Banialuce w zupełności spokojnie i chłodno:
— To dotyczy mojej rodziny, więc i
mnie.
Oddaliłyśmy się jak najszybciej, starając
się nie biegnąć; czułam w żołądku nieprzyjemny skurcz, jakby Hortus miał lada
moment wyskoczyć zza zbroi stojącej na korytarzu, ale nic takiego się nie
stało; ojciec wrócił późnym wieczorem w doskonałym humorze i nic nie wskazywało
na to, żeby znalazł w gabinecie jakieś ślady włamania. Oczekiwanie na piątek
okazało się prawdziwą torturą; po pracy nie mogłam sobie znaleźć miejsca,
szwendałam się tylko po domu i wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydać mi się
podejrzane, ale niczego takiego nie znalazłam. Marzyłam o złapaniu Hortusa na
gorącym uczynku, wyobrażanie sobie jego zakłopotanej twarzy sprawiało mi niemal
perwersyjną przyjemność, gdy mechanicznie nalewałam ognistej whisky i myłam
podłogę, ale czułam, że nigdy to się nie stanie. Matka codziennie była w domu i
nie zapowiadało się, by ojciec znów sprowadził kochankę. Im bliżej piątku, tym
chodziłam bardziej nerwowa, a kiedy nareszcie wybiła godzina „zero”, w środku
aż mnie skręcało.
Inaczej niż zwykle zajęłam miejsce nie w
swojej bawialni, a w salonie na dole — w fotelu, w którym zwykle
siadała babka Jane, by mieć widok na hol i schody, z Eliksirotwórstwem praktycznym na kolanach i czekałam. Sokaris jak
zwykle zniknął zaraz po kolacji, ale na kwadrans przed dziewiątą w salonie
pojawiła się Earth i od kilku minut pochylała się przy okrągłym stoliku do kawy
nad listą utworów, które miały zostać zaprezentowane na weselu przez arcymodną
śpiewaczkę operową z Moskwy. Non-stop zerkałam zza magazynu na ciężki zegar
zdobiący prosty gzyms kominka: dwudziesta pierwsza cztery. Ojciec się spóźniał.
Było mi w środku źle i niewygodnie; to czekanie powoli zaczęło robić się
bolesne. W tej potwornej niepewności zupełnie przestałam zwracać uwagę na to,
czy moja pozycja prezentowała się naturalnie. Po prostu nie potrafiłam się
powstrzymać, by nie wpatrywać się w schody.
Dziewiąta dziesięć.
A jeśli ojciec w ostatniej chwili odwołał
spotkanie? Od kilku dni fruwał niemal pod sufitem, a wczoraj przyłapałam go w
holu na podśpiewywaniu Love me tender
przy czesaniu wąsów. I teraz miałby spóźnić się na randkę?
Ale nie.
Zjawił się na dole pięć minut później.
Tanecznym krokiem podszedł do lustra i energicznie przygładził rzadką czuprynę
ulizaną na bok; zapach mięty, wody kolońskiej i pomady do włosów uderzył mnie w
nos aż z wejścia, ale matka ani drgnęła, zajęta studiowaniem turkusowo-złotej
broszurki.
— Wychodzę — głos ojca
brzmiał jak zwykle ostro i pretensjonalnie, lecz Hortus nie potrafił ukryć uśmieszku
samozadowolenia, jaki czaił mu się pod wąsem. Nieustannie poprawiał wiśniowy
krawat, jakby jedna setna cala odstępstwa od perfekcyjnego ułożenia groziła
Armagedonem. — Nie czekaj na mnie, wybieram się z Parkinsonem do
kasyna, pewnie wychylimy kilka głębszych.
Matka nawet nie podniosła głowy, kiedy
zza kurtyny hebanowo czarnych włosów dobiegło łagodne, niemal obojętne:
— Baw się dobrze, kochanie.
Było w tym tonie coś takiego, co zapiekło
mnie do żywego i uwolniło całą mieszankę emocji: poczucie niesprawiedliwości,
zaprzeczenia, złość i nareszcie bezsilność. Gula w gardle, która urosła mi w
momencie pojawienia się ojca, nabrzmiała jeszcze bardziej i zaczęła pulsować.
— Czy kasyno z Parkinsonem to
adekwatne miejsce i towarzystwo, żeby szykować się w garnitur? — zapytałam.
Słodycz ociekająca jadem, której nie
powstydziłaby się Bellatriks. To brzmiało zuchwale nawet w mojej głowie. Tak
zuchwale, że Earth uniosła wzrok znad programu i spojrzała na męża, ale ani
tamte słowa, ani ton, ani nawet intensywność jej wzroku nie wybiły go z
równowagi. Ostatni raz przejechał ręką po błyszczącej grzywce, pogładził się po
napiętych do granic możliwości guzikach marynarki i odparł beztrosko:
— Oczywiście. Człowiek na poziomie
zawsze musi wyglądać elegancko. Czy idzie między swoich, czy między mugoli.
Głos nawet mu nie zadrżał. Pożegnał się,
skoczył ucałować żonę w policzek i zniknął za drzwiami. Z zewnątrz rozległ się
stłumiony dźwięk odpalanego silnika i opon chrzęszczących po żwirze, a chwilę
później zapadła niemal idealna cisza. Earth wciąż wczytywała się w broszurkę,
zegar na gzymsie kominka tykał cichutko, Eliksirotwórstwo
praktyczne leżało na podłodze do góry grzbietem. Tylko moje wzburzenie i
wietrzejący zapach wody kolońskiej z miętą i pomadą do wąsów świadczył o tamtej
absurdalnej sytuacji. Ojciec pindrzący się w holu przed lustrem jak nastolatek
i matka ślepa na to wszystko.
Emocje nieomal trysnęły mi uszami. Gdyby
nie resztki dyscypliny, natychmiast zerwałabym się na równe nogi i poleciała
teleportować się za samochodem Hortusa. Odgłosy przewracanych strony i
skrzypienie pióra po chropowatej powierzchni pergaminu doprowadzały mnie do
szału, w środku aż się gotowałam, ale nie ruszyłam się z miejsca, podniosłam
tylko gazetę i wlepiłam w nią wzrok. Wskazówki zegara absurdalnie zwolniły i
przyśpieszyły jednocześnie; miałam wrażenie, że siedziałam w salonie całymi
godzinami, a ojciec w zaledwie dwie minuty przemknął z peryferii do centrum
Londynu. Po pięciu nie byłam w stanie dłużej wysiedzieć. Wstanie, odłożenie Eliksirotwórstwa praktycznego i
sięgnięcie po kapelusz wymagało ode mnie olbrzymich pokładów samokontroli, ale
nogi nie zadrżały mi ani przez moment. Podobnie głos, gdy rzuciłam przed
wyjściem:
— Umówiłam się z Teodorem i Averym,
pewnie będzie chciał się pochwalić wakacjami.
— Tylko bądź przed
ojcem — odparła, uparcie pochylona nad stolikiem.
Ton, jakim to powiedziała, zatrzymał mnie
w sali wejściowej na ułamek sekundy dłużej, a kiedy szykowałam się do
deportacji, nie potrafiłam porzucić myśli, że robiłam coś wbrew matce. To
irracjonalne przekonanie na tyle wytrąciło mnie z równowagi, że wylądowałam
przecznicę dalej, niż planowałam. Pokonałam ten dystans biegiem, nie zważając
na nieprzyjemne spojrzenia mugoli. Słońce zniknęło już za budynkami, pozostawiając
na niebie delikatny, różowawy gradient, na tle którego kamienice wyglądały jak
nieokreślone, czarne kształty. W jednym z nich tajemniczy pan H pod przebraniem
właśnie zdradzał żonę.
