22 kwietnia 2009

10. Lady Victoria Regina Rowdy

Okazało się, że kiedy tylko Nicolas wrócił do dormitorium po nieudanym treningu i doszło do niego, że znowu wybrałam się do skrzydła szpitalnego, natychmiast poleciał na pierwsze piętro — przemoczony, ubłocony i z rozkwaszonym nosem. Ivy była tak rozczulona jego romantycznością, że chyba pierwszy raz porzuciła swoją oziębłość, gdy mówiła mi o tym, a ja… Ja niestety musiałam przyznać, że również trochę się przejęłam. I tak czułam się winna, że na niego napadłam, dlatego te wieści wcale nie poprawiły mojego humoru. Jednak zmartwienie, dzięki któremu ostatnio fatalnie sypiałam, skutecznie tłumiło wyrzuty sumienia.

Podczas gdy prawie wszyscy uczynili swoją sobotę pracowitą, ucząc się i ćwicząc do przedświątecznej plagi testów, ja spędziłam ją w Dziale Człowieka, nie myśląc o nadciągającym sprawdzianie z obrony przed czarną magią i nietkniętym tłumaczeniu na najbliższe runy. Przewertowałam dziesiątki ciężkich woluminów, niekompletnych podręczników, cieniutkich broszurek i dowiedziałam się masę ciekawostek dotyczących reakcji ludzkiego ciała na przeróżne eliksiry, znalazłam także plakat ze szkieletem naturalnych rozmiarów, ale prawie nic o kobietach w ciąży. Mimo świadomości mocy, jaką w czarodziejskim świecie miały tematy tabu, nie podejrzewałam, że w hogwarckiej bibliotece mogło zabraknąć tak zwyczajnej pozycji. Zaczynałam powoli rozważać rozmowę z profesorem Slughornem (w zestawieniu z panią Jones i Gaby Taciturn wypadł najkorzystniej), kiedy późnym popołudniem wpadł mi w ręce rozpadający się egzemplarz katalogu Tysiąca jeden symptomów, które nie oznaczają, że umrzesz, chociaż nie do końca. Znużenie i ból głowy dawały się we znaki, a żołądek żądał obiadu, ale wytrwałość opłaciła się, kiedy przekartkowałam ilustrowany magazyn, starając się wyłapać kluczowe słowa — gdy mignęły mi „poranne mdłości”, poczułam narastające gorąco. Z potwornym ciężarem w brzuchu i sercem bijącym w okolicy gardła uklękłam na podłodze i odszukałam początek artykułu.

Od kiedy torsje są nieodłącznym towarzyszem twego poranka, a kończyny zaczynają puchnąć, pomyślisz sobie — ani chybi, trucizna. Lista takich, po których wyzioniesz ducha po wielu tygodniach od spożycia, jest nieskończona, ale być może niekoniecznie trafiłaś na świekrę, której zalazłaś za skórę. Rozsądna czarownica nie wpada w popłoch, więc weź z niej przykład i zapoznaj się z innymi sygnałami, które podsuwa ci ciało. Niektóre zapachy wydają  się wstrętne, potrawy, za którymi przepadasz, nie przechodzą ci przez gardło, poranne mdłości stały się normą, a wizyty w ustępie to nowy, irytujący rytuał. Wszystkie te objawy, występujące wspólnie, ponad wszelką wątpliwość mogą świadczyć o twojej brzemienności. Puchnące ciało i boleści w nogach rozwścieczą twoją próżność, z powodu czego naprzemiennie z euforią mogą pojawić się ataki histerii. Kobieca przypadłość będzie chłodnieć, aż w końcu zaniknie i wtedy możesz mieć pewność, że to stan błogosławiony. Wizyta u dyskretnego uzdrowiciela powinna rozwiać twoje wątpliwości.

Chyba że jesteś czarodziejem — wtedy niechybnie połknąłeś Węgierską Pijawkę i najwcześniej za cztery tygodnie roku wydalisz kokon pełen jaj.

