— I
co — zagadnęłam go. — Tak po prostu każdy wraca do siebie?
— Otóż
to — przytaknął i docisnął mocniej wyświechtane wieko, aż kliknął
zamek.
— Coś
nie chce mi się wierzyć, że chciałeś po prostu popatrzeć, jak Travers upija się
w sztok.
— Wolałbym
zobaczyć, jak ty to robisz — odparł wymijająco i otworzył drzwi.
Szopę
zalały promienie słońca; choć dochodziła dopiero ósma trzydzieści, to było już
wysoko na niebie. Wyjrzałam na zewnątrz. Przed chatą pośród traw rozciągało się
morze niewielkich, zgrabnych namiocików, w których na pierwszy rzut oka mógł
zmieścić się co najwyżej jeden dorosły mężczyzna, ale doskonale wiedziałam, że
każde wnętrze było przestronne i wygodnie umeblowane. Równomierny szum wiatru i
dźwięki morza zaburzało jedynie głośne chrapanie. Miejsce wokół zimnego
paleniska wyglądało jak pobojowisko. Wszędzie pety i opróżnione butelki po
wszelkiej maści alkoholach, niedojedzona kiełbasa, papierki po słodyczach.
Gdzieś pomiędzy namiotami na wydeptanej trawie rozciągał się malowniczo
pomarańczowy paw. Skrzywiłam się i wróciłam do środka; chcąc nie chcąc musiała
przyznać Tomowi rację. Bez kontroli niektórzy z nas nie mieli żadnych
hamulców.
Nigdy
dotąd nie spędziłam nocy w takich warunkach, dlatego poranna toaleta okazała
się prawdziwym wyzwaniem. Pobieżne obmycie się w wiadrze z zimną wodą zamiast
przyjemnej kąpieli w pachnącym płynie, szczotkowanie zębów na podwórku w
towarzystwie wyschniętych rzygowin i budzących się skacowanych kolegów,
czesanie nieświeżych włosów - to okazało się znacznie bardziej krępujące niż
pierwsze obowiązki w gospodzie. Marzyłam o czystych szatach czekających na mnie
w sypialni i o kawie bez cukru, ale na myśl o powrocie do domu czułam
nieprzyjemny skurcz żołądka. Jutro stało się dziś, a Victoria z przyszłości
obecną Victorią. Wiedziałam, że ojciec miotał się wściekły po gabinecie albo -
co gorsza, jeżeli nie poszedł do pracy - pieklił się na dole w salonie, a matka
gniotła chusteczkę, zerkając nerwowo przez okno. Im dłużej to odciągałam, z tym
większym huraganem miało przyjść mi się zmierzyć. Nie czekałam, aż reszta się
obudzi i stanie na nogi. Z ciężkim westchnieniem zarzuciłam torbę na ramię i
wcisnęłam pod pachę złożony parasol.
— Obawiam
się, że zobaczymy się dopiero w szkole — powiedziałam Tomowi na
pożegnanie.
Próbowałam
się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy okazały się jakieś takie obce i sztywne.
Nasze pożegnanie było krótkie i szorstkie. Teleportowałam się na teren naszej
posiadłości bez obaw o rozszczepienie, ale z gardłem zaciśniętym ze strachu o
to, kogo zastanę w domu. Sytuacja z ucieczką ze ślubu pozwalała mi przypuszczać,
że nie natknę się w salonie na stroskaną familię lub aurorów popijających
herbatę, ale sama wizja obecności Sokarisa lub wyrazu zawodu na twarzy babki
Jane sprawiała, że wnętrzności wywracały się na lewą stronę. Starałam się
wślizgnąć się do środka możliwie jak najciszej, łudząc się ostatkiem optymizmu,
że rodzice nie zauważyli mojego zniknięcia, ale kiedy tylko stopa spoczęła na
pierwszym stopniu, Partacz podniósł alarm swoim irytująco ochrypłym,
przepalonym fajkami głosem:
— Jest!
Panienka Victoria się odnalazła, Najświętszej Panience niech będą dzięki!
— Najświętsza
Panienka to jej się dopiero przyda…
Sokaris
wyłonił się z salonu, krzyżując ręce na wypiętej piersi; blada, niewyspana
twarz aż cała promieniała w triumfalnym uśmiechu, tak, że przez moment stanął
mi przed oczami chudy, dwunastoletni podrostek w szkolnej szacie, który tylko
wypatrywał sposobności na dogryzienie rozbeczanej siostrze. Wyprostowałam się z
godnością i zmierzyłam brata tak chłodnym spojrzeniem, na ile pozwalały mi rozdygotane
nerwy. Można powiedzieć, że nawet ucieszyłam się na jego widok. Wszystko było
lepsze od ojca pędzącego na mnie jak czerwona, buchająca parą lokomotywa.
— Słucham? — zapytałam
tak, jak gdyby nic się nie stało.
— Już
ty dobrze wiesz co — odparł i przesunął się, odsłaniając korytarz
prowadzący do głównej bawialni. — Matka czeka w salonie. Moje
gratulacje, przez ciebie nie zjadła śniadania.
Minęłam
go bez słowa i zajrzałam do środka; przy stoliku kawowym siedziała sztywno
Earth — w dziennej szacie i starannie zaplecionych włosach, ale tak blada i
nieruchoma jak woskowa kukła. Midnight siedział na szerokim podłokietniku,
podrygując nerwowo końcówką ogona, a u jej stóp ślęczała Banialuka, jedną ręką
mieszając energicznie w porcelanowej filiżance, w drugiej ściskając butelkę
opatrzoną nalepką z napisem waleriana.
— Dzień
dobry — odezwałam się po chwili, zanim przyszło mi do głowy coś
bardziej stosownego. Zatrzymałam się przy najbliższym fotelu, ale nie odważyłam
się usiąść.
— Dzień
dobry? — zapytała cichym, dramatycznym szeptem, unosząc wzrok.
Trzymała się spokojnie i lodowato, ale w powietrzu czuć było narastającą
wściekłość; błękitna chusteczka w dłoniach mamy wyglądała jak wyciągnięta
kugucharowi z gardła. — Uważasz, że słowo dzień dobry jest
adekwatne do tego, czego się dopuściłaś?
Przez
długi moment milczałam, wpatrując się w jej pobielałe, zaciśnięte pięści
spoczywające na podołku. Matka przeważnie nie konfrontowała się z nami, kiedy
coś przeskrobaliśmy, tym bardziej, że zwykle dotyczyło to Sokarisa, z którym
sprawy ojciec zwykle załatwiał sam. Otworzyłam usta, bijąc się z chęcią
odgryzienia się, odfuknięcia, że matka przesadzała, ale na samą myśl głos
uwiązł mi w gardle, więc przełknęłam ślinę.
— Czego
takiego się dopuściłam? — zapytałam powoli.
— Nie
udawaj głupiej! — huknęła i trzasnęła pomiętą chusteczką z całej siły
w kolana, tak, że obie z Banialuką podskoczyłyśmy. Kot zeskoczył z podłokietnika
i czmychnął między meble. Serce cofnęło mi się do gardła, kiedy matczyny wrzask
przeciął ciszę panującą w salonie. Chyba nawet Sokarisa czającego się gdzieś w
kącie zatkało, bo kiedy mama na powrót zesztywniała, w bawialni nie śmiał
ujawnić się ani jeden szmer. Automatycznie sięgnęłam pamięcią do wszystkich
tych momentów, gdy Earth wydała z siebie dźwięk głośniejszy od szeptu, ale
nigdy nie był to krzyk. Nie TAKI krzyk. Surowy, stanowczy, pełen złości i braku
zgody na sprzeciw. I choć ponowne słowa rozbrzmiały cicho i spokojnie, tamten
wrzask wciąż dźwięczał mi w uszach. — Ojciec spóźnił się przez ciebie
do pracy, postawiłaś na nogi cały dom. I to ty. Ty. Tylko po to, żeby włóczyć
się po Anglii z chłopaczyskami. Spodziewałabym się czegoś takiego po Sokarisie,
ale nie po tobie.
Podniosła
z kolan papierek, którego wcześniej nie zauważyłam, uniosła go tak, bym
zauważyła — trzymała w dłoni poskładany liścik, w którym rozpoznałam
wiadomość od Toma. Pod szatą w jednej sekundzie oblał mnie zimny pot.
Zapragnęłam usiąść, czując w kolanach przejmującą słabość, ale nie ruszyłam się
z miejsca. Jakaś głęboko zakopana cząstka mnie krzyczała o poczuciu
niesprawiedliwości, o tym, że zrujnowane przymierze dwóch znamienitych rodzin
było czymś po tysiąckroć gorszym od biwakowania w gronie przyjaciół, ale nie
potrafiłam zdobyć się na sprzeciw. Huragan w błyszczących, matczynych oczach
skutecznie ostudził ogień, który we mnie zapłonął. A Earth, jakby czytała w
moich myślach, ciągnęła tym samym melodyjnym, spokojnym głosem:
— W
przeciwieństwie do ojca nie miałam do ciebie żalu o to, co zrobiłaś w grudniu.
Teraz dziewczęta nie potrafią przełożyć dobra rodziny ponad swoje szczęście,
chcą same wybierać sobie mężów. Przełknęłam to, w jak skandaliczny sposób
postanowiłaś się nam sprzeciwić, ale spodziewałam się, że zrozumiałaś, na jak
cienkim włosku wisi nasza opinia. Przemilczałam pracę, którą zdecydowałaś się
podjąć. Ale to… I to kiedy. W przededniu ślubu twojego jedynego brata. Wzięłaś
sobie za punkt honoru zniszczyć każdą rodzinną uroczystość? Zawiodłam się na
tobie, dziecko. Nie wiem, czy coś się zmieniło, co z ojcem przeoczyliśmy, czy
nigdy cię nie znałam. Nie, nie odpowiadaj. To wszystko, co mam ci na ten
temat do powiedzenia. Idź do swojego pokoju i zetrzyj z siebie ten okropny
kosmetyk, wyglądasz cudacznie.
Zamknęłam
usta i wycofałam się w kierunku holu. Nie to, jak na mnie patrzyła. Nie to, jak
wrzasnęła. Nawet nie to, co powiedziała, lecz to, jaka pustka brzmiała w jej
głosie. Wspinając się powoli po schodach, byłam przekonana, że matka postawiła
na mnie krzyżyk. Z mdląco-ssącym uczuciem w żołądku, pozornie spokojna
zamknęłam się w łazience, aby doprowadzić się do porządku. Obserwując wodę
błyskawicznie wypełniającą wpuszczoną w podłogę wannę, wyobrażałam sobie, jak
Sokaris biegł z listem prosto do sowiarni, aby się upewnić, że sowa dotrze do
ojca jeszcze przed moją popołudniową zmianą.
Niewiele
się pomyliłam.
Minęło
zaledwie czterdzieści minut, w trakcie których udało mi się spłukać z siebie
wszystkie niedomyte resztki pyłu, potu, słonej wody i smrodu ogniska i przebrać
się w czystą szatę. Siedziałam właśnie na krześle przy oknie, rozczesując mokre
włosy, kiedy na podwórku rozległ się głośny trzask charakteryzujący aportację,
a zaraz potem huk otwieranych z impetem drzwi.
W
środku cała się spięłam, ale ani drgnęłam, poruszając mechanicznie szczotką w
górę i w dół, wsłuchana w rosnący tupot dwóch par stóp - głośny, tępy i miarowy
oraz nieco cichszy, wyższy stukot obcasów. Z trudem przełknęłam ślinę.
Ułamek
sekundy przed tym, kiedy dwuskrzydłowe drzwi do mojej bawialni prawie wyleciały
z zawiasów.
Spodziewałam
się tego, co miało nastąpić, ale i tak podskoczyłam i błyskawicznie się
odwróciłam, wypatrując źródła ataku. Zesztywniała ze strachu i z sercem
łomoczącym gdzieś w okolicy gardła patrzyłam, jak czerwona, spocona gęba
Hortusa rosła mi w oczach, aż w końcu wypełniła niemal obraz. Twarz owionął mi
zapach kawy i cygar. Odskoczyłam, by uniknąć zderzenia z wystającym brzuchem
ojca, ale niemal w tym samym momencie trzasnęłam plecami w parapet.
— Łaskawie
wróciła! — wycharczał mi w twarz ojciec, po czym uniósł rękę i
niedelikatnie przejechał nim po moim podbródku, jakby próbował coś z niego zetrzeć.
W jednym momencie jego policzki zrobiły się najpierw szare jak stara owsianka,
a zaraz potem z powrotem purpurowe. — Matka mówiła, że bierzesz
kąpiel, nawet w tym nie potrafisz usłuchnąć, niewdzięczna dziewucho?
— Dopiero
wyszłam z kąpieli — zaprotestowałam tonem trochę zbyt hardym, niż
planowałam, ugodzona „niewdzięczną dziewuchą”, ale szalony błysk w oczach
Hortusa sprawił, że głos zaczął mi drżeć. — To op-palenizna, z czasem
sama zejdzie…
Na
ułamek sekundy w pokoju zapanowała ciężka, grobowa cisza, którą szybko zakłócił
głośny, przeciągły jęk matki i dyszenie ojca. Odskoczył w głąb bawialni i z
jakiegoś powodu ruszył w stronę żony; poczułam, jakby coś na kształt żelaznych
paluchów zacisnęło się na moim gardle — przez krótki, naprawdę krótki
moment byłam niemal pewna, że ją uderzy. Ale ona - potwornie blada, z błędnym
wzrokiem — wydała z siebie jeszcze jedno wołanie, tak rozpaczliwe i
przejmujące, jakie jeszcze nigdy nie rozdarło ciszy w murach tego domu.
Przylgnęłam plecami do parapetu jak zesztywniałe z przerażenia zwierzę i
jedyne, co mi pozostało, to obserwować miotających się po salonie
rodziców.
— Opalenizna…!
To znaczy, że byłaś na słońcu! — wybełkotała w końcu. Hortus nie był
w stanie wykrztusić słowa. On również na tę chwilę zamienił się w zwierzę.
Wściekły i rozkojarzony krążył po pokoju jak w transie jedną i tą samą
wytyczoną ścieżką wzdłuż fortepianu, ściany i toaletki, ignorując naszą
obecność. Tymczasem matka urywanym z emocji głosem zapętlała się w rozpaczy. — Poruszyliśmy
niebo i ziemię, żeby zapewnić ci normalną przyszłość… byś mogła żyć jak
normalne dzieci, pójść do szkoły, wieść przyzwoite życie towarzyskie, a nie
tkwić zamknięta w czterech ścianach bez możliwości wyściubienia chociażby…
chociażby nosa na zewnątrz… musiałaś spełnić tylko dwa warunki! Dwa! Pić
eliksir i unikać słońca… i nawet w tym postanowiłaś zrobić nam na złość… Mogłaś
umrzeć… lub potwornie się okaleczyć… tego chciałaś? To była demonstracja?
Chciałaś wywołać we mnie i w twoim ojcu poczucie winy?
— N-nie… — bąknęłam
krótko, kiedy matka umilkła, dysząc ciężko. Jej oczy płonęły, grube brwi
wygięły się cierpiętniczo, z pretensją, jakby oczekując odpowiedzi.
Przytłoczona taką ilością emocji z jej strony, nawet nie zauważyłam, kiedy
wyrwało mi się: — Pomyślałam… po prostu pomyślałam, że… że
ch-chciałabym coś zrobić… coś, co zawsze chciałam…
I na
to Hortus — jak trzaśnięty błyskawicą — odzyskał trzeźwość
umysłu.
— Najwidoczniej
zarówno myślenie, jak i robienie nie jest twoją najmocniejszą stroną — warknął
zjadliwie. Rozwaga i zaciętość wyparły szaleństwo z jego przekrwionych oczu,
kiedy znów do mnie doskoczył; nie opanowałam stęknięcia, które wyrwało się z
ust, gdy serdelkowate palce zamknęły się dookoła mojego ramienia, ale ojciec
był nieugięty. Poczułam mocne szarpnięcie i poleciałam na głowę w kierunku
wejścia prowadzącego do sypialni, prawie potykając się o własne buty. Ledwo
przekroczyłam próg, rozległ się ogłuszający huk, kryształowy żyrandol zadzwonił
nad moją głową, a zamek kliknął mechanicznie w zatrzaśniętych drzwiach. — Skoro
nie potrafisz docenić tego, co masz, zostaniesz tu do śmierci! Koniec z tym! Do
śmierci, słyszysz?!
Coś
jeszcze powiedział, ale musiał wyjść na korytarz, bo nie zrozumiałam z tamtych
krzyków ani słowa. Roztrzęsiona, wciąż mocno skonfundowana po dramacie, który
zafundowała nam matka, osunęłam się ostrożnie na sam skraj materaca i
siedziałam tak dłuższą chwilę. Nie myślałam o niczym. Po prostu tak tkwiłam,
zagapiona niewidzącym wzrokiem w jakiś kwiatowy ornament na fragmencie drzwi,
aż niespodziewanie zaczęłam się śmiać. Zwykle w takich sytuacjach szlochałam
gorzko, zakopana w pościel, ale teraz ani przez moment nie zachciało mi się
płakać. Ten nerwowy chichot brzmiał jeszcze bardziej nieadekwatnie, kiedy
zdałam sobie sprawę, że teraz gdzieś w jednym z dziesiątek sypialni matka
znosiła pretensje spowodowane moim nieodpowiedzialnym wybrykiem.
Wtedy
gwałtownie przestałam.
Wypełniło
mnie palące, jadowite poczucie obrzydzenia do samej siebie, ale zorientowałam
się, że przecież zawsze tak to wyglądało. Ojciec zawsze traktował nas jak
jedno. Gdy go zawodziłam, to zawsze po części była wina matki. Przysunęłam
sobie do okna fotelik z niskim oparciem i wróciłam do szczotkowania włosów,
udając przed sobą, że wcale nie wytężałam słuchu pełna obaw, że gdzieś z głębi
domu dobiegnie mnie odgłos wymierzanego ciosu.
Okazało
się, że „do śmierci” trwało tylko do godziny czternastej, ponieważ wtedy
rozpoczynała się moja zmian w Pijanym Jednorożcu. Punktualnie o drugiej po
południu kliknął zamek i w progu pojawiła się Banialuka, żeby zabrać tacę z
nietkniętym obiadem i jak zwykle przed wyjściem podać mi papierową torbę z
kanapkami; choć skrzatka nie odezwała się ani słowem, jej wielkie, przekrwione
piwne oczy nie wyrażały niczego poza współczuciem.
Wciąż
lekko zdenerwowana, ale wypełniona nowa energią zbiegłam pędem po schodach,
dopadłam drzwi prowadzących na taras i teleportowałam się, nie oglądając się za
siebie. Im bliżej czternastej, robiłam się coraz bardziej napięta, choć przecież
wiedziałam, że ojciec zawiesi karę na czas mojej pracy. Bardziej od córki
zatrudnionej w karczmie wstydziłby się, gdyby ją z niej zwolniono.
— Hortus,
pięć minut spóźnie… Na gacie Merlina, jakaś ty ciemna! — zawołała
cicho Kasjopeja, unosząc wzrok znad tygodnika Czarownica, kiedy rzuciłam
się na zaplecze do swojej szafki i w pośpiechu próbowałam zawiązać
fartuch.
— Wyglądam
jak brudna, co? — zapytałam z nadzieją, że jednak usłyszę
zaprzeczenie.
— Ależ
skąd — prychnęła i wróciła do przeglądania horoskopów. — Nawet
ci to pasuje. Ale z taką oliwkową skórą wywołasz mały skandalik wśród tych
wszystkich mącznych, wysuszonych szyszymor. Pewno w najbliższym czasie szykuje
się jakieś pompatyczne spotkanko?
Błysnęła
figlarnie złotymi zębami, po czym wbiła je w soczyste, zielone jabłko, które
wyciągnęła sobie spod lady. Odpowiedziałam jej takim samym uśmiechem i już
prawie nie czułam wyrzutów sumienia. A kiedy Camilla pojawiła się ze stosem
talerzy do mycia, nie miałam już czasu, aby zaprzątać sobie tym głowę.
W
takich chwilach praca w gospodzie okazała się prawdziwym wybawieniem. Pomimo
upokarzających komentarzy pijanej klienteli, opryskliwych koleżanek i
sprzątania potłuczonych butelek, wymiocin, posoki i innych obrzydliwości
odnajdywałam w tej prostej, ciężkiej pracy pewnego rodzaju wytchnienie.
Zapomnienie o tym, co czekało mnie po powrocie do domu, nigdy nie było tak
łatwe, dlatego wraz z wybiciem dwudziestej drugiej z tym większą melancholią
odwieszałam fartuch z powrotem do rdzewiejącej, staroświeckiej szafki na zapleczu.
Nie
oczekiwałam, by serce ojca zmiękło. Ono znało łaskę jedynie dla wybryków
Sokarisa, a ja — jakkolwiek bym się nie starała — nigdy nie
potrafiłam sprostać wymaganiom. Wymaganiom, których nikt mi nie
przedstawiał.
Po
powrocie spodziewałam się kolejnej porcji krzyków, gróźb i trzaskania drzwiami,
ale już w progu powitała mnie codzienna, zwyczajna cisza. Salon jak zwykle
spowity w ciepłym półmroku, matka układała słoneczniki w olbrzymim wazonie na
gzymsie kominka, w fotelu odwróconym plecami do wejścia siedział ojciec
najpewniej pochylony nad Prorokiem Wieczornym. W szerokim, błyszczącym
od potu karku odbijało się pomarańczowe światło lamp. Byłam pewna, że usłyszeli
odgłos teleportacji, ale żadne z nich nawet nie drgnęło, więc udałam się prosto
do swojego pokoju, gdzie skruszona Banialuka raz po raz przepraszała, że
musiała zamknąć mnie na noc.
Nie
byłam zła. Na dole i tak nie miałam niczego do roboty.
Z
pewną ulgą zdjęłam przepocone szaty i zmyłam z siebie ślady dusznego popołudnia
w alkoholowo-papierosowych oparach. Pomimo groźby spędzenia reszty wakacji w
zamknięciu o dziwo czułam się z tym całkowicie lekko. Odprężona, przyjemnie
odświeżona i z wilgotnymi włosami rozsiadłam się wygodnie w fotelu przy
toaletce. Akurat nakładałam na twarz krem z nagietka i korzenia mandragory,
kiedy za plecami usłyszałam trzaśnięcie. Najpierw jedno, zaraz potem drugie i
po dłuższej chwili trzecie, mocniejsze. W lustrze mignął mi jakiś drobny kamień
uderzający w okno. Natychmiast je otworzyłam i wyjrzałam w noc, rozglądając się
w poszukiwaniu sowy, ale poza gwiazdami granatowe niebo było całkowicie czyste.
Spojrzałam w dół i prawie natychmiast odskoczyłam, łapiąc się za serce — ciemna,
męska sylwetka „przyssana” do muru poruszała się w górę szybko i zwinnie jak
pająk. Nim zdążyłam się opanować, była już na wysokości okna; Tom przerzucił
nogę przez parapet i wylądował miękko na skraju jasnego dywanu. Uśmiech, jakim
zareagował na moje przerażenie, ociekał satysfakcją.
— Jak
to zrobiłeś? — wydyszałam.
Na
wszelki wypadek zamknęłam okno, gdyby ojcu przyszło do głowy zapalić na
tarasie. Zrobiło mi się zimno ze strachu, kiedy wyobraziłam sobie, jak
zareagowaliby rodzice, gdyby usłyszeli męski głos dobiegający z sypialni
córki.
Tymczasem
Riddle zrobił kilka kroków, rozglądając się po bawialni; pokrętny uśmieszek ani
na chwilę nie zniknął z jego ust.
— A
co, tego też masz ochotę się nauczyć? — zapytał.
— Mam
nadzieję, że nikt cię nie widział… Gdyby ktoś cię tu zobaczył… ojciec albo
Sokaris… Hortusowie musieliby odwołać kolejne wesele, bo ojciec pana młodego
trafiłby do Azkabanu za podwójne morderstwo…
Zrobiło
mi się dziwnie gorąco, choć miałam na sobie tylko biały, puchaty
szlafrok.
— Rodzicom
nie spodobało się biwakowanie ich dorosłej córki? — Tom zacmokał
cicho i pokręcił głową, udając frasunek. — Ojej, a to ci heca.
— Jestem…
jak to się mówi… na „warunkowym” — odparłam i zachichotałam pod
nosem. — Banialuka zamknęła mnie zaraz po tym, jak wróciłam z pracy.
Jedzenie mam dostarczane na tacy…
— Jak
księżniczka zamknięta w wieży.
— Raczej
jak przestępca w areszcie. — Zaczęłam krzątać się po saloniku,
zastanawiając się, czy posiadałam na miejscu coś, czym mogłabym poczęstować
niespodziewanego gościa. — Bardzo nie spodobało im się moje opalanie.
Nigdy nie widziałam rodziców w takim stanie, mama wpadła w szał, a ojciec dla
odmiany zaniemówił.
Usłyszałam
pogardliwe prychnięcie.
— Pewnie
wróciły dawne wspomnienia…
— Co
masz na myśli? — spytałam, zaglądając do kredensu. — Mogę
zaproponować ci herbatę? Niestety nie mam do tego żadnych ciasteczek, Banialuka
nie pozwala trzymać tu niczego, czym można nakruszyć… Ale herbata jest
znakomita, jaśminowa, od Avery’ego z…
Nie
dokończyłam, bo zamknął mi usta pocałunkiem tak niespodziewanie, że opakowanie
upadło i wytrzepało na idealnie odkurzony dywan połowę zawartości. Przeszedł
mnie dreszcz na myśl, że w każdej chwili ktoś mógł zobaczyć nas w tej
niedwuznacznej sytuacji, ale w trzewiach poczułam eksplozję dziwnej satysfakcji — oto
pod dachem Henryka Hortusa, przykładnego katolika i członka brytyjskiej socjety,
odbywały się te wszystkie bezeceństwa, przed którymi drżał od momentu, gdy żona
powiła mu córkę. Mezalians, grzech, zgorszenie. W tym momencie to ja pociągałam
za sznurki, robiłam dokładnie to, czego ojciec rozpaczliwie próbował zakazać.
Jakże był żałosny z tym swoim aresztem domowym, siedząc na dole z fajką i
gazetą, podczas gdy dwa piętra nad jego głową płonęły żądze.
Riddle
również triumfował. Leżał na wznak, zarumieniony i uśmiechnięty w tak podły
sposób, że jego anielska twarz przybrała groteskowy, złowieszczy wyraz. Nie
odrzuciło mnie to. Ja również się uśmiechałam. Siedziałam okrakiem na jego
brzuchu, obserwując w milczeniu, jak mlecznobiałe ręce o kościstych
nadgarstkach przesuwały się powoli - w górę i w dół - po moich opalonych udach.
Pierwszy raz widok tego, że były wciąż nieco pełniejsze, niż bym sobie tego
życzyła, nie wywołał w żołądku nieprzyjemnych sensacji. A głód w oczach Toma,
kiedy powoli wodził po nich wzrokiem, przyjemnie łechtał moje ego.
— Chyba
musisz już iść — wyszeptałam, choć nie miałam najmniejszej ochoty, by
wstał i zaczął się ubierać. Ta intymna, wypełniona pożądaniem cisza zdjęła mi z
barków całe napięcie dzisiejszego dnia. — Musisz się wyspać na jutro…
dla pana Greengrassa.
— Pan
Greengrass nie posiadałby się z radości, gdybym jutro nie zjawił się w pracy -
odparł lekko znudzony, ale było widać, że uznanie kolejnego wpływowego
czarodzieja sprawiało mu dużą satysfakcję. — „Ach, Tom,
przepracowujesz się, na gacie Merlina, odkąd tu pracujesz, nie widziałem, żebyś
zrobił sobie przerwę, weź kilka dni urlopu”.
— Jednym
słowem: uwielbia cię.
— To
dwa słowa. — Uśmiechnął się zawadiacko i szybko zasłonił dłonią
ramię, w które próbowałam go uszczypnąć. — Nie on jeden. Im lepiej go
poznaję, tym częściej sobie myślę, że są ze Slughornem z jednej matki.
Na
wyobrażenie Teda Greengrassa w pstrokatej, tweedowej marynarce i z rudymi
wąsiskami parsknęłam śmiechem.
— Są
nawet trochę podobni — mruknęłam i pochyliłam się, aby móc się do
niego przytulić. — Nic dziwnego, że go usidliłeś.
Przymknęłam
oczy, kiedy poczułam chłodną rękę niczym wąż wsuwającą się w moje włosy.
— Już
zaproponował mi umowę o pracę na czas nieokreślony — ciągnął. — Oraz
wyjazd do Mediolanu w przyszłym roku na międzynarodowy pokaz hipogryfów.
Oczywiście jak już skończę edukację.
Nie
miałam pojęcia, czym Tom zajmował się u pana Greengrassa, nie znałam się na
hipogryfach ani nie potrafiłam ocenić prestiżu, jakim było prowadzenie takiej
hodowli, ale zabrzmiało to jak coś dużego, coś, co stanowiłoby znakomitą
trampolinę do skostniałego świata brytyjskiej elity czarodziejów. A Riddle
mówił o tym tak, jakby informował o sowiej poczcie.
— Och,
to wspaniale! — zawołałam cicho i poderwałam się, żeby na niego
spojrzeć. Twarzy Ślizgona świetnie współgrała z tonem jego głosu: wyrażała
znudzenie i coś w zupełności oczywistego, ale to nie zdołało zgasić mojego
entuzjazmu. — Czy przyjęcie tej propozycji mieści się w twoich
planach?
Dopiero
wtedy się uśmiechnął, a w sennych, na wpół przymkniętych oczach błysnęła
figlarnia zaczepka.
— Sama
sprawdź.
Odpowiedziałam
na jego uśmiech swoim i zaczęłam rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu
różdżki; podłoga była usłana porozrzucanymi w nieładzie ubraniami, ale nim
zdołałam wyplątać z szaroburych spodni biały, puchaty szlafrok i spenetrować
jego kieszenie, z głębi salonu dobiegło nas stłumione, nieśmiałe pukanie. Serce
zamarło mi w piersi. Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona, usiłując wcisnąć
trzęsącą się dłoń w wywrócony na lewą stronę rękaw. Oczami wyobraźni już
widziałam skrzatkę przyciskającą do warg chude palce, tymczasem Riddle leniwie
zsunął się z materaca i zaczął nieśpiesznie zbierać swoje szaty. Znów pukanie,
ale nieco bardziej natarczywe. I jeszcze jedno. Tom zapinał koszulę.
Wygrzebałam spod łóżka jego lewego buta i wtedy w saloniku rozległy się ciche,
powolne kroki Banialuki. Jeszcze jedno pukanie, tym razem do drzwi prowadzących
do sypialni.
— Jeszcze
chwilkę, ubieram się! — odkrzyknęłam, rzuciwszy się do okna, aby je
otworzyć, po czym syknęłam do Toma: — Pośpiesz się, dostanie ataku
apopleksji, jak cię tu zobaczy!
— No,
no, skrzata jeszcze nie zabiłaś… — mruknął z parapetu, przewiesiwszy
nogi przez framugę.
— Idź
już, to nie jest zabawne!
Zniknął,
nim wydusiłam z siebie ostatnie słowo. Wpuściłam skrzatkę do sypialni, nerwowo
przygładzając włosy. Choć już dawno zdążyły podeschnąć, Banialuka ruszyła
energicznie w kierunku okna, by natychmiast je zamknąć, mamrocząc pod nosem coś
o przeziębieniu i chorobach kończących się wypłynięciem mózgu przez uszy.
— Jest
sierpień — skwitowałam to, ale skrzatka nie wyglądała na
przekonaną.
— A
to sierpień zabrania się przeziębić? — zapytała; poczułam się bardzo
nieswojo, kiedy zaczęła dokładniej otulać mnie szlafrokiem. — O,
panienka już jest rozpalona, nie wygląda to zdrowo. Przyniosę panience herbaty
z sokiem malinowym… a może wypije panienka eliksiru pieprzowego na noc? Rano
będzie jak nowonarodzona…
Odsunęłam
się od niej tak szybko, jak to było możliwe. Zrobiło się bardzo niezręcznie,
ale Banialuka zdawała się tego nie zauważać… lub takie sprawiała wrażenie. Jak
długo stała na korytarzu? Na myśl, że mogła zza drzwi bawialni słyszeć męski
głos dobiegający z mojej sypialni, poczułam gorąco rozlewające się po
policzkach, szyi i dekolcie. Moja twarz musiała płonąć.
— Herbata
wystarczy, dziękuję… — wybąkałam. Pragnęłam, by jak najszybciej
wyszła, ale ona zaczęła się krzątać po salonie, poprawiając firanki i zamykając
pootwierane szafki. Pochyliła się, aby zbadać ciemnopurpurowy proszek rozsypany
po dywanie; na widok jej zaciskających się ust szybko podjęłam nowy temat: — Jak
rodzice? Nadal zagniewani?
Herbata
od Avery’ego zniknęła i podłoga znów zalśniła czystością, a ozdobna, metalowa
kasetka powędrowała grzecznie do szuflady.
— Pani
musiała się położyć, rozbolała ją głowa. — Głos Banialuki zabrzmiał
surowo i karcąco, w zupełności stracił tę służalczą, babciną manierę, z jaką
zwykła się do mnie zwracać. — Panienka musi przestać, bo wpędzi panią
do grobu. Niech panienka znowu będzie dobrą córką.
Włoski
na karku stanęły mi dęba, gdy spostrzegłam jej oczy — chłodne,
całkowicie zrównoważone. Takie ludzkie. Zbyt ludzkie.
Ale
nie przestałam.
Przed
trzy następne dni Tom odwiedzał mnie, kiedy drzwi do moich komnat zamykały się
na noc na cztery spusty. Za każdym razem wyglądało to jednakowo — kochaliśmy
się, rozmawialiśmy, a ja próbowałam wszystkich sposobów, by przełamać barierę,
którą wznosił jego umysł. Nie proponowałam już więcej herbaty. Po wszystkim
wymykał się przez okno, nim wybijała północ.
Kolejne
dni były tak do siebie podobne, że zlewały mi się w jedno. Praca, dom, dźwięk
zamykanych drzwi, taca z jedzeniem dostarczanym przez milczącą Banialukę.
Piękna pogoda za oknem jeszcze nigdy tak nie kusiła, wzywała cichym szeptem
wiatru szumiącego w koronach drzew, białymi promieniami igrającymi w ospałej
sadzawce na tyłach dworku. Zwłaszcza teraz, kiedy słońce nie stanowiło dla mnie
zagrożenia. Późne lato pachniało trawą, ziołami i nagrzanym powietrzem, ale nie
dane mi było delektować się nim inaczej niż z parapetu okna mojego pokoju.
Spodziewałam się, że taki stan rzeczy utrzyma się do ostatniego dnia wakacji — wyłączając
oczywiście wszystkie rodzinne i towarzyskie uroczystości — lecz
szlaban skończył się wraz z nadejściem sobotniego poranka.
Wszystko
zadziało się tak szybko i niespodziewanie, że przez dłuższą chwilę wpatrywałam
się w zalewający sypialnię niewielki tłumek i mrugałam intensywnie, usiłując
sobie uzmysłowić, co właściwie miało się tu odbyć.
Drzwi
otworzył ojciec — ubrany i wypachniony jak na wyjście do pracy, za
nim cała trójka naszych domowych skrzatów — każdy z nich niósł na
tacy po kilka podejrzanych fiolek, myjek i ręczników. Matka zamykała ten
przedziwny pochód i jako jedyna nie skierowała swych kroków do łazienki. Z
wnętrza dobiegł nas dźwięk płynącej wody i podzwanianie szklanych fiolek.
— Dzień
dobry… — wybełkotałam, patrząc to na matkę, to na ojca, który dopiero
co wyłonił się z łazienki. — Czemu zawdzięczam tę wizytę z samego
rana…?
— Rozbieraj
się — rzucił niedbale Hortus, na co zarumieniłam się
gwałtownie.
— Protestuję!
Ale
ojciec był nieprzejednany.
— Nie
masz tu nic do gadania, młoda damo — rzekł i wyciągnął mnie za rękę z
łóżka, tak, że stanęłam przed nim i mamą w samej koszuli nocnej. Moja twarz
płonęła, ale ojciec zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Wycelował we mnie
swoim grubym paluchem i kontynuował: — Skończyło się folgowanie
zachciankom, nie będziesz się tak pokazywała ludziom jak jakaś, nie
przymierzając, prymitywna mugolaczka. Koniec z opalaniem się, moja panno,
dopóki łożę na twoje utrzymanie i jesteś pod moją opieką, masz się zachowywać i
nosić tak, jak przystoi czarownicy z MOJEGO domu. Wyjdziesz za mąż, zmienisz
nazwisko… wtedy będziesz robiła, co uważasz za stosowne. Możesz nawet zostać
feministką… ale nie jako Hortus. Do mycia.
Pchnął
mnie delikatnie w stronę uchylonych drzwi, za którymi Świstek pieczołowicie
odmierzał pipetą jadowicie pomarańczową miksturę i wkrapiał ją do wanny, w
której już pienił się różany płyn do kąpieli. Próbowałam protestować, ale
ojciec już zniknął za drzwiami do bawialni, a Banialuka bez pytania zaczęła
zdejmować ze mnie koszulę i bieliznę. Zostałam wciągnięta do małego,
wpuszczonego w podłogę basenu, gdzie skrzatka zajęła się szorowaniem każdego
kawałka mojego ciała. Przez dobry kwadrans znęcała się nad samymi uszami.
Już
dawno nie czułam się tak upokorzona i wściekła. Spędziłam w wannie bite dwie
godziny — obserwowałam, jak wskazówki okrągłego zegarka na umywalce w
ślimaczym tempie zbliżały się do godziny dziesiątej, później minęły jedenastą…
Gdy wybiła jedenasta trzydzieści, złota syrena otaczająca tarczę ziewnęła
sennie, obserwując spoconą z wysiłku Banialukę. Woda musiała chyba zostać
zaczarowana, bo przez cały poranek i przedpołudnie nie schłodziła się ani o
stopień.
Chciało
mi się płakać. A zdenerwowałam się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyłam, że moje
ramiona straciły tę zdrową, oliwkową barwę i na powrót stały się ziemiste,
miejscami mocno zaczerwienione od intensywnego szorowania. Na przedramionach
znów wykwitły sznury zielonkawych i fioletowych żyłek, po nacieraniu
pomarańczowym eliksirem i grubą, szorstką rękawicą twarz piekła jeszcze
bardziej niż podczas opalania, a wszystkiemu towarzyszyło uparte, nienaturalne
milczenie skrzatów. Świstek i Partacz co prawda trzymali się ode mnie z daleka,
lecz byli na tyle blisko, by na bieżąco przygotowywać dla Banialuki wszystkie
potrzebne roztwory. Poczułam się jak przedmiot. Jak pastowana podłoga albo
pucowany kociołek, ale nie odezwałam się ani słowem. Wzburzona, zawstydzona i
rozżalona zaciskałam usta, starając się… nie wybuchnąć? Nie pozwolić sobie na
łzy? A może wszystko na raz?
Ale
to trwało tylko przez chwilę. Później po prostu czekałam, aż skończą.
Odmówiłam,
kiedy po wszystkim Banialuka zaoferowała pomoc przy ubieraniu się. Bez słowa
zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem i usiadłam na podłodze pod ścianą — naga
i czerwona — i obserwowałam, jak poziom gęstej od kolorowych
specyfików wody powoli malał. W powietrzu unosił się mdlący, słodki zapach
jaśminu i czegoś przypalonego. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że substancja,
którą mieszali Świstek i Partacz, miała jakieś żrące właściwości. Choć zostałam
wykąpana tak, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, czułam się brudna. Potwornie
brudna, naruszona jak po nieudanej schadzce z Nickiem w łazience
prefektów.
Łazienka.
Dlaczego
to zawsze musi być łazienka.
Moja
skóra płonęła żywym ogniem przy każdym ruchu, bolały mnie nawet cebulki włosów
i pięty; niechętnie sięgnęłam po pękatą butlę, który Partacz zostawił na tacy
wraz ze złożoną schludnie bielizną i koszulą nocną. Mimo że olejek miał bardzo
gęstą, ciężką konsystencję, wchłonął się w mgnieniu oka, nie pozostawiając na
ciele ani śladu, a opuchlizna i zaczerwienienia zniknęły. Zanim się ubrałam,
długo stałam przed lustrem i analizowałam to, co odbijało. Zmęczoną, nijaką
twarz bez wyrazu, zbyt szerokie biodra, kościste kolana, różowe rozstępy na
pośladkach podkreślone szarawym odcieniem skóry. Mnóstwo pajączków, tu i tam,
wybijających się na białych łydkach, a kiedy włożyłam miętową, letnią szatę,
przywitała mnie Victoria, od której zdążyłam się odzwyczaić — blada,
nudna, z ciemnymi sińcami pod oczami. Przez kilka cudownych dni mogłam
doświadczyć czegoś nowego, czegoś naprawdę wspaniałego — pewności
siebie. Radości ze spoglądania na własne odbicie. Tylko na kilka dni i na
powrót stać się dawną Victorią.
Skończyło
się.
Akurat
na urodzinowe przyjęcie pani Nott.
Hortus
tryskał entuzjazmem, podziwiając doskonale skrojoną, pasującą do odzyskanej
karnacji szatę z tiulu w ultra modnym kolorze gołębi popiel. Matka jak
zwykle miała błyszczeć na tle tych wszystkich zgaszonych zieleni, granatów i
tysięcy odcieni różu — długa do ziemi, jadowicie turkusowa suknia z
szokującym rozcięciem biegnącym niemal na wysokość talii przepięknie
podkreślała naoliwione nogi i nagie ramiona, łabędzia szyja błyszczała od
rzędów drobnych, różnokolorowych paciorków, podobnie smukłe nadgarstki, jednak
najbardziej ekstrawagancko prezentował się turban — jeden z kilku
setek, które trzymała w osobnej szafie w swojej garderobie. Od lat namiętnie je
kolekcjonowała i posiadała chyba każdy możliwy kolor i wzór, jaki można było
sobie wyobrazić. Turbany były jedną z tych rzeczy, które nieodłącznie kojarzyły
mi się z mamą. I choć sfera zdążyła przywyknąć do dziwacznego modowego
upodobania pani Hortus, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w niektórych taki
widok nadal wywoływał szok.
Pomimo
groźby burzy i niespokojnego wiatru przyjęcie urodzinowe pani Nott odbyło się
pod gołym niebem. W przestronnym, zalanym egzotycznym kwieciem ogrodzie
porozstawiano pawilony ze złotogłowiu — kilka mniejszych i jeden
główny, olbrzymi, rozmiaru połowy Wielkiej Sali. I choć nie zjawili się
wszyscy, których spodziewałam się zastać, przy stołach i na parkiecie wrzało
jak w ulu. Nie przepadałam za wielkimi wyjściami, gdzie na każdym kroku byłam
mierzona wzrokiem od stóp do głów, czarownice oceniały wartość mojej szaty,
czarodzieje spoglądali pobłażliwie lub kompletnie mnie ignorowali, a małe
dziewczynki obserwowały ukradkiem i próbowały naśladować to, jak nakładałam
sobie sałatkę z borowików na talerzyk. Ziewałam podczas pokazów koni i
hipogryfów, przysypiałam na nudnych jak flaki z olejem sztukach teatralnych — te,
na które zapraszano panienki ze sfery, mogły poruszać wyłącznie tematy
religijne albo historyczne. Na lżejsze, bardziej komediowe albo obyczajowe
wpuszczano dorosłych czarodziejów, nieprzychylnym okiem, ale już nie tak
oceniająco patrzono na młode mężatki. A potem przysłuchiwałam się, jak
koleżanki, których rodziny nie bywały w towarzystwie, opowiadały sobie o
tańcach z chłopcami na prywatkach bez rodziców i o tym, że obejrzały w kinie
Draculę. Czym, na brodę Merlina, było kino? Nigdy nie odważyłam się
zapytać.
Ale
najmniej lubiłam wizyty na urodzinach tych wszystkich starych ciotek, jak
zwykłam je nazywać, gdy nikt z dorosłych nie słyszał. Szczęśliwie niemal
całoroczny pobyt w Hogwarcie mocno ograniczał moja obecność na tych arcyważnych
uroczystościach, ale kilka imprez podczas wakacji wystarczyło, bym najadła się
nimi na pozostałe dziesięć miesięcy. Z coraz większym niepokojem myślałam o
ostatnim roku w szkole. Oznaczało to nie tylko pożegnanie z Hogwartem, ale i
masę obowiązków względem rodziny. Starając się trzymać jak najdalej od serca
imprezy, wodziłam wzrokiem od jednej czarownicy do drugiej i liczyłam letnie
tiary w nudnych, stonowanych kolorach.
Szesnaście,
siedemnaście, osiemnaście…
Wbrew
pozorom żony nie wylegiwały się całymi dniami do południa, nie snuły się bez
celu po wielkich, pustych dworach, zastanawiając się, na co przefiukać kolumny
galeonów zarobionych przez mężów. Żony miały mnóstwo pracy. Jeżeli nie
organizowały akurat żadnego przyjęcia, planowały, z jakim prezentem zjawić się
na urodzinach pewnej pani, aby inna dama nie poczuła się obrażona, że ów
podarek był droższy bądź stanowił większą wartość sentymentalną od tego, który
ona dostała.
Trzydzieści
jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy…
I
tak do samej śmierci. Mąż przejdzie na zasłużoną emeryturę w wieku siedemdziesięciu
lat, jeżeli praca go znuży, ale żony nadal będą się uwijać, prześcigać się w
coraz to bardziej zmyślnych rozrywkach. Brytyjskie kobiety ze sfery posiadały
własne zawody sportowe i rok w rok - choć bez oficjalnego ogłoszenia wyników — któraś
czarownica zajmowała zaszczytne pierwsze miejsce.
Pani
Nott postawiła na fajerwerki. Po minach obecnych na urodzinach pań
zmiarkowałam, że w tym sezonie pozostanie na szarym końcu stawki.
*
Choć
Sokaris trąbił wszem i wobec, że już ułożył się z panem Yaxleyem w temacie
pracy przy „ekskluzywnych dworkach”, każdego dnia wciąż wylegiwał się do późna
lub dla odmiany wracał do domu bladym świtem, mocno zionąc alkoholem. Za każdym
razem powtarzał, że świętował ostatnie dni wolności. I choć obrzucałam go wtedy
spojrzeniem pełnym obrzydzenia i wyższości, najbardziej lubiłam brata właśnie w
takim stanie. Pijany i nie do końca świadomy tego, co bełkotał, stawał się w
jakimś stopniu pogodny, nawet trochę sympatyczny. I gdyby nie opary ognistej
whisky i świadomość, że po przebudzeniu znów będzie szukał okazji, by mi
dopiec, nawet mogłabym zacząć go lubić.
Przeważnie
Sokaris imprezował poza domem. Rzadko zdarzało się, aby kogokolwiek do nas
zapraszał, a nawet jeśli tak, to zazwyczaj tylko dla poprawienia sobie humoru
za pomocą kilku głębszych. Następnie wychodzili „na miasto”. Nie inaczej było w
dzień jego wieczoru kawalerskiego. Rodzice wybyli z domu niezapowiedzianie, za
usprawiedliwienie swojego zniknięcia podając wizytę u babki Jane, ale doskonale
wiedziała, że ostatnie, o czym marzył ojciec, to spędzenie całego wieczoru w
norze Jadowitej Żmii, jak zwykł nazywać znienawidzoną teściową. Ja sama
dziękowałam Bogu, że tego dnia pracowałam na drugą zmianę. W okolicy
czternastej, kiedy na parterze huczało od pośpiesznych przygotowań, wymknęłam
się z domu wyjściem dla skrzatów, licząc, że kiedy wybije dwudziesta druga, w
domu nie zastanę niczego poza przerażającym bałaganem w salonie. Na samo
wyobrażenie, że miałabym zastać Rowdy’ego z fajką w zębach na własnym tarasie,
zrobiło mi się niedobrze. Dla pewności ociągałam się jeszcze z godzinę, zanim
teleportowałam się z powrotem, ale cały dwór tonął w ciemności i głuchej ciszy.
Po wieczorze kawalerskim nie było śladu. Wiedziona ciekawością, zakradłam się
do głównej bawialni; sunęłam wzdłuż ściany, obawiając się, że mogłabym nastąpić
na kałużę z wylanego drinka albo stłuczoną butelkę po piwie, ale gdy zapaliłam
różdżkę i zajrzałam do środka, salon jak zwykle lśnił czystością. W chłodnym,
surowym blasku zaklęcia nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka godzin temu
stoły uginały się od wspaniałych potraw, a pozostałą część mebli stłoczono w
składziku służącym za sypialnię Partacza i Świstka. Wszystko stało na swoim
miejscu, jedynie w barku świeciło pustkami. Nagle stanął mi przed oczami obraz
samej siebie wyprawiającej w domu wieczór panieński, grupkę podpitych,
rozchichotanych nieistniejących koleżanek, z którymi po opróżnieniu kilku
drogocennych butelek alkoholu z szafki ojca wyruszamy do Londynu, aby bawić się
do białego rana.
Parsknęłam
śmiechem i wycofałam się z salonu.
Kiedy
zbliżał się dzień mojego ślubu, matka zaoferowała co najwyżej wspólne
wyjście na spowiedź.
Ale
ani trochę nie żałowałam. Teraz, kiedy na tapet wzięto Sokarisa, przez kłopoty
ze sprowadzeniem właściwych pereł do jego koszuli, prognozę pogody, upartą
wysypkę księdza arcybiskupa i wszystkie inne problemiki wagi państwowej, które
miały związek z weselem, zostałam zepchnięta na dalszy plan. Nie byłam
szczęśliwsza od dnia, kiedy ojciec zarządził zakaz opuszczania pokoju. Od teraz
rodzice państwa młodych bez przerwy u siebie bywali, przez co Banialuka już nie
dostarczała posiłków do moich komnat i zakaz wychodzenia naturalnie przestał
obowiązywać. Chociaż siedziałam ze wszystkimi przy stole, zupełnie nikt się mną
nie interesował, dzięki czemu — niewidoczna i szczęśliwa — mogłam
przysłuchiwać się burzom mózgów bez nieprzyjemnego ucisku w żołądku.
Stres
osiągnął punkt krytyczny na dwa dni przed ślubem. Od tygodnia pogoda nie
rozpieszczała, niebo pokrywały gęste chmury i od czasu do czasu popadywało,
błonia rozmokły, a odczuwalna temperatura spadła o dobre dziesięć stopni. Dwie
ostatnie doby okazały się dla Ivy niemal całkowicie bezsenne, kiedy to
kilkukrotnie w ciągu każdej godziny zmieniała zdanie co do długości rękawków w
ślubnej szacie. Aby się trochę rozerwać, Sokaris wyszedł z propozycją wspólnego
wypadu do cyrku.
— Wczoraj
przyjechał do Londynu i tak się składa — rzekł, sięgając za pazuchę — że
akurat mam dla wszystkich bilety. Na jutrzejsze popołudnie. Jeszcze ciepłe,
prościutko z Moskwy.
Matka
przyjęła tę propozycję z aprobatą, ale ja nie byłam zadowolona. Już wcześniej
ustaliłam z Kasjopeją wolny dzień na niedzielę, abym po weselu mogła odespać
wszystkie tańce, gry i zabawy, a niespodziewane wyjście do cyrku obróciło w
niwecz nie tylko mój grafik, ale również pozostałych dziewcząt. Poczułam na
plecach zimny dreszcz, kiedy wyobraziłam sobie furię Camilli.
— Jakiś
ty się zrobił rodzinny — mruknęłam pod nosem, na co uszy Hortusa
momentalnie zapłonęły. Banialuka, która chyba wyczuła zbliżającą się awanturę,
zaczęła szybciej rozlewać popołudniową herbatę. — Moim zdaniem
proponowanie wyjścia na dzień przed jest wyjątkowo nietaktowne.
Bzdura! — wrzasnął
i otarł chusteczką swoje masywne wąsy, po czym trzasnął nią o kolana. — Robisz
jutro coś istotnego, co musisz przełożyć nad rodzinne spotkanie?
— Ach,
w okolicy czternastej mam w planach zmywanie naczyń po porze obiadowej,
następnie pucowanie stolików na sali… — odparłam spokojnie. Niemal
wylazłam ze skóry, żeby powstrzymać sarkazm, który aż cisnął się na usta, ale
ojciec nie sprawiał wrażenia zainteresowanego tym, co miałam do
powiedzenia.
— Świetnie — oświadczył,
podsumowując tę krótką dyskusję. — To znakomity pomysł wyrwać się na
chwilę przed weselem, każdemu przyda się odrobina relaksu… a i będzie okazja
się pokazać. Założę się, że wszyscy ważni już dawno mają wykupione bilety na
pierwszy pokaz. Doskonały pomysł, synu, doskonały…
Wlał
sobie do gardła prawie całą parującą zawartość filiżanki; Sokaris, który ze
świętoszkowatą miną przyjmował komplementy, wykorzystał ten moment, aby
wykrzywić się do mnie złośliwie.
— Miejsca
mamy w loży na pięterku, siostrzyczko — rzekł, uśmiechając się słodko.
A
mnie pozostało jedynie zagryźć zęby i wieczorem pomaszerować na górę, aby
przygotować adekwatny strój. Kolejne wyjście, kolejne zmarnowane godziny.
Wysłałam do pani Torres sowę, kiedy tylko popołudniowa herbatka dobiegła końca.
Odpowiedź dostałam czterdzieści minut później i już pierwsza linijka świadczyła
o tym, że Kasjopeja nie była zachwycona moją prośbą o urlop, ale ostatecznie
wyraziła zgodę na przepisanie harmonogramu pracy. Domyślałam się, że choć
początkowo zarzekała się nie traktować mnie ulgowo, doskonale wiedziała, z czym
wiązało się zatrudnienie panienki z dobrego domu. Być może zaczęła tego
żałować, gdy zmiany w jej do tej pory pieczołowicie rozrysowanych grafikach
zaczęły robić fikołki minimum raz w tygodniu, ale umowa była umową. I pani Torres
doskonale zdawała sobie sprawę, że w przypadku braku elastyczności zamiast jej
pracownicy na zaplecze wpadłby rozwścieczony Henryk Hortus. Niezmiennie przez
półtora miesiąca wakacji żyłam w strachu, że coś podobnego mogłoby wpaść do tej
czerwonej, spoconej ojcowskiej głowy i moja kariera kelnerki zginęłaby wraz z
wątpliwą reputacją. Na samo wyobrażenie tych wszystkich szeptów, że Victorię
Hortus WYRZUCONO z gospody na Nokturnie, robiło mi się niedobrze.
Ale
nawet moja nadąsana mina podczas jazdy samochodem na obrzeża Londynu następnego
dnia nie sprawiła, że humor tatki został jakkolwiek zaburzony. Widocznie i on,
i matka, jak i cała reszta naprawdę potrzebowali oderwać się na moment od
gorączki ślubnych przygotowań.
Z
Taciturnami i Sokarisem umówiliśmy się już w środku. Choć w miniaturowej,
fiołkowej torebeczce dzierżyłam imienny bilet wraz z przepustką na lożę,
przystojny, ciemnoskóry mężczyzna w czerwonej szacie nawet się o niego nie
zająknął. Na widok ojca skinął lekko głową i dłonią w białej rękawiczce wskazał
na wąskie, wyłożone purpurowym dywanem schodki.
Przybyliśmy
jak zwykle przed czasem. Balkonik, w którym mieściło się osiem obitych w ciemny
perkal foteli, był pusty. Jak trzy czwarte widowni zarówno w lożach, jak i niżej
na auli. Choć zwykłe miejsca wypełniały drewniane krzesła, sam namiot cyrkowy
wyglądał naprawdę imponująco. Z zewnątrz - widoczny wyłącznie dla
czarodziejskiej społeczności, został rozłożony na skraju lasu; purpura i złoto
prezentowały się wspaniale na tle soczystej zieleni. Wstążki tańczyły na
wietrze, bijąc po oczach blaskiem słonecznych promieni, które nieśmiało
wyglądały zza kłębiących się resztek burzowych chmur - jedynej nadziei Ivy na
ładną pogodę. Do namiotu prowadził dywan na tyle sztywny, by obcasy dam nie
zatapiały się razem z nim we wciąż miękkiej, wilgotnej ziemi, a wszystko
ustawiono tak, żeby klatki z magicznymi stworzeniami i garderoby cyrkowców nie
zaburzały tego imponującego obrazka. Widoczny był tylko namiot - jak wielki,
purpurowy, rozdęty bąk.
Dopiero
gdy do pokazu został ledwo kwadrans, aula jak na komendę zaczęła się zapełniać.
Ci, którzy nie posiadali przepustek na lożę honorową, łypali z niechęcią na
wystrojone czarownice i puszących się czarodziejów wchodzących poza kolejką,
odbierających uprzejme dygnięcia i skinienia głową. Wśród nich pojawił się
łysiejący pan Taciturn, jego olśniewająca żona, dwa razy bardziej promieniejące
córki i Sokaris - dumny jak paw. Oczy mu błyszczały, kiedy prowadził narzeczoną
i przyjął od niej tiarę, gdy Ivy siadała.
— Rodzina,
można powiedzieć, w komplecie! — zagrzmiał jowialnie Hortus, wstając,
by uścisnąć Taciturnowi rękę.
— Henryku — odparł
lekko zdyszany. Przy moim ojcu — tłustym i krzepkim — wyglądał
na jeszcze chudszego i jeszcze bardziej pochylonego. W ukośnym, ostrym świetle
wiszącej tuż nad nami lampy jego zmarszczki uwypukliły się jeszcze bardziej i
gdyby nie prawie całkowity brak włosów i brody, mógłby śmiało uchodzić za
Merlina. — A wy jak zwykle przed czasem…
— Naturalnie,
naturalnie…
Ostatnie
pięć minut minęło im na luźnej rozmowie o niczym. Panie natychmiast pochyliły
ku sobie głowy, komentując natężenie wiatru i wymieniając się nadziejami na
sobotnie słońce, jakby takie zaklinanie pogody miało nam ją zapewnić. Ja tylko
szepnęłam ciche, niemożliwe do usłyszenia cześć w kierunku Gaby;
siedziałyśmy po dwóch przeciwnych stronach loży, zbyt daleko, aby zamienić ze
sobą choć kilka słów.
Nim
pogasły wszystkie światła, na balkoniku pojawił się znikąd skrzat domowy z
olbrzymią tacą na głowie; miał na sobie poszewkę na poduszkę w kolorach
cyrkowego namiotu i wyglądał na bardzo zabieganego, jakby przed rozpoczęciem
występów musiał obsłużyć całą widownię. Automatycznie sięgnęłam po pierwszy z
brzegu napój — mrożoną herbatę z listkiem mięty. Taciturn zaczął
przebierać w szklankach, nie przerywając rozmowy z moim ojcem; obaj dyskutowali
tak, jakby przygotowywali wielki domek dla lalek, a nie pomagali młodym w
przeprowadzce.
— W
New Lanark jest dość wilgotno, zwłaszcza w okolicy rzeki, ale spokojna głowa — bajdurzył
starzec, sięgnąwszy nareszcie po kawę z lodami — w każdej sypialni
jest kominek, a mój dziadek wpadł na pomysł, żeby natrzeć zewnętrzne ściany
papką z raptuśnika, podobno ma jakieś działanie rozgrzewające i grzybobójcze…
Nie wiem, drogi panie, ale od wieków w Fount Cottage nikt nie widział grzyba
ani pleśni…
Pociemniało,
gdzieś zza kulis rozbrzmiał donośny dźwięk trąb, a widownia umilkła. Na arenę
wkroczył dziarski czarodziej w purpurze i długiej, czarnej brodzie, w której
przy każdym ruchu coś połyskiwało.
Dopiero
wtedy do mnie dotarło, że Sokaris naprawdę miał się ożenić. Za kilka dni będzie
miał żonę i swój własny dom, do którego się wyprowadzi, a za dziewięć miesięcy
najprawdopodobniej ich dwójka zamieni się w trójkę. Jeszcze tylko dwie doby i
mój brat naprawdę miał zniknąć. Osiąść w szkockim miasteczku wiele mil
od Londynu, gdzieś w środku gęstego, mrocznego parku, w wilgotnym dworzyszczu
nad rzeką. Mieć dziecko. Być odpowiedzialnym na własną rodzinę.
Wyobraziłam sobie, jak w wyłącznym towarzystwie matki i ojca spożywaliśmy w
milczeniu kolację, Sokaris nie plotkował z ojcem o szlabanach Selwyna ani o
wynikach domowej drużyny quidditcha… Nie będzie już złośliwych docinków o
Pijanym Jednorożcu ani moim staropanieństwie… I choć od lat pragnęłam tego
najbardziej na świecie, nagle posmutniałam. Żelazna dłoń ścisnęła za gardło
tak, że w oczach stanęły mi łzy. Głos starego konferansjera docierał do mnie
stłumiony jak z sąsiedniego pokoju, kiedy wcisnęłam nos w szklankę. Przelotnie
zerknęłam na brata - nonszalancko rozpartego na swoim fotelu, z jedną ręką
rozłożoną wzdłuż oparcia, tak, by palce dyskretnie dotykały odsłoniętego
ramienia Ivy, drugą złożoną na podłokietniku. Jego oczy się śmiały, gdy
obserwował sędziwego goblina, który prowadził na sznurku małe, rude smoczątko.
Dokładnie te same oczy, w których tak często widywałam szyderstwo i pogardę,
teraz biły zwyczajną, prostą radością. Pomyślałam o Rosierze - jedynaku -
któremu przez cały okres szkoły zazdrościłam, a w tym momencie pierwszy raz
poczułam w sercu igiełkę współczucia. Obecność brata była dla mnie czymś tak
naturalnym, jak to, że co rano budziłam się z obiema nogami, a kiedy patrzyłam
w lustro, na twarzy niezmiennie widniało dwoje oczu.
Gdzieś
z tyłu głowy odezwał się cichy szept sprzeciwu.
Pomimo
tych wszystkich melancholii i niespodziewanej fali uczuć do Sokarisa spędziłam
w cyrku całkiem przyjemne dwie godziny, choć za nic na świecie nie przyznałabym
tego na głos. Nie przepadałam za niby-śmiesznymi harcami przebierańców, ale z
zachwytem obserwowałam sztuczki sędziwego, łysego bagnowyja i całą rzeszę
innych tresowanych magicznych stworzeń, a czarodziejskie popisy młodych,
wygimnastykowanych Słowianek do samego końca zapierały mi dech w piersiach.
Wszystkie trzy - przepiękne i bladolice, z grubymi warkoczami barwy słomy -
biegały po całej arenie w kusych, mocno przylegających do ciała kostiumach
wyszywanych cekinami, w których ostre, sceniczne światła odbijały się, tworząc
tęczowe feerie. Po kilku minutach od tych wszystkich kolorów zaczynało mienić
się w oczach, ale i tak wpatrywałam się w nie jak urzeczona. Przypuszczałam, że
życie takich podróżnych gimnastyczek nie mogło być lekkie, ale w tamtym
momencie, kiedy fruwały między sobą tak zgrabne i uśmiechnięte, zapragnęłam
uszczknąć dla siebie choć funt tej słodkiej beztroski. Nawet się nie
zorientowałam, kiedy konferansjer po raz ostatni wyłonił się zza kulis, aby
podziękować wszystkim za udział w występach i pokrętnie zachęcić do zatrzymania
się w sklepie z pamiątkami przy wyjściu z namiotu.
— Wspaniały
pokaz, wspaniały — mruczał pan Taciturn, kiedy ostrożnie stąpaliśmy w
dół przez wąską klatkę schodową.
— Sokaris
sam sprawił bilety na lożę honorową — dodał z dumą Hortus, poklepując
syna po ramieniu.
— Każdemu
przyda się trochę rozrywki po tych kilku ciężkich tygodniach - przyznał brat
głosem tak oleistym, że można się było na tym poślizgnąć. — Zwłaszcza
ty, moja droga siostro, przyznaj, że nareszcie porządnie odetchnęłaś od tej
chamówy i prostactwa.
Nie
widziałam jego twarzy, ale z łatwością mogłam sobie wyobrazić głupkowaty,
prowokacyjny uśmieszek i nos wycelowany w sufit. Ciepłe uczucia, które
zakiełkowały na górze w loży, momentalnie wystygły.
— Mimo
wszystko pozostanę przy swoich ulubionych rozrywkach, ale dziękuję — odparłam.
Naprawdę się cieszyłam, że tak dobrze opanowałam oklumencję, a Sokaris nie
wiedział o istnieniu metod czytania w myślach.
Wychodząc
z namiotu na świeże powietrze, wciąż miałam przed oczami tamtego łysego,
pociesznego bagnowyja.
*
W
sobotę zerwałam się punkt szósta, ale po dźwiękach dobiegających z dołu
odgadłam, że reszta domowników już od dawna była na nogach. Zwlekłam się z
łóżka i w szlafroku pomaszerowałam do jadalni, gdzie na stole czekało
śniadanie, ale nikt go nie jadł. Poczułam się dziwnie, sięgając po owsiankę i
samodzielnie nalewając sobie herbaty; zawsze pierwsze filiżanki - już
napełnione - roznosiła Banialuka, a teraz krzątała się gdzieś w głębi dworu.
Wydało mi się nie na miejscu samotne spożywanie posiłku przy tym stole, ale
wychodziło na to, że nie tylko ja popełniłam to małe faux pas: trzy miejsca
zajmowane kolejno przez rodziców i Sokarisa nie wyglądały na nietknięte. Na
talerzach widniały okruszki i ślady niedojedzonego jajka, a na dnach kubków
zostały resztki kawy. Z jednego wciąż lekko parowało.
Choć
zakładałam, że ten dzień — poza leciutkim stresem spowodowanym
wystąpieniem w stroju druhny — będzie dla mnie wyzbyty ze wszelkich
emocji, odgłosy nerwowej krzątaniny sprawiły, że w moim żołądku zawiązał się
supeł uniemożliwiający przełknięcie czegokolwiek poza herbatą. Modliłam się nad
stygnącą owsianką tak długo, aż zegar wybił godzinę szóstą trzydzieści, a do
jadalni wbiegł Partacz z naręczem świeżo wysuszonego prania.
— Panienka
się śpieszy — wycharczał w biegu cały spocony i przemknął przez salę
prosto do kuchni, rzuciwszy w pośpiechu: — Banialuka już uszykowała
szatę! Panienka się śpieszy!
Choć
nie uśmiechało mi się gnieść się w wyjściowej szacie od bladego świtu, z
zapałem poderwałam się od stołu i wróciłam z powrotem do sypialni, gdzie na
porządnie zaścielonym łóżku leżała rozłożona suknia. Po wszystkich poprawkach
okazała się iście paradna. Szaty druhen, które do tej pory widywałam, były
przeważnie nazbyt strojne i kolorowe, tak, aby zapewne z łatwością można było
wyłowić je z tłumu, ale jednocześnie nie przyćmiły kreacji panny młodej.
— Panienka
idzie do wanny, kąpiel gotowa.
Aż
podskoczyłam, kiedy Banialuka — cała spięta i z podkrążonymi oczami — wyłoniła
się z łazienki. Automatycznie zeszłam jej z drogi i mocno chwyciłam się za
fałdy szlafroka tuż pod gardłem. Podziękowałam za pomoc i jak najszybciej
zamknęłam się w środku na klucz, ale tamta nawet się nie obejrzała, energicznie
zamykając okno i zasuwając firanki. Ciepła woda zmieszana z pianą i kwiatowymi
wonnościami przyjemnie otuliła moje spięte mięśnie na plecach; już samo
przebywanie w towarzystwie zabieganych skrzatów domowych sprawiło, że zrobiłam
się dziwnie podenerwowana. Banialuka przeważnie była spokojna i nie stroniła od
pogawędek, kiedy pomagała mi się zmierzyć z przygotowaniami do tych wszystkich
wielkich wyjść, ale dziś nie miała humoru ani do rozmowy, ani tym bardziej do
żartów. W milczeniu wiązała tasiemki na plecach miodowej sukni i złotej
koronki, tymczasem ja usiłowałam rozwinąć jedwabne, cieliste rajstopy. Z
niewiadomych powodów palce zaczęły mi się trząść. Choć miałyśmy pod ręką
różdżkę i masę zaklęć, fryzowanie, malowanie, poprawianie i podpinanie trwało
dobre czterdzieści minut. Dobiegała ósma i dopiero wtedy stanęłam przed lustrem
gotowa i naprawdę zestresowana. Przyjrzałam się sobie niezbyt dokładnie, by nie
wyjść na próżną, ale — pomimo spiętej twarzy i zaciśniętych ust — spodobało
mi się to, co w nim ujrzałam. Delikatny gorset przetykany złotą nicią i
drobniutkimi perełkami połyskiwał w łagodnych promieniach słonecznego poranka;
modlitwy Ivy i naszych matek zostały wysłuchane — zapowiadała się
ciepła sobota, przyjemnie rześka po kilku dniach intensywnej ulewy. Wyglądało
na to, że bolerko podszyte miedzianym sobolem mogłam zostawić w domu. Stopy
wcisnęłam w wygodne, skórzane pantofelki, ale nie było ich widać spod długiej
do ziemi, rozkloszowanej spódnicy. Dekolt lśnił subtelnie jakimś tęczowym
pyłkiem, którym Banialuka sypnęła nieskąpo również na włosy i całą szatę.
Brązowe loki nabłyszczone pastą opadały miękko na ramiona — koniecznie
zakryte zwiewnymi rękawkami z tiulu. Wyobraziłam sobie, jak prezentowałabym się
w tej kreacji, gdyby ojciec nie kazał zetrzeć ze mnie opalenizny, ale nawet
blada — z zamaskowanymi makijażem cieniami pod oczami i zaróżowionymi
policzkami — wyglądałam całkiem ładnie.
Moment
dyskretnego podziwiania przerwało pojawienie się Sokarisa. W porozpinanej
koszuli, ze spinkami w dłoni i Świstkiem ciągnącym się za nim jak ogon zajrzał
do środka i rzucił w przelocie:
— Za
piętnaście minut teleportujemy się do Taciturnów.
I
zniknął, zanim zdążyłam do niego syknąć, by następnym razem zapukał. A zaraz
potem przypomniałam sobie, że nie będzie następnego razu. Jeszcze bardziej
zdenerwowana, chwiejąc się na niskich obcasikach zapadających się w puchate
dywany, przecięłam najpierw sypialnię, potem bawialnię, długi korytarz ze
zbrojami i zbiegłam do sali wejściowej; zniecierpliwiony ojciec już kroczył
przez środek holu tam i z powrotem. W dłoni dzierżył złoty zegarek na łańcuszku
i zerkał nań raz po raz, co chwilę zerkając na szczyt schodów.
— Jak
zwykle się spóźnimy! — zagrzmiał, stukając palcem w maleńką tarczę. — Gdzie
twój brat? Wstyd, żeby pan młody nie dotarł na własny ślub! — Otworzyłam
usta, aby odpowiedzieć, ale ojciec łypnął groźnie gdzieś ponad moje ramię i
huknął: — Kwadrans po ósmej, odwidziało ci się czy myślisz, że
wszyscy będą na ciebie łaskawie czekać?
Sokaris
zszedł powoli na dół, beztrosko sunąc dłonią po barierce. Świstek pomógł mu się
doprowadzić do ładu, bo czarna, prosta szata leżała na nim doskonale, a włosy
wystające spod tiary prezentowały się jak z okładki Czarownicy.
— Raczej
tak, trudno doprowadzić ślubną ceremonię do końca, kiedy nie ma pana młodego — odparł
z figlarnym uśmieszkiem, który wyjątkowo nie spodobał się ojcu, ale jedyne, co
zrobił, to zapłonął na twarzy, bo u szczytu schodów pojawiła się Earth i
wszyscy na moment zamarliśmy. Sokaris odzyskał głos jako pierwszy, podbiegł do
niej i pochylił się, by musnąć ustami dłoń obleczoną w półprzezroczystą rękawiczkę: — Mamo,
wyglądasz… olśniewająco.
Podziękowała
mu łagodnym uśmiechem.
— Bez
pośpiechu, kochanie, mamy jeszcze dobre piętnaście minut — powiedziała
cicho, sama dla zasady zerknąwszy na wielki zegar wiszący zaraz nad drzwiami. — Zbyt
wczesne wizyty też nie są w dobrym tonie.
Ojciec
mruknął tylko coś pod nosem, widocznie rozkojarzony jej widokiem. Matka
absolutnie zawsze wyglądała pięknie, ale byłam pewna, że tego dnia przyćmi
wszystkie kobiety razem wzięte, łącznie z panną młodą. Zrezygnowała z turbanu,
długie, ciemne włosy upięła w prosty, luźny kok, łabędzią szyję przyozdabiał
jedynie drobny, biały klejnot na cieniutkim łańcuszku, a szata wykonana z
dziwnego, przypominającego wodę materiału połyskiwała tysiącem drobnych
paciorków. Niepozorna, ale tak efektowna, że na moment zabrakło mi słów.
Prosta, luźna forma szaty powodowała, że matka sprawiała wrażenie jeszcze
wyższej i szczuplejszej, a na jasnej, srebrzystej tkaninie dekolt i długie ręce
wyglądały na jeszcze ciemniejsze. Na ten widok poczułam nie tylko zachwyt, ale
i jakąś podłą satysfakcję — tamta kobieta oficjalnie była
wyłącznie podnóżkiem. Matka nie miała żadnej konkurencji.
Bez
względu na wszystko teleportowaliśmy się jak zwykle zbyt wcześnie, ale na
miejscu i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. W dworze Taciturnów wrzało jak w
ulu. Mama Ivy miała bardzo liczne rodzeństwo. Poza sześcioma siostrami pani
Mafalda mogła pochwalić się nie tylko trzema braćmi, ale i okrągłym tuzinem
kuzynek i kuzynów, od których dzieci i małżonków roiło się nie tylko w salonie,
ale i w holu, ogrodzie, jadalni i w reszcie domu. Mężczyźni tradycyjnie
trzymali się razem. Wąsy poruszały się miarowo nad przeżuwanymi przekąskami, od
których uginały się długie, wyeksponowane stoły, trzęsły się podwójne
podbródki, a cały parter aż huczał od odgłosów chrupania, przełykania, dogadywania
i dosadnych śmiechów. Kiedy pojawiliśmy się w progu wejściowych drzwi, przez
mały tłumek przeszedł cichy pomruk i każdy czarodziej ruszył, aby uścisnąć
Sokarisowi dłoń albo dotknąć jego ramienia.
— Łaskawe
panie zechcą pójść za Gryźlikiem.
Nagle
nie wiadomo skąd u naszych stóp pojawił się bardzo mały i bardzo wystraszony
skrzat domowy. Ubrany - jak większość skrzatów — w udrapowaną jak
togę poszewkę na poduszkę, z pustą tacą na głowie, zaprowadził nas do mniejszej
bawialni, w której odbywały się przymiarki ślubnej szaty Ivy i cała reszta
podwieczorków u Taciturnów. Gryźlik zniknął tak szybko, jak się pojawił, przez
co nie zdążyłam dłużej mu się przyjrzeć, ale był to najmłodszy domowy skrzat,
jakiego kiedykolwiek widziałam. Uzmysłowiłam sobie, że choć od zawsze
przewijały się przez moje życie, nigdy nie spotkałam takiego, który nie
wyglądałby na sędziwego lub przynajmniej dorosłego. Czy takie bywały w ogóle
zatrudniane? Czy istniała jakaś placówka, w której się wychowywały?
Ale
rozważania nad dziecięcymi skrzatami domowymi przerwał niesamowity zgiełk,
który zastałyśmy po zajrzeniu do saloniku. W środku aż się kotłowało i — pomimo
rześkiego poranka za otwartymi oknami - panowała potworna duchota. Komnata była
tłoczna od czarownic. Mało która zdecydowała się ubrać w szatę wyjściową,
większość ciotek paradowała w brzoskwiniowych i pudroworóżowych satynowych
szlafrokach do ziemi, obwieszone biżuterią, kompletnie umalowane i uczesane.
Każda z jeszcze większą niż na przymiarkach intensywnością starała się pomóc Ivy,
podać kolczyki czy chusteczkę, więc jak zwykle postanowiłam trzymać się na
uboczu. Z mrożonym sokiem dyniowym oparłam się o kredens i obserwowałam,
starając się wyłowić z tłumu choć koniuszek palca panny młodej.
— Jeszcze
dzisiaj i nareszcie koniec tej szopki.
To
Gaby pojawiła się przy mnie w tym samym szalonym tempie, co ich najmłodszy
domowy skrzat. I ona miała już na sobie szatę druhny, pod pachą ściskała
wymiętą tiarę i nie podzielała z ciotkami ani odrobiny entuzjazmu.
— Twoja
siostra wychodzi za mąż. To całkiem emocjonujące — mruknęłam, ale
widząc jej znudzoną minę, dodałam: — Mimo wszystko.
— Nie
zapominaj, że ja już przeżyłam kilka ślubów moich sióstr…
— Ale
to jest ostatnia — odparłam. — Od teraz wszystko się
zmieni, zostaniesz ostatnim dzieckiem w tym domu. Cała uwaga skupiona na tobie,
posiłki będziesz spożywać wyłącznie w towarzystwie rodziców…
— U
nas się wspólnie nie jada — przerwała mi lekceważącym tonem. — Matka
przeważnie ma migrenę, skrzaty zanoszą jej tacę z obiadem do pokoju, ojciec
albo ma „ważne spotkanie”, albo znika w gabinecie z tymi swoimi rewolwerami…
Dla mnie zupełnie nic się nie zmieni.
Choć
mówiła to bez większych emocji, a wyraz twarzy miała jednakowo zblazowany,
wyczułam bijący od Gaby przeszywający smutek, przytłaczającą lawinę goryczy,
gdy niewidzącym wzrokiem obserwowała ciotkę Urszulę poszturchującą jakąś
tyczkowatą, wysuszoną czarownicę w szlafroku barwy kości słoniowej.
— A
Ivy? — zapytałam. — Macie taką piękną, siostrzaną relację…
Nie uwierzę, że nie będziesz za nią tęsknić. Wyjeżdża do Szkocji! Prawda, to
nie koniec świata, ale utracicie większość swoich rytuałów, wszystko to, na co
składała się wasza codzienność… Dziwnie się czuję, że Sokaris odejdzie, będzie
miał teraz własne życie, własną rodzinę… będzie mi go brakować, choć nawet za
sobą nie przepadamy.
Musiałam
wypić łyk soku, bo łzy mimowolnie ścisnęły mnie w gardle, ale twarz Gaby nawet
nie drgnęła.
— To
tylko pozory — odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Nie
zrozumiesz tego, bo nie masz siostry. Z braćmi jest inaczej. Brat zawsze będzie
czuł, że musi cię chronić przed światem, nawet jeśli sami chcielibyście się
pozabijać, a z siostrą… bez względu na to, jak bardzo się kochacie… z siostrą
zawsze będziesz rywalizować.
Atmosfera
zrobiła się ciężka, absurdalna na tle tej całej radosnej krzątaniny, muzyczki
płynącej ze starego gramofonu i kobiecych śmiechów; Gaby chyba też to wyczuła,
bo nagle się rozpogodziła i dodała nienaturalnie pogodnym tonem:
— W
tym towarzystwie tylko my nie wyszłyśmy za mąż.
— My
i ona — mruknęłam i wskazałam ręką na około sześcioletnią dziewczynkę
w miniaturowej szacie druhny. Dziecko podskakiwało i co rusz próbowało się
przebić przez podekscytowane czarownice.
Przez
chwilę obie milczałyśmy, przyglądając się małej kuzynce Gaby, na którą nikt nie
zwracał uwagi. Moje myśli bezwiednie powędrowały do czasu, kiedy to ja miałam
sześć lat i chodziłam z rodzicami na przyjęcia, których nie rozumiałam. Ale ja
nie byłam tak beztroska. Siedziałam sztywno na krzesłach różnej twardości i
liczyłam świeżo ścięte kwiaty w wazonach na komodach, a wszystkie czarownice
pochylały się nade mną i chwaliły, jaką to Hortusowie mieli grzeczną
córeczkę.
Tymczasem
Gaby poruszyła się nerwowo, jakby od dłuższego czasu coś ją gryzło i nie mogła
tego dłużej w sobie utrzymać. Nie odwracając wzroku od Ivy, odezwała się głosem
napiętym ze strachu:
— Wczoraj
miałam „rozmowę” z ojcem — w powietrzu wykonała palcami gest
imitujący cudzysłów — na temat mojej przyszłości i innych głupot. Że
jest już prawie na finiszu, że najważniejszy cel jego życia prawie został
osiągnięty, a jutro kolejny sukces… bla, bla bla. Generalnie clou jego
przemówienia było takie, że od dzisiaj zaczyna mi szukać męża. Nie żebym była
zaskoczona… Teodora, Elżbieta, Charlotte, Madeleine… teraz Ivy… Wszystkie były
zaręczone, zanim skończyły Hogwart. A ja mam być wisienką na torcie jego prawie
wszystkich udanych mariaży.
Przez
dłuższą chwilę gryzłam się ze sobą, co odpowiedzieć, by poczuła się lepiej.
Doskonale wiedziałam, że Gaby była ostatnią osobą, która w tym temacie miała
cokolwiek do powiedzenia. Może poza tak na uroczystych zrękowinach.
Pamiętałam łzy szczęścia w oczach Ivy, kiedy w zeszłym roku Sokaris wsuwał jej
na palec jeden z rodowych pierścieni z brylantem. I swoje łzy rozpaczy, kiedy
poznałam nazwisko wybranka mojego ojca.
— Może
nie będzie tak źle — bąknęłam w końcu, sama nie wierząc w to, co
mówiłam. — Może to nie będzie miłość od pierwszego wejrzenia, ale
chociaż… przyjaźń? Nie każdy mężczyzna jest okrutnikiem, a czasy się zmieniają.
No i ewentualnie możesz uciec na dzień przed ślubem… to zawsze jakaś
alternatywa.
Obie
zachichotałyśmy, ale jakoś tak smutno, bez przekonania.
— To,
czy będę w stanie zaprzyjaźnić się ze swoim przyszłym mężem, raczej nie
zaprząta głowy mojego tatula — odparła. — Do tej pory tylko
Ivy wydaje się zadowolona z kandydata. Wydaje mi się, że wczorajsza rozmowa
była… ja wiem…? Czymś na kształt… oficjalnego komunikatu, a tak naprawdę ojciec
już ma kogoś na oku. I tylko czeka, żeby obwieścić to zaraz po ślubie.
— Może
wcześniej zejdzie z tego świata i nie będziesz musiała się martwić. — Kiedy
zdałam sobie sprawę z myśli, którą naprawdę zwerbalizowałam, natychmiast
zamilkłam i spojrzałam na Gaby, struchlała z przerażenia. — Boże…
przepraszam, nie wierzę, że powiedziałam to na głos.
To zabrzmiało
jeszcze gorzej. Przycisnęłam płonące czoło do szklanki po soku, choć miałam
ochotę zdzielić się nią po głowie. Ale po długiej, naprawdę długiej chwili
ciszy dobiegł mnie stłumiony śmiech Taciturn — dzisiaj pierwszy
naprawdę szczery śmiech.
— Etam,
nie przejmuj się — mruknęła i poczułam na ramieniu delikatne
szturchnięcie. — Ja też czasami o tym myślę. Zdaje ci się, że przez
cały ostatni rok nie zastanawiałam się, kiedy to w końcu nastąpi? Gdyby nie
Ivy, już dawno by mnie komuś wcisnął… Twój ojciec się zapędził, wymyślił sobie
dwa wielkie weseliska w jednym sezonie i dlatego mu nie wyszło, ale on nie ma
doświadczenia. Patrzyłam na to wszystko i zastanawiałam się, co i kiedy się
spierdoli… No i się spierdoliło, ale mój tatulo na to nie pozwoli. On już to
sobie dawno wszystko przemyślał… w końcu ma doświadczenie w hurtowym wydawaniu
córek za mąż. W tym swoim gabinecie ma chyba taką listę i odhacza sobie kolejne
córki. Została ostatnia.
Przypomniałam
sobie poczciwego, wyliniałego staruszka siedzącego w cyrkowej loży. Uprzejmie
śmiejącego się z anegdotek Hortusa, z bystrym spojrzeniem, żylastego i
pochylonego przez czas. Wyglądał chuderlawo, prawie niepozornie, ale właśnie
ten inteligentny błysk w przybladłych oczach był potwierdzeniem tego, co kryło
się pod kruchą powłoką. W holu razem z Sokarisem gawędził Filip — syn
Taciturna, którego ten zrobił gosposi, a kiedy ta umarła, dał pod opiekę żonie,
a córkom nakazał nazywać go ukochanym bratem. Teodora, Elżbieta,
Charlotte — wszystkie trzy energicznie krzątały się po bawialni.
Madeleine nie mogła. Od pięciu lat leżała w grobie po „wypadku”, jaki miała na
miotle, ale tajemnicą poliszynela było, że powiesiła się w szopie ogrodnika.
Wytrzymała rok w zaaranżowanym małżeństwie i mówiono, że to ona miała
najsłabszą psychikę. Że zwariowała, że była niewdzięczna, bo Lestrange’owie to
naprawdę zacna rodzina. A dzień po pogrzebie już nikt o niej nie
pamiętał.
Pomyślałam
o swojej ucieczce z własnego ślubu. O tym, gdzie pracowałam. O wypadzie nad
morze i o tych wszystkich pasywno-agresywnych odpowiedziach, jakie padały z
moich ust, byle tylko poczuć satysfakcję na widok purpurowej twarzy Hortusa.
I
znów o Madeleine — samotnej, nieszczęśliwej, zapomnianej.
Mój
ojciec mimo wszystko naprawdę nie był taki zły. Naprawdę.
Nasza
rodzina nigdy nie była duża, toteż śluby, na których gościłam, przeważnie
raczej mnie nie dotyczyły. Ostatnio częściej niż zazwyczaj — zapewne
pod wpływem przebywanie w towarzystwie skomplikowanej aglomeracji Taciturnów — zastanawiałam
się, jak wyglądały święta spędzane w gronie bliskich i dalekich krewnych, jak
to dzieciaki wyrywały sobie prezenty i ganiały z łańcuchami dookoła choinki jak
na tych wszystkich kolorowych kartkach gwiazdkowych. Wątpiłam, by w tym
eleganckim, zimnym dworze młodzież mogła pozwolić sobie na podobną beztroskę.
Takie święta istniały tylko w domach, którymi nie rządziły konwenanse. Kiedy
nareszcie tłumnie opuściłyśmy salę przygotowań i kobiety zmieszały się z
mężczyznami, gwar wstrząsnął pokojami z jeszcze większą intensywnością. A może
tylko odniosłam takie wrażenie? Wszak w sferze nikt nie mógł sobie pozwolić na
krzyk.
Do
świątyni przenieśliśmy się za pomocą specjalnie dostarczonych na tę okazję
świstoklików. Choć teren kościoła na czas ślubu został zabezpieczony tak, aby żadne
mugolskie oko nie zapuściło się na tę uroczystość, lecieliśmy szóstkami — mężczyźni
osobno, kobiety osobno. Wszyscy ruszyli w milczeniu prosto do ławek — w
ich ustawieniu nie było przypadku. Każde miejsce zostało dokładnie omówione,
wybrane i oznaczone. Także i moje — na stojąco, tuż przy ołtarzu. Na
oczach całego kościoła. Dopiero gdy na schodach nieco się rozluźniło, razem z
Gaby udało nam się w końcu dopchać do panny młodej. Jej widok — nieco
bladej i wystraszonej — zapierał dech w piersiach. Ivy nie potrzebowała
ciężkich brokatów ani brukselskich koronek, aby pięknie wyglądać. Jej urodzie
wystarczył błysk na policzkach i delikatny diadem na schludnie upiętych
włosach, by przyćmić wszystkie panny młode, jakie widziałam. Szata z krótkimi
rękawkami przysłaniającymi ramiona barwy kości słoniowej miała gorset — podobnie
jak nasze — udekorowany drobniutkimi perełkami, plecy odkryte. Ivy na
czas uroczystości pozbyła się kolczyka, ale w głębi serca uważałam, że nie
diamenty, nie perły ani kwiaty pomarańczy w małym bukieciku, a właśnie on
nadałby tej kreacji prawdziwego charakteru.
— Wyglądasz
dobrze, stara — szeptała do siostry Gaby, mimo że sama nerwowo
przestępowała z nogi na nogę. — Chyba nie myślisz, żeby nawiać,
co?
Obie
zaśmiałyśmy się do siebie, a na zmrożonych ustach narzeczonej pojawił się blady
uśmiech.
— Nawet
mi do głowy nie przyszło — bąknęła, zaglądając przez szparę w
drzwiach do kościoła; wszyscy zajęli już swoje miejsca i zaczęli dyskretnie
rozglądać się po świątyni, lustrować garderobę sąsiadów i oceniać, kto gdzie
siedział. — Po prostu nie mogę uwierzyć, że to już ten dzień…!
W
oczach obu sióstr błysnęły łzy, a ja poczułam się jak ktoś nieproszony, jak
ktoś, kto zakłócał ten intymny, rodzinny moment. Odwróciłam wzrok na małą
Adele, która kręciła się niespokojnie i podrygiwała, pozwalając wznosić się i
opadać gęstej, miodowej spódniczce. Początkowo dziewczynka miała iść na
przedzie i sypać z koszyczka płatki kwiatów, ale ostatnie zdanie miała w tym
wszystkim pani Mafalda, która określiła ten pomysł mianem tandety dobrej dla
wiejskiej żeniaczki.
Nagle
jak spod ziemi wyrósł pan Taciturn. Odziany — jak większość mężczyzn — w
wysokiej klasy czerń i z nową, spiczastą tiarę w dłoni, dopadł energicznie do
starszej córki, aby zaoferować jej ramię. Przy świeżej i jasnej Ivy wyglądał
jeszcze starzej, ale gdy zagrzmiały organy, a kościelne wrota rozwarły się z
jękiem, ruszył w stronę ołtarza z werwą godną młodzieńca.
Choć
absolutnie wszystkie spojrzenia momentalnie skierowały się w stronę panny
młodej, czułam się bardzo niekomfortowo, krocząc za nią samym środkiem
kościoła. Kątem oka dostrzegłam ryżą czuprynę Nicolasa górującą wysoko ponad
łysiejącymi głowami i różnokolorowymi, pastelowymi kapeluszami. Mimo chłodu
zrobiło mi się nienaturalnie gorąco. Kiedy przypomniałam sobie, że pół roku
temu o mały włos to ja zatrzymywałabym się przed tym samym starym, brzuchatym
arcybiskupem, poczułam nagłą chęć ucieczki, jakby Rowdy miał w każdej chwili
wyskoczyć z ławki i przymusić mnie do małżeństwa.
Dopiero
gdy organy ucichły i ksiądz zaczął przemawiać, zauważyłam przy ołtarzu
Sokarisa. Również nieco zestresowany starał się dodać otuchy przyszłej małżonce
nerwowym uśmiechem. Patrząc na nich, poczułam w sercu przyjemne, ale bolesne
uczucie wzruszenia i dopiero wtedy to do mnie dotarło. Właśnie tak wyglądało
małżeństwo zawierane z miłości. Bez względu na to, że było aranżowane i jak
potoczy się ich historia w dalekiej przyszłości, w tym jednym momencie łączyła
ich przede wszystkim miłość.
— Ja,
Sokaris Henryk, biorę ciebie, Ivy Mary, za żonę i ślubuję ci… — mówił,
a głos mu drżał, ale nie z niechęci. Z radości, która wypełniała mu serce tak,
że jeszcze trochę i wzleciałby pod samo sklepienie.
— Sokarisie
Henryku, przyjmij tę oto obrączkę jako znak mojej miłości i wierności, w Imię
Ojca i Syna i Ducha Świętego… — W jej oczach błyszczały łzy, ale nie
były to łzy smutku. Łzy nieopisanego szczęścia, że to już dziś, że doczekała
się i czeka ją tylko samo dobre, bo mają siebie nawzajem. — I tak mi
dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.
I
nawet mnie zachciało się płakać.
Liturgia
okazała się tak samo nudna, jak każda liturgia, w której brałam udział, a
kazanie arcybiskupa Gaudentego przydługie, dlatego kiedy znów rozbrzmiały
organy zwiastujące koniec mszy, wzruszenie prysło jak bańka mydlana. Nogi
bolały mnie od stania i mocno zmarzłam w chłodnych, nieco wilgotnych murach
kościoła. Marzyłam, aby się przeciągnąć i wrzucić coś do żołądka, który po
lichym śniadaniu zaczął głośno domagać się przekąski. Ale zanim świstokliki
zabrały nas z powrotem, na schodach świątyni zrobiło się małe zamieszanie.
Fotograf wynajęty na tę uroczystość — niski, żylasty czarodziej w
średnim wieku — pokrzykiwał na zebranych i wymachiwał rękami, ale co
rusz coś mu nie odpowiadało i zanim olbrzymi, klockowaty aparat na czterech
nogach zrobił z hukiem pierwsze zdjęcie, musiało minąć dobre dziesięć minut. A
goście nie wyglądali na zachwyconych tym niegrzecznym przestawianiem.
— Łysy
jegomość z czarną brodą… tak, tak, pan… zamieni się miejscami z panią w
różowym… damulko, tak, ty z drugiego rzędu… zdejmie, z łaski swojej, to dziwne coś
z głowy, zasłania pana za tobą… Dzieci do przodu, dzieci do przodu! Pani
postawi małą, nogi ma, do zdjęcia chwilę postoi… Druhny ustawiają się po
stronie panny młodej… Hej, blondyna, od kiedy to panna młoda wygląda jak pan
młody? Ksiądz trochę bardziej na środek… Uwaga, uwaga, ROBIĘ ZDJĘCIE. Raz,
dwa…
Potężny
trzask poniósł się echem po dużym, pustym placu; wiele osób, w tym ja,
wzdrygnęło się gwałtownie, niektórzy podskoczyli. Jakieś niemowlę w dalszych
rzędach zaczęło płakać. Byłam pewna, że mrugnęłam, ale to nie będzie miało
znaczenia, kiedy fotograf włoży zdjęcie do specjalnego eliksiru, tak, aby stało
się ruchome. Gdy mrukowaty czarodziej rozkazał nam zejść ze schodów, żeby
sfotografować młodą parę w towarzystwie arcybiskupa Cavendisha, przypomniałam
sobie, jak to Sokaris dostał na dziesiąte urodziny miniaturową wersję podobnego
aparatu. Przez pierwszy tydzień ganiał z nim po całym domu, usiłując przyłapać
mnie na czymś wstydliwym. Po wykąpaniu kliszy w specjalnym roztworze przeżywał
dokładnie to samo rozczarowanie: miniaturowa ja wychodziła z każdej fotografii
i brat oglądał puste schody albo łazienkę. Aż pewnego dnia Sokaris postanowił
zabrać ze sobą aparat na lot nową miotłą, z której spadł. I tak skończyła się
jego przygoda z robieniem zdjęć.
Choć
ceremonia w kościele już się skończyła i świstokliki przeniosły nas grupkami z
powrotem na posesję rodziców panny młodej, nie oznaczało to początku luzu i dobrej
zabawy. A już z całą pewnością nie dla mnie. W ogrodzie już czekały
przygotowane ślubne pawilony — jeden główny, olbrzymi, usytuowany na
środku, a dookoła niego kilka mniejszych. W pełnym słońcu namioty prezentowały
się naprawdę przepięknie i przypominały raczej dworek z mnóstwem nieużytkowych
balkoników i kolumienek — jasny złotogłów połyskiwał tak, że oczy
zaczynały łzawić od dłuższego wpatrywania się, wszędzie unosił się zapach
białych róż ciągnących się wzdłuż krętych alejek. Gdy Sokaris i Ivy szli środkiem
w stronę największego budynku, z nieba zaczęły sypać na nich płatki kwiatów,
zadeptane momentalnie przez tłum gości, który ruszył za nimi.
Jeszcze
nigdy nie uczestniczyłam w ślubie, na którym moja obecność w bliskim
towarzystwie państwa młodych była obowiązkowa, dlatego konieczność spędzenia
całego popołudnia tuż przy podeście wydała mi się bardzo stresująca. Usiadłam
przy stole i szybko oceniłam moje możliwości potencjalnego zjedzenia obiadu — wynosiły
okrągłe zero. Rzuciłam tęskne spojrzenie na okrągłe stoły pod ścianami, przy
których ludzie mogli siedzieć tyłem do sali.
Ale
zanim mistrz ceremonii oznajmił pierwszy posiłek, główny pawilon wypełniła
wspaniała muzyka i głęboki, anielski sopran Walentyny Agapowy — rosyjskiej
gwiazdy, której sprowadzenie na tę uroczystość kosztowało z całą pewnością
połowę tego, co rodzice wydali na wesele. Akompaniował jej wcale nie mniej
modny zespół goblinów ściągniętych z Mediolanu i wszystko to stanowiło
doskonały podkład pod bajeczny taniec pary młodej. Ivy fruwała po parkiecie jak
nimfa i momentami nie można się było nadziwić, jakim cudem z jej pleców nie
wyrastały skrzydła. A Sokaris godnie dotrzymywał jej kroku, choć ani ja, ani on
nie mogliśmy się pochwalić wybitnym talentem w tej dziedzinie.
Z
całą pewnością po ojcu.
Ale
tego całe szczęście nikt nie mógł ocenić, ponieważ Ivy skradła uwagę absolutnie
każdych oczu obecnych w głównym pawilonie. Następnie na parkiecie pojawiły się
pierwsze pary — przygarbiony pan Taciturn z żoną, dumny jak paw
Hortus, prowadząc pod rękę wzruszoną Earth i momentalnie zaroiło się od
wirujących sukien i długich bród. Niechętnie rozejrzałam się za swoim
partnerem, a on pojawił się przy mnie tak szybko, jakby się teleportował. Z
racji braku narzeczonego — podobnie jak Gaby — na weselu
pojawiłam się sama, ale to nie oznaczało, że zostałyśmy zwolnione z tańców.
Obie otrzymałyśmy partnerów, których zgodnie wybrali nasi ojcowie. O trzy lata
starsi bracia bliźniacy — Amadeusz i Horacy Prewettowie — byli
rudzi, piegowaci i piekielnie irytujący. Miałam wątpliwą przyjemność rozmawiać
z nimi dłużej w trakcie ostatnich przygotowań i niechęć, jaką pamiętałam ze
szkoły, znalazła potwierdzenie podczas kilku prób do tańców druhen. Chłopcy
nieustannie się zamieniali i porozumiewali się półsłówkami, rzucając na nasz
temat niegrzeczne aluzje. Co było podwójnie nieprzyzwoite w stosunku do Gaby,
kiedy wzięło się pod uwagę fakt, że byli synami najstarszej córki Taciturnów — Teodory.
Dlatego wyślizgnęłam się z objęć Amadeusza… lub Horacego, bo wciąż nie potrafiłam
ich rozróżnić… kiedy tylko muzyka ucichła, a mistrz ceremonii zaprosił gości na
obiad. Nie podziękowałam partnerowi za taniec. Nie miałam za co, a niby
przypadkowego klapsa w pośladek nie uznałam za komplement.
Wnętrze
pawilonu natychmiast wypełniły skrzaty domowe i zatrudnieni kelnerzy, krzątając
się tak, aby wszyscy otrzymali posiłki dokładnie w tym samym czasie. Spojrzałam
na miseczkę zupy z dyni i wspaniale udekorowany talerz z ziemniakami i
aromatycznie przyprawioną wołowiną; ślina natychmiast napłynęła mi do ust, ale
jednocześnie żołądek wykonał salto i boleśnie się zacisnął. Dookoła mnie
wszyscy zajadali ze smakiem i z widocznym trudem pilnowali dobrych manier. Mama
elegancko odciągała mały palec, unosząc łyżkę kremu do ust, ojciec raz po raz
ocierał wąsy chusteczką, a podwójny podbródek trząsł mu się od intensywnego
przeżuwania. Poczułam się nie tylko onieśmielona, ale i dziwaczna, nienormalna,
bo jako jedyna nie potrafiłam cieszyć się posiłkiem. Z trudem wcisnęłam w
siebie maleńki kęs mięsa — było kruche i rozpływało się na języku,
ale w moich ustach było bez smaku i miało fakturę kartonu. Przełknęłam ze łzami
w oczach, czując na sobie matczyny wzrok.
Im
więcej talerzy lśniło czystością, tym większy narastał szmer w głównym
pawilonie. Niektórzy podchodzili, aby porozmawiać z Ivy albo z Sokarisem,
złożyć im życzenia na „nową drogę życia”, inni zaczynali rozglądać się za czymś
mocniejszym do picia. Na oko tuzin pięcio-sześcioletnich dzieciaków w
miniaturowych sukniach i eleganckich szatach otoczyła stół ze stosami babeczek,
ciasteczek czekoladowych, lukrowych pałek i takiej masy czarodziejskich
słodyczy, jakich nie powstydziłoby się Miodowe Królestwo. Dyskretnie
zlustrowałam rodziców — matka sączyła w milczeniu owocowego drinka, a
ojciec zagadywał pana Taciturna. Wyczułam w tym swoją szansę i rozejrzałam się
po namiocie w poszukiwaniu znajomych twarzy.
Nim
wyłowiłam z tłumu Notta i Mulcibera, porwałam z tacy podetkniętej przez kelnera
jakiś zimny, bezalkoholowy napój i wypiłam jednym haustem, byle zagłuszyć
burczenie w żołądku.
— Ale
suknia. Jak na wesele z królem wróżek — mruknął Francis, a Teodor
parsknął śmiechem.
— A
tobie by nie zaszkodziło, gdybyś umył włosy chociaż na ślub mojego brata, Nott — odparłam
i Ślizgon zamilkł, zmieszany. Bąknął tylko pod nosem:
— Szybko
się ostatnio przetłuszczają… to przez ten wiatr…
— W
takim razie w naszym dormitorium jest ciągle w chuj wietrznie — dodał
Mulciber i tym razem wszyscy zaczęliśmy chichotać, nawet Nott, choć spłonił się
po czubki uszu.
Po
kilku minutach dołączył do nas Malfoy, Rosier i Macnair, przez chwilę poczułam
się, jakbym znalazła się w Hogwarcie na jednym z bardziej wytwornych bankietów
u profesora Slughorna. W szczególności, że w trakcie mszy i później podczas
pierwszego tańca pary młodej wypatrzyłam wśród gości kilku nauczycieli.
Pstrokata, pomarańczowa marynarka Mistrza Eliksirów pasująca do rudych wąsów
wyjątkowo rzucała się w oczy na tle kobiecych nienachalnych pasteli i męskiej
monotematycznej czerni lub butelkowej zieleni. Bliskość profesorów i miła
pogawędka z przyjaciółmi uzmysłowiły mi, że sierpień powoli dobiegał końca. Za
dwa tygodnie wszyscy będziemy pakować kufry, a ja wyruszę na swój ostatni w
życiu zimowy semestr. Na tę myśl poczułam bolesny uścisk pod sercem; sowa
dostarczyła list od Dumbledore’a oraz rozpiskę podręczników do siódmej klasy
prawie trzy tygodnie temu, ale wciąż nie udałam się na szkolne zakupy, choć
Pokątną miałam codziennie pod samym nosem. Raz na jakiś czas wybierałam się tam
na pocztę albo przekąsić coś w trakcie przerwy i obserwowałam, jak pierwsi
uczniowie błąkali się od sklepu do sklepu, kompletując listę. Czekałam na
odpowiedni moment, taki, który pozwoli poczuć mi się maksymalnie hogwarcko,
kiedy przecznice będą pełne znajomych twarzy, a w powietrzu zacznie unosić się
woń żółknących liści, dymu i wysuszonych traw — zapach nadchodzącej
jesieni.
Pogaduszki
i dyskretne ploteczki zostały brutalnie przerwane przez magicznie wzmocniony
głos mistrza ceremonii, który ogłosił krojenie tortu. Wszyscy momentalnie
ucichli, wyciągając szyje, bo każdy chciał zobaczyć weselne ciasto; podczas
ślubów istniała niepisana zasada cichej rywalizacji o to, kto popisze się najbardziej
ekstrawaganckim i pysznym tortem. Sama byłam ciekawa, co wymyśliły Earth i pani
Mafalda, ponieważ swój pomysł trzymały w ścisłej tajemnicy nawet przed parą
młodą, ale to, co zobaczyłam, mocno mnie rozczarowało. Olbrzymi, kilkupiętrowy
tort - śnieżnobiały, przyozdobiony jadalnymi perełkami i kwiatami pomarańczy -
co prawda był naprawdę imponujący, ale na tle ciasta buchającego
najprawdziwszym ogniem na zeszłorocznym weselu u Knotów wypadał dość blado.
Usiadłam na swoim miejscu zmotywowana, aby go spróbować, licząc, że chociaż w
smaku powali na kolana wszystkie kosztowane dotąd torty weselne. Ale to, co usłyszałam,
sprawiło, że zastygłam z widelczykiem w połowie drogi do ust.
— Wczoraj
kazałem skrzatom nasączyć kwiaty eliksirem szczęścia — szepnął Taciturn,
szturchając lekko mojego ojca, po czym obaj zarechotali. — Teraz
zabawa będzie istotnie przepyszna.
— A
baby będą zadowolone, że ich tort był najlepszy, o!
Poczułam
dreszcz grozy na grzbiecie. Natychmiast odłożyłam sztuciec. Spojrzałam na Ivy i
Sokarisa zajadających się tortem, a zaraz potem na Earth i panią Mafaldę i
przemknęło mi przez myśl, czy wiedziały o pomyśle pana Taciturna. Siedziałam
jak na szpilkach, obserwując błogie miny zebranych, kiedy na środku parkietu
pojawiły się przedziwne, puszyste stworzenia prowadzone na sznurkach przez
zamaskowanego mężczyznę. Przypominały małpy o zielonym futerku, które na
komendę czarodzieja uniosły się w powietrze jak balony wypełnione helem i
zaczęły wykonywać różne akrobacje. Sztuczki były całkiem udane, ale nie
potrafiłam się tym cieszyć, mając świadomość, do czego posunął się pan
Taciturn, aby jego wesele zostało zapamiętane jako to najbardziej udane,
posiłki najsmaczniejsze, a rozrywka najprzedniejsza.
I
mój ojciec jeszcze temu przyklasnął.
Czy
to w ogóle było legalne? Przypomniałam sobie, jak w czwartej klasie Emma
Parkinson postanowiła skosztować eliksiru na poskromienie apetytu i
niespodziewanie spuchła. U pani Jones okazało się, że była uczulona na jeden ze
składników. A co, jeśli jakieś małe dziecko za chwilę padnie na ziemię, zrobi
się fioletowe i zacznie się dusić?
Szybko
omiotłam wzrokiem główny pawilon, zatrzymując wzrok na najmłodszych; niektórym
matki wciskały im do ust na widelczykach maleńkie kawałki ciasta, inne wyjadały
musujące perełki i cukrowe kwiatuszki.
Słońce
powoli zbliżało się ku horyzontowi, kiedy większość gości — rozluźniona
i wesoła — zajęła parkiet i pobliskie mniejsze namiociki, w których
czekały atrakcje dla małych chłopców i dziewczynek, fotograf robił zdjęcia
chętnym parom, treserzy pozwalali przyjrzeć się bliżej egzotycznym, magicznym
stworzeniom, ale to część barowa cieszyła się największym zainteresowaniem, w
szczególności wśród panów.
Ostrożnie,
ominąwszy szerokim łukiem zakątek słodyczy, przy którym chyba mignął mi ohydny,
różowy kapelusz pani Rowdy, ruszyłam w głąb ogrodu. Potrzebowałam kilku sekund,
aby namierzyć profesora Slughorna; kokietował grupkę podchmielonych czarownic w
średnim wieku, w tym jedną z sióstr Gaby i żonę Teda Greengrassa. Na widok
nauczyciela moje serce — jeszcze chwilę temu zmrożone informacją o
doprawionym torcie — stopniało jak ciepły lukier, a i Mistrz
Eliksirów wyglądał na uradowanego tym spotkaniem.
— Panna
Hortus, drogie dziecko, jak dobrze cię widzieć! — zagruchał i
wyciągnął rękę, aby delikatnie dotknąć mojego ramienia. — Niechże ci
się przyjrzę… wyglądasz jak sen!
— Dziękuję,
panie profesorze — odparłam z uśmiechem. — Pan również nie
najgorzej.
Wymieniliśmy
jeszcze kilka uprzejmości i nauczyciel zaproponował krótki spacer. Z chęcią
poszłam za nim alejką w nieco bardziej odludną część ogrodu — nie
mogło złożyć się lepiej. Między krzaczkami róż i wyższymi roślinami muzyka i
odgłosy zabawy nie były już tak dobrze słyszalne, a trzymanie się jak najdalej
od tyczkowatych Prewettów wzięłam sobie za cel na to popołudnie.
— Znam
wasz mały sekret — zagadnął mnie Slughorn z konspiracyjnym
uśmieszkiem. — Mistrza Eliksirów nie da się tak łatwo wywieść w
pole.
Mrugnął
do mnie, ale dopiero po chwili załapałam, co profesor miał na myśli. Poczułam
gorąco uderzające do twarzy.
— Przysięgam,
nie miałam o tym pojęcia… — wybełkotałam przez gardło ściśnięte z
przerażenia. — Czy gdyby to wyszło na jaw… komuś może coś za to
grozić?
Ale
profesor Slughorn zaczął chichotać i im dłużej się śmiał, tym guziki przy jego
marynarce głośniej trzeszczały, a nos robił się coraz bardziej czerwony.
— Azkaban
za napojenie kwiatków Felix Felicis… To by była historia roku… co ja mówię!
Historia dekady! — wydusił z siebie, ocierając łzy, które pociekły mu
aż na policzki. — Ależ skąd… zresztą przy takiej ilości efekt będzie
praktycznie niewyczuwalny. Może leciutkie, naprawdę leciuteńkie pobudzenie jak
po zjedzeniu wielkiej tabliczki czekolady. Musiałabyś wtranżolić ze dwadzieścia
funtów tych cukrowych kwiatków, żeby cokolwiek zauważyć.
Nauczyciel
chyba się zorientował, że nie czułam się z tym komfortowo, bo szybko zmienił
temat, wypytując najpierw o pracę w Pijanym Jednorożcu, której był szalenie
ciekawy, a później o moje plany co do siódmego roku.
Których,
rzecz jasna, nie miałam.
Może
poza kontynuowaniem kółka eliksirów.
— Materiały,
jakie chciałbym z tobą przerobić przed owutemami, będą nieco zbyt wymagające na
kółko — odparł rzeczowo, podkręcając wąsa. — Nowi mogą nie
podołać… zakładam, że jacyś się pojawią… Dlatego wydaje mi się, że chciałbym w
tym roku poprowadzić takie dodatkowe lekcje… głównie dla ciebie… ale i dla
chętnych, którzy celują w najwyższe noty na egzaminach końcowych. Tuszę, że
znajdzie się kilka duszyczek chętnych spróbować szczęścia na posadzie
uzdrowiciela…
Na
słowo owutemy ta odrobinka obiadu, którą w siebie wcisnęłam, zrobiła w
moim żołądku zamaszyste salto. Automatycznie przełknęłam ślinę. Z nerwów
zaczęłam energicznie kręcić parasolką.
— A
po owutemach? — zapytałam.
— A
po owutemach? Studenckie życie! Ach, studenckie życie… — rozmarzył
się, twarz mu się rozanieliła i oczy zaszły mgłą. — Absolutnie
najlepsze lata mojego życia, w zupełności i bez dwóch zdań. Za dnia warzyliśmy
eliksiry, a nocami… no cóż, inne mikstury… Co tu dużo mówić, to były czasy
największych uniesień, najliczniejszych eksperymentów… również z alkoholem… Mam
nadzieję, że cię to nie gorszy, drogie dziecko, ale musisz być przygotowana, że
studia to zupełnie inny świat, jakże daleki od tego, który znasz…
Zaczął
snuć opowieści o tym, co sam robił w trakcie swojego seminarium, jakich ludzi
poznał i czego się nauczył, choć tych spraw związanych ze studiowaniem było w
jego historiach najmniej. Profesor niejednokrotnie wspominał, jak wiele trudu i
wyrzeczeń kosztowała go nauka pod surowym okiem swojego mistrza, ale wyglądało
na to, że nie miał problemu z wygospodarowaniem czasu na liczne rozrywki.
I to
jakie rozrywki…
Świetnie
się bawiłam, słuchając, jak podczas jednego z wyjazdów do Niemiec na wykład
profesora Schocha zakradli się do berlińskiego zoo i urządzali sobie wyścigi ze
strusiami, motywując się Eliksirem Mocnych Nóg, kiedy nieopodal rozległo się
głośne sapanie, a zza dorodnego, różanego klombu wypadł zziajany ojciec.
— Tańce
druhen! — warknął i dopadł do mnie cały zlany potem. — Gdzie
ty się znowu szwendasz bez opieki…?! A, Horacy, dobrze się bawisz? Jak kapela?
Żona przygotowała niespodziankę, myślę, że ci się spodoba…
— Henryk,
mój stary… Wspaniale, bajeczne, po prostu bajeczne jedzenie — odparł,
klepiąc ojca w ramię. — Jakaś niespodzianka, powiadasz? Wszystko, co
przygotuje twoja urocza żona, obejrzę z rozkoszą.
Obaj
zarechotali, Hortus z wyraźnym przymusem, przeprosił Slughorna i pchnął mnie
lekko w kierunku pola z namiotami. Choć było mi trochę wstyd przed profesorem,
nie mogłam pozbyć się z twarzy uśmiechu na wspomnienie miny ojca, gdy zobaczył
nauczyciela. Domyśliłam się, że w głowie już wyobrażał sobie wizję córki
obściskującej się w krzakach z jakimś chłopakiem. Przez całą drogę nie odezwał
się ani słowem, a kiedy w drodze na salę dostrzegłam go siadającego przy matce,
nie był już tak czerwony.
Amadeusz,
Horacy i mały James już oczekiwali na skraju parkietu. Z bolesnym węzłem w
żołądku, sztywna bardziej niż zazwyczaj, podeszłam do swojego partnera, w
pawilonie na moment zapanowała głucha cisza… I zespół zaczął grać. W trakcie
występu próbowałam odtwarzać w głowie kroki i musiałam się maksymalnie skupić,
aby nadążyć za Prewettem. Ze wszystkich chłopców, z jakimi przyszło mi zetknąć
się w tańcu, z nim czułam się najgorzej. Amadeusz robił bardzo długie kroki i
nadążenie za nim wymagało sporej siły i naprawdę dobrej kondycji, a tym razem
nie było na parkiecie młodej pary, która skradłaby całą uwagę. Całe szczęście
James i Adele, którzy co prawda zapomnieli połowę układu i improwizowali w
nieco nazbyt ekspresywny sposób, wywołali w gościach takie rozczulenie, że
nasze szarpanie się po śliskiej posadzce chyba nie prezentowało się tak
tragicznie. W każdym razie na końcu otrzymaliśmy uprzejme brawa, a ja na resztę
wieczoru mogłam nareszcie uwolnić się od namolnego Gryfona.
Schronienie
znalazłam przy opustoszałym stoliku. Rodzice zniknęli każdy we własnym towarzystwie,
a siostry Gaby wraz z mężami zawładnęły parkietem, tak, że na swoim miejscu
pozostała tylko babka Jane. Dosiadła się do niej jakaś druga starsza czarownica
i obie panie snuły znudzonym wzrokiem po zgromadzonych i wymieniały
uwagi.
— Muszę
przyznać, że Sokaris zachowuje się dziś przyzwoicie — zwróciła się do
mnie, kiedy przywitałam się z jej towarzyszką i spoczęłam na pustym krześle
Teodory Prewett. — Dobiega osiemnasta, a on, proszę ja ciebie, nadal
jest względnie trzeźwy. Byłam przekonana, że twój brat pójdzie w ślady ojca i o
tej porze trzeba będzie podawać eliksir trzeźwiący.
Babka
Jane zawsze wyglądała maksymalnie elegancko, dlatego jej kreacja ani trochę
mnie nie zszokowała. Włosy uczesane w misterny kok połyskiwały od drobnych
łańcuszków i pasujących do rudości szmaragdów, podobnie szata w
butelkowozielonym kolorze aż biła po oczach od haftowanych złotą nicią
gwiazdek. Długie paznokcie — szpiczaste i czerwone — różniły
się od subtelnego, neutralnego manicure’u innych czarownic w jej wieku, podobnie
makijaż, który dla większości prezentował się zapewne mocno niestosownie, ale w
moich oczach stanowił nieodłączny element charakteru babci. Wdowa Black, która
towarzyszyła jej przy stole, wyglądała równie ekstrawagancko, ale ona
balansowała na granicy skandalu, pojawiając się na kolejnym weselu odziana w
bardzo ciemny granat i woal zasłaniający połowę twarzy.
Dobrały
się dwie wiedźmy, powiedziałby ojciec.
— Jak
się babcia bawi? — zapytałam.
— Drogie
dziecko, wytłukłam się po weselach ich wszystkich, nie wyłączając tej starej
szyszymory — odrzekła, wskazując ręką na wnętrze pawilonu, a potem na
panią Black, która zachichotała ochryple. — Nie pierwsze i nie
ostatnie nudne, poprawne, na siłę „egzotyczne” z tymi zielonymi, proszę ja
ciebie, małpami i kącikiem ze słodyczami dla dzieci… jak zresztą ich wszystkich
wcześniej i później. Przynajmniej wyżerka przednia i drinki dobre… Irmo,
skosztujemy nareszcie tego tortu… kelner! Ukrój, z łaski swojej, kawałek tego
ciasta dla mnie i dla tych dwóch uroczych młodych dam…
— Nie! — zaprotestowałam
i cała trójka łącznie z piegowatym młodzieńcem spojrzała na mnie z uniesionymi
brwiami, więc szybko dodałam: — Nie, babciu, lepiej, żeby babcia tego
nie jadła, jest suchy i za słodki, nawet profesorowi Slughornowi nie
smakował…
Seniorki
wymieniły długie spojrzenia.
— No,
skoro nawet Slughornowi nie podeszło… — mruknęła pani Black, grzebiąc
w torebce, z której wyciągnęła papierośnice, wetknęła sobie papierosa między
zapadnięte wargi i wychyliła się sugestywnie w stronę kelnera. — Ten
zeżre wszystko… Ale tak to już jest z tym młodym pokoleniem, zero klasy, zero
smaku, nawet kubki smakowe jakieś takie wybrakowane… dziękuję ci, chłopcze.
Przynieś nam paluszków krabowych… ciekawe, czy z prawdziwych krabów…
Rudzielec
schował różdżkę i zniknął, by zaledwie kilka sekund później pojawić się ze
stosem paluszków na srebrnej tacy. Tymczasem ja nie śmiałam się więcej odezwać;
jakkolwiek zabawne wydało mi się nazwanie profesora Slughorna młodym
pokoleniem, na samą myśl o tym, że te dwie czarownice miałyby znaleźć się
na jakimkolwiek przyjęciu, które byłabym zmuszona zorganizować, poczułam na
plecach lodowate dreszcze. Nieśmiało poczęstowałam się paluszkiem. Babka Jane
miała swoje lata i śmiało mogłam uwierzyć, że gościła na ślubach większości
zebranych tu par, tak Irma Black z całą pewnością pamiętała Wojnę Dwóch Róż. A
może i wyprawiała na nią jednego ze swoich czterech mężów. Na plecach miała
wielki garb, a oczy ledwo widoczne spod fałdów ciężkich, opadających powiek,
ale poruszała się z gracją i energią godną dwudziestolatki, jak zresztą
większość starych czarownic na tym weselu. Z przyjemnością przysłuchiwałam się,
jak obie utyskiwały na tandetne dekoracje na stołach i nudny kolor kwiatów („Białe,
zawsze białe! Biały tort, białe cholerne chusteczki… na gacie Merlina, ciekawa
jestem, czy Ivy też jest tak biała, jak szata, w którą się wystroiła…”
albo „Gdyby zrobili, proszę ja ciebie, CZERWONE dekoracje, wtedy z pewnością
wywarłoby wrażenie. Czy by to było gustowne, to swoją drogą… ja bardzo wątpię…
ale przynajmniej zostaliby zapamiętani, a przecież o to w tym wszystkim chodzi”),
wspominały swoje własne śluby - pani Black miała na ten temat bardzo dużo do
powiedzenia - i ludzi, którzy już dawno odeszli.
— W
tym towarzystwie, proszę ja ciebie, nikt nie potrafi upilnować służby — mówiła
Jane tonem znawcy zaraz po obsztorcowaniu kelnera, który w kącie zrobił sobie
przerwę na romantyczne pogaduszki z Bibianą Selwyn z Hufflepuffu. — Muszę
przyznać, że i ja rozpuściłam Świstka… Wyobraźcie sobie, na starość roi mu się
w głowie, że może mieć wychodne. Wychodne! Domowy skrzat i wychodne!
Gdzież i za czym, pytam go, miałby się pałętać poza domem, a on, że do baru się
napić! Mój świętej pamięci ojciec przewraca się w grobie! Pamiętam, w młodości
nosił różdżkę w lasce z taką dużą, miedzianą głową sokoła i bił nią każdego,
kto mu podpadł. I widziałam, jak raz wyłupił tym dziobem skrzatowi oko.
Słuchałam
tego z najwyższym zainteresowaniem. Opowieści babki Jane stanowiły jedną z
większych przyjemności, jakich dzisiaj doświadczyłam. Były jak jakaś machina
zmieniająca czas, przenosząca do przeszłości, która przecież nie działa się aż
tak dawno temu, ale brzmiała niewiarygodnie jak historie sprzed pięciuset lat.
Irma Black zdecydowanie krytycznie oceniała dzisiejszą modę, twierdząc, że
panienki w latach siedemdziesiątych były wygodne, ponieważ nosiły na
przyjęciach imitację gorsetów.
— Za
moich czasów — plotła, zapalając trzeciego papierosa — używano
specjalnego zaklęcia, które wiązało gorset tak mocno, że talię można było
otoczyć dłońmi. Jeśli była szersza, znaczy — źle zawiązane.
— Pamiętam,
pamiętam — mruczała Jana. — I żadna z nas nie mdlała jak
lebioda.
— Nie,
raz jedna zemdlała. Sybilla Malfoy na Mistrzostwach Świata w 1906, zleciała z
loży honorowej na boisko.
— A,
tak! — zaśmiała się babcia i z uciechy trzasnęła dłońmi o kolana. — Sędzia
leciał ją ratować, boby się biedaczka zabiła!
— Malfoyowie
to platfusy i tchórze, więc nic dziwnego… Doprawdy wciąż nie mogę się nadziwić…
moja siostra gryzie ziemię już trzydzieści lat i nadal nie wpadłam na to, co,
na gacie Merlina, skłoniło ją do poślubienia Klarencjusza…
— I
już się nie dowiesz — przerwała jej Jane, unosząc kieliszek z sherry. — Chyba
że na tamtym świecie. Napijmy się.
Przełknęłam
bardzo słodki, niemal zatykający łyk alkoholu i oczy natychmiast zaszły mi
łzami, ale nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, choć moje gardło skręcało się
od tłumionego kaszlu.
— No
i tak to jest… — mruknęła pani Irma, a babcia Jane jej
przytaknęła.
— Idź,
dziecko — dodała, dolewając sobie sherry. — Zabaw się, co
będziesz, proszę ja ciebie, nudzić się ze starym próchnem…
— Babciu,
ależ ja uwielbiam babci słuchać… — próbowałam protestować, ale obie
staruszki zaczęły gderać jedna przez drugą i musiałam sobie pójść.
Na
ile to faktycznie była troska o moją dobrą zabawę, zdecydowanie lepiej
zrobiłoby mi przesiedzenie z nimi przy stoliku do końca wieczora. Dobiegała
dwudziesta i słońce sunęło powoli w stronę horyzontu. Na parkiecie tańczyło
bardzo niewiele par, większość albo rozeszła się po ogrodach i między
namiotami, albo zajadała kolejne przysmaki dostarczane regularnie przez skrzaty
domowe. Ruszyłam powoli w kierunku fontanny z winem, licząc, że właśnie tam
zastanę chociaż kilku chłopców ze szkoły, ale zamiast pryszczatej gęby Notta
albo opalonej łysiny Yaxleya natknęłam się na osoby, których unikałam przez
całe wesele. Pani Rowdy i jej barczysty syn parli alejką prosto na mnie i nim
zdążyłam zejść im z oczu, matka Nicolasa zwolniła kroku, mrużąc małe, wodniste
oczka. I teraz już musiałam się przywitać.
— Dobry
wieczór, pani Rowdy. — Dygnęłam lekko. Czarownica skinęła głową. — Nicolas.
— Panno
Hortus.
Nick
ani drgnął. Moje serce chyba na moment się zatrzymało, ale zaraz potem zaczęło
bić jak oszalałe, tak, że wszyscy dookoła musieli to słyszeć.
Kątem
oka spostrzegłam, że w promieniu kilku stóp nikogo oprócz nas nie było.
I
tak staliśmy przez kilkadziesiąt długich, piekielnie długich i rozwleczonych
sekund, patrząc na siebie przez grzeczność, nie wiedząc, co z siebie wydusić.
Przynajmniej w mojej głowie zapanowała cisza jak makiem zasiał, kompletna
pustka, nic, co chciałabym wykrztusić, natomiast pani Rowdy wyglądała na taką,
która chciałaby powiedzieć naprawdę dużo. Z twarzy niemal kropka w kropkę jak
jej syn, resztą sylwetki była od niego tak różna, jak tylko się dało.
Karykaturalnie niska i otyła, z krótkimi rączkami wyglądała jak bardzo
spuchnięta mała dziewczynka wciśnięta w zbyt ciasną i zbyt dorosłą szatę
w odcieniu pudrowego różu. Na mysich włosach tkwił zawadiacko przekrzywiony
kapelusz z piórami, a krótką, grubą szyję opinał sznur pereł. Kiedy widziałyśmy
się ostatni raz, byłam jej przyszłą synową, a pani Rowdy nalegała, abym mówiła
do niej mamo. Zrobiło mi się gorąco na wspomnienie tamtych krępujących,
przesłodzonych rozmów.
— Widziałem
gołą murzynkę za akacjami. To jakiś rodzaj elfa czy co?
To
Nick postanowił rozładować tę niezręczną atmosferę. Spojrzeliśmy na siebie i
przez moment nie byłam pewna, czy naprawdę to powiedział, ale ostre spojrzenie,
którym obrzuciła go matka, oznaczało, że chyba tak. Parsknęłam nerwowym
śmiechem i Rowdy też zarechotał, choć naga dziewczyna w ogrodzie państwa
Taciturnów nie wydawała mi się ani trochę zabawna.
— Jesteś
pewien, że była rozebrana? — zapytałam.
Nie
miałam pojęcia, dlaczego właściwie to zrobiłam.
— Miała
błyszczące majtki, co nie?
— Aha — mruknęłam
kompletnie zdezorientowana. Nie mogłam pozbyć się tego nerwowego uśmieszku z
twarzy. — A pani jak się bawi, pani Rowdy?
— Średnio — odparła
szorstko.
— Ojej,
przykro mi… bo ja przednio, uwielbiam śluby…
Twarz
czarownicy pociemniała, ale nim sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej
niedorzeczna, na scenę wkroczył Sokaris cały rozczochrany i w zupełności
trzeźwy.
— Victoria! — krzyknął
cicho, ale bardzo szybko odzyskał swój oleisty ton. — Kłaniam się,
pani Rowdy, właśnie szukam siostry, aby porwać ją… do tańca… Tak, jeszcze mnie
nie zaszczyciła… Mam nadzieję, że nim wybije północ, mogę liczyć też na panią?
Do zobaczenia…
Trzymając
dłoń na mojej talii, niby delikatnie, ale stanowczo szarpnął mnie w kierunku
głównego pawilonu, zupełnie jak ojciec, gdy rozmawiałam z profesorem
Slughornem.
— Zwariowałaś? — fuknął
na mnie, kiedy znaleźliśmy się dostatecznie daleko. — Po co ją
drażnisz? Mało ci skandalu z Rowdymy w roli głównej? Ta baba jest gotowa wpaść
w histerię w każdej chwili, nie potrzebuję uzdrowicieli i akcji ratunkowej na
własnym ślubie…
Weszliśmy
na parkiet, gdzie tańczyli praktycznie sami młodzi; czarownice w średnim wieku
dyskutowały ze sobą w kilkuosobowych stadkach, lustrując siebie nawzajem i
wygłaszając opinie na temat koleżanek, a mężczyźni robili to samo, ale w
towarzystwie mocniejszego alkoholu i dymu z grubych cygar.
Spojrzałam
na Sokarisa — takiego trzeźwego i zdroworozsądkowego — i
zrobiło mi się potwornie głupio za tę scenę z matką Nicka. Nawet poczułam
rumieniec pełznący wolno po policzkach, którego w ciepłym, chybotliwym świetle
unoszących się świec brat nie był w stanie zauważyć.
— Masz
rację, przepraszam — odparłam, wbijając wzrok w jego prawe ucho. — Dałam
się głupio sprowokować…
Spodziewałam
się uśmiechu triumfu i satysfakcji na twarzy, jakiegoś złośliwego docinka, ale
dostrzegłam w Sokarisie coś, czego do tej pory nie zdarzyło mi się widywać.
Pobłażliwość. Tańczyliśmy przez chwilę z samego poczucia obowiązku, nie
odzywając się do siebie. Czułam, że myślał o mnie dokładnie tak, jak ja
myślałam o nim.
Ale
co?
To,
że stałam się nieznośna? Że mnie nie poznawał? Bo ja, że mój brat chyba nieco
wydoroślał, spadła na niego świadomość odpowiedzialności za rodzinę, którą
dzisiaj stworzył z Ivy i nie był już tylko synem i uczniem. Stał się mężem. Nie
dzieciakiem Hortusa, a panem Hortusem.
— Wiesz
co — zaczął z cieniem dawnego Sokarisa na twarzy. — Trochę
mnie zawiodłaś. Do końca liczyłem, że zaprosisz Riddle’a i zagrasz im wszystkim
na nosie. To by dopiero była zabawa, skandal, na jaki każdy w tym towarzystwie
liczy co imprezę…
— Uważasz,
że Tom nie potrafiłby się wśród nas odnaleźć? — zapytałam obojętnie,
choć w środku poczułam nieprzyjemne ukłucie strachu na samo wyobrażenie: Riddle
pojawia się w kościele w pierwszej ławce jako osoba towarzysząca jednej z
druhen, ubrany w swoją używaną, wypłowiałą szatę z niemodnym kołnierzem, a
wszyscy momentalnie milkną, napięcie narasta, aż cisza ustępuje miejsca
szeptom. Mężczyźni pochylający się dyskretnie nad swoimi żonami, masywne wąsy
maskują ich ledwo poruszające się wargi, czarownice składające wachlarze,
przyciskające obleczone w rękawiczki dłonie do ust. — Z tego, co
pamiętam, to ty dałeś się ponieść emocjom. Wtedy, u profesora Dippeta.
Sokaris
zachichotał gardłowo.
— Ach,
nie, Riddle, mam wrażenie, odnalazłby się w naszym towarzystwie bardzo dobrze.
Wpasowałby się, rzekłbym, jak wąż — odparł, puściwszy mimo uszu tamto
niefortunne wydarzenie w gabinecie dyrektora.
— Takich
osób jest więcej — kontynuowałam. Sadziłam kroki mechanicznie, nie
dbając o to, że brakowało mi gracji i lekkości. — Nawet sobie nie
wyobrażasz, ile moglibyśmy zyskać, gdybyśmy dopuścili do towarzystwa ludzi,
którzy naprawdę na to zasługują. Moglibyśmy się sporo od nich nauczyć. Choćby
to, jak tworzyć kochające się rodziny. Świat idzie do przodu, w niektórych
sprawach nawet mugole są lata świetlne przed nami, tylko my, wielkie brytyjskie
elity, tkwimy we własnym dekadenckim sosie. Spójrz na nich… to są karykatury
ludzi. A my będziemy tacy sami, możemy zapierać się rękami i nogami i nic to
nie zmieni, sztuczny podział na sfery powoli dobiega końca…! Wyobraź sobie,
ostatnio miałam okazję wyrwać się z tej pompatycznej bańki i poznałam wielu
pracowitych, utalentowanych ludzi… ludzi z głową na karku, którzy nie mają
szansy na sukces, bo ich nazwiska nie widnieją wśród Nienaruszalnej Dwudziestki
Ósemki…
Spodziewałam
się, że brat zapłonie gniewem, ale on nadal się uśmiechał, przez cały czas tak
samo pobłażliwie i spokojnie, jakby był ponad to. W przeciwieństwie do mnie — w
środku aż kipiałam od emocji, które odkładały się dzień w dzień przez półtora
miesiąca. Którymi wstydziłam się podzielić nawet z Tomem, a teraz odsłoniłam je
przed najbardziej niewłaściwą osobą, jaką znałam.
— Hmm,
tak — mruknął cicho Sokaris. — Ale zdajesz sobie sprawę, że
to działa w obie strony? Kiedy sukces i złoto będą zarezerwowane wyłącznie dla
tych, którzy są operatywni, ty już zawsze będziesz pracować w barze, bo poza
nazwiskiem nie masz niczego do zaoferowania. Jak ci się podoba taka
innowacja?
Poczułam,
jak wymuszony uśmiech powoli spełzł mi z twarzy.
— Przecież
będę studiować…
— Myślisz,
że Slughorn dałby ci szansę, gdybyś nie była… och, zaraz, czyżby przez
wzgląd na nazwisko, w jego Klubie Ślimaka? — Znów wylazł z niego
stary Sokaris, złośliwy i pełen jadu, pretensjonalnie przeciągający sylaby. — Pewnie
tak, bo chyba nieźle ci idzie, skoro widzi w tobie potencjał… Ale wtedy
konkurowałabyś ze zwykłymi uczniami. Jako całkowicie zwyczajna uczennica.
Gobliny
z Mediolanu przestały grać i jeden po drugim zeszły ze sceny, aby się czegoś
napić. Parkiet powoli pustoszał. Sokaris podziękował za taniec, skinął głową i
odszedł, a ja zostałam całkiem sama z przytłaczającą prawdą, której nie
spodziewałam się od niego usłyszeć.
Odnalazłam
kolegów, ale nie byłam w humorze ani do żartów, ani do tańców, ani tym bardziej
do próbowania drinków przy barze. Niespodzianką, o której wspomniał ojciec,
okazał się egzotyczny występ czarnoskórych gimnastyczek wystrojonych w skąpo
wykrojone, połyskujące majtki i przylegające do ciała golfy; widowisko było
całkiem efektowne i zdecydowanie podbiło serca męskiej widowni. Kobiety
siedziały sztywno, trzaskając wachlarzami, a ich mężowie udawali, że nie czuli
na sobie ostrych, karcących spojrzeń. Spodziewałam się… właściwie nie miałam
pojęcia czego, ale z całą pewnością nie tego. Może jakiegoś sentymentalnego
podarku dla państwa młodych? Ogłoszenia drogiej wycieczki dookoła świata?
Obserwowałam matkę kątem oka, kiedy półnagie dziewczęta śmigały na zawieszonych
pod sufitem szarfach, jakby były z gumy. W jej oczach wraz z uśmiechem
błyszczała jakaś taka tęsknota, która pozwoliła mi przypuszczać, że kryło się
za tym coś więcej niż głód wolności. Tak, jakby podobne rzeczy działy się już w
życiu Earth, ale zostały z niego wyrwane.
Nie
zapytałam o to. Ani w trakcie występu, ani po nim. Wiedziałam, że nie
odpowie.
Kiedy
wybiła północ, noc rozświetliły przepiękne kolory wystrzelonych fajerwerków.
Olbrzymie ptaki w barwach ognia ścigały się w kółko wysoko ponad ślubnymi
pawilonami, gwiazdy eksplodowały, rozpryskując tęczowe drobinki po sam horyzont,
a wszystko to przy akompaniamencie wystrzałów, gwizdów, huków, świstów i
salwach dźwięków jeżących włosy na karku. Pokaz iluminacji trwał dobre
dwadzieścia minut i kiedy wszyscy na powrót zajęli się rozmowami albo tym, co
akurat mieli na talerzach, powidoki jeszcze długo tańczyły mi przed oczami, a w
uszach dzwoniło.
Zabawa
trwała oczywiście do bladego świtu, ale ja już nie doświadczyłam kolejnych
atrakcji, wspaniałych potraw ani Traversa wymiotującego sobie na spodnie. Kiedy
tylko ostatni złocisty ptak zgasł na tle czarnego, bezchmurnego nieba, udałam
się do domu Taciturnów, gdzie w części gościnnej czekały sypialnie przygotowane
przez skrzaty. Kładąc się do łóżka — przyjemnie senna i wykąpana, z
na wpół przymkniętymi oczami — robiłam to ze szczerym uśmiechem na
ustach. Pościel pachniała lawendą, stopy po całym dniu na obcasie rozkosznie
zatopiły się w miękkim materacu, podobnie obolałe plecy. Uśmiechnęłam się
jeszcze szerzej, świadoma, że czekała mnie noc zasobna w długi, kojący
sen.
~*~
Miałam niby zostawić to betowanie staroci
na DLR, ale jakoś miałam taką okropną blokadę, nie byłam w stanie niczego z
siebie wypluć i chyba ostatnio najłatwiej przychodzi mi pisanie o Victorii.
Dodatkowo jest środek Campu NaNoWriMo 2021, więc napisanie tego rozdziału
zajęło mi zaskakująco mało czasu, a jest dość długi.
Dedykacja dla Amandy.