Krążąc po chodniku naprzeciwko wejścia do
hotelu, zastanawiałam się, co ja właściwie sobie myślałam, kiedy szukałam w
rzeczach ojca jakiegoś dowodu na zdradę. Przecież najbardziej niepodważalny już
dostałam. Czego się spodziewałam? Że zobaczę ich idących w kierunku Royal
Garden Hotel i podbiegnę do nich, żądając wyjaśnień? Parsknęłam śmiechem, ale
nie było w tym śmiechu ani krztyny humoru. Wyłącznie nerwy i frustracja.
Obeszłam parking i najbliższą ulicę, ale nigdzie nie dostrzegłam czarnego
Cadillaca, a dochodziła już dwudziesta druga.
Concierge zaczął spoglądać na mnie coraz
bardziej podejrzliwie, a w mojej głowie pojawiła się myśl: a nuż ojciec faktycznie wybrał się z Parkinsonem do kasyna?, kiedy
przed przeszklone, dwuskrzydłowe drzwi hotelu zajechało znajome auto. Serce
podskoczyło mi do gardła. W oka mgnieniu zniknęłam za winklem i zastygłam w
bezruchu napięta jak struna, wpatrując się w samochód jak w oczekiwaniu na
wyrok. Pierwsza pojawiła się sylwetka kobiety — wysoka i smukła,
błysnęły piegowate, niemal alabastrowo białe plecy w mocno wyciętej, wieczorowej
sukni z granatowej tafty, a zaraz potem niższa, brzuchata i karykaturalnie
wyprężona. Dozorca natychmiast podbiegł do mężczyzny, wymienili naprędce kilka
słów, po czym mugol przyjął napiwek, wsiadł za kierownicę i odjechał, a
dziarski elegant objął swoją towarzyszkę i oboje zniknęli za drzwiami. Nie
umknęło mojej uwadze, że tamte otworzyły się automatycznie jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Żołądek raz po raz fikał koziołki, gdy biegłam przez
pusty plac, by przycisnąć nos do wypolerowanej szyby nieco dalej od wejścia.
Stąd znacznie lepiej widać było kontuar i miałam widok nie tylko na plecy
gości, ale i na ich profile. Gwałtownie odskoczyłam od okna, przed oczami
zrobiło mi się czarno — otłuszczone podgardle, sążnisty wąs i te
lśniące, przylizane do czaszki rzadkie włosy, które jeszcze pół godziny temu
pieczołowicie układano na pomadę: po tym wszystkim można było z daleka poznać
Henryka Hortusa. Nawet pomimo mugolskiego garnituru. Serce łomotało mi bardzo
mocno i zabiło jeszcze mocniej, gdy kobieta towarzysząca ojcu odwróciła się,
żeby przyjąć od niego całusa w policzek. Znacznie bardziej opanowana i
schludnie uczesana, ale dokładnie ta sama, którą widziałam wtedy na dole.
Ciężki makijaż znacznie ją postarzał, ale nie mogła być ode mnie starsza nie
więcej niż o pięć lat. A to oznaczało, że przez moment chodziłyśmy razem do
szkoły. To odkrycie tak mną wstrząsnęło, że nie mogłam się ruszyć, wpatrywałam
się tylko w jasny, ociekający przepychem hol. Świat przed moimi oczami zaczął
wirować, tymczasem para za oknem zabrała klucz do pokoju i ruszyła w głąb
hotelu; przycisnęłam nos do szyby, ale to nie sprawiło, że zobaczyłam więcej.
Wróciłam z powrotem na swoje miejsce po
drugiej stronie chodnika, ale nie potrafiłam tak po prostu teleportować się z
powrotem do domu. Chodziłam tam i z powrotem wzdłuż witryny eleganckiej
kwiaciarni, w nerwach żując paznokcie. Czułam w środku frustrujące
nagromadzenie emocji z kilku ostatnich dni. Zaślepiająca wściekłość, gorzkie
rozżalenie i ściskająca w dołku niecierpliwość przechodziły mnie falami, a do
tego wszystkiego dołączyła się taka bezradność, że miałam ochotę krzyczeć.
Biegiem przecięłam ulicę między sklepami i hotelem, wbiegłam po schodkach i
znalazłam się w środku dosłownie ułamek sekundy przed powrotem dozorcy z
parkingu. Luksus i blichtr, które tu panowały, były zwodniczo podobne do tego,
co znałam ze swojego świata. Bogaci mugole również uwielbiali kryształowe
żyrandole i wypolerowany marmur na podłogach, ale światło, które się w nich
odbijało, pochodziło z elektrycznych świec, a mężczyzna, który stał za
kontuarem, notował coś w wielkiej księdze za pomocą wiecznego pióra — rzeczy,
którą widywałam czasami u Toma i uczniów wychowanych w mugolskiej części
Wielkiej Brytanii. Kiedy zatrzymałam się przed ladą, młody mężczyzna w
garniturze wyprostował się z godnością, ale na widok moich lawendowych szat
czarownicy automatycznie uniósł brwi.
— Dobry wieczór, w czym
usłużyć? — zapytał melodyjnie, choć w jego głosie usłyszałam nutkę
wątpliwości.
— Dobry wieczór — odparłam
słodko, przechylając znacząco głowę to na jedną, to na drugą
stronę. — Miałabym do pana taką jedną małą, malutką prośbę… Ta para,
którą pan przed chwilą obsłużył. Mógłby mi pan zdradzić, jak nazywa się ta
dama?
Chłopak zmroził mnie spojrzeniem, ale
odpowiedź, którą mnie uraczył, była uprzejma i profesjonalna.
— Nie zdradzamy nazwisk naszych
gości, droga pani. Taka jest polityka hotelu.
Zapadła między nami niezręczna cisza;
mugol wpatrywał się we mnie z chłodnym oczekiwaniem, najpewniej przekonany, że
zamierzałam go dalej kokietować, ale odpuściłam sobie uroczy ton i powłóczyste
spojrzenia. I tak nie potrafiłam się mizdrzyć. Wyciągnęłam różdżkę, spojrzałam
chłopakowi prosto w oczy i wyszeptałam:
— Confundus.
To był impuls. Nigdy dotąd nikogo nie
skonfundowałam, nigdy nie rzuciłam na nikogo zaklęcia, którym miałabym go
zmanipulować, a teraz zrobiłam to bez żadnych oporów. Ot tak, celowo i z
rozmysłem. Twarz chłopaka rozluźniła się, bystre, szare oczy zaszły mgłą, a po
chwili gładkie czoło przecięła pionowa zmarszczka.
— Słucham? — zapytał
słabym, nieprzytomnym głosem.
— Pytałam o tę parę, która się tu
zameldowała. Dżentelmen z wąsem i dama w tafcie.
Recepcjonista wciąż nie wyglądał na
przekonanego, a w jego oczach błysnęła na nowo iskierka podejrzenia, ale
posłusznie pochylił się nad oprawioną w skórę księgą, przejechał smukłym palcem
wzdłuż listy pieczołowicie wypisanych nazwisk, zatrzymał się przy ostatnim i
odczytał bezbarwnym głosem:
— Za pokój zapłacił Gardener Harold…
— A towarzyszka? Nie potrzebujecie
danych wszystkich gości? — przerwałam mu natarczywie. Nawet się nie
spostrzegłam, kiedy podparłam się o blat obiema rękami i wychyliłam się tak
mocno, że chłopak cały stężał.
Zmieszał się jeszcze bardziej, a na jego
mlecznobiałe policzki pokryły się purpurą; w tym momencie zrozumiałam wszystko.
Harold Gardener… Oczywiście, nie mógł wpaść na nic bardziej sugestywnego. I
brak meldunku dziewczyny… Domyśliłam się, że nie bez przyczyny moje zaklęcie
tak szybko zadziałało na tego mugola. Najwidoczniej nie był to jego pierwszy
Confundus tego wieczora.
— H-Holly… chyba Holly…
Natychmiast odsunęłam się od kontuaru,
oddychając szybko. W głowie miałam prawdziwy strumień myśli, uruchomiłam
absolutnie wszystkie komórki, tak, jak jeszcze nigdy nie skupiałam się podczas
żadnego egzaminu, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnej Holly, chyba że
to imię również było zmyślone.
Na to by wyglądało. Nie znałam
czarodzieja z wyższych sfer, który dałby swojej córce na imię Holly. W
towarzystwie aż roiło się Gabrieli, Elżbiet, Margaret, Ursul i Victorii, ale
żaden arystokrata czystej krwi nie nazwałby dziecka w tak nieprzyzwoity,
mugolski sposób.
— Dziękuję za pomoc.
Dobranoc — wyrzuciłam z siebie na wydechu, odwróciłam się na pięcie i
poczłapałam w stronę wyjścia, pozostawiwszy recepcjonistę z wyrazem jeszcze
większego zdezorientowania na twarzy.
Tamten wybuch emocji wypompował ze mnie
całą energię, którą gromadziłam przez ostatnie dni na przeprowadzenie tego
śledztwa. Portier za drzwiami aż podskoczył, kiedy wyszłam na zewnątrz;
niekulturalnie zignorowałam jego wołanie, przyśpieszyłam tylko kroku i chwila
moment znalazłam się na chodniku po drugiej stronie. Nawet się nie obejrzałam,
świadoma, że w tym samym czasie gdzieś za jednym z setek okien na górze ojciec
cudzołożył z dziewczyną niemalże w wieku swojej córki. Chciałam jak najszybciej
oddalić się od tego przeklętego miejsca.
Mimo że wlokłam się ulicami centrum bez
krztyny życia w nogach, zrezygnowana i przygarbiona, myśli w mojej głowie nie
przestawały pędzić. Przypomniałam sobie to wszystko, o czym mówiła babka Jane,
obojętną matkę pochłoniętą przeglądaniem broszury i ojca tak
rozentuzjazmowanego, jakiego jeszcze nigdy nie miałam okazji zobaczyć. I chyba
właśnie to tak bardzo mnie uderzyło. Nie kolejna kobieta w jego życiu, ale to,
jak to życie zmieniło się pod jej wpływem.
Bardzo nie chciałam tego pomyśleć.
Ale pomyślałam.
Ojciec zachowywał się jak zakochany.
Musiało być już późno, bo ulice zaroiły
się od młodych mugoli; bardzo rzadko wybierałam się o tej porze do miasta, a z
całą pewnością nie robiłam tego sama, dlatego tak naprawdę nigdy nie miałam
okazji przyjrzeć się niemagicznym nastolatkom tak dokładnie. Ich sposób
ubierania się okazał się całkowicie różny od tego, który znałam ze swojego
świata, ale i od tego, co nosił Tom poza szkołą. Ekstrawaganckie, różnokolorowe
koszule, kraciaste sukienki, fantazyjne rajstopy w przeróżne wzory i we
wszystkich kolorach tęczy zdecydowanie wiodły prym na ulicach Londynu, ale dla
kontrastu mijali mnie również młodzi przyodziani w ciężkie, czarne buciory i
skórzane, poszarpane kurtki. Ani jedna mijana przeze mnie młoda osoba nie miała
nakrycia głowy, co w moim świecie było nie do pomyślenia w towarzystwie, a
pstrokate, szerokie spodnie nosili zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Poczułam
się wśród nich całkowicie zagubiona, jakbym trafiła do jakiejś egzotycznej
wioski, a spojrzenia przechodniów, które raz po raz muskały a to mój kapelusz,
to muślinową pelerynę w gwiazdki, sprawiały, że miałam ochotę zaszyć się na
jakiś czas w przytulnej kawiarence. Niestety wszystkie mijane po drodze witały
zaciemnionymi witrynami i tabliczką z napisem zamknięte. Za to liczne kluby nocne usytuowane w piwnicach kamienic
nawoływały głośnym graniem, że to akurat do nich warto wybrać się tego wieczora
i zapłacić horrendalnie dużo za piwo. Właśnie tam ciągnęła cała okoliczna
młodzież.
Byłam na siebie zła. Nierozważna,
palnięta w emocjach głupota o wyjściu z Nottem i Averym do miasta kosztowała
mnie jeszcze przynajmniej godzinę pałętania się ulicami Londynu. Nie mogłam
wrócić zbyt wcześnie. Ta myśl niemal automatycznie powołała do życia kolejną:
czy w towarzystwie szeptało się już o nowym romansie Hortusa? Nie miałam
wątpliwości, że była to kwestia czasu i może to zdjęłoby z moich barków ogromny
ciężar tajemnicy, ale gdzieś z głębi duszy dosłyszałam absurdalny,
niezrozumiały okrzyk sprzeciwu. A im dłużej to analizowałam, tym ranga problemu
rosła do coraz bardziej niewyobrażalnych rozmiarów.
Jak gdyby ojciec nigdy dotąd nie zdradzał matki.
Skierowałam swoje kroki w nieco bardziej
znajome rejony. Tu ludzi na ulicach było znacznie mniej, a jeśli już jacyś się
pojawiali, wyglądem przypominali bardziej włóczęgów niż fantazyjne gwiazdy
sceny muzycznej. Mimowolnie spięłam się w sobie i wsunęłam rękę do kieszeni z różdżką;
spodziewałam się, że w momencie zaskoczenia nie uda mi się zachować na tyle
zimnej krwi, by popisać się zaklęciami rodem z kółka pojedynków, ale liczyłam,
że zwykła Drętwota wystarczy na jednego pijanego mugola. A jednak szłam tamtędy
dobry kwadrans i nikt nie ośmielił się mnie zaczepić. Co więcej, żaden
mężczyzna nie zwrócił uwagi ani na wyszywaną w gwiazdy pelerynkę, ani na
szpiczasty kapelusz, ani na wystraszoną siedemnastolatkę.
Na widok niepozornej, odrapanej kamienicy
oświetlonej mdłym, pomarańczowym światłem latarni moje gardło zacisnęło się
boleśnie. Dopiero zetknięcie się twarzą w twarz z zardzewiałą tabliczką
sierocińca udowodniło mi, że emocje z grudnia wciąż pozostawały wyraźne,
jedynie żyły uśpione gdzieś na dnie świadomości. Mimo to przysunęłam się
blisko, bardzo blisko ogrodzenia i ostrożnie uchwyciłam się szorstkiej
barierki. Nie potrafiłam odnaleźć wzrokiem pokoju, w którym spędziłam feralną
noc, ale światło paliło się w każdym oknie zarówno na pierwszym, jak i drugim
piętrze, co oznaczało, że gdziekolwiek znajdowała się sypialnia Riddle’a, ten
jeszcze nie spał. I najwidoczniej był już w domu. Na co dzień pochłonięta
obowiązkami i rodzinnymi zmartwieniami nie odczuwałam braku Toma i reszty, ale
dopiero teraz, kiedy po miesiącu rozłąki niejako znaleźliśmy się tak blisko
siebie, tęsknota ścisnęła mnie za serce. Przycisnęłam czoło do szpary między
dwoma podrdzewiałymi prętami. Wyrzuty sumienia związane z tym, jak
potraktowałam Riddle’a podczas naszego ostatniego spotkania, wróciły ze zdwojoną
siłą. Dość często dumałam nad tym, jak fascynująco byłoby zobaczyć go w
środowisku, w którym dorastał, odnaleźć kolejny element do wciąż niekompletnej
układanki jego przeszłości. Ale teraz poczułam bardzo wyraźny sprzeciw i gorącą
falę wstydu. Nigdy dotąd nie pomyślałam, jak upokarzające mogło się okazać
wdarcie w tę część jego życia. Historii, którą od lat tak skrzętnie próbował
tuszować. Prawie zapomniałam, jak lata temu wertował w samotności olbrzymie
księgi o starożytnych rodach czarodziejów, spędzał całe godziny w bibliotece,
analizując drzewa genealogiczne, prowadził długie rozmowy z profesorem Binnsem,
by ostatecznie przyznać to, co wiedział cały Slytherin — Riddle
senior nie był członkiem żadnej rodziny czystej krwi. Żadnym bękartem wiktoriańskiego
szlachcica, obcokrajowcem odwiedzającym Wielką Brytanię. Nie był nawet
czarodziejem. A Tom nie wyglądał na ani trochę przybitego. Przeszedł po tym do
porządku dziennego, jakby tamte niemal dwuletnie poszukiwania nic nie znaczyły.
Nie potrafiłam sobie przypomnieć, co wtedy czułam. Czy działo się w moim sercu
cokolwiek więcej poza prostym współczuciem i ciekawością? I odkryłam z
zażenowaniem, że nawet tamto współczucie wynikało z dobrego wychowania. Bo tego
oczekiwano od dziewczynek. Bo tak wypadało. Razem z całą resztą ślizgońskiego
towarzystwa dużo bardziej interesowałam się tym, jak nasz dostojny Tom
prezentował się w mundurku dla sierot, niż jak prezentowało się w tym jego
serce. Tamta mugolska część życia, o której tak uparcie milczał, stanowiła do
tego stopnia temat tabu, że istniało dla nas dwóch Riddle’ów — ten
szkolny i ten wakacyjny. I nawet teraz ciężko było mi sobie wyobrazić, że
tamten chłopak rywalizujący o dostęp do łazienki z niemagicznymi dziećmi wrócił
chwilę temu od Greengrassa. Tego samego, z którym ojciec podobno jadł wczoraj
kolację. Czy pojawiłam się tutaj tylko dlatego, aby pogapić się w bliżej
nieokreślone okno budynku? A może oczekiwałam, że jakimś cudem Tom wyczuje moją
desperację i telepatycznie prześle mi gotowe rozwiązanie? Nie mogłam z każdym
problemem biegać do Riddle’a, oczekując, że to on rozwiąże je za pomocą jednego
zaklęcia. A magiczne myślenie i wystawanie pod sierocińcem nie sprawiało, że
byłam choć o krok bliżej podjęcia decyzji.
Z ciężkim sercem teleportowałam się prosto
do domu. Nie miałam już ochoty na wałęsanie się po Londynie, zwłaszcza że
powietrze zrobiło się ciężkie i wilgotne. Zanosiło się na deszcz. Ostatecznie
postanowiłam odciągnąć konfrontację z rodzicami przynajmniej do następnego
popołudnia. Nie potrafiłam sobie zobrazować takiej rozmowy, ale okazało się, że
mój problem się rozwiązał, kiedy tylko odwiesiłam kapelusz z powrotem na haczyk
w holu.
— Śledziłaś ojca. Możesz mi
zreferować, dlaczego to zrobiłaś?
Podskoczyłam
tak gwałtownie, że strąciłam z wieszaka nie tylko kapelusz, ale i komplet
letnich peleryn Sokarisa oraz wyjściową laseczkę Hortusa. Rozejrzałam się w
panice i na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam nikogo, dopóki matka nie
wychyliła się do przodu; ujrzałam ją z plikiem błyszczących ulotek na kolanach,
siedzącą w fotelu, dokładnie tam, gdzie odpoczywała ponad godzinę temu.
Opanowanie na jej twarzy bez dwóch zdań zwiastowało niewygodną rozmowę. Czując
gorący rumieniec pokrywający policzki, wiedziałam, że nie zdołam przekonać
Earth do mojej wersji, ale podjęłam rozpaczliwą próbę obrony.
— Nie
śledziłam — zaprzeczyłam gorliwie i głos natychmiast mi zadrżał.
Pójście w zaparte wydało mi się na tamten moment najlepszym
rozwiązaniem. — Nie chciałam, żeby wrócił z kasyna i nie zastał mnie w…
— Obie
wiemy, że jest teraz z inną kobietą — powiedziała miękko i zagłębiła
się z powrotem wygodnie w fotelu. Chłód i spokój, z jakim to powiedziała,
sprawiły, że poczułam w żołądku bolesny skurcz. — Jestem świadoma
jego nowego romansu. Poprosiłam twojego ojca, żeby nie przyprowadzał jej więcej
do tego domu i póki odbywa się to poza nim, nie zamierzam ingerować.
Ujęła
w dłonie pierwszą z brzegu broszurkę z szatami wyjściowymi dla kobiet i zaczęła
przeglądać; jej znudzony wzrok prześlizgiwał się po fotografiach i opisach z
tak autentycznym spokojem, że zamarłam na moment z wytrzeszczonymi oczami.
Przez chwilę miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Mój umysł nie potrafił
pogodzić się z tym, co właśnie padło i stałam tak z rozdziawionymi ustami,
dopóki przedłużające się milczenie nie wytrąciło matki ze skupienia.
— Wyglądasz
na wstrząśniętą — stwierdziła, zerkając na mnie
przelotnie. — Zupełnie niepotrzebnie. Wszystko jest na swoim miejscu.
— N-nie
rozumiem… — wydukałam w końcu. Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał
mnie z ciała i wrzucił w inne, tam, gdzie tak absurdalne reakcje na krzywdę
stanowiły normę. — Ty naprawdę wiesz
o tej kobiecie…?!
— Widziałam
ją — przyznała. Gdy to mówiła, nie drgnął jej na twarzy ani jeden
mięsień, podczas gdy ja cała się trzęsłam. Po chwili powróciła do przeglądania
gazety, jak gdyby nic się nie stało. — Z tego, co mi wiadomo, nie
pochodzi ze sfery, jest czarownicą… W towarzystwie nikt nie będzie skazany na
niepożądane niezręczności.
Cofnęłam
się na te słowa i nastąpiłam obcasem na laseczkę ojca, która złamała się z
trzaskiem. Doświadczyłam frustrującego rozdwojenia pragnień: z jednej strony
nie byłam w stanie dalej słuchać andronów wypowiadanych tym obojętnym tonem,
ale z drugiej czułam, że musiałam usłyszeć prawdę do samego końca. Całkowicie
straciłam nad sobą panowanie, dygotałam jak w gorączce, krople potu wystąpiły
mi na skronie, ciało przechodziły na przemian fale zimna i gorąca. A Earth tak
po prostu zamawiała tiary w katalogu z Paryża.
— W
towarzystwie? — powtórzyłam ochryple. — Istnieje coś poza
towarzystwem? Jakiekolwiek uczucia do ojca? Mamo, czy ty w ogóle kochasz ojca?
Jej
ciemne oblicze spochmurniało, a czarne brwi zmarszczyły się tak, że wyglądały
na jeszcze bardziej krzaczaste. Earth rzadko kiedy okazywała niezadowolenie,
więc nic dziwnego, że i tym razem zachowała właściwy dla siebie chłód, choć
nozdrza jej się rozszerzyły; dopiero wtedy zdałam sobie sprawę ze zuchwałości
tego pytania, ale było już za późno.
— To
już nie jest twoja sprawa — odparła spokojnie. Głos miała łagodny i
aksamitny i właśnie to sprawiło, że spłoniłam się jeszcze
bardziej. — Możesz iść do łóżka.
Zrobiłam
to tak automatycznie, że nawet się nie zorientowałam, kiedy byłam w drodze ku
schodom w otulonym ciepłym półmrokiem holu. Pobiegłam na trzęsących się nogach
prosto do swoich komnat i choć zegar nie wskazywał jeszcze tak późnej godziny,
po kąpieli zamknęłam się w sypialni, ale sen nie nadchodził. Przewracałam się z
boku na bok, nie potrafiąc wymazać z pamięci tego, co usłyszałam, a
nieporuszona, gładka twarz matki stała mi przed oczami, nie tracąc
wyrazistości. To wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni kilku ostatnich dni,
przypominało raczej zły sen i marzyłam, by po przebudzeniu okazało się, że moje
śledztwo jeszcze się nie odbyło, a matka nie miała pojęcia o istnieniu
rudowłosej kobiety z Royal Garden Hotel.
Ale
nic takiego nie miało miejsca. Rankiem następnego dnia musiałam przełknąć
gorzką pigułkę konfrontacji z rodzicami. Ojca słyszałam już na
schodach — podśpiewywał w jadalni, mieszając zamaszyście w swojej
kawie bez cukru, a Banialuka klęczała przed nim i pastowała na szybko jego czerwone
lakierki. Matka jak zwykle milczała, ale jej oczy błysnęły sugestywnie, kiedy
weszłam do pokoju. Skinęłam głową bez większej elegancji i usiadłam do stołu,
starając się nie patrzeć na tę dwójkę manipulatorów. W tym momencie bardziej
wyraźnie niż kiedykolwiek wcześniej nawiedziła mnie wizja siebie i Nicolasa w
identycznym lodowatym, zakłamanym małżeństwie.
Z
ogromną przyjemnością zaraz po śniadaniu uciekłam do świata, z którego emocje i
swoboda aż się wylewały. Pierwszy raz, od kiedy zaczęłam pracę w Pijanym
Jednorożcu, tak naprawdę i serdecznie ucieszyłam się z przekroczenia progu
zatęchłej speluny na Nokturnie. Z pewną nostalgią sięgnęłam po ścierkę i
wprawiłam ją w ruch, żeby pozbyć się z kontuaru klejących śladów po wczorajszej
kolacji; poczułam w sercu ukłucie żalu, kiedy sobie pomyślałam, że za miesiąc
czeka mnie powrót na drugą stronę, gdzie królowała dwulicowość i sztywna
etykieta. Czasami łapałam się na tym, że podczas układania kufli albo
wycierania zakurzonych blatów spoglądałam na gości i wyobrażałam, że przenoszą
się oni do pastelowej bawialni panny Selwyn albo uczestniczą w garden party u
państwa Carrow. Tamten mag z zasmarkanym wąsem właśnie wydłubał z zęba olbrzymi
kawał nieprzeżutej ryby, a cuchnąca kompostem łachmaniarka obgryzała paznokcie
i wypluwała je na podłogę. Moja tolerancja na panujący w tej sferze
savoir-vivre przyszła tak naturalnie, jak doświadczenie w dziedzinie wszelakich
czyszczących i sprzątających zaklęć.
Przerwę
spędziłam jak zwykle na małym, zagraconym podwóreczku za zapleczem. Musiałam
bardzo szybko oduczyć się spożywania posiłków w otoczce rytuałów, jakich było
pełno w towarzystwie, w którym się obracałam. Nie miałam czasu ani na
rozkładanie serwetki na kolanach, ani na smalltalk, a gdybym zaczęła płukać
dłoni w porcelanowej misie z różaną wodą, Camilla i Marta uznałyby, że
postradałam rozum. Jedyną osobą, przy której najmniej się krępowałam, była
Kasjopeja. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale żywiłam wobec niej zupełnie
niezrozumiałą mieszankę podziwu, trwogi i zaufania, czegoś, czego nigdy nie
czułam do swojej matki. Gdy obfity biust pani Torres zakołysał się w drzwiach
na podwórko, w żołądku coś mi podskoczyło, ale czarownica nie przyszła narzekać
na obijających się pracowników, tylko zapalić w plamie lipcowego słońca.
— Co
powiesz, Hortus? — zagadnęła i puściła do mnie
oczko. — Urlop okazał się owocny?
Uśmiechnęła
się zaczepnie, widząc, jak westchnęłam i wydęłam usta.
— Owocny — odparłam
markotnie i wbiłam smętny wzrok w kanapkę z pomidorem. — Nie w ten
sposób, w jaki bym chciała, ale dziękuję.
Stała
tak przez dłuższą chwilę, delektując się dymem. Przymknęła oczy i wyciągnęła
długą szyję w stronę słońca; promienie delikatnie okalały jej dekolt i okrągłe
ramiona, a oliwkowa twarz rozluźniła się i przybrała wyraz delikatnej błogości.
Pani Torres była intrygującą kobietą. Tylko ona potrafiła pogodzić jednocześnie
dwa oblicza: subtelnej dziewczęcości i dojrzałego seksapilu. Obserwowałam ją
ukradkiem z trudno skrywaną fascynacją, co ostatecznie nie uszło jej uwadze.
— Co? — zapytała.
— Pani
pali jak dama — odparłam. Poczułam na czole delikatne ciepło
zapowiadające rumieniec, mimo to dodałam: — Co jest pewnym
paradoksem, bo damy zwykle nie palą.
W
ciemnych oczach zaigrały płomyki, kiedy to usłyszała, ale twarz jej nie stężała
ani nie pobladła, wręcz przeciwnie. W policzkach pojawiły się dołeczki
zwiastujące uśmiech, a brwi wywinęły się we wdzięczne, czarne łuki.
— I
mówisz mi to, bo wiesz, że nie jestem damą, więc się nie
obrażę — powiedziała głosem zabarwionym śmiechem.
— W żadnym
razie — odrzekłam spokojnie. — Bo po prostu wiem, że się pani nie obrazi, mimo że jest pani damą i
mogłaby pani.
Kasjopeja zarechotała ordynarnie, ale z
łatwością zauważyłam, że ten wypowiedziany mimochodem komplement sprawił jej
przyjemność. Pogrzebała chwilę w drewnianym, podniszczonym pudełeczku z
diamentowymi klamerkami i wyciągnęła z niego niezbyt porządnie skręconego
papierosa. Spojrzałam na czarownicę z dezaprobatą godną profesor Merrythought,
ale zanim się zorientowałam, moja ręka sama wystrzeliła w jego kierunku.
Skamieniałam na moment i Torres znów się roześmiała.
— Co, boisz się, że jedna fajka
odbierze ci tytuł szlachecki? — zadrwiła. — Alkoholu pewnie
też się nie dotykasz? Od kiedy to w tych waszych „wyższych sferach” zaczęliście
łykać tylko herbatę?
Popatrzyłam na nią nieufnie. Podły tytoń
skręcony w bibułkę od zawsze był dla mnie synonimem prostactwa i mugolstwa. I
choć bardzo chciałam nauczyć się oddzielać wartość ludzi od ich palenia, nie
potrafiłam się przekonać do zaakceptowania tego paskudnego nałogu wśród
czarodziejów czystej krwi.
— Nie. Raczej tego, że zacznę
cuchnąć — mruknęłam.
— Hortus, pracujesz w pubie,
bardziej cuchnąć już nie będziesz! — wykrzyknęła rozbawiona i jeszcze
raz zaoferowała fajkę.
Zawahałam się. Papieros spoglądał na mnie
niewinnie z uścisku krótkich, serdelkowatych paluchów pani Torres.
Automatycznie zacisnęłam usta. Czułam, jak na samą myśl moje przekonania
kurczyły się w sobie i wierciły się w niewygodnej perspektywie spróbowania
czegoś zakazanego. Plugawego. Ale pojawiło się coś jeszcze. Jakby… dreszcz,
delikatne iskierki podekscytowania przebiegające mi po plecach.
Nie chciałam tego robić, ale ostatecznie
sięgnęłam po papieros. Pochwyciłam wargami sam koniuszek, czując się bardzo
głupio, a pani Torres odpaliła drugi za pomocą różdżki. Zaciągnęłam się i
niemal natychmiast zaczęłam się krztusić. Ostry, palący dym wypełnił moje
płuca, fajka wyleciała mi z ust. Obraz przed oczami zaczął nieprzyjemnie
wirować, w głowie poczułam dziwną słabość, jakbym lada moment miała stracić
przytomność. Rzuciłam Kasjopei błagalne spojrzenie, kaszlałam i łapałam
rozpaczliwie powietrze, ale nie sposób było szukać w niej pocieszenia.
— Bycie damą to wymysł starych
czasów — oświadczyła, całkowicie ignorując mój mały
dramat. — Umrze za kilkanaście lat i nikt poza dekadencką sektą
czystokrwistych bałwanów nie będzie zaprzątał sobie głowy, czy kobieta może
palić, czy nie. Czy czarownica może wyjść za mugola, czy jest winna
posłuszeństwo mężowi, który jej nie szanuje. Damy, doskonałe partie, posagi,
wyższe sfery… to wszystko ma znaczenie tylko dla snobów, reszta świata ma to
gdzieś.
*
Od rozmowy z matką praca stała się dla
mnie nie tyle ucieczką, co prawdziwym wybawieniem. Nie potrafiłam przestać się
głowić, od jak dawna rodzice funkcjonowali w tym toksycznym układzie, a
obowiązki córki coraz bardziej mi ciążyły. Zaślubiny Sokarisa i Ivy były w
towarzystwie tematem numer jeden i mówiono teraz wyłącznie o tym, choć nie
zapowiadało się, by rodzice panny młodej postarali się o jakieś wymyślne
atrakcje na ten dzień. Ivy miała dwanaście kuzynek, dzięki czemu od kilku lat
wesela stanowiły w jej rodzinie nieodłączną część letnich tradycji. Wszyscy o
tym wiedzieli, ale nikt nie ośmielił się powiedzieć tego głośno, że tym, co
rozgrzewało sferę, był przyszły mąż panny Taciturn. Podejrzewałam, że co
bardziej ordynarni od dawna zakładali się o to, czy ślub zakończy się sukcesem,
czy kolejnym skandalem. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby po cichu wszyscy
liczyli właśnie na to drugie.
Presja wyraźnie nie służyła rodzicom.
Ojciec — choć wciąż fruwał w obłokach — spinał się za
każdym razem, kiedy na tapecie pojawiał się temat ślubu, a z racji tego, że
matka żyła teraz wyłącznie nim, wszystkie wspólne wyjścia i posiłki przebiegały
w atmosferze podenerwowania.
Absolutnie najgorsze z nich wszystkich
były podwieczorki u państwa Taciturnów. Czarodzieje oczywiście nie brali w nich
udziału. Albin Taciturn wybywał ze swoim szwagrem do miasta zażyć typowo męskich rozrywek, a Hortus rozpływał się
w powietrzu, pozostawiając po sobie silną woń pomady do wąsów i wody
kolońskiej. Na te ponure, suche popołudnia Grufftoad Cottage stawało się
imperium chichotów, ploteczek i galonów sherry.
Choć ojciec Ivy był bardzo majętnym
człowiekiem, jego posiadłość nie różniła się wiele od typowego szlacheckiego
dworku. Twierdzono, że krypty Taciturnów w Banku Gringotta pękały w szwach, a
Albin mógłby pozłocić wszystkie ściany w swojej wiejskiej rezydencji, gdyby
tylko chciał, ale ściany, które ja widziałam, pokrywała zwyczajna tapeta z
delikatnego jedwabiu. Wystrój wnętrz w pokojach, w których pani Mafalda
przyjmowała gości, oczarował mnie w oka mgnieniu. W odróżnieniu od ciężkiego,
mrocznego klimatu naszego domu tutaj wszystko było utrzymane w jasnych barwach.
Zamiast licznych, przytłaczających mebli w stylu wiktoriańskim w przestronnej
bawialni znajdowała się wyłącznie szczupła, beżowa sofa na niskich nóżkach,
zgrabny stolik kawowy i pokaźna kolekcja eterycznych, pasujących do aranżacji
roślin w białych, porcelanowych donicach. Pomimo minimalistycznego wystroju i
dużej przestrzeni za każdym razem, kiedy Grufftoad Cottage stawało się miejscem
ślubnych narad, pokój robił się ciasny i zagracony. Na dzisiejszy podwieczorek
skrzaty przyniosły wysokie lustro w zdobnej ramie, które ustawiono na środku
bawialni, co wprawiło zebrane tam kobiety w jeszcze większe podekscytowanie.
Tabuny rozgdakanych ciotek, rozemocjonowane kuzynki, wzruszona pani Mafalda,
spięta matka — wszystkie oczekiwałyśmy, aż sędziwa skrzatka
Taciturnów pomoże przyodziać się zdenerwowanej Ivy w ślubną szatę. Jęki
zachwytu raz po raz opuszczały każdą kobiecą pierś w tym pomieszczeniu. Każdą
za wyjątkiem mojej i — o dziwo — znudzonej Gaby. W szkole
jej obecność zdawała się mnie męczyć, ale w tym miejscu towarzystwo Ślizgonki
pomagało przetrwać w tym głośnym, podchmielonym towarzystwie.
— Chciałabym mieć
siostrę — zagadnęłam ją, kiedy wszystkie kuzynki otoczyły Ivy ciasnym
kręgiem; każda chciała dołożyć swoje trzy knuty do doskonałego ułożenia sukni
panny młodej. Gaby obserwowała tę scenę ze słabo skrywaną abominacją. W rogu
pokoju, gdzie dyskutowałyśmy, szczebiotanie rozochoconych czarownic brzmiało
tylko trochę mniej natarczywie. — Siostra to takie… zapewnienie
przyjaźni. Dzięki więzom krwi rozumiałybyśmy się bez słów i nie istniałaby
rzecz, której nie byłybyśmy w stanie sobie wybaczyć.
Dziewczyna popatrzyła na mnie z
pogardliwym rozbawieniem i parsknęła pod nosem.
— Ta, jasne — bąknęła i
wypiła odrobinę likieru ze swojego kieliszka. — Do pierwszej kłótni o
tiarę.
Wzruszyłam tylko ramionami.
— Może i tak — mruknęłam
niezrażona. — Co nie zmienia faktu, że zawsze wam zazdrościłam. Tego,
że bez względu na wszystko macie siebie. Wyobrażam sobie, że nawet najbardziej
chłodna relacja między siostrami będzie bardziej zażyła od poprawnej relacji
brata i siostry.
— Nie wiem — skwitowała
lekceważąco i oparła się plecami o ścianę. Wciąż gapiła się smętnie w Ivy,
jakby pogrążona we własnych myślach. Rzadko widywałam ją w tak melancholijnym
nastroju. — Jest między nami ledwo rok różnicy, a wszyscy to ją
traktowali jako tę dorosłą, odpowiedzialną… nawet jak zrobiła sobie ten krowi
kolczyk! A ja byłam głupim dzieciakiem. Kto to zepsuł? Pewnie Gaby. Niemożliwe,
że Gaby lepiej zdała SUM-y, pewnie pytania były w tym roku wyjątkowo łatwe…
Wiem, że w porównaniu do Sokarisa Ivy jest aniołem, ale… w pewnym sensie ci
zazdroszczę. Tego, że masz takiego nowoczesnego ojca.
Tym razem to ja parsknęłam śmiechem. O
ojcu mogłam powiedzieć wszystko, nawet to, że był na swój sposób troskliwy, ale
nigdy nie pomyślałabym o nim jak o mężczyźnie nowoczesnym.
— Nowoczesny? On? Chyba mówimy o
dwóch różnych Henrykach Hortusach — skwitowałam ostro. Przez twarz
Gaby przebiegł cień niezadowolenia, ale ciągnęłam dalej: — W
przymuszaniu do małżeństwa swojej dorosłej córki nie ma niczego nowoczesnego.
— Niby tak… — choć się
zgodziła, w jej głosie wyraźnie zabrzmiała ironia. — Ale gdybym ja
wywinęła taki numer, mój ojciec chyba by mnie zabił. Wskrzesił, a potem znów
zabił. Jak się dowiedział o tym… no wiesz… zajściu
z Rosierem… tak mnie sprał, że Bulwa musiała nacierać mi plecy maścią na
siniaki. Nigdy by się nie zgodził, żebym poszła do pracy, bo praca nie jest dla
kobiet o takim pochodzeniu. A jeszcze TAKA praca… Tak mnie czasami korci, żeby
zrobić mu na złość, ale jak widzę tę jego laskę, to mi się odechciewa.
Wyglądała na zawstydzoną, a jej
mlecznobiałe policzki pokryły się delikatnym rumieńcem, chociaż to ja powinnam
się speszyć. Uciekłam wzrokiem od jej napiętej twarzy i wbiłam go w jakiś
nieokreślony punkt na ścianie; znów zalała mnie fala sprzecznych, niechcianych
uczuć, podobnie jak wtedy, kiedy żegnałam się z Tomem na King’s Cross. Złość
toczyła zaciętą walkę z zażenowaniem — choć wnętrzności skręcały mi
się boleśnie na wyobrażenie o tym, jak pan Taciturn bił laską Gaby, nie mogłam
pozbyć się tego okropnego poczucia wtrącania się w cudze sprawy. Niewygodne
osaczenie przebiegło po moich plecach zimnym dreszczem, a ja na moment
zastygłam z bliżej niesprecyzowanym grymasem na twarzy, raz po raz zaciskając i
wydymając usta. Nie potrafiłam wymyślić, co mogłabym na to odpowiedzieć, więc
bąknęłam tylko:
— Przykro mi…
Wszystko we mnie krzyczało, że Gaby nie
powinna była o tym mówić. Nie w tym momencie, nie tak lekko, nie powinna była
mnie obciążać taką informacją, kiedy dookoła wszyscy doskonale się bawili, a
dzięki tym myślom czułam się jeszcze gorzej. Zapragnęłam jak najszybciej
oddalić się od niej, zwłaszcza że jej usta rozluźnił ten sam zwykły, zawadiacki
uśmieszek, mącąc mi w głowie jeszcze bardziej, aż miałam ochotę syknąć: opowiedziałaś o tym tylko po to, żeby
zostawić mnie z kolejnym poczuciem niesprawiedliwości?
Doświadczyłam także bardzo nieprzyjemnego
ukłucia gdzieś w okolicy serca. Faktycznie mogłam powiedzieć o swoim ojcu
bardzo dużo rzeczy. W większości niezbyt mu przychylnych… ale tej granicy nigdy
nie przekroczył. Nigdy mnie nie uderzył.
Całe szczęście zanim Gaby zdążyła jeszcze
cokolwiek powiedzieć, w bawialni pojawił się drugi skrzat domowy, lewitując nad
głową olbrzymi pudding orzechowy, misę eklerków i stos talerzyków, więc
wszystkie kobiety (wykluczając pannę młodą, której nie pozwolono jeść w szacie
ślubnej) rzuciły się na podwieczorek. W pokoju zapanowała jeszcze większa
wesołość, zwłaszcza że wszystkie siostry pani Mafaldy — a miała ich
aż sześć — były już mocno podpite. Niechętnie nałożyłam sobie
odrobinę puddingu i wycofałam się w bezpieczniejsze rejony przesiąknięte zapachem
potu, czekolady i drogich perfum; starsze czarownice niemal całkowicie skupiły
się na pochłanianiu słodkości i trajkotały głośno wszystkie na raz, tak, że
byłam w stanie wyłowić z tej kakofonii wyłącznie strzępki rozmów.
— …ach, tak, ten pokaz hipogryfów,
na śmierć zapomniałam!
— Widziałam, że Greengrass ma
jakiegoś nowego pomocnika, kochaniutka, on chyba chodził z tobą do szkoły, ale
ma jakieś takie nietypowe nazwisko…
— Z Gaby, ciociu Faustyno…
— To na cóż mu praca u Greengrassa,
skoro jeszcze się uczy! Chyba musiał narazić się ojcu, bo kto by chciał tonąć
po łokcie w łajnie! I to w wakacje!
— Nie sądzę, ciociu, on mieszka w
sierocińcu dla mugoli.
— …bardzo czarujący jest ten
chłopak…
— O kim mowa, Ursulo? Nic nie
słyszałam!
— O nikim, Greengrass zatrudnił
mugolskiego sierotę do pracy przy hipogryfach.
— Greengrass zatrudnił mugola?! O czym ty pleciesz!
— …podobno utopił w tym dwadzieścia tysięcy galeonów i niczego
się nie domyśliła. Niczego. Ale obcą babę wywąchała z drugiego końca Europy…
— …ten pokaz to będzie nasze
ostatnie wspólne wyjście przed ślubem, mam na tę okazję taką skórkową pelerynkę
khaki, zamówiłam razem z pantoflami na wesele, wiesz, ciociu, u tego kaletnika
z Milano, to prawdziwy artysta, a nie
wziął za nią wcale aż tak dużo, raptem sto dwadzieścia galeonów…
Słuchałam tej paplaniny, grzebałam w
orzechowym puddingu i z całkowitym, absolutnie perfekcyjnym spokojem pozwalałam
się zalewać świadomości o tym, jak toksyczne było to środowisko. Siostry pani
Taciturn gruchały do siebie jak gołąbki, niemal spijały sobie z dzióbków, ale
cała sfera doskonale wiedziała, że wszystkie nienawidziły siebie nawzajem.
Kością niezgody stał się oczywiście spadek po ojcu. Choć
każda bez wyjątku wyszła bogato za mąż, spór trwał nieprzerwanie, odkąd tylko
pamiętałam, zanim stary Multon zdążył jeszcze wyciągnąć nogi, a wzajemna
niechęć nie przeszkadzała siostrom czulić się i ćwierkać przy wszystkich
nadarzających się publicznie okazjach. Co więcej, z niepokojem zaczynałam
dostrzegać w tym teatrzyku dokładnie te same cechy, które widziałam w mojej
relacji z Sokarisem. Nienawidziliśmy się za coś innego, ale nasza nienawiść
była dokładnie taka sama. Przybrała dokładnie ten sam schemat, a ja, będąc
niemal pewna, że i on również, absurdalnie pragnęłam tkwić w tym destrukcyjnym
środowisku i pielęgnować tamten fałsz. Wszystko we mnie krzyczało, ale nie
potrafiłam przestać. Zatrzymanie kręcącego się niemal osiemnaście lat koła
wychowania wydawało mi się w tej chwili kompletnie niemożliwe. A obracanie się
stale w tym samym towarzystwie tylko coraz bardziej je rozpędzało.
Po
powrocie do domu udałam się prosto do swoich komnat; w saloniku zdjęłam
niewygodne, wyjściowe szaty i w samej bieliźnie wparowałam do sypialni, by
rzucić się prosto na łóżko. Choć nie wypiłam ani kropli alkoholu, kręciło mi
się w głowie, a ciało bolało mnie bardziej niż po przepracowaniu drugiej
zmiany. Towarzystwo sióstr pani Taciturn mogłam porównać do kibicowaniu w meczu
quidditcha, i to na najwyższym poziomie trybun. Zamknęłam na chwilę oczy,
rozkoszując się ciężką, wręcz bolesną ciszą, a kiedy znów je otworzyłam,
dostrzegłam nad sobą wiszącą Banialukę. Podskoczyłam i złapałam się za szyję,
jakby serce miało podjechać mi do gardła i wyskoczyć przez przełyk.
— Banialuka
nie chciała wystraszyć — wyszeptała gorliwie i zaczęła grzebać w
fałdach brzoskwiniowej poszewki, w którą była ubrana. — Banialuka
chciała przekazać wiadomość, zanim pan zobaczy!
W
jej chudej, pomarszczonej dłoni pojawiła się schludnie opisana i zaklejona
koperta z cienkiego, białego papieru, jakiego mugole używali do wysyłania sobie
listów. Odrobina puddingu, którą wcisnęłam w siebie tego wieczora, podskoczyła
mi w żołądku. W trakcie wakacji mogłam dostać taką sowę wyłącznie od jednej
osoby. Pazernie schwyciłam kopertę i wyciągnęłam z niej wiotką, niemal
półprzezroczystą karteczkę w linie, na której widniała jedynie data, nazwa
miejscowości i krótki dopisek: Dwa dni na
plaży, tylko ty, ja i cała reszta tej naszej sekty. Zapowiada się wykład,
Mulciber odkrył Morusa.
Nie minęła sekunda, a wszelkie moje
rozterki całego męczącego popołudnia natychmiast się rozpłynęły. Poderwałam się
z łóżka i pobiegłam z powrotem do bawialni, gdzie na zawalonej czasopismami i
książkami toaletce leżał kalendarz porzucony zaraz po rozpakowaniu szkolnego
kufra. Trzeci dzień sierpnia wypadał w sobotę, co według mojego grafiku
przyklejonego czarotaśmą do okrągłego lusterka nad zagraconym blatem wypadało
pojutrze, akurat wtedy, kiedy widniała moja druga zmiana. Przestudiowanie
rozkładu na kolejny tydzień zajęło mi kilka minut, ale po wszystkim miałam już
ułożony plan. Przekonanie pani Torres zajęło znaczną część przerwy obiadowej,
ale ostatecznie zgodziła się ofiarować swojej „najbardziej punktualnej
pracownicy” jeszcze jeden dzień urlopu w ramach odrobienia go zaraz po niedzieli.
Przez cały następny wieczór myślałam
wyłącznie o Gingerpot Haven. Spodziewałam się, miejsce naszego spotkania miało
być tak nieoczywiste i przypadkowe, jak się tylko dało, a jakaś nadmorska
wioska nadawała się do tego doskonale. Czysto egoistycznie ucieszyłam się na
perspektywę odpoczynku od miejskiego zgiełku i londyńskiego smrodu. Szorując
brudną szmatą lepkie blaty, zastanawiałam się, jak Tom wybierał te wszystkie
lokacje. Siadał z mapą i z zamkniętymi oczami dźgał w nią różdżką? Jednak
bardziej od tej osobliwej wizji zajęło mnie głowienie się nad tym, jak
wytłumaczę rodzicom swoją dwudniową wycieczkę. Kilkugodzinne zniknięcie byłabym
w stanie jakoś ukryć, ale spodziewałam się, że puste łóżko i moja nieobecność
przy dwóch wspólnych posiłkach — rano i wieczorem — mogłyby
nie zostać tak łatwo przeoczone. Sprzedałam łącznie trzy galony chrzczonej
ognistej whisky, wyrzuciłam jednego awanturującego się goblina i ostatecznie
zadecydowałam, że najwygodniej dla teraźniejszej mnie było nie mówić nic.
Jedząc śniadanie rankiem trzeciego sierpnia, zrzuciłam resztę zmartwień na
plecy Victorii z przyszłości, dokładnie zapakowałam torbę i jak gdyby nigdy nic
teleportowałam się prosto z zamkniętej sypialni.
Plaża Gingerpot Haven, plaża Gingerpot Haven, plaża Gingerpot Haven.
~*~
Męczyłam ten rozdział, męczyłam, aż wymęczyłam.
Zaczęłam go pisać jakoś na wakacjach, publikuję — kończy się październik.
Prawdopodobnie zbetuję jeszcze rozdział dwudziesty i będę musiała zrobić sobie krótą
przerwę od Victorii, bo nie ukrywam, że jestem trochę zmęczona jej emocjami. Nie
jest to bohaterka lekka i przyjemna do prowadzenia narracji.
Dedykacja dla Violae :*