Ręce miałam mokre i rozdygotane, kiedy próbowałam przekartkować do początku; ogromne cyfry na drugiej stronie czasopisma głosiły, że wydrukowano je w 1930 roku, ale nawet moja naiwność nie pozwoliła wierzyć, że objawy ciąży mogły zmienić się w przeciągu czterdziestu lat. Jeszcze raz przeczytałam notatkę, wyraźnie czując napływającą falę chłodu, a wnętrzności ścisnęły się nieprzyjemnie — nie potrafiłam sobie przypomnieć ostatniego krwawienia. Wygrzebałam z torby terminarz. Kartkowałam sumiennie, a z każdym kolejnym tygodniem gula w gardle coraz bardziej się powiększała, aż na ostatnim dniu września zobaczyłam czarną kropkę zrobioną atramentem. Oblałam się zimnym potem, kiedy sparaliżowany ze strachu umysł wyliczył, że było to ponad dwa miesiące temu. W ostatniej chwili powstrzymałam się przed jęknięciem, na wszelki wypadek przyciskając obie dłonie do ust; miałam ochotę płakać, a łzy już zebrały się pod powiekami, gdyby nie świadomość, że w bibliotece siedziało mnóstwo uczniów, a pani Mortemore przechadzała się między regałami.

Histeria. To bez wątpienia ta histeria.  

Jak w amoku odłożyłam książki, które powyjmowałam, wypadłam na korytarz i na drżących nogach powędrowałam do opustoszałego dormitorium; mijając Wielką Salę, musiałam wstrzymać oddech, bo obiadowe zapachy momentalnie mnie zemdliły. Nie było mowy o przełknięciu czegokolwiek. Mimo wszystko umysł się oczyścił i zanim wpadłam do sypialni, już wiedziałam, co musiałam zrobić. Potrzebowałam jedynie piątej części Eliksirów dla zaawansowanych i planu zajęć profesora Slughorna.

Podręcznik bez problemu wypożyczyłam w bibliotece (pani Mortemore zacisnęła usta, kiedy znów zobaczyła mnie kręcącą się po jej królestwie). Odnalezienie odpowiedniej strony zajęło mi kilka sekund — doskonale pamiętałam eliksir kopaliny, w zeszłym roku dostałam z niego wybitny w serduszku. Nalewka służyła do wykrywania ciał obcych w organizmie, zazwyczaj używano jej, aby sprawdzić, czy małe dzieci nie połknęły czegoś, czego nie powinny; kiedy przeglądałam naprędce listę składników, spłynął na mnie absurd sytuacji. Zachichotałam nerwowo, aby zaraz potem się skrzywić.

Histeria, histeria — śpiewało w mojej głowie.

Sproszkowane oczy chrząszcza, pijawki, świeża waleriana, sok z nasion fruwokwiatu, krew salamandry… To wszystko mogłam bez problemu zdobyć podczas lekcji albo na środowym kółku, ale skórę tajpana pustynnego musiałam wykraść z gabinetu profesora Slughorna. Podobnie suszony kwiatostan mikołajka nadmorskiego. Zatem na czas soboty i niedzieli musiałam uzbroić się w cierpliwość i nauczyć się ignorować natarczywe myśli. Nadrabianie zaległości i powtórki do przedświątecznych sprawdzianów w pewnym sensie w tym pomagały, choć na widok Toma przesiadującego w bibliotece powodował nieprzyjemne sensacje żołądkowe. Zaczęłam go unikać z własnej woli, ale ani brat, ani Nicolas nie mieli okazji tego docenić, bo sami zakopali się w podręcznikach i notatkach z całego semestru. Nie interesowało ich nic poza zaległymi pracami domowymi i treningami quidditcha.

Poniedziałek miał być dniem próby. Pojawiłam się na śniadaniu, ale niczego nie tknęłam, bo mdłości po wstaniu z łóżka nasiliły się na tyle, że krzywiłam się na samą myśl o otwieraniu ust. Samopoczucia nie poprawiały wyrzuty sumienia, które pojawiły się, kiedy tylko zobaczyłam Slughorna zajadającego kiełbaski. Nigdy niczego nie ukradłam, a teraz miałam podprowadzić z gabinetu ulubionego nauczyciela składniki, których sprowadzenie być może kosztowało go sporo wysiłku. Spojrzałam na zaczarowany sufit — ponury i ciemny. Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej i miałam wrażenie, że pogoda skrzyknęła się z pechem, aby mnie wykończyć.

Posiłek Nicolasa zakończył się tradycyjnym beknięciem. Wstałam i ruszyłam za narzeczonym ku drzwiom, aby odprowadzić go na dziedziniec. Kiedy zetknęłam się z pierwszą falą chłodu, zadrżałam na myśl o wtorkowym zielarstwie, ale szybko o tym zapomniałam, bo kątem oka zauważyłam profesora Slughorna. Sunął przez salę wejściową, błyskając obszytą cekinami kamizelką, po czym zniknął w ciemnym przejściu do lochów. Ruszyłam w tym samym kierunku, a serce waliło jak oszalałe, gdy próbowałam zachowywać się naturalnie. Tak, jak podejrzewałam — grupki pierwszoroczniaków ze Slytherinu i Gryffindoru zmierzały w kierunku klasy. Skręciłam w najbliższy korytarz, aby odczekać na dźwięk tubalnego głosu profesora i trzaśnięcie drzwi. Gdy kilka minut później znalazłam się pod gabinetem, ani przez chwilę się nie zawahałam, szepcząc Alohomora. Zamek kliknął, a nim przekroczyłam próg, pochodnie zapaliły się automatycznie. Odwiedzałam ten pokój już tyle razy, że bez problemu znalazłam magicznie powiększoną szafę, w której nauczyciel trzymał ingrediencje. Przez moment niepokoiłam się, że Mistrz Eliksirów opatrzył kłódkę jakimś dodatkowym hasłem, ale i ona opadła pod wpływem prostego zaklęcia. Miałam pełny dostęp do nauczycielskich zapasów. Dreszcz podniecenia przebiegł mi po plecach, gdy ujrzałam zawartość półek. Wszystko elegancko opisane i poukładane alfabetycznie. Wykradając odmierzoną ilość skóry tajpana i garść ususzonych, fioletowych kwiatków, co chwilę zerkałam nerwowo za siebie, ale na korytarzu było zupełnie spokojnie. Wcisnęłam skradzione składniki do szaty, upewniłam się, że wszystko zostało porządnie zamknięte, po czym oddaliłam się w kierunku dormitorium. Przemknęłam przez salon jak burza i wpadłam do sypialni szóstoklasistek, żeby pozbyć się ciążącego balastu. Choć wszystko zostało skrzętnie ukryte w sakiewce pod materacem, prawa ręka mrowiła nieprzyjemnie. Ręka, którą dokonałam kradzieży. Dysząc i pocąc się, uświadomiłam sobie, że nie tylko — bardzo możliwe — byłam w ciąży, ale także stałam się złodziejką. Dzisiejsze eliksiry okazały się większą męczarnią, niż się spodziewałam. Nie dość, że udawanie przed Tomem wyszło komicznie i nienaturalnie, to jeszcze nie potrafiłam spojrzeć profesorowi Slughornowi w twarz, a kiedy pod koniec lekcji oddał nasze eseje i pochwalił mnie na forum całej klasy za pierwszorzędną argumentację, miałam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Pragnęłam jak najszybciej opuścić klasę i na nikogo nie patrzeć. Jednak na zaszycie się w łazience Marty musiałam jeszcze trochę poczekać, choć w myślach mieszałam już w swoim kociołku, zabarykadowana w jednej z kabin. Kompletnie wyrzuciłam z głowy cały wysiłek i wstrzemięźliwość od tuczących potraw — kiedy wpadłam do Wielkiej Sali i z przyzwyczajenia opadłam na ławkę pomiędzy Nickiem i Ezdraszem, zaczęłam pochłaniać tłuczone ziemniaki i żeberka, jakbym nie jadła przez tydzień. Zignorowałam ostentacyjne westchnienia Sokarisa, który elegancko trzymał swoje sztućce i kroił stek na drobne kawałeczki. Za dwie godziny wszystko będzie jasne. Choć w żołądku przewalało mi się z nerwów, niemal połknęłam wszystko, co nałożyłam sobie na talerz. Zostało tylko kilka kostek. Wstając od stołu, wiedziałam, że będę musiała to wszystko z siebie wyrzucić, ale później. Później. Gdyby nie ten paraliżujący strach, czułabym się teraz tak błogo. Pierwszy raz od…

Co, od schadzki z Riddle’em?

Ofuknęłam się w myślach i przyspieszyłam kroku. Po drodze nie spotkałam nikogo, nie licząc Prawie Bezgłowego Nicka i Pringle’a, który obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Od kiedy cztery lata temu Macnair dostał od niego po grzbiecie za wysmarowanie głównych schodów kocimi kupami (jak Boga kocham, nigdy nie widziałam, żeby chłopak tak ryczał), trzymałam się od woźnego jak najdalej, zwłaszcza że zgryźliwy czarodziej najpierw bił, później parzył kogo. Pierwsze piętro świeciło pustkami, podobnie łazienka. Rozejrzałam się po wszystkich kabinach, ale Marty nie było, zaszyłam się więc w jednej z nich, podwinęłam rękawy szaty i zaczęłam oporządzać wszystkie składniki. Wyrzuty sumienia po zaplanowanej kradzieży wyparowały wraz z wrzuceniem ingrediencji do kociołka.

Ślęczałam nad wywarem bite trzy godziny, zanim uznałam, że był idealny. W międzyczasie zdążyłam dostać ataku mdłości, który z trudem opanowałam, a Marta wyłoniła się z umywalki, szlochając i pojękując, ale minęła moją kabinę bez zaszczycenia jej spojrzeniem. Drżącą ręką sięgnęłam po chochlę, żeby nalać trochę eliksiru do szklanki. Po zetknięciu z zimnym szkłem zasyczał i trochę się spienił, ale konsystencja pozostała taka sama, jak opisano ją w podręczniku — gęsta, przejrzysta, o delikatnie perłowym zabarwieniu. Pociągnęłam nosem. Niemal bezzapachowy, zaledwie z subtelną nutką wanilii. Patrzyłam przez moment na przezroczystą miksturę i zastanawiałam się, czy zadziała. Powinna. Wiedziałam, że była dobra, nawet lepsza niż dobra. Profesor Slughorn z pewnością piałby nad nią z zachwytem. Ale czy chciałam wiedzieć, jaki będzie jej efekt? Kiedy tylko zaczęłam podejrzewać najgorsze, musiałam wiedzieć już, natychmiast, w tamtej chwili, a teraz miałam przed sobą cały kociołek prawdy i ogarnęły mnie wątpliwości. Tak wygodnie było się łudzić! Już dawno osiągnęłam mistrzostwo w oszukiwaniu siebie i czułam się z tym całkiem szczęśliwa. Naprawdę.

Naprawdę. Nie znam drugiej takiej optymistki.

Dziecko. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że ja miałabym urodzić dziecko. W dalekiej przyszłości widziałam się jako żonę i matkę (właściwie nie widziałam się w żadnej innej roli), ale ta przyszłość tak się ciągnęła, że wyglądała realnie jak historyczne nudy snute przez profesora Binnsa. I co, gdyby eliksir pokazał, że faktycznie kwitło we mnie życie? Życie, którego nie chcieliby ani rodzice, ani brat, ani przyszły mąż… A ja? Życie pochodzące z tak fatalnego mezaliansu. Coś obrzydliwego, co już zawsze miało być postrzegane jako bękart. Bękart. Wyszeptałam to i poczułam dreszcze na samo brzmienie tego słowa. Jednak fakt stał się faktem — cokolwiek się okaże, nie mogłam już tego cofnąć. Z tymi gorzkimi myślami szybko wlałam sobie do ust zawartość szklanki i przełknęłam. Posmak cukru. Wszystko zgodnie z instrukcją. Gęsta substancja rozgrzała mi żołądek, ale zignorowałam wszystkie przyjemne odczucia i podkasałam szatę, wpatrując się w brzuch i modląc się, aby nie…

Kurwa. Właśnie zabłysło.

Jakby biały promyczek. Stłumiony przez skórę, ale na tyle wyraźny, by go nie przeoczyć. Narastał wraz z ciarkami na całym ciele, aż urwał się i w jednej chwili wszystko się skończyło, ale jeszcze przez długie minuty gapiłam się na miejsce, w którym się pojawił. Nieco poniżej pępka.

Drugi raz tego dnia chciałam zapaść się pod ziemię, ale tym razem z innego powodu. Chyba nawet położyłam się na zimnej posadzce, ale niewiele z tego pamiętałam. Jedynie tyle, że szloch Marty magicznie się zwielokrotnił — nie, po prostu obie płakałyśmy. Długo, głośno i żałośnie, choć kiedy już się opanowałam, wydał się zbyt sztuczny. Dramatyczny.

Przecież tego się spodziewałaś. Dlaczego ryczysz, głupia dziewucho?

Ale przecież Tom powiedział… powiedział, że o wszystkim myśli…

No i pomyślał. To nie jemu niedługo urośnie bandzioch.

Każda cząstka, każda myśl buntowała się przeciwko temu. Histeria całkowicie mnie zaćmiła, jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy uderzyłam Nicka. Cała w nerwach sprzątnęłam swoje rzeczy, miotając się po kabinie jak oszalała, a kiedy wyleciałam z łazienki, puściłam się pędem prosto do dormitorium. Kilka razy chyba kogoś potrąciłam, przed oczami migały jedynie jakieś zamazane kształty i barwy, ktoś wykrzyczał moje nazwisko. Kiedy jakimś cudem przedostałam się przez tajne przejście, przedarłam się przez salon jak przez tor przeszkód i wbiegłam do sypialni, jakbym uciekała przed samą śmiercią. Zabarykadowałam się w łazience i zaczęłam w gniewie zdzierać z siebie ubrania. Paliły, wżerały się w skórę i jak na złość nie chciały dać się zdjąć, a warczenie i przeklinanie ani trochę nie pomogło. Dopiero gdy poczułam drący się materiał, udało mi się wyswobodzić z szorstkiego uścisku szaty. Cofnęłam się pod samą ścianę i spojrzałam w lustro, jak robiłam to dziesiątki razy każdego dnia — łzy jeszcze nie wyschły, choć przestały już płynąć, a ciało obrzydliwe i niedoskonałe jak zwykle. Ta sama szeroka talia, te same maleńkie piersi, ta sama wypukłość na brzuchu — fałdka nie do zlikwidowania. Czy to z tego powodu, że pod nią rozwijało się dziecko? Dziecko? Nie mogłam przestać powtarzać tego słowa w myślach, aż całkowicie straciło znaczenie; poczułam się odrealniona, wyrwana z siebie, jakby to, co się teraz działo, było jedynie halucynacją. Nawet nie snem, a okrutną klątwą, którą ktoś na mnie rzucił, by patrzeć, jak się miotałam. Trzęsłam się jak w gorączce, dyszałam, obmacując podbrzusze, aż zrobiło się różowe, ale doszczętnie się zagubiłam, nie wiedząc już, czy powinno tak wyglądać, czy nie. Nie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądałam kilka miesięcy temu. Wszystko we mnie zaprzeczało, ale ostatnia cząstka rozsądku, która uchowała się po fali paniki, odważnie przypominała: tak jest i tak będzie.

I lepiej szybko coś wymyśl, zanim wszyscy się zorientują.

Jednak powiedzenie Tomowi okazało się znacznie trudniejsze niż zaakceptowanie swojego stanu. Słowo „ciąża” nadal nie mogło przejść mi przez myśl, więc jak miałam wypowiedzieć je na głos? Mimo to panicznie się bałam, że mógł coś zauważyć. Kiedy tylko mogłam, oglądałam się w lustrze, a brzuch przyciągał mój wzrok, jakby odstawał na stopę. Zaskakująco szybko oswoiłam się z myślą, że nie byłam już sama — bez przerwy miałam w sobie istotę, której miłość miałam na własność. I gdyby nie strach, z którym wiązało się jej pojawienie, prawdopodobnie nie posiadałabym się z radości.

Niemniej jednak nie potrafiłam znaleźć w sobie siły, żeby porozmawiać z Riddle’em, choć naglące głosiki powtarzały jeden przez drugiego, że jako współwinny całego zamieszania powinien wiedzieć. I znów poczułam się zbyt komfortowo w bierności. Rozsiadłam się w niej wygodnie i czekałam, aż Tom sam się domyśli. Może przyszłoby mi to łatwiej, gdyby Riddle nie był taki inteligentny i nie oczekiwałabym, że faktycznie się zorientuje. Spędzałam cały wolny czas w łazience Marty, obawiając się, że mogłabym na niego trafić w bibliotece albo w dormitorium. Siadywałam albo pod umywalkami, albo w ostatniej kabinie na klapie od sedesu i próbowałam ułożyć w głowie całą rozmowę. Wiedziałam, że najprawdopodobniej nic nie pójdzie po mojej myśli, ale presja czasu coraz bardziej poganiała — do ślubu zostały dwa tygodnie. Zaczęłam odliczać. Dokładnie za dziesięć dni mieliśmy wsiąść do pociągu i wrócić do domów na Boże Narodzenie. Niemal wszyscy poczuli świąteczną atmosferę; podczas posiłków słyszałam strzępy rozmów o prezentach i wspaniałych potrawach, o zagranicznych wycieczkach do rodziny. Tylko mnie tegoroczny dzień dwudziestego piątego grudnia kojarzył się z czymś niechcianym. Parszywym. Wsłuchiwałam się w zawodzenie Marty, od godziny wpatrywałam się w tę samą stronę Eliksirów dla zaawansowanych i masakrowałam paznokcie.

„Tom, przepraszam. Unikałam cię… pewnie to zauważyłeś… ale musiałam sobie… no wiesz… wszystko poukładać… Wszystko jest w porządku, chciałam po prostu się upewnić… t-to znaczy… po-pomyliłeś się…”.  

Och, przestań się jąkać, przejrzy cię w sekundę.

Racja, tylko popatrzy w ten wszechwiedzący sposób i uniesie brwi. To może tak? „Unikałam cię, ale chciałam być pewna. Nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Teraz wszystko się zmieni, ale może na lepsze… Wszystko zależy od tego, jak zareagujesz”.

Żałosne. Brzmisz, jakbyś sama zrobiła sobie tego bachora.

Mam go od razu oskarżyć? „Bardzo mi przykro, że burzę twoje wiekopomne plany, ale zostaniesz ojcem. To twoja wina, bo zwiodłeś mnie i od początku wiedziałeś, jak to może się skończyć, a mimo to nic nie zrobiłeś!” — tak może być? Teraz brzmię jak jędza.

Lepsza jędza od mimozy bez charakteru!

— Możesz przestać?!

To ostatnie wykrzyczałam na całą łazienkę. Chwyciłam się za włosy i zacisnęłam powieki — pulsujący ból w skroniach narastał i zdawał się rozsadzać głowę od środka. Przez moment miałam wrażenie, że za chwilę pęknie mi czaszka; Marta zakończyła swoją litanię żalów i teraz podśpiewywała:

— Zwariowała podfruwaja,
jęczy, skrzeczy, we łzach cała.
Przybył dzisiaj jeden funt,
pewno stąd ten cały bunt!
Tłusta Hortus, mała klucha,
trzeba rozmiar zwiększyć ciucha.

Dość. Miałam dość. Wybiegłam z łazienki i nawet nie zwróciłam uwagi na to, że zostawiłam w kabinie połowę swoich rzeczy; ich brak odkryłam dopiero po południu, kiedy — po wmuszonym obiedzie — już trochę się uspokoiłam i postanowiłam naprawdę przysiąść przed poniedziałkowym testem z eliksirów. Zero praktyki, sama teoria — profesor Slughorn zdążył nas uprzedzić, że będzie oczekiwał znajomości wszystkich instrukcji, których nauczyliśmy się w tym półroczu. Wracałam do dormitorium wściekła i czerwona, bo kiedy tylko ponownie spotkałam się z Martą, zjawa nie omieszkała przypomnieć sobie tej okropnej piosenki. Choć prześladowały mnie poważniejsze problemy, drżałam na samą myśl, że inne duchy lub (o zgrozo) Irytek mogły ją zasłyszeć i roznieść po całej szkole.

Po korytarzach snuli się jedynie uczniowie z młodszych klas, dla których perspektywa SUM-ów albo owutemów była zbyt odległa, aby mieli przejmować się nadrabianiem materiału z poprzednich semestrów. Kierując się w stronę głównych schodów, zastanawiałam się, gdzie mogłam się ukryć z odzyskanymi Eliksirami dla zaawansowanych, aby nie natknąć się na Toma albo kogoś z jego grupy. I właśnie kiedy o tym myślałam, zza winkla wyłoniła się najpierw bujna blond czupryna, później cała reszta Rosiera i towarzyszący mu Tom. Choć ostatnimi czasy przeżywałam katusze związane z układem pokarmowym, nie pamiętałam, bym poczuła tak bolesny skurcz w żołądku jak w tej chwili. Chyba nawet wydałam z siebie zduszony okrzyk i to on zwrócił uwagę chłopców.

— O! Zapadłaś się pod ziemię czy co?

— Rosier, zostaw nas na chwilę.

Zabrzmiał przeraźliwie spokojnie. Żadnego zainteresowania, rozdrażnienia, nic. Z przerażeniem patrzyłam, jak Evan dygnął osobliwie i oddalił się tanecznym krokiem w kierunku klasy profesora Binnsa. Wrosłam w podłogę i mogłam jedynie walczyć, żeby nie zwymiotować ze strachu, kiedy Riddle przysunął się bliżej, a serce, które podjechało do gardła i dwukrotnie urosło, wcale w tym nie pomagało. Spojrzał na mnie pytająco, ale w głowie miałam jedynie gonitwę myśli. Bałam się, że zaraz przewertuje je i odejdzie bez słowa, dlatego natychmiast spuściłam wzrok; pamiętałam, co Riddle mówił o kontakcie wzrokowym podczas legilimencji.

— Unikasz mnie.

— Nie unikam.

— Wczoraj nie przyszłaś na ćwiczenia. Co jest?

Tego było zbyt wiele. Poczucie osaczenia zbyt wielkie. Ilość stresu gromadzącego się na moich barkach zbyt przytłaczająca. Skoczyłam w kierunku bardziej oświetlonej strony korytarza, ale Tom powstrzymał mnie przed ucieczką i ustawił przed sobą; jego uścisk stał się mocny i natarczywy, jakby przeczuwał, że zanosiło się na nieprzyjemne wieści.

— Powiesz mi. Wiesz, że i tak się dowiem, a tego nie chcemy.

— Jestem w ciąży.

Wypaliłam, zanim skończył mówić. Nawet trochę mi ulżyło. Nie miałam już nic do ukrycia, więc spojrzałam mu w oczy. Musiałam widzieć jego reakcję, głupio się łudziłam, że w takiej chwili odsłoni się, że maska opadnie, ale nie. Patrzył tym samym przeszywającym wzrokiem, a napięcie między nami wzrastało wraz z uporczywym milczeniem, aż stało się niemal fizycznie wyczuwalne. Właśnie to tak mnie przeraziło. Kompletny brak emocji. Lodowaty spokój był wręcz złowrogi; spodziewałam się zetknięcia z jego aurą, z rozwścieczeniem, oskarżeniami, a on tylko… wydął wargi. Twarz nawet mu nie drgnęła, kiedy oświadczył:

— Mówiłem ci, że o wszystko zadbałem, więc to nie moja wina.

Znów wyrwał mi się okrzyk, ale tym razem poniósł się echem po opustoszałym korytarzu. Pierwszy raz poczułam tak rażącą pustkę. Przez moment nawet sądziłam, że Riddle’owi drgnęły usta, że zaraz wybuchnie śmiechem… nie, nie wybuchnie… uśmiechnie się triumfalnie, jak to on, oznajmi, że ma przynajmniej kilka rozwiązań… jak zwykle. Jak to on. Ale on nadal stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała — nawet nie poczułam, kiedy mnie puścił — i milczał.

— Kim ty jesteś? — wybełkotałam, ale tylko uśmiechnął się drwiąco.

To się nie dzieje, to kolejne wyobrażenie. Obudzę się zaraz w łazience Marty…

Ty nie śpisz, gąseczko.

— Kim ty jesteś? Nie mogłaś się zdecydować? Cóż, w takim wypadku wybór jest prosty.

Poczułam naglącą potrzebę potrząśnięcia nim, wytłumaczenia mu, że to nieprawda, że oboje to wiedzieliśmy, ale nie mogłam wydusić słowa. Otworzyłam usta. Zamknęłam je. Jeszcze raz otworzyłam, ale nie opuścił ich żaden dźwięk. Gapiłam się na Toma i nie poznawałam go, był zupełnie obcy. Wystarczyło, że raz się pomylił. RAZ. I jego budowana przez ponad pięć lat sztuczna osobowość właśnie runęła na moich oczach. Chciałam go pochwycić, kiedy odchodził, ale ręce miałam jak przyrośnięte do boków. Wiedział, że nie zareaguję. Wiedział, że za nim nie krzyknę, że nie pobiegnę i nie urządzę mu sceny na oczach Rosiera.

Przystanął na chwilę i przez łzy zobaczyłam, jak się odwrócił.

— Aha. Jeszcze nie zdecydowałem, czy nie uczynić cię młodą wdówką.

Nie słowa. Nie fałsz. Nie porzucenie. To nutka samozadowolenia w jego głosie doszczętnie rozdarła mi serce. Ocknęłam się na kolanach, z czołem przyciśniętym do chodnika i z pałającą, mokrą twarzą, ale bardzo spokojna na ciele. Żadnego dramatycznego trzęsienia się, żadnego zawodzenia. Odczekałam, aż mroczki przed oczami znikną, zerwałam się na równe nogi i wróciłam do łazienki na pierwszym piętrze. Jakby nigdy nic. Prawie biegłam, bo czułam histerię nadchodzącą wraz ze świadomością tego, co właśnie się zdarzyło.

Powiedz mi, jak to jest stracić przyjaciela? — naśmiewało się złośliwie.

— Nie wiem, nig-nigdy żadnego nie miał-łam.

Słońce już dawno zaszło. Pogasiłam świece i pochodnie, które włączyły się z chwilą otworzenia drzwi, i zaszyłam się w kabinie. Usiadłam na zamkniętym sedesie. Czekałam. Wpatrywałam się w brudne kafelki i czekałam. Groza powoli zstępowała, a ja żałowałam, że nie byłam w stanie wpaść w histerię i postradać zmysłów, by nie pozostawać w świadomości straszliwej nocy, którą musiałam przeżyć.

I pojawiło się. Pojawiło się, jak chciałam.

Musiałam przycisnąć obie dłonie do ust, żeby nie ryknąć na całą toaletę, ale i tak dławiłam się i krztusiłam, aż zapiekło mnie w gardle. Kiedy to wