19 września 2009

19. Kobiece utrapienia

Ojciec od zawsze miał kochanki i nigdy się z tym nie krył. Przynajmniej w domu, bo poza nim starał się uchodzić za wzór cnót: doskonały szef, katolik, mąż i ojciec. Matka chyba wiedziała o paniach, które odwiedzały tatusia w sypialni; zawsze wtedy, gdy jedna z nich miała się pojawić, Earth tajemniczo znikała. Z biegiem czasu i ja do nich przywykłam. Teraz trudno było mi się połapać, jak wiele czarownic przewinęło się przez nasz dworek w ciągu mojego siedemnastoletniego życia. Zwykle pojawiały się raz albo dwa, przed oczami miałam wyłącznie ich bajecznie drogie palta wiszące na dole w holu i Banialukę przykładającą do ust palec, kiedy wieczorami wymykałam się na korytarz, żeby wybadać źródło hałasów. Pamiętałam tylko jedną. Spotkanie z pierwszą okazało się na tyle dużym szokiem dla niespełna pięcioletniego dziecka, że do dziś czułam ten okropny skurcz w żołądku, gdy wracałam pamięcią do tamtego wydarzenia. Ujrzałam ją w szlafroku mamy, lecz długa, szczupła, niemal mlecznobiała noga wystająca spomiędzy fałd materiału z całą pewnością nie przypominała matczynej — równie zgrabnej, ale śniadej. Matka musiała o tym wiedzieć, ale nigdy się nie skarżyła. Nie potrafiłam zrozumieć tego układu, ale w domu panowała na ten temat zmowa milczenia, więc i ja nie dociekałam. Tak było wtedy.

Aby uniknąć możliwości spotkania z kolejną kochanką, postanowiłam zjeść śniadanie w bawialni na górze. Banialuka co prawda pojawiła się z herbatą, ale nieśmiało oświadczyła, że ojciec życzył sobie widzieć mnie na dole. Gdy pomagała mi się ubrać i uczesać, bez przerwy biłam się z myślami i ostatecznie pojawiłam się na śniadaniu tak, jak Hortus oczekiwał. Do końca nie byłam pewna, co zastanę w jadalni, ale powitał mnie widok, którego bym się nie spodziewała. Może poza Sokarisem, który o tej porze przeważnie nadal wylegiwał się w łóżku. Stół zastawiony jak zwykle kilkoma angielskimi potrawami do wyboru, codzienna porcelana i świeżo ścięte kwiaty, ojciec wyszykowany jak do wyjścia… tylko miejsce matki puste i nienakryte. Spodziewałam się, że natknę się na twarz Hortusa czerwoną i napiętą ze zniecierpliwienia, lecz jeszcze w holu dobiegły mnie chichot brata i niski, dosadny pomruk, który brzmiał trochę jak śmiech. W jadalni okazało się, że obaj mężczyźni byli w bardzo dobrych humorach, a ojciec tylko prychnął rozochocony, przeżuwając coś głośno:

— Może przy tej całej hołocie z mordowni nauczyłaś się jadać w ukryciu, ale w moim domu savoir-vivre wciąż obowiązuje i moja córka nie będzie spożywać najważniejszego posiłku dnia tam, gdzie śpi. Jak szczur. Śniadanie należy CELEBROWAĆ.

Ledwo opadłam na swoje krzesło, a fałszoskop, którego nie zdążyłam zdjąć, zaczął gwizdać i wirować. Natychmiast — niemal instynktownie — zerwałam go z szyi i uciszyłam zaklęciem, ale nie umknęło to uwadze ojca. Zastrzygł wąsami, a twarz mu spochmurniała.

— Przecież cię prosiłem — wycedził zwodniczo uprzejmym głosem — żebyś pozbyła się tego ustrojstwa.

— Przepraszam — mruknęłam i czym prędzej schowałam bąka do kieszeni.

Większą część śniadania spędziliśmy w milczeniu; co chwilę czułam na sobie wzrok ojca, ale po tym, co zobaczyłam wczoraj, nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Zabrakło mi odwagi, by zapytać o matkę. Modląc się nad jajkiem sadzonym, zastanawiałam się, czy fałszoskop też zacząłby brzęczeć, gdyby Hortus udzielił odpowiedzi. Gdzie tym razem przebywała jego żona? U koleżanki, chociaż żadnej nie miała? A może u babki Jane, która podobno znowu zaniemogła? Ten bączek nie mógł kosztować Toma zbyt dużo; bez przerwy odpalał się z byle powodu, dlatego nie wyobrażałam sobie nosić go w szkole. Co było złego w celebrowaniu śniadania? Akurat w te słowa mogłam uwierzyć — ojciec przykładał ogromną wagę do dwóch rzeczy: do opinii innych ludzi i posiłków. Wyglądało na to, że na czas Hogwartu musiałam zamknąć fałszoskop w kufrze.

Do jadalni wmaszerowała Banialuka ze srebrną tacą na głowie i wtedy zdałam sobie sprawę, że znów się zagalopowałam. Odmówiłam mrożonej herbaty, porwałam lunch, który zapakowała mi do pracy, szybko dygnęłam i wybiegłam na taras, zanim ojciec i Sokaris zdążyli cokolwiek powiedzieć.

W gospodzie przez całą zmianę miałam w głowie wyłącznie matkę, a przed oczami raz po raz stawała mi burza rudych włosów i błyszcząca od potu twarz Hortusa. Codzienny gwar nie był w stanie przebić się przez chichot i dźwięk kroków na marmurowych schodach. Wylałam całą tacę ognistej whisky na otyłego goblina i dwukrotnie źle wydałam resztę, zanim wybiła dwunasta i ostatecznie kosztowało mnie to prawie dwa galeony. Już dawno nie odkładałam fartucha z taką ulgą. Teleportowałam się do domu, rozżalona i wściekła. Nie przez wzgląd na złoto, nie dlatego, że Kasjopeja łajała mnie za rozlany alkohol dobre dziesięć minut, zanim wręczyła mi wiadro i szmatę. Pierwszy raz nie mogłam zdzierżyć obecności obcej kobiety w domu mojej matki. A świadomość, że podświadomie obwiniałam przede wszystkim tę dziewczynę, nie ojca, sprawiała, że czułam do siebie obrzydzenie.

Gdy wróciłam do domu, matka już była z powrotem. Zastałam ją jak zwykle w salonie; popijała jakiegoś kolorowego drinka i przeglądała katalog sukien ślubnych z Paryża, sądząc po napisach na okładce. Przywitałam się krótko i już otwierałam usta, żeby o wszystkim jej powiedzieć, poskarżyć się… ale jej twarz wyglądała tak normalnie. Olśniewająco piękna i obojętna jak zwykle, jak gdyby nic się nie stało.

Ano tak, Banialuka pewno już dawno sprzątnęła ślady zbrodni.

Stałam tak i wpatrywałam się w mamę, aż tamta uniosła pytająco brwi i dopiero wtedy się ocknęłam. Zamknęłam usta i bez słowa wróciłam na górę. Zamknęłam się w bawialni i opadłam bez sił na fotel. Wysunęłam z butów obolałe stopy i oparłam je o brzeg kawowego stolika. Hortus prawdopodobnie zrugałby mnie za brak manier, gdyby to zobaczył, ale to była ostatnia rzecz, o którą się martwiłam.

Ojciec przyprowadził kochanicę do naszego dom.

Do domu, w którym mieszkały jego dzieci. Do sypialni, którą dzielił z własną żoną. Im bardziej rozkładałam te wyobrażenia na części, tym mocniejszy skurcz przechodził mi przez żołądek; tamten obraz rósł we mnie jak ogromna gula, uciskał od środka na wszystkie wnętrzności i czułam, że pęknę, jeśli zachowam to tylko dla siebie. W głowie miałam mętlik. Natychmiast zaczęłam snuć czarne wizje przyszłości o rudowłosej macosze wyrzucającej matkę na bruk, karmiącej mnie i Sokarisa resztkami z pańskiego stołu… Wiedziałam, że nigdy do tego nie dojdzie, lecz świadomość, że ojciec sprowadził tę dziewczynę do domu, świadczyła o pogardzie, jakim Hortus darzył żonę. Wertowałam w pamięci wszystkie kobiety pasujące wiekiem do tamtej czarownicy i ostatecznie uznałam, że nie mógł być to nikt z towarzystwa. I choć ojcu zdarzały się romanse z kobietami spoza sfery, w tym przypadku poczułam do niego jeszcze większą niechęć. Matka przecież wciąż była taka młoda. Nie miała nawet czterdziestu lat i zawsze przyćmiewała urodą wszystkie kobiety w towarzystwie, co przy jego otyłej, łysiejącej pięćdziesiątce nie powinno stanowić żadnej pokusy szukania wrażeń gdzie indziej.

Choć w okolicach siedemnastej na dole zrobiło się gwarno, nie zeszłam, żeby przywitać się z gośćmi. Zaszyłam się na resztę dnia w swoich komnatach, usiłując znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale co sięgałam po książkę, to ją odrzucałam, siadałam do fortepianu, po kilku dźwiękach zrywałam się i zaczynałam krążyć po pokoju, bezmyślnie przeglądałam czasopisma… Zorientowałam się, że od powrotu do Londynu ani raz nie ćwiczyłam oklumencji, więc starałam się oczyścić umysł, medytować, lecz przed oczami ciągle stawała mi scena z holu. Rude włosy dziewczyny, spocony ojciec, Banialuka przykładająca palec do ust. I tak w kółko.

Nie mogłam już tego znieść. Zanim położyłam się spać, wystawiłam głowę na korytarz, nasłuchując, czy z wnętrza domu nie dobiegają jakieś podejrzane dźwięki. Wiedziałam, że to było absurdalne, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Przy kolacji wszyscy zachowywali się całkowicie zwyczajnie. Fałszoskop milczał w kieszeni mojej szaty. Sokaris wystrzelił na miasto, korzystając z uroków ostatnich tygodni kawalerskiego życia, a rodzice zniknęli w swojej części domu, kiedy wybiła dwudziesta trzecia. Długo wierciłam się w łóżku, bijąc się z myślami: wyznać jej prawdę czy kryć ojca? 

Trzeba było oskubać jakąś stokrotkę. Powiedzieć, nie powiedzieć. Powiedzieć, nie powiedzieć.

A jeżeli już wyjdzie, żeby powiedzieć, to jak się za to zabrać?

Cieszyłam się, że następnego dnia w grafiku wypadała mi druga zmiana. Zasnęłam grubo po pierwszej i obudziłam się dopiero w okolicy dziesiątej, cała zlana potem i w dusznej sypialni. Ta noc nie przyniosła ani wypoczynku, ani odpowiedzi na moje pytania, tym bardziej, że kiedy zeszłam do kuchni poprosić Partacza o coś na śniadanie, w domu poza skrzatami nie zastałam nikogo. Z mocno bijącym sercem zakradłam się do pokoju Sokarisa; zaciągnięte zasłony, porozrzucane szaty, w których jadł wczoraj kolację, niemiłosierny bałagan i smród przetrawionego alkoholu oznaczały, że wciąż odsypiał imprezę, ale matki nigdzie nie znalazłam.

Cztery godziny później wkładałam fartuch, ale wciąż głowę zajmowały mi domowe problemy. Problemy, które — miałam wrażenie — dostrzegałam wyłącznie ja. Nigdy nie doszukiwałam się głębszego sensu w nalewaniu piwa czy rozładowywaniu towaru, ale tym razem robiłam to z wyjątkową obojętnością. Ponieważ Martę zmogło tajemnicze zatrucie, od wczoraj harowałyśmy razem z Camillą tylko we dwie. Podminowana i rozdrażniona czekałam, aż tamta znajdzie sobie powód, żeby mnie zaczepić. Miałam nadzieję, że kiedy wyładuję złość na kimś nielubianym, moje problemy znikną.

Ale nie zniknęły. Nawet wtedy, kiedy niegrzecznie jej odpyskowałam.

Tym razem duża ilość klientów w okolicach godziny dwudziestej pierwszej okazała się atutem. Nie miałam czasu nawet na skorzystanie z toalety, Camilla biegała między stolikami i roznosiła zamówienia; w oczach miała szaleństwo — ostatniego papierosa wypaliła jakieś trzy godziny temu, co kłóciło się z jej nawykiem wymykania się na przerwę co trzydzieści minut.

Wyglądało na to, że szorowałam kufle z wyjątkowo osobliwym wyrazem twarzy, bo Kasjopeja podeszła do kontuaru, wyłożyła na blat swój obfity biust i zaczęła strugać sobie jabłko. Przez ten czas zerkałyśmy na siebie, ale żadna się nie odezwała — ja biłam się z myślami, czy wypadało się przed nią obnażyć, ona zapewne czy wypadało się wtrącać. I tak milczałyśmy, a stos wyglancowanego szkła rósł między nami jak mur. W końcu czarownica zjadła ostatni kawałeczek jabłka i zagadnęła:

— Chyba coś cię gryzie.

— Nie, skąd ten pomysł? — odpowiedziałam natychmiast, siląc się na obojętny ton; ścierka w mojej ręce jeszcze mocniej zaczęła się wwiercać w wypucowaną szklankę.

— A, nic — odparła śpiewnie i wywróciła kokieteryjnie oczami. — Tak założyłam, bo wyglądałaś, jakby cię gryzło.

Na moment znów zapadła między nami cisza zakłócana typowym barowym harmiderem. Camilla zaczęła się wykłócać z jakimś brudnym obdartusem o to, czy zapłacił za butelkę wódki, a w centralnej części sali wybuchła właśnie pijacka awantura — dzień jak co dzień. Spojrzałam na Kasjopeję i szybko odwróciłam wzrok, bo i ona na mnie patrzyła; w żołądku poczułam nieprzyjemny skurcz. Jeden z takich, które towarzyszyły ustnym egzaminom.

— Tak się zastanawiałam… — zaczęłam, skupiona na wycieraniu kufla. — Teoretycznie… co by pani zrobiła, gdyby weszła pani do domu i… i pod nieobecność matki… zastała swojego ojca z inną kobietą?

Kątem oka dostrzegłam, jak jej usta drgnęły, ale czarownica zachowała spokój.

— Na miejscu tej teoretycznej córki — podjęła tonem zupełnie poważnym — natychmiast wyśpiewałabym wszystko matce, wykopałybyśmy drania z domu, a na koniec po rozwodzie puściłybyśmy go w skarpetkach. Oczywiście teoretycznie, gdyby taka sytuacja miała miejsce.

Dopiero wtedy spojrzałyśmy sobie w oczy; jej zacięta mina i roziskrzone oczy dodały mi otuchy i sprawiły, że się uśmiechnęłam, ale wciąż nie byłam przekonana. Kasjopeja pochodziła z walecznego, temperamentnego rodu Blacków, gotowa podjąć się każdego ryzyka, by postawić na swoim, a ja i matka… Brakowało nam odwagi, asertywności, zdecydowania — jednym słowem wszystkiego, co by sprawiło, że Hortus potraktowałby nas poważnie. Potrzebowałyśmy wsparcia kogoś, kto posiadał wszystkie te cechy i potrafił okiełznać ojca.

Kogoś takiego jak babka Jane.

We środę wzięłam dzień wolny. Rodzicom powiedziałam, że wieczorem chciałam uprzyjemnić babci czas w chorobie, ale teleportowałam się do niej głównie w celu rozmowy. Jeszcze nie wiedziałam, jak chciałabym to rozegrać, ale przekraczałam bramę Prince Village ze świadomością, że kiedy stamtąd wyjdę, dni naszej rodziny będą policzone. O ile Jane przejrzy moje plany.

Drzwi otworzył Świerzbek. Już w progu złożył mi głęboki ukłon i bez słowa poprowadził do pani; skradając się za nim na piętro, nie mogłam powstrzymać podekscytowania na myśl, że za chwilę miałam zobaczyć sypialnię dziadków. Większość pomieszczeń w tym domu była dla mnie niewiadomą, ale pokój, w którym sypiała Jane, musiał wyglądać naprawdę wspaniale. Skrzat musnął palcami wysmukłą, mosiężną klamkę w kształcie dwóch splecionych węży i wycofał się z pokorą, a komnata stanęła przede mną otworem.

Nie omyliłam się.

Wnętrze nieomal tonęło w złocie i czerwonym drewnie. Wysokie sklepienie zdobił olbrzymi fresk starożytnej bogini Bastet — ciemnoskórej kobiety z głową kota i wieńcem czarnych kociąt układającym się za nią jak aureola. Stopy pani spoczywały na delikatnych, pomarańczowych krągłościach chmur, a cała sylwetka przypominała swym kształtem malowidła Najświętszej Maryi Panny. Meble z jakiegoś egzotycznego drewna — bliźniaczo podobne do tych, które wypełniały pokój, w którym tu sypiałam — wspaniale współgrały z bordowymi, lśniącymi ścianami, a w centralnej części komnaty pyszniło się olbrzymie łoże z mahoniu. Cztery kolumny zdobione w misternie rzeźbione ornamenty dźwigały ciężki baldachim ze złotogłowiu, a pośrodku wysokiego materaca, w połyskującej, satynowej pościeli leżała zagrzebana babka Jane. Ubrana w śnieżnobiałe, flamandzkie koronki, z ułożonymi włosami i w pełnym makijażu — pomimo groteskowego wręcz cierpienia na twarzy — nie sprawiała wrażenia chorej.

Dygnęłam z progu, ale babka odpowiedziała mi wyłącznie słabym skinieniem głowy. Kiwnęła raz jeszcze i zrozumiałam, że zapraszała mnie do środka, więc postąpiłam nieśmiało naprzód i usiadłam na twardym pufie podsuniętym przez Świerzbka. Jane nie traciła swej cierpiętniczej miny, choć jej oczy połyskiwały bystro spod uniesionych do połowy ciężkich powiek.

— Bardzo dobrze babcia wygląda — odezwałam się łagodnie; gdzieś za plecami usłyszałam dźwięk otwieranego barku i układanego szkła.

Ale czarownica tylko machnęła ręką.

— Może i tak, ale czuję się, proszę ja ciebie, okropnie. W kręgosłupie mi gwiżdże, nie mogę utrzymać różdżki… to moje ostatnie lato — westchnęła.

— Co roku to babcia powtarza…

— I któregoś lata nareszcie się to spełni — przerwała mi słabym głosem. — Wspomnisz moje słowa, jeszcze wspomnisz moje słowa… Przyszłaś odwiedzić starą babkę? Dobrze cię wychowałam, chociaż ty w tej zgniłej rodzince masz resztki empatii. Bo Sokaris… Nie. Ten, proszę ja ciebie, to cały ojciec. Wdał się w tego idiotę Hortusa, hulanki, zabawy, pewno już zaczął przegrywać w karty. On tylko czeka, aż ja umrę!

— Co też babcia opowiada!

— A tak, tak, nie zaprzeczaj! — zajęczała i jeszcze bardziej zapadła się w pościeli. — Ostrzy sobie ząbki na mój majątek, tak, ale żeby się nie zdziwił, żeby się chociaż nie zdziwił, jak przeczytają testament… O, Świerzbek niesie herbatę. Chcesz może coś mocniejszego?

Skrzat domowy pojawił się u łokcia swej pani i położył na pierzynie drewnianą tacę z małym imbryczkiem, dwiema filiżankami do kompletu, cukrem i talerzykiem świeżutkich ciasteczek. Zerknęłam na babkę, która zaczęła gramolić się w poszukiwaniu czegoś zagrzebanego w pod jedną z setek poduszek. Pokręciłam tylko głową, na co Jane przewróciła oczami.

— Och, nie bądź nudna — prychnęła. Momentalnie odzyskała dawny wigor; spod kołdry wyciągnęła małą, ozdobną piersiówkę i wlała kilka kropel do swojej filiżanki. Zanim schowała flaszeczkę pod poduszki, pociągnęła z niej kilka zdrowych łyków. — A teraz do rzeczy, bo wątpię, żebyś pewnego pięknego ranka postanowiła wstąpić do staruchy wysłuchiwać, jak prawi o chorobach.

Znów jak setki razy wcześniej zatkało mnie na jej rozbrajającą szczerość. Sięgnęłam po filiżankę, żeby zająć czymś ręce, ukryć zdenerwowanie… i kupić sobie trochę czasu. Siedziałam sztywna jak kołek, sącząc herbatę przez zaciśnięte wargi i za wszelką cenę usiłowałam się rozluźnić, ale w tym domu to nie było możliwe. Nie wtedy, kiedy bez przerwy czuło się na sobie ten jastrzębi, świdrujący wzrok gotowy wypatrzyć najmniejsze uchybienie w kurtuazji.

— Tak sobie pomyślałam — zaczęłam niepewnie — że babcia mogłaby opowiedzieć coś o moich rodzicach.

— O twoich rodzicach? — powtórzyła, a na jej pomarszczonej twarzy pojawiło się rozczarowanie. — Na Apisa i na Ozyrysa, myślałam, żeś przyniosła jakieś plotki albo że dziewczyna od Taciturnów przejrzała na oczy i nici ze ślubu…

— Tak, o moich rodzicach. Dokładniej o tym, jak to się stało, że mama wyszła za ojca — sprecyzowałam, kiedy babka wlała sobie do herbaty resztę napoju z piersiówki.

Jane zamyśliła się. Po niezadowoleniu wykrzywiającym jej usta w podkówkę wywnioskowałam, że zaraz usłyszę złośliwą, zabarwioną ironią formułkę o tym, jak to dziadkowie z jednej strony dogadali się z dziadkami z drugiej i rok później odbyło się wesele, ale kiedy babka się odezwała, głos miała spokojny, łagodny i znacznie bardziej jedwabisty, jakby odmłodziło ją samo wspomnienie minionych lat.

— Przyznam, że początkowo Henryk bardzo kochał twoją matkę. Faktycznie… tego nie mogę mu odmówić, okrutnie się o nią starał. Wręcz za nią szalał. Tak się uparł, żeby ją poślubić, że zrezygnował, proszę ja ciebie, z posagu… Zresztą Hortus był wtedy bardzo majętnym człowiekiem. Tia, to była wtedy bardzo dobra partia, bardzo cenione nazwisko, rodzice przykładni katolicy, ich syn czarujący, poukładany, aparycja może trochę kulejąca… Widzisz, moja droga, jak to się człowiek może pomylić? Ale Earth go nie chciała. Co prawda nigdy nam się nie sprzeciwiła, ostatecznie sama zgodziła się za niego wyjść i tyle. Taka to historia, było zapytać matki, pewno sama by ci powiedziała. Chociaż nie ma, proszę ja ciebie, się nad czym rozwodzić.

Słuchałam tej opowieści z zapartym tchem i prawie natychmiast nasunęło mi się tysiące pytań, na które, miałam wrażenie, mogła odpowiedzieć jedynie babcia.

— Jak się poznali? W szkole?

— Włącz myślenie, moja droga — ofuknęła mnie. — Hortus był dawno dorosły, jak twoja matka wybierała różdżkę u Ollivandera.

Poczułam gorące pąsy na policzkach.

— Ach, no tak… — mruknęłam zawstydzona. — To gdzie?

— Na wakacjach — odparła krótko.

— Jak to się w ogóle stało, że tak ją kochał, a teraz…? — zapytałam bardziej siebie, niż babkę Jane, ale na to już nic nie powiedziała, wzruszyła tylko ramionami.

Początkowo nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ojciec mógł kiedykolwiek kochać mamę. To wydawało mi się oczywiste, że w świecie, w którym nie było miejsca na własne decyzje, rodzice pobrali się z wielu innych powodów, tylko nie z miłości. A potem przypomniałam sobie, jak Hortus traktował damy z towarzystwa i pierwszy raz uderzyła mnie pewność, że właśnie tym finalnie mógł wywalczyć sobie względy młodej Earth. Próbowałam znaleźć powód, który odmieniłby uczucia tej dwójki o sto osiemdziesiąt stopni, ale Jane nie potrafiła lub nie chciała udzielić mi satysfakcjonującej odpowiedzi, a po kolejnym kwadransie spytek zrobiło się jej słabo. Musiało mi wystarczyć tyle, ile dowiedziałam się w ciągu tej krótkiej wizyty i zaledwie po godzinie wróciłam do domu.

W głowie kiełkował kolejny niecny plan.

Pełna zapału, z rosnącym poziomem adrenaliny wślizgnęłam się z tarasu do środka, pilnie nasłuchując. Gdzieś z głębi domu dobiegały mnie odgłosy przestawianych garnków i porcelany — wyglądało na to, że Partacz przygotowywał kolację na powrót pana. W holu zgrabnie wymknęłam się Banialuce i jej propozycji herbaty, a w okolicach sypialni brata i rodziców panowała głucha cisza. Wyglądało na to, że miałam przynajmniej chwilę na to, żeby przeszukać gabinet ojca.

Serce biło mi w piersi jak oszalałe, kiedy na palcach skradałam się przez długi korytarz; sparaliżowana lękiem z trudem dotarłam do celu, sięgnęłam w stronę zdobionej gałki… ale cofnęłam dłoń.

Gdybym była ojcem i miałabym coś na sumieniu, z całą pewnością najpierw opatrzyłabym drzwi jakimś ochronnym zaklęciem. Na przykład takim, które włącza alarm, gdy ktoś dotknie ich gołą ręką. Różdżka drżała mi w palcach, kiedy wycelowałam nią w zamek i wyszeptałam:

— Alohomora.

Mechanizmy kliknęły cicho i drzwi uchyliły się na szerokość cala. Poczułam, jakby żołądek wywrócił się na lewą stronę, a reszta wnętrzności skurczyła się do rozmiarów ziarnka piasku; cała spięta zapaliłam różdżkę i wsunęłam jej koniec do środka gabinetu.

Wewnątrz panował niemal całkowity mrok; ciężkie kotary z połyskującego brokatu dokładnie zaciągnięto i musiałam zapalić oliwną lampę stojącą tuż przy drzwiach, by cokolwiek widzieć. O ile po reszcie domu mogliśmy się swobodnie przemieszczać, gabinet ojca stanowił jego prywatną świątynię i nikt nie miał tam wstępu bez jego zgody. Nawet skrzaty i matka. Pokój średnich rozmiarów prawie w całości wypełniały gablotki ze schludnie poukładanymi książkami, teczkami i eleganckimi, pasującymi do wnętrza bibelotami — kolekcja małych globusików z egzotycznego drewna, ciężki, mosiężny zegar i sporych rozmiarów figura tygrysa czyniły gabinet bardziej przytulnym, choć wnętrze zostało wystylizowane na bardzo męskie i klasyczne. Dominowało ciemne drewno, skóra i butelkowa zieleń, meble nie posiadały zbędnych ozdobników, a jedynym obrazem w tym pokoju był olbrzymi portret za biurkiem ustawionym w centrum. Otoczony prostą, dębową ramą, przedstawiał cztery osoby — znacznie młodszy i szczuplejszy Henryk Hortus miał na głowie jeszcze sporo włosów, ale wyraz twarzy pozostawał niezmiennie ten sam: zacięty i wyniosły. Obok namalowana żona. Jak wyjęta z fotografii — olśniewająco piękna, smukła, niemal o głowę wyższa od męża spoglądała na mnie z nieśmiałym uśmiechem, jakby zapraszała, bym podeszła bliżej i nadstawiła ucha po jakiś sekret. Szczupła, ciemna dłoń spoczywała na ramieniu chudego, rumianego wyrostka z gładko ulizaną czupryną. Wyraźnie brakowało mu dwóch górnych jedynek, ale to nie przeszkadzało Sokarisowi szczerzyć zęby w zawadiackim uśmiechu. Po prawej stronie miał siostrę — trupio bladą, nader poważną jak na swój wiek. Z wielkimi, zielonymi, podkrążonymi oczami i zaciśniętymi wargami. Kiedy wykonano ten portret, musiałam liczyć sobie nie więcej niż sześć lat, ale surowość i dojrzałość wymalowana na szczupłej buzi w upiorny sposób nadawała mi wyglądu starej, zgorzkniałej zakonnicy. Rodzina Hortusów. Nie pamiętałam, czy kiedykolwiek później staliśmy wszyscy tak blisko siebie. Zapatrzyłam się na ten portret, jakby mnie zahipnotyzował, lustrowana niemym wzrokiem namalowanych postaci.

Gdzieś w domu rozległo się głośne pyknięcie; aż podskoczyłam, a serce podjechało mi do gardła, ale wyglądało na to, że to któryś ze skrzatów teleportował się do drugiej części domu, bo ani na korytarzu, ani w holu nikogo nie zauważyłam. Nogi trzęsły mi się jak galareta, kiedy wracałam do gabinetu. Nie mogłam zmarnować ani sekundy więcej na dalsze zwiedzanie.

Zaczęłam od miejsca, które wydało mi się najbardziej oczywiste — biurko. Pedantycznie wysprzątane nie posiadało na blacie żadnego zbędnego bibelotu, luźnych notatek czy choćby kubka z resztką zimnej kawy. Z lakierowanej, drewnianej ramki spoglądała imponująca fotografia Earth, elegancka papierośnica obita smoczą skórą leżała rozłożona tuż obok kamiennej, opróżnionej popielniczki, a stosik broszurek sprzed kilku miesięcy wyglądał tak, jakby ktoś dopiero co ułożył je jedna na drugiej równiutko przy przyborach do pisania. Ciężkie biurko posiadało trzy wyłożone matowym, bordowym suknem szuflady. Błyskawicznie je przetrzepałam, ale poza kolekcją sprośnych gazetek dla panów i kilkoma listami od wierzycieli nie doszukałam się niczego podejrzanego. Z wypiekami na twarzy i narastającą ciekawością przyglądałam się ruchomemu, czarno-białemu plakatowi ciemnoskórej czarownicy, kiedy z progu dobiegł mnie cichy, pełen wyrzutu okrzyk:

— Panienki Victorii nie powinno tu być!

Podskoczyłam gwałtownie, oblewając się gorącym pąsem, a czasopismo upadło na podłogę; dziewczyna z gazety zdążyła już zdjąć górną część bielizny.

— Boże! — wyrwało mi się. Schyliłam się po pisemko i wcisnęłam je z powrotem do szuflady; serce w moich piersiach waliło tak mocno, jakby chciało wyrwać się na zewnątrz. — Myślałam, że to ojciec…!

Przez twarz Banialuki przemknął cień zakłopotania, ale wciąż wyglądała na rozgniewaną.

— Banialuka przeprasza, nie chciała panienki wystraszyć — mruknęła niezadowolona. — Ale pan zabronił wchodzić do jego pokoju bez pozwolenia.

Liczyłam na to, że moje włamanie pozostanie niezauważone, lecz w sytuacji, kiedy zostałam przyłapana na gorącym uczynku, pozostało mi jedynie wciągnąć skrzatkę w intrygę.

— Musisz mi pomóc — jęknęłam błagalnie i postąpiłam kilka kroków w jej stronę. — Sprzątasz gabinet ojca, wiesz, co gdzie leży. Nie chcę niczego zabrać, potrzebuję jedynie czegoś, gdzie ojciec zapisuje spotkania. Jakiegoś dziennika albo kalendarza… Tylko zerknę do środka i odłożę na miejsce.

— Banialuka nie myśli, że to dobry pomysł… to się źle skończy, pan się zorientuje, że Banialuka i panienka Victoria grzebały w jego rzeczach… ukarze panienkę, zbije Banialukę… chodźmy stąd, panienko, zanim pan wróci…

— Tylko zerknę! — wyszeptałam gorączkowo, doskoczyłam do skrzatki i pochwyciłam w dłonie długopalczastą, pomarszczoną rączkę. — Proszę, razem zrobimy to szybciej i ojciec o niczym się nie dowie, przyrzekam ci!

Przez długą, bardzo długą, intensywną chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, a napięcie rosło. Olbrzymie, piwne tęczówki płonęły jak dwie okrągłe lampy, a wątła pierś unosiła się coraz szybciej i szybciej; moje serce znów zaczęło walić jak oszalałe, tak głośno, że jego bicie zagłuszyło chrapliwy oddech skrzatki, aż w końcu wargi jej zadrżały, gdy odpowiedziała:

— Banialuka musi panience pomóc, ale Banialuka robi to przeciw panu i będzie musiała się potem ukarać…

— Wykluczone! — rzuciłam ostro, puszczając jej rękę. — Zabraniam ci się karać! Ojciec zabronił nam tu wchodzić pod jego nieobecność… a przecież jest obecny! Na obrazie, spójrz, patrzy na nas. Nie robimy niczego wbrew jego woli. Szukaj tam, ja zobaczę w tym kredensie.

Czym prędzej rzuciłyśmy się do szukania — ja do mebli za biurkiem, skrzatka do gablotki przy drzwiach. Mając pomocnicę w zbrodni, poczułam się po części zwolniona z odpowiedzialności złamania obietnicy danej Hortusowi. Z nerwowym uśmiechem na ustach sprawdzałam szafka po szafce, ale Banialuka nie wydawała się tak zadowolona. Kręciła się niespokojnie po pokoju i mamrotała pod nosem:

— Wiem, czego panienka szuka. Panienka nie powinna się mieszać, to jest sprawa pana i pani, panienka powinna pilnować swojego nosa… Panienka ma dość swoich problemów… i Banialuka też… Każdy powinien pilnować własnego nosa, ot, co! Och!

Odwróciłam się gwałtownie, przekonana, że do gabinetu zajrzał ktoś jeszcze, ale kiedy się odwróciłam, zastałam skrzatkę stojącą w bezruchu pod wieszakiem na palta. Z poczuciem winy wymalowanym na twarzy Banialuka ściskała w dłoniach opasłą księgę. Obita w skórę w kolorze butelkowej zieleni prezentowała się absolutnie podejrzanie. Kalendarz, jak się okazało, zawierał całe zatrzęsienie notatek, adresów i terminów spotkań, na widok których mój początkowy entuzjazm trochę przygasł. Zniecierpliwiona pochwyciłam dziennik i zaczęłam gorączkowo wertować. Dotarłam do lipca bieżącego roku i natychmiast rzuciły mi się w oczy schludna kaligrafia wypisana na marginesie. H&H. Z mocno bijącym sercem rzuciłam się do biurka. Ręce trzęsły mi się jak w febrze, gdy przepisywałam adres i godzinę na jednej z fiszek, którą porwała z szuflady biurka. Byłam tak zdenerwowana, że przy słowie Garden zrobiłam olbrzymiego kleksa. Tymczasem Banialuka sprzątała w panice bałagan, który zrobiłam, kiedy przetrząsałam barek.

— Gotowe — wysapałam, wcisnąwszy kalendarz z powrotem do kieszeni peleryny. W tym samym momencie skrzatka zatrzasnęła drzwiczki i wyprostowała się cała napięta.

— Och, panienko — jęknęła płaczliwie, gdy upewniłyśmy się, że gabinet wyglądał dokładnie tak, jak przed naszym przyjściem. — Jeśli pan odkryje, co się tu stało…

— Nie odkryje — przerwałam jej, sama zaskoczona stanowczością w swoim głosie. — A jeśli nawet, zabraniam ci mówić, że mi pomagałaś. Rozumiesz? Nie było cię tutaj. A ojciec niech lepiej zabezpiecza drzwi, jeśli nie chce nieproszonych gości. Albo nie trzyma w domu dowodów na swoją niewierność…

— Panienka naprawdę nie powinna wtykać nosa w nie swoje sprawy…

Poczułam, że moją twarz oblało gorąco, ale odpowiedziałam Banialuce w zupełności spokojnie i chłodno:

— To dotyczy mojej rodziny, więc i mnie.

Oddaliłyśmy się jak najszybciej, starając się nie biegnąć; czułam w żołądku nieprzyjemny skurcz, jakby Hortus miał lada moment wyskoczyć zza zbroi stojącej na korytarzu, ale nic takiego się nie stało; ojciec wrócił późnym wieczorem w doskonałym humorze i nic nie wskazywało na to, żeby znalazł w gabinecie jakieś ślady włamania. Oczekiwanie na piątek okazało się prawdziwą torturą; po pracy nie mogłam sobie znaleźć miejsca, szwendałam się tylko po domu i wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydać mi się podejrzane, ale niczego takiego nie znalazłam. Marzyłam o złapaniu Hortusa na gorącym uczynku, wyobrażanie sobie jego zakłopotanej twarzy sprawiało mi niemal perwersyjną przyjemność, gdy mechanicznie nalewałam ognistej whisky i myłam podłogę, ale czułam, że nigdy to się nie stanie. Matka codziennie była w domu i nie zapowiadało się, by ojciec znów sprowadził kochankę. Im bliżej piątku, tym chodziłam bardziej nerwowa, a kiedy nareszcie wybiła godzina „zero”, w środku aż mnie skręcało.

Inaczej niż zwykle zajęłam miejsce nie w swojej bawialni, a w salonie na dole — w fotelu, w którym zwykle siadała babka Jane, by mieć widok na hol i schody, z Eliksirotwórstwem praktycznym na kolanach i czekałam. Sokaris jak zwykle zniknął zaraz po kolacji, ale na kwadrans przed dziewiątą w salonie pojawiła się Earth i od kilku minut pochylała się przy okrągłym stoliku do kawy nad listą utworów, które miały zostać zaprezentowane na weselu przez arcymodną śpiewaczkę operową z Moskwy. Non-stop zerkałam zza magazynu na ciężki zegar zdobiący prosty gzyms kominka: dwudziesta pierwsza cztery. Ojciec się spóźniał. Było mi w środku źle i niewygodnie; to czekanie powoli zaczęło robić się bolesne. W tej potwornej niepewności zupełnie przestałam zwracać uwagę na to, czy moja pozycja prezentowała się naturalnie. Po prostu nie potrafiłam się powstrzymać, by nie wpatrywać się w schody.

Dziewiąta dziesięć.

A jeśli ojciec w ostatniej chwili odwołał spotkanie? Od kilku dni fruwał niemal pod sufitem, a wczoraj przyłapałam go w holu na podśpiewywaniu Love me tender przy czesaniu wąsów. I teraz miałby spóźnić się na randkę?

Ale nie.

Zjawił się na dole pięć minut później. Tanecznym krokiem podszedł do lustra i energicznie przygładził rzadką czuprynę ulizaną na bok; zapach mięty, wody kolońskiej i pomady do włosów uderzył mnie w nos aż z wejścia, ale matka ani drgnęła, zajęta studiowaniem turkusowo-złotej broszurki.

— Wychodzę — głos ojca brzmiał jak zwykle ostro i pretensjonalnie, lecz Hortus nie potrafił ukryć uśmieszku samozadowolenia, jaki czaił mu się pod wąsem. Nieustannie poprawiał wiśniowy krawat, jakby jedna setna cala odstępstwa od perfekcyjnego ułożenia groziła Armagedonem. — Nie czekaj na mnie, wybieram się z Parkinsonem do kasyna, pewnie wychylimy kilka głębszych.

Matka nawet nie podniosła głowy, kiedy zza kurtyny hebanowo czarnych włosów dobiegło łagodne, niemal obojętne:

— Baw się dobrze, kochanie.

Było w tym tonie coś takiego, co zapiekło mnie do żywego i uwolniło całą mieszankę emocji: poczucie niesprawiedliwości, zaprzeczenia, złość i nareszcie bezsilność. Gula w gardle, która urosła mi w momencie pojawienia się ojca, nabrzmiała jeszcze bardziej i zaczęła pulsować.

— Czy kasyno z Parkinsonem to adekwatne miejsce i towarzystwo, żeby szykować się w garnitur? — zapytałam.

Słodycz ociekająca jadem, której nie powstydziłaby się Bellatriks. To brzmiało zuchwale nawet w mojej głowie. Tak zuchwale, że Earth uniosła wzrok znad programu i spojrzała na męża, ale ani tamte słowa, ani ton, ani nawet intensywność jej wzroku nie wybiły go z równowagi. Ostatni raz przejechał ręką po błyszczącej grzywce, pogładził się po napiętych do granic możliwości guzikach marynarki i odparł beztrosko:

— Oczywiście. Człowiek na poziomie zawsze musi wyglądać elegancko. Czy idzie między swoich, czy między mugoli.

Głos nawet mu nie zadrżał. Pożegnał się, skoczył ucałować żonę w policzek i zniknął za drzwiami. Z zewnątrz rozległ się stłumiony dźwięk odpalanego silnika i opon chrzęszczących po żwirze, a chwilę później zapadła niemal idealna cisza. Earth wciąż wczytywała się w broszurkę, zegar na gzymsie kominka tykał cichutko, Eliksirotwórstwo praktyczne leżało na podłodze do góry grzbietem. Tylko moje wzburzenie i wietrzejący zapach wody kolońskiej z miętą i pomadą do wąsów świadczył o tamtej absurdalnej sytuacji. Ojciec pindrzący się w holu przed lustrem jak nastolatek i matka ślepa na to wszystko.

Emocje nieomal trysnęły mi uszami. Gdyby nie resztki dyscypliny, natychmiast zerwałabym się na równe nogi i poleciała teleportować się za samochodem Hortusa. Odgłosy przewracanych strony i skrzypienie pióra po chropowatej powierzchni pergaminu doprowadzały mnie do szału, w środku aż się gotowałam, ale nie ruszyłam się z miejsca, podniosłam tylko gazetę i wlepiłam w nią wzrok. Wskazówki zegara absurdalnie zwolniły i przyśpieszyły jednocześnie; miałam wrażenie, że siedziałam w salonie całymi godzinami, a ojciec w zaledwie dwie minuty przemknął z peryferii do centrum Londynu. Po pięciu nie byłam w stanie dłużej wysiedzieć. Wstanie, odłożenie Eliksirotwórstwa praktycznego i sięgnięcie po kapelusz wymagało ode mnie olbrzymich pokładów samokontroli, ale nogi nie zadrżały mi ani przez moment. Podobnie głos, gdy rzuciłam przed wyjściem:

— Umówiłam się z Teodorem i Averym, pewnie będzie chciał się pochwalić wakacjami.

— Tylko bądź przed ojcem — odparła, uparcie pochylona nad stolikiem.

Ton, jakim to powiedziała, zatrzymał mnie w sali wejściowej na ułamek sekundy dłużej, a kiedy szykowałam się do deportacji, nie potrafiłam porzucić myśli, że robiłam coś wbrew matce. To irracjonalne przekonanie na tyle wytrąciło mnie z równowagi, że wylądowałam przecznicę dalej, niż planowałam. Pokonałam ten dystans biegiem, nie zważając na nieprzyjemne spojrzenia mugoli. Słońce zniknęło już za budynkami, pozostawiając na niebie delikatny, różowawy gradient, na tle którego kamienice wyglądały jak nieokreślone, czarne kształty. W jednym z nich tajemniczy pan H pod przebraniem właśnie zdradzał żonę.

Krążąc po chodniku naprzeciwko wejścia do hotelu, zastanawiałam się, co ja właściwie sobie myślałam, kiedy szukałam w rzeczach ojca jakiegoś dowodu na zdradę. Przecież najbardziej niepodważalny już dostałam. Czego się spodziewałam? Że zobaczę ich idących w kierunku Royal Garden Hotel i podbiegnę do nich, żądając wyjaśnień? Parsknęłam śmiechem, ale nie było w tym śmiechu ani krztyny humoru. Wyłącznie nerwy i frustracja. Obeszłam parking i najbliższą ulicę, ale nigdzie nie dostrzegłam czarnego Cadillaca, a dochodziła już dwudziesta druga.

Concierge zaczął spoglądać na mnie coraz bardziej podejrzliwie, a w mojej głowie pojawiła się myśl: a nuż ojciec faktycznie wybrał się z Parkinsonem do kasyna?, kiedy przed przeszklone, dwuskrzydłowe drzwi hotelu zajechało znajome auto. Serce podskoczyło mi do gardła. W oka mgnieniu zniknęłam za winklem i zastygłam w bezruchu napięta jak struna, wpatrując się w samochód jak w oczekiwaniu na wyrok. Pierwsza pojawiła się sylwetka kobiety — wysoka i smukła, błysnęły piegowate, niemal alabastrowo białe plecy w mocno wyciętej, wieczorowej sukni z granatowej tafty, a zaraz potem niższa, brzuchata i karykaturalnie wyprężona. Dozorca natychmiast podbiegł do mężczyzny, wymienili naprędce kilka słów, po czym mugol przyjął napiwek, wsiadł za kierownicę i odjechał, a dziarski elegant objął swoją towarzyszkę i oboje zniknęli za drzwiami. Nie umknęło mojej uwadze, że tamte otworzyły się automatycznie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Żołądek raz po raz fikał koziołki, gdy biegłam przez pusty plac, by przycisnąć nos do wypolerowanej szyby nieco dalej od wejścia. Stąd znacznie lepiej widać było kontuar i miałam widok nie tylko na plecy gości, ale i na ich profile. Gwałtownie odskoczyłam od okna, przed oczami zrobiło mi się czarno — otłuszczone podgardle, sążnisty wąs i te lśniące, przylizane do czaszki rzadkie włosy, które jeszcze pół godziny temu pieczołowicie układano na pomadę: po tym wszystkim można było z daleka poznać Henryka Hortusa. Nawet pomimo mugolskiego garnituru. Serce łomotało mi bardzo mocno i zabiło jeszcze mocniej, gdy kobieta towarzysząca ojcu odwróciła się, żeby przyjąć od niego całusa w policzek. Znacznie bardziej opanowana i schludnie uczesana, ale dokładnie ta sama, którą widziałam wtedy na dole. Ciężki makijaż znacznie ją postarzał, ale nie mogła być ode mnie starsza nie więcej niż o pięć lat. A to oznaczało, że przez moment chodziłyśmy razem do szkoły. To odkrycie tak mną wstrząsnęło, że nie mogłam się ruszyć, wpatrywałam się tylko w jasny, ociekający przepychem hol. Świat przed moimi oczami zaczął wirować, tymczasem para za oknem zabrała klucz do pokoju i ruszyła w głąb hotelu; przycisnęłam nos do szyby, ale to nie sprawiło, że zobaczyłam więcej.

Wróciłam z powrotem na swoje miejsce po drugiej stronie chodnika, ale nie potrafiłam tak po prostu teleportować się z powrotem do domu. Chodziłam tam i z powrotem wzdłuż witryny eleganckiej kwiaciarni, w nerwach żując paznokcie. Czułam w środku frustrujące nagromadzenie emocji z kilku ostatnich dni. Zaślepiająca wściekłość, gorzkie rozżalenie i ściskająca w dołku niecierpliwość przechodziły mnie falami, a do tego wszystkiego dołączyła się taka bezradność, że miałam ochotę krzyczeć. Biegiem przecięłam ulicę między sklepami i hotelem, wbiegłam po schodkach i znalazłam się w środku dosłownie ułamek sekundy przed powrotem dozorcy z parkingu. Luksus i blichtr, które tu panowały, były zwodniczo podobne do tego, co znałam ze swojego świata. Bogaci mugole również uwielbiali kryształowe żyrandole i wypolerowany marmur na podłogach, ale światło, które się w nich odbijało, pochodziło z elektrycznych świec, a mężczyzna, który stał za kontuarem, notował coś w wielkiej księdze za pomocą wiecznego pióra — rzeczy, którą widywałam czasami u Toma i uczniów wychowanych w mugolskiej części Wielkiej Brytanii. Kiedy zatrzymałam się przed ladą, młody mężczyzna w garniturze wyprostował się z godnością, ale na widok moich lawendowych szat czarownicy automatycznie uniósł brwi.

— Dobry wieczór, w czym usłużyć? — zapytał melodyjnie, choć w jego głosie usłyszałam nutkę wątpliwości.

— Dobry wieczór — odparłam słodko, przechylając znacząco głowę to na jedną, to na drugą stronę. — Miałabym do pana taką jedną małą, malutką prośbę… Ta para, którą pan przed chwilą obsłużył. Mógłby mi pan zdradzić, jak nazywa się ta dama?

Chłopak zmroził mnie spojrzeniem, ale odpowiedź, którą mnie uraczył, była uprzejma i profesjonalna.

— Nie zdradzamy nazwisk naszych gości, droga pani. Taka jest polityka hotelu.

Zapadła między nami niezręczna cisza; mugol wpatrywał się we mnie z chłodnym oczekiwaniem, najpewniej przekonany, że zamierzałam go dalej kokietować, ale odpuściłam sobie uroczy ton i powłóczyste spojrzenia. I tak nie potrafiłam się mizdrzyć. Wyciągnęłam różdżkę, spojrzałam chłopakowi prosto w oczy i wyszeptałam:

— Confundus.

To był impuls. Nigdy dotąd nikogo nie skonfundowałam, nigdy nie rzuciłam na nikogo zaklęcia, którym miałabym go zmanipulować, a teraz zrobiłam to bez żadnych oporów. Ot tak, celowo i z rozmysłem. Twarz chłopaka rozluźniła się, bystre, szare oczy zaszły mgłą, a po chwili gładkie czoło przecięła pionowa zmarszczka.

— Słucham? — zapytał słabym, nieprzytomnym głosem.

— Pytałam o tę parę, która się tu zameldowała. Dżentelmen z wąsem i dama w tafcie.

Recepcjonista wciąż nie wyglądał na przekonanego, a w jego oczach błysnęła na nowo iskierka podejrzenia, ale posłusznie pochylił się nad oprawioną w skórę księgą, przejechał smukłym palcem wzdłuż listy pieczołowicie wypisanych nazwisk, zatrzymał się przy ostatnim i odczytał bezbarwnym głosem:

— Za pokój zapłacił Gardener Harold…

— A towarzyszka? Nie potrzebujecie danych wszystkich gości? — przerwałam mu natarczywie. Nawet się nie spostrzegłam, kiedy podparłam się o blat obiema rękami i wychyliłam się tak mocno, że chłopak cały stężał.

Zmieszał się jeszcze bardziej, a na jego mlecznobiałe policzki pokryły się purpurą; w tym momencie zrozumiałam wszystko. Harold Gardener… Oczywiście, nie mógł wpaść na nic bardziej sugestywnego. I brak meldunku dziewczyny… Domyśliłam się, że nie bez przyczyny moje zaklęcie tak szybko zadziałało na tego mugola. Najwidoczniej nie był to jego pierwszy Confundus tego wieczora.

— H-Holly… chyba Holly…

Natychmiast odsunęłam się od kontuaru, oddychając szybko. W głowie miałam prawdziwy strumień myśli, uruchomiłam absolutnie wszystkie komórki, tak, jak jeszcze nigdy nie skupiałam się podczas żadnego egzaminu, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie żadnej Holly, chyba że to imię również było zmyślone.

Na to by wyglądało. Nie znałam czarodzieja z wyższych sfer, który dałby swojej córce na imię Holly. W towarzystwie aż roiło się Gabrieli, Elżbiet, Margaret, Ursul i Victorii, ale żaden arystokrata czystej krwi nie nazwałby dziecka w tak nieprzyzwoity, mugolski sposób.

— Dziękuję za pomoc. Dobranoc — wyrzuciłam z siebie na wydechu, odwróciłam się na pięcie i poczłapałam w stronę wyjścia, pozostawiwszy recepcjonistę z wyrazem jeszcze większego zdezorientowania na twarzy.

Tamten wybuch emocji wypompował ze mnie całą energię, którą gromadziłam przez ostatnie dni na przeprowadzenie tego śledztwa. Portier za drzwiami aż podskoczył, kiedy wyszłam na zewnątrz; niekulturalnie zignorowałam jego wołanie, przyśpieszyłam tylko kroku i chwila moment znalazłam się na chodniku po drugiej stronie. Nawet się nie obejrzałam, świadoma, że w tym samym czasie gdzieś za jednym z setek okien na górze ojciec cudzołożył z dziewczyną niemalże w wieku swojej córki. Chciałam jak najszybciej oddalić się od tego przeklętego miejsca.

Mimo że wlokłam się ulicami centrum bez krztyny życia w nogach, zrezygnowana i przygarbiona, myśli w mojej głowie nie przestawały pędzić. Przypomniałam sobie to wszystko, o czym mówiła babka Jane, obojętną matkę pochłoniętą przeglądaniem broszury i ojca tak rozentuzjazmowanego, jakiego jeszcze nigdy nie miałam okazji zobaczyć. I chyba właśnie to tak bardzo mnie uderzyło. Nie kolejna kobieta w jego życiu, ale to, jak to życie zmieniło się pod jej wpływem.

Bardzo nie chciałam tego pomyśleć.

Ale pomyślałam.

Ojciec zachowywał się jak zakochany.

Musiało być już późno, bo ulice zaroiły się od młodych mugoli; bardzo rzadko wybierałam się o tej porze do miasta, a z całą pewnością nie robiłam tego sama, dlatego tak naprawdę nigdy nie miałam okazji przyjrzeć się niemagicznym nastolatkom tak dokładnie. Ich sposób ubierania się okazał się całkowicie różny od tego, który znałam ze swojego świata, ale i od tego, co nosił Tom poza szkołą. Ekstrawaganckie, różnokolorowe koszule, kraciaste sukienki, fantazyjne rajstopy w przeróżne wzory i we wszystkich kolorach tęczy zdecydowanie wiodły prym na ulicach Londynu, ale dla kontrastu mijali mnie również młodzi przyodziani w ciężkie, czarne buciory i skórzane, poszarpane kurtki. Ani jedna mijana przeze mnie młoda osoba nie miała nakrycia głowy, co w moim świecie było nie do pomyślenia w towarzystwie, a pstrokate, szerokie spodnie nosili zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Poczułam się wśród nich całkowicie zagubiona, jakbym trafiła do jakiejś egzotycznej wioski, a spojrzenia przechodniów, które raz po raz muskały a to mój kapelusz, to muślinową pelerynę w gwiazdki, sprawiały, że miałam ochotę zaszyć się na jakiś czas w przytulnej kawiarence. Niestety wszystkie mijane po drodze witały zaciemnionymi witrynami i tabliczką z napisem zamknięte. Za to liczne kluby nocne usytuowane w piwnicach kamienic nawoływały głośnym graniem, że to akurat do nich warto wybrać się tego wieczora i zapłacić horrendalnie dużo za piwo. Właśnie tam ciągnęła cała okoliczna młodzież.

Byłam na siebie zła. Nierozważna, palnięta w emocjach głupota o wyjściu z Nottem i Averym do miasta kosztowała mnie jeszcze przynajmniej godzinę pałętania się ulicami Londynu. Nie mogłam wrócić zbyt wcześnie. Ta myśl niemal automatycznie powołała do życia kolejną: czy w towarzystwie szeptało się już o nowym romansie Hortusa? Nie miałam wątpliwości, że była to kwestia czasu i może to zdjęłoby z moich barków ogromny ciężar tajemnicy, ale gdzieś z głębi duszy dosłyszałam absurdalny, niezrozumiały okrzyk sprzeciwu. A im dłużej to analizowałam, tym ranga problemu rosła do coraz bardziej niewyobrażalnych rozmiarów.

Jak gdyby ojciec nigdy dotąd nie zdradzał matki. 

Skierowałam swoje kroki w nieco bardziej znajome rejony. Tu ludzi na ulicach było znacznie mniej, a jeśli już jacyś się pojawiali, wyglądem przypominali bardziej włóczęgów niż fantazyjne gwiazdy sceny muzycznej. Mimowolnie spięłam się w sobie i wsunęłam rękę do kieszeni z różdżką; spodziewałam się, że w momencie zaskoczenia nie uda mi się zachować na tyle zimnej krwi, by popisać się zaklęciami rodem z kółka pojedynków, ale liczyłam, że zwykła Drętwota wystarczy na jednego pijanego mugola. A jednak szłam tamtędy dobry kwadrans i nikt nie ośmielił się mnie zaczepić. Co więcej, żaden mężczyzna nie zwrócił uwagi ani na wyszywaną w gwiazdy pelerynkę, ani na szpiczasty kapelusz, ani na wystraszoną siedemnastolatkę.

Na widok niepozornej, odrapanej kamienicy oświetlonej mdłym, pomarańczowym światłem latarni moje gardło zacisnęło się boleśnie. Dopiero zetknięcie się twarzą w twarz z zardzewiałą tabliczką sierocińca udowodniło mi, że emocje z grudnia wciąż pozostawały wyraźne, jedynie żyły uśpione gdzieś na dnie świadomości. Mimo to przysunęłam się blisko, bardzo blisko ogrodzenia i ostrożnie uchwyciłam się szorstkiej barierki. Nie potrafiłam odnaleźć wzrokiem pokoju, w którym spędziłam feralną noc, ale światło paliło się w każdym oknie zarówno na pierwszym, jak i drugim piętrze, co oznaczało, że gdziekolwiek znajdowała się sypialnia Riddle’a, ten jeszcze nie spał. I najwidoczniej był już w domu. Na co dzień pochłonięta obowiązkami i rodzinnymi zmartwieniami nie odczuwałam braku Toma i reszty, ale dopiero teraz, kiedy po miesiącu rozłąki niejako znaleźliśmy się tak blisko siebie, tęsknota ścisnęła mnie za serce. Przycisnęłam czoło do szpary między dwoma podrdzewiałymi prętami. Wyrzuty sumienia związane z tym, jak potraktowałam Riddle’a podczas naszego ostatniego spotkania, wróciły ze zdwojoną siłą. Dość często dumałam nad tym, jak fascynująco byłoby zobaczyć go w środowisku, w którym dorastał, odnaleźć kolejny element do wciąż niekompletnej układanki jego przeszłości. Ale teraz poczułam bardzo wyraźny sprzeciw i gorącą falę wstydu. Nigdy dotąd nie pomyślałam, jak upokarzające mogło się okazać wdarcie w tę część jego życia. Historii, którą od lat tak skrzętnie próbował tuszować. Prawie zapomniałam, jak lata temu wertował w samotności olbrzymie księgi o starożytnych rodach czarodziejów, spędzał całe godziny w bibliotece, analizując drzewa genealogiczne, prowadził długie rozmowy z profesorem Binnsem, by ostatecznie przyznać to, co wiedział cały Slytherin — Riddle senior nie był członkiem żadnej rodziny czystej krwi. Żadnym bękartem wiktoriańskiego szlachcica, obcokrajowcem odwiedzającym Wielką Brytanię. Nie był nawet czarodziejem. A Tom nie wyglądał na ani trochę przybitego. Przeszedł po tym do porządku dziennego, jakby tamte niemal dwuletnie poszukiwania nic nie znaczyły. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, co wtedy czułam. Czy działo się w moim sercu cokolwiek więcej poza prostym współczuciem i ciekawością? I odkryłam z zażenowaniem, że nawet tamto współczucie wynikało z dobrego wychowania. Bo tego oczekiwano od dziewczynek. Bo tak wypadało. Razem z całą resztą ślizgońskiego towarzystwa dużo bardziej interesowałam się tym, jak nasz dostojny Tom prezentował się w mundurku dla sierot, niż jak prezentowało się w tym jego serce. Tamta mugolska część życia, o której tak uparcie milczał, stanowiła do tego stopnia temat tabu, że istniało dla nas dwóch Riddle’ów — ten szkolny i ten wakacyjny. I nawet teraz ciężko było mi sobie wyobrazić, że tamten chłopak rywalizujący o dostęp do łazienki z niemagicznymi dziećmi wrócił chwilę temu od Greengrassa. Tego samego, z którym ojciec podobno jadł wczoraj kolację. Czy pojawiłam się tutaj tylko dlatego, aby pogapić się w bliżej nieokreślone okno budynku? A może oczekiwałam, że jakimś cudem Tom wyczuje moją desperację i telepatycznie prześle mi gotowe rozwiązanie? Nie mogłam z każdym problemem biegać do Riddle’a, oczekując, że to on rozwiąże je za pomocą jednego zaklęcia. A magiczne myślenie i wystawanie pod sierocińcem nie sprawiało, że byłam choć o krok bliżej podjęcia decyzji.

Z ciężkim sercem teleportowałam się prosto do domu. Nie miałam już ochoty na wałęsanie się po Londynie, zwłaszcza że powietrze zrobiło się ciężkie i wilgotne. Zanosiło się na deszcz. Ostatecznie postanowiłam odciągnąć konfrontację z rodzicami przynajmniej do następnego popołudnia. Nie potrafiłam sobie zobrazować takiej rozmowy, ale okazało się, że mój problem się rozwiązał, kiedy tylko odwiesiłam kapelusz z powrotem na haczyk w holu.

— Śledziłaś ojca. Możesz mi zreferować, dlaczego to zrobiłaś?

Podskoczyłam tak gwałtownie, że strąciłam z wieszaka nie tylko kapelusz, ale i komplet letnich peleryn Sokarisa oraz wyjściową laseczkę Hortusa. Rozejrzałam się w panice i na pierwszy rzut oka nie dostrzegłam nikogo, dopóki matka nie wychyliła się do przodu; ujrzałam ją z plikiem błyszczących ulotek na kolanach, siedzącą w fotelu, dokładnie tam, gdzie odpoczywała ponad godzinę temu. Opanowanie na jej twarzy bez dwóch zdań zwiastowało niewygodną rozmowę. Czując gorący rumieniec pokrywający policzki, wiedziałam, że nie zdołam przekonać Earth do mojej wersji, ale podjęłam rozpaczliwą próbę obrony.

— Nie śledziłam — zaprzeczyłam gorliwie i głos natychmiast mi zadrżał. Pójście w zaparte wydało mi się na tamten moment najlepszym rozwiązaniem. — Nie chciałam, żeby wrócił z kasyna i nie zastał mnie w…

— Obie wiemy, że jest teraz z inną kobietą — powiedziała miękko i zagłębiła się z powrotem wygodnie w fotelu. Chłód i spokój, z jakim to powiedziała, sprawiły, że poczułam w żołądku bolesny skurcz. — Jestem świadoma jego nowego romansu. Poprosiłam twojego ojca, żeby nie przyprowadzał jej więcej do tego domu i póki odbywa się to poza nim, nie zamierzam ingerować.

Ujęła w dłonie pierwszą z brzegu broszurkę z szatami wyjściowymi dla kobiet i zaczęła przeglądać; jej znudzony wzrok prześlizgiwał się po fotografiach i opisach z tak autentycznym spokojem, że zamarłam na moment z wytrzeszczonymi oczami. Przez chwilę miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Mój umysł nie potrafił pogodzić się z tym, co właśnie padło i stałam tak z rozdziawionymi ustami, dopóki przedłużające się milczenie nie wytrąciło matki ze skupienia.

— Wyglądasz na wstrząśniętą — stwierdziła, zerkając na mnie przelotnie. — Zupełnie niepotrzebnie. Wszystko jest na swoim miejscu.

— N-nie rozumiem… — wydukałam w końcu. Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mnie z ciała i wrzucił w inne, tam, gdzie tak absurdalne reakcje na krzywdę stanowiły normę. — Ty naprawdę wiesz o tej kobiecie…?!

— Widziałam ją — przyznała. Gdy to mówiła, nie drgnął jej na twarzy ani jeden mięsień, podczas gdy ja cała się trzęsłam. Po chwili powróciła do przeglądania gazety, jak gdyby nic się nie stało. — Z tego, co mi wiadomo, nie pochodzi ze sfery, jest czarownicą… W towarzystwie nikt nie będzie skazany na niepożądane niezręczności.

Cofnęłam się na te słowa i nastąpiłam obcasem na laseczkę ojca, która złamała się z trzaskiem. Doświadczyłam frustrującego rozdwojenia pragnień: z jednej strony nie byłam w stanie dalej słuchać andronów wypowiadanych tym obojętnym tonem, ale z drugiej czułam, że musiałam usłyszeć prawdę do samego końca. Całkowicie straciłam nad sobą panowanie, dygotałam jak w gorączce, krople potu wystąpiły mi na skronie, ciało przechodziły na przemian fale zimna i gorąca. A Earth tak po prostu zamawiała tiary w katalogu z Paryża.

— W towarzystwie? — powtórzyłam ochryple. — Istnieje coś poza towarzystwem? Jakiekolwiek uczucia do ojca? Mamo, czy ty w ogóle kochasz ojca?

Jej ciemne oblicze spochmurniało, a czarne brwi zmarszczyły się tak, że wyglądały na jeszcze bardziej krzaczaste. Earth rzadko kiedy okazywała niezadowolenie, więc nic dziwnego, że i tym razem zachowała właściwy dla siebie chłód, choć nozdrza jej się rozszerzyły; dopiero wtedy zdałam sobie sprawę ze zuchwałości tego pytania, ale było już za późno.

— To już nie jest twoja sprawa — odparła spokojnie. Głos miała łagodny i aksamitny i właśnie to sprawiło, że spłoniłam się jeszcze bardziej. — Możesz iść do łóżka.

Zrobiłam to tak automatycznie, że nawet się nie zorientowałam, kiedy byłam w drodze ku schodom w otulonym ciepłym półmrokiem holu. Pobiegłam na trzęsących się nogach prosto do swoich komnat i choć zegar nie wskazywał jeszcze tak późnej godziny, po kąpieli zamknęłam się w sypialni, ale sen nie nadchodził. Przewracałam się z boku na bok, nie potrafiąc wymazać z pamięci tego, co usłyszałam, a nieporuszona, gładka twarz matki stała mi przed oczami, nie tracąc wyrazistości. To wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni kilku ostatnich dni, przypominało raczej zły sen i marzyłam, by po przebudzeniu okazało się, że moje śledztwo jeszcze się nie odbyło, a matka nie miała pojęcia o istnieniu rudowłosej kobiety z Royal Garden Hotel.

Ale nic takiego nie miało miejsca. Rankiem następnego dnia musiałam przełknąć gorzką pigułkę konfrontacji z rodzicami. Ojca słyszałam już na schodach — podśpiewywał w jadalni, mieszając zamaszyście w swojej kawie bez cukru, a Banialuka klęczała przed nim i pastowała na szybko jego czerwone lakierki. Matka jak zwykle milczała, ale jej oczy błysnęły sugestywnie, kiedy weszłam do pokoju. Skinęłam głową bez większej elegancji i usiadłam do stołu, starając się nie patrzeć na tę dwójkę manipulatorów. W tym momencie bardziej wyraźnie niż kiedykolwiek wcześniej nawiedziła mnie wizja siebie i Nicolasa w identycznym lodowatym, zakłamanym małżeństwie.

Z ogromną przyjemnością zaraz po śniadaniu uciekłam do świata, z którego emocje i swoboda aż się wylewały. Pierwszy raz, od kiedy zaczęłam pracę w Pijanym Jednorożcu, tak naprawdę i serdecznie ucieszyłam się z przekroczenia progu zatęchłej speluny na Nokturnie. Z pewną nostalgią sięgnęłam po ścierkę i wprawiłam ją w ruch, żeby pozbyć się z kontuaru klejących śladów po wczorajszej kolacji; poczułam w sercu ukłucie żalu, kiedy sobie pomyślałam, że za miesiąc czeka mnie powrót na drugą stronę, gdzie królowała dwulicowość i sztywna etykieta. Czasami łapałam się na tym, że podczas układania kufli albo wycierania zakurzonych blatów spoglądałam na gości i wyobrażałam, że przenoszą się oni do pastelowej bawialni panny Selwyn albo uczestniczą w garden party u państwa Carrow. Tamten mag z zasmarkanym wąsem właśnie wydłubał z zęba olbrzymi kawał nieprzeżutej ryby, a cuchnąca kompostem łachmaniarka obgryzała paznokcie i wypluwała je na podłogę. Moja tolerancja na panujący w tej sferze savoir-vivre przyszła tak naturalnie, jak doświadczenie w dziedzinie wszelakich czyszczących i sprzątających zaklęć.

Przerwę spędziłam jak zwykle na małym, zagraconym podwóreczku za zapleczem. Musiałam bardzo szybko oduczyć się spożywania posiłków w otoczce rytuałów, jakich było pełno w towarzystwie, w którym się obracałam. Nie miałam czasu ani na rozkładanie serwetki na kolanach, ani na smalltalk, a gdybym zaczęła płukać dłoni w porcelanowej misie z różaną wodą, Camilla i Marta uznałyby, że postradałam rozum. Jedyną osobą, przy której najmniej się krępowałam, była Kasjopeja. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale żywiłam wobec niej zupełnie niezrozumiałą mieszankę podziwu, trwogi i zaufania, czegoś, czego nigdy nie czułam do swojej matki. Gdy obfity biust pani Torres zakołysał się w drzwiach na podwórko, w żołądku coś mi podskoczyło, ale czarownica nie przyszła narzekać na obijających się pracowników, tylko zapalić w plamie lipcowego słońca.

— Co powiesz, Hortus? — zagadnęła i puściła do mnie oczko. — Urlop okazał się owocny?

Uśmiechnęła się zaczepnie, widząc, jak westchnęłam i wydęłam usta.

— Owocny — odparłam markotnie i wbiłam smętny wzrok w kanapkę z pomidorem. — Nie w ten sposób, w jaki bym chciała, ale dziękuję.

Stała tak przez dłuższą chwilę, delektując się dymem. Przymknęła oczy i wyciągnęła długą szyję w stronę słońca; promienie delikatnie okalały jej dekolt i okrągłe ramiona, a oliwkowa twarz rozluźniła się i przybrała wyraz delikatnej błogości. Pani Torres była intrygującą kobietą. Tylko ona potrafiła pogodzić jednocześnie dwa oblicza: subtelnej dziewczęcości i dojrzałego seksapilu. Obserwowałam ją ukradkiem z trudno skrywaną fascynacją, co ostatecznie nie uszło jej uwadze.

— Co? — zapytała.

— Pani pali jak dama — odparłam. Poczułam na czole delikatne ciepło zapowiadające rumieniec, mimo to dodałam: — Co jest pewnym paradoksem, bo damy zwykle nie palą.

W ciemnych oczach zaigrały płomyki, kiedy to usłyszała, ale twarz jej nie stężała ani nie pobladła, wręcz przeciwnie. W policzkach pojawiły się dołeczki zwiastujące uśmiech, a brwi wywinęły się we wdzięczne, czarne łuki.

— I mówisz mi to, bo wiesz, że nie jestem damą, więc się nie obrażę — powiedziała głosem zabarwionym śmiechem.

— W żadnym razie — odrzekłam spokojnie. — Bo po prostu wiem, że się pani nie obrazi, mimo że jest pani damą i mogłaby pani.

Kasjopeja zarechotała ordynarnie, ale z łatwością zauważyłam, że ten wypowiedziany mimochodem komplement sprawił jej przyjemność. Pogrzebała chwilę w drewnianym, podniszczonym pudełeczku z diamentowymi klamerkami i wyciągnęła z niego niezbyt porządnie skręconego papierosa. Spojrzałam na czarownicę z dezaprobatą godną profesor Merrythought, ale zanim się zorientowałam, moja ręka sama wystrzeliła w jego kierunku. Skamieniałam na moment i Torres znów się roześmiała.

— Co, boisz się, że jedna fajka odbierze ci tytuł szlachecki? — zadrwiła. — Alkoholu pewnie też się nie dotykasz? Od kiedy to w tych waszych „wyższych sferach” zaczęliście łykać tylko herbatę?

Popatrzyłam na nią nieufnie. Podły tytoń skręcony w bibułkę od zawsze był dla mnie synonimem prostactwa i mugolstwa. I choć bardzo chciałam nauczyć się oddzielać wartość ludzi od ich palenia, nie potrafiłam się przekonać do zaakceptowania tego paskudnego nałogu wśród czarodziejów czystej krwi.

— Nie. Raczej tego, że zacznę cuchnąć — mruknęłam.

— Hortus, pracujesz w pubie, bardziej cuchnąć już nie będziesz! — wykrzyknęła rozbawiona i jeszcze raz zaoferowała fajkę.

Zawahałam się. Papieros spoglądał na mnie niewinnie z uścisku krótkich, serdelkowatych paluchów pani Torres. Automatycznie zacisnęłam usta. Czułam, jak na samą myśl moje przekonania kurczyły się w sobie i wierciły się w niewygodnej perspektywie spróbowania czegoś zakazanego. Plugawego. Ale pojawiło się coś jeszcze. Jakby… dreszcz, delikatne iskierki podekscytowania przebiegające mi po plecach.

Nie chciałam tego robić, ale ostatecznie sięgnęłam po papieros. Pochwyciłam wargami sam koniuszek, czując się bardzo głupio, a pani Torres odpaliła drugi za pomocą różdżki. Zaciągnęłam się i niemal natychmiast zaczęłam się krztusić. Ostry, palący dym wypełnił moje płuca, fajka wyleciała mi z ust. Obraz przed oczami zaczął nieprzyjemnie wirować, w głowie poczułam dziwną słabość, jakbym lada moment miała stracić przytomność. Rzuciłam Kasjopei błagalne spojrzenie, kaszlałam i łapałam rozpaczliwie powietrze, ale nie sposób było szukać w niej pocieszenia.

— Bycie damą to wymysł starych czasów — oświadczyła, całkowicie ignorując mój mały dramat. — Umrze za kilkanaście lat i nikt poza dekadencką sektą czystokrwistych bałwanów nie będzie zaprzątał sobie głowy, czy kobieta może palić, czy nie. Czy czarownica może wyjść za mugola, czy jest winna posłuszeństwo mężowi, który jej nie szanuje. Damy, doskonałe partie, posagi, wyższe sfery… to wszystko ma znaczenie tylko dla snobów, reszta świata ma to gdzieś.

 

*

 

Od rozmowy z matką praca stała się dla mnie nie tyle ucieczką, co prawdziwym wybawieniem. Nie potrafiłam przestać się głowić, od jak dawna rodzice funkcjonowali w tym toksycznym układzie, a obowiązki córki coraz bardziej mi ciążyły. Zaślubiny Sokarisa i Ivy były w towarzystwie tematem numer jeden i mówiono teraz wyłącznie o tym, choć nie zapowiadało się, by rodzice panny młodej postarali się o jakieś wymyślne atrakcje na ten dzień. Ivy miała dwanaście kuzynek, dzięki czemu od kilku lat wesela stanowiły w jej rodzinie nieodłączną część letnich tradycji. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie ośmielił się powiedzieć tego głośno, że tym, co rozgrzewało sferę, był przyszły mąż panny Taciturn. Podejrzewałam, że co bardziej ordynarni od dawna zakładali się o to, czy ślub zakończy się sukcesem, czy kolejnym skandalem. I wcale bym się nie zdziwiła, gdyby po cichu wszyscy liczyli właśnie na to drugie.

Presja wyraźnie nie służyła rodzicom. Ojciec — choć wciąż fruwał w obłokach — spinał się za każdym razem, kiedy na tapecie pojawiał się temat ślubu, a z racji tego, że matka żyła teraz wyłącznie nim, wszystkie wspólne wyjścia i posiłki przebiegały w atmosferze podenerwowania.

Absolutnie najgorsze z nich wszystkich były podwieczorki u państwa Taciturnów. Czarodzieje oczywiście nie brali w nich udziału. Albin Taciturn wybywał ze swoim szwagrem do miasta zażyć typowo męskich rozrywek, a Hortus rozpływał się w powietrzu, pozostawiając po sobie silną woń pomady do wąsów i wody kolońskiej. Na te ponure, suche popołudnia Grufftoad Cottage stawało się imperium chichotów, ploteczek i galonów sherry.

Choć ojciec Ivy był bardzo majętnym człowiekiem, jego posiadłość nie różniła się wiele od typowego szlacheckiego dworku. Twierdzono, że krypty Taciturnów w Banku Gringotta pękały w szwach, a Albin mógłby pozłocić wszystkie ściany w swojej wiejskiej rezydencji, gdyby tylko chciał, ale ściany, które ja widziałam, pokrywała zwyczajna tapeta z delikatnego jedwabiu. Wystrój wnętrz w pokojach, w których pani Mafalda przyjmowała gości, oczarował mnie w oka mgnieniu. W odróżnieniu od ciężkiego, mrocznego klimatu naszego domu tutaj wszystko było utrzymane w jasnych barwach. Zamiast licznych, przytłaczających mebli w stylu wiktoriańskim w przestronnej bawialni znajdowała się wyłącznie szczupła, beżowa sofa na niskich nóżkach, zgrabny stolik kawowy i pokaźna kolekcja eterycznych, pasujących do aranżacji roślin w białych, porcelanowych donicach. Pomimo minimalistycznego wystroju i dużej przestrzeni za każdym razem, kiedy Grufftoad Cottage stawało się miejscem ślubnych narad, pokój robił się ciasny i zagracony. Na dzisiejszy podwieczorek skrzaty przyniosły wysokie lustro w zdobnej ramie, które ustawiono na środku bawialni, co wprawiło zebrane tam kobiety w jeszcze większe podekscytowanie. Tabuny rozgdakanych ciotek, rozemocjonowane kuzynki, wzruszona pani Mafalda, spięta matka — wszystkie oczekiwałyśmy, aż sędziwa skrzatka Taciturnów pomoże przyodziać się zdenerwowanej Ivy w ślubną szatę. Jęki zachwytu raz po raz opuszczały każdą kobiecą pierś w tym pomieszczeniu. Każdą za wyjątkiem mojej i — o dziwo — znudzonej Gaby. W szkole jej obecność zdawała się mnie męczyć, ale w tym miejscu towarzystwo Ślizgonki pomagało przetrwać w tym głośnym, podchmielonym towarzystwie.

— Chciałabym mieć siostrę — zagadnęłam ją, kiedy wszystkie kuzynki otoczyły Ivy ciasnym kręgiem; każda chciała dołożyć swoje trzy knuty do doskonałego ułożenia sukni panny młodej. Gaby obserwowała tę scenę ze słabo skrywaną abominacją. W rogu pokoju, gdzie dyskutowałyśmy, szczebiotanie rozochoconych czarownic brzmiało tylko trochę mniej natarczywie. — Siostra to takie… zapewnienie przyjaźni. Dzięki więzom krwi rozumiałybyśmy się bez słów i nie istniałaby rzecz, której nie byłybyśmy w stanie sobie wybaczyć.

Dziewczyna popatrzyła na mnie z pogardliwym rozbawieniem i parsknęła pod nosem.

— Ta, jasne — bąknęła i wypiła odrobinę likieru ze swojego kieliszka. — Do pierwszej kłótni o tiarę.

Wzruszyłam tylko ramionami.

— Może i tak — mruknęłam niezrażona. — Co nie zmienia faktu, że zawsze wam zazdrościłam. Tego, że bez względu na wszystko macie siebie. Wyobrażam sobie, że nawet najbardziej chłodna relacja między siostrami będzie bardziej zażyła od poprawnej relacji brata i siostry.

— Nie wiem — skwitowała lekceważąco i oparła się plecami o ścianę. Wciąż gapiła się smętnie w Ivy, jakby pogrążona we własnych myślach. Rzadko widywałam ją w tak melancholijnym nastroju. — Jest między nami ledwo rok różnicy, a wszyscy to ją traktowali jako tę dorosłą, odpowiedzialną… nawet jak zrobiła sobie ten krowi kolczyk! A ja byłam głupim dzieciakiem. Kto to zepsuł? Pewnie Gaby. Niemożliwe, że Gaby lepiej zdała SUM-y, pewnie pytania były w tym roku wyjątkowo łatwe… Wiem, że w porównaniu do Sokarisa Ivy jest aniołem, ale… w pewnym sensie ci zazdroszczę. Tego, że masz takiego nowoczesnego ojca.

Tym razem to ja parsknęłam śmiechem. O ojcu mogłam powiedzieć wszystko, nawet to, że był na swój sposób troskliwy, ale nigdy nie pomyślałabym o nim jak o mężczyźnie nowoczesnym.

— Nowoczesny? On? Chyba mówimy o dwóch różnych Henrykach Hortusach — skwitowałam ostro. Przez twarz Gaby przebiegł cień niezadowolenia, ale ciągnęłam dalej: — W przymuszaniu do małżeństwa swojej dorosłej córki nie ma niczego nowoczesnego.

— Niby tak… — choć się zgodziła, w jej głosie wyraźnie zabrzmiała ironia. — Ale gdybym ja wywinęła taki numer, mój ojciec chyba by mnie zabił. Wskrzesił, a potem znów zabił. Jak się dowiedział o tym… no wiesz… zajściu z Rosierem… tak mnie sprał, że Bulwa musiała nacierać mi plecy maścią na siniaki. Nigdy by się nie zgodził, żebym poszła do pracy, bo praca nie jest dla kobiet o takim pochodzeniu. A jeszcze TAKA praca… Tak mnie czasami korci, żeby zrobić mu na złość, ale jak widzę tę jego laskę, to mi się odechciewa.

Wyglądała na zawstydzoną, a jej mlecznobiałe policzki pokryły się delikatnym rumieńcem, chociaż to ja powinnam się speszyć. Uciekłam wzrokiem od jej napiętej twarzy i wbiłam go w jakiś nieokreślony punkt na ścianie; znów zalała mnie fala sprzecznych, niechcianych uczuć, podobnie jak wtedy, kiedy żegnałam się z Tomem na King’s Cross. Złość toczyła zaciętą walkę z zażenowaniem — choć wnętrzności skręcały mi się boleśnie na wyobrażenie o tym, jak pan Taciturn bił laską Gaby, nie mogłam pozbyć się tego okropnego poczucia wtrącania się w cudze sprawy. Niewygodne osaczenie przebiegło po moich plecach zimnym dreszczem, a ja na moment zastygłam z bliżej niesprecyzowanym grymasem na twarzy, raz po raz zaciskając i wydymając usta. Nie potrafiłam wymyślić, co mogłabym na to odpowiedzieć, więc bąknęłam tylko:

— Przykro mi…

Wszystko we mnie krzyczało, że Gaby nie powinna była o tym mówić. Nie w tym momencie, nie tak lekko, nie powinna była mnie obciążać taką informacją, kiedy dookoła wszyscy doskonale się bawili, a dzięki tym myślom czułam się jeszcze gorzej. Zapragnęłam jak najszybciej oddalić się od niej, zwłaszcza że jej usta rozluźnił ten sam zwykły, zawadiacki uśmieszek, mącąc mi w głowie jeszcze bardziej, aż miałam ochotę syknąć: opowiedziałaś o tym tylko po to, żeby zostawić mnie z kolejnym poczuciem niesprawiedliwości?

Doświadczyłam także bardzo nieprzyjemnego ukłucia gdzieś w okolicy serca. Faktycznie mogłam powiedzieć o swoim ojcu bardzo dużo rzeczy. W większości niezbyt mu przychylnych… ale tej granicy nigdy nie przekroczył. Nigdy mnie nie uderzył.

Całe szczęście zanim Gaby zdążyła jeszcze cokolwiek powiedzieć, w bawialni pojawił się drugi skrzat domowy, lewitując nad głową olbrzymi pudding orzechowy, misę eklerków i stos talerzyków, więc wszystkie kobiety (wykluczając pannę młodą, której nie pozwolono jeść w szacie ślubnej) rzuciły się na podwieczorek. W pokoju zapanowała jeszcze większa wesołość, zwłaszcza że wszystkie siostry pani Mafaldy — a miała ich aż sześć — były już mocno podpite. Niechętnie nałożyłam sobie odrobinę puddingu i wycofałam się w bezpieczniejsze rejony przesiąknięte zapachem potu, czekolady i drogich perfum; starsze czarownice niemal całkowicie skupiły się na pochłanianiu słodkości i trajkotały głośno wszystkie na raz, tak, że byłam w stanie wyłowić z tej kakofonii wyłącznie strzępki rozmów.

— …ach, tak, ten pokaz hipogryfów, na śmierć zapomniałam!

— Widziałam, że Greengrass ma jakiegoś nowego pomocnika, kochaniutka, on chyba chodził z tobą do szkoły, ale ma jakieś takie nietypowe nazwisko…

— Z Gaby, ciociu Faustyno…

— To na cóż mu praca u Greengrassa, skoro jeszcze się uczy! Chyba musiał narazić się ojcu, bo kto by chciał tonąć po łokcie w łajnie! I to w wakacje!

— Nie sądzę, ciociu, on mieszka w sierocińcu dla mugoli.

— …bardzo czarujący jest ten chłopak…

— O kim mowa, Ursulo? Nic nie słyszałam!

— O nikim, Greengrass zatrudnił mugolskiego sierotę do pracy przy hipogryfach.

— Greengrass zatrudnił mugola?! O czym ty pleciesz!

— …podobno utopił w tym dwadzieścia tysięcy galeonów i niczego się nie domyśliła. Niczego. Ale obcą babę wywąchała z drugiego końca Europy…

— …ten pokaz to będzie nasze ostatnie wspólne wyjście przed ślubem, mam na tę okazję taką skórkową pelerynkę khaki, zamówiłam razem z pantoflami na wesele, wiesz, ciociu, u tego kaletnika z Milano, to prawdziwy artysta, a nie wziął za nią wcale aż tak dużo, raptem sto dwadzieścia galeonów…

Słuchałam tej paplaniny, grzebałam w orzechowym puddingu i z całkowitym, absolutnie perfekcyjnym spokojem pozwalałam się zalewać świadomości o tym, jak toksyczne było to środowisko. Siostry pani Taciturn gruchały do siebie jak gołąbki, niemal spijały sobie z dzióbków, ale cała sfera doskonale wiedziała, że wszystkie nienawidziły siebie nawzajem. Kością niezgody stał się oczywiście spadek po ojcu. Choć każda bez wyjątku wyszła bogato za mąż, spór trwał nieprzerwanie, odkąd tylko pamiętałam, zanim stary Multon zdążył jeszcze wyciągnąć nogi, a wzajemna niechęć nie przeszkadzała siostrom czulić się i ćwierkać przy wszystkich nadarzających się publicznie okazjach. Co więcej, z niepokojem zaczynałam dostrzegać w tym teatrzyku dokładnie te same cechy, które widziałam w mojej relacji z Sokarisem. Nienawidziliśmy się za coś innego, ale nasza nienawiść była dokładnie taka sama. Przybrała dokładnie ten sam schemat, a ja, będąc niemal pewna, że i on również, absurdalnie pragnęłam tkwić w tym destrukcyjnym środowisku i pielęgnować tamten fałsz. Wszystko we mnie krzyczało, ale nie potrafiłam przestać. Zatrzymanie kręcącego się niemal osiemnaście lat koła wychowania wydawało mi się w tej chwili kompletnie niemożliwe. A obracanie się stale w tym samym towarzystwie tylko coraz bardziej je rozpędzało.

Po powrocie do domu udałam się prosto do swoich komnat; w saloniku zdjęłam niewygodne, wyjściowe szaty i w samej bieliźnie wparowałam do sypialni, by rzucić się prosto na łóżko. Choć nie wypiłam ani kropli alkoholu, kręciło mi się w głowie, a ciało bolało mnie bardziej niż po przepracowaniu drugiej zmiany. Towarzystwo sióstr pani Taciturn mogłam porównać do kibicowaniu w meczu quidditcha, i to na najwyższym poziomie trybun. Zamknęłam na chwilę oczy, rozkoszując się ciężką, wręcz bolesną ciszą, a kiedy znów je otworzyłam, dostrzegłam nad sobą wiszącą Banialukę. Podskoczyłam i złapałam się za szyję, jakby serce miało podjechać mi do gardła i wyskoczyć przez przełyk.

— Banialuka nie chciała wystraszyć — wyszeptała gorliwie i zaczęła grzebać w fałdach brzoskwiniowej poszewki, w którą była ubrana. — Banialuka chciała przekazać wiadomość, zanim pan zobaczy!

W jej chudej, pomarszczonej dłoni pojawiła się schludnie opisana i zaklejona koperta z cienkiego, białego papieru, jakiego mugole używali do wysyłania sobie listów. Odrobina puddingu, którą wcisnęłam w siebie tego wieczora, podskoczyła mi w żołądku. W trakcie wakacji mogłam dostać taką sowę wyłącznie od jednej osoby. Pazernie schwyciłam kopertę i wyciągnęłam z niej wiotką, niemal półprzezroczystą karteczkę w linie, na której widniała jedynie data, nazwa miejscowości i krótki dopisek: Dwa dni na plaży, tylko ty, ja i cała reszta tej naszej sekty. Zapowiada się wykład, Mulciber odkrył Morusa.

Nie minęła sekunda, a wszelkie moje rozterki całego męczącego popołudnia natychmiast się rozpłynęły. Poderwałam się z łóżka i pobiegłam z powrotem do bawialni, gdzie na zawalonej czasopismami i książkami toaletce leżał kalendarz porzucony zaraz po rozpakowaniu szkolnego kufra. Trzeci dzień sierpnia wypadał w sobotę, co według mojego grafiku przyklejonego czarotaśmą do okrągłego lusterka nad zagraconym blatem wypadało pojutrze, akurat wtedy, kiedy widniała moja druga zmiana. Przestudiowanie rozkładu na kolejny tydzień zajęło mi kilka minut, ale po wszystkim miałam już ułożony plan. Przekonanie pani Torres zajęło znaczną część przerwy obiadowej, ale ostatecznie zgodziła się ofiarować swojej „najbardziej punktualnej pracownicy” jeszcze jeden dzień urlopu w ramach odrobienia go zaraz po niedzieli.

Przez cały następny wieczór myślałam wyłącznie o Gingerpot Haven. Spodziewałam się, miejsce naszego spotkania miało być tak nieoczywiste i przypadkowe, jak się tylko dało, a jakaś nadmorska wioska nadawała się do tego doskonale. Czysto egoistycznie ucieszyłam się na perspektywę odpoczynku od miejskiego zgiełku i londyńskiego smrodu. Szorując brudną szmatą lepkie blaty, zastanawiałam się, jak Tom wybierał te wszystkie lokacje. Siadał z mapą i z zamkniętymi oczami dźgał w nią różdżką? Jednak bardziej od tej osobliwej wizji zajęło mnie głowienie się nad tym, jak wytłumaczę rodzicom swoją dwudniową wycieczkę. Kilkugodzinne zniknięcie byłabym w stanie jakoś ukryć, ale spodziewałam się, że puste łóżko i moja nieobecność przy dwóch wspólnych posiłkach — rano i wieczorem — mogłyby nie zostać tak łatwo przeoczone. Sprzedałam łącznie trzy galony chrzczonej ognistej whisky, wyrzuciłam jednego awanturującego się goblina i ostatecznie zadecydowałam, że najwygodniej dla teraźniejszej mnie było nie mówić nic. Jedząc śniadanie rankiem trzeciego sierpnia, zrzuciłam resztę zmartwień na plecy Victorii z przyszłości, dokładnie zapakowałam torbę i jak gdyby nigdy nic teleportowałam się prosto z zamkniętej sypialni.

Plaża Gingerpot Haven, plaża Gingerpot Haven, plaża Gingerpot Haven.

 

~*~

Męczyłam ten rozdział, męczyłam, aż wymęczyłam. Zaczęłam go pisać jakoś na wakacjach, publikuję — kończy się październik. Prawdopodobnie zbetuję jeszcze rozdział dwudziesty i będę musiała zrobić sobie krótą przerwę od Victorii, bo nie ukrywam, że jestem trochę zmęczona jej emocjami. Nie jest to bohaterka lekka i przyjemna do prowadzenia narracji.

Dedykacja dla Violae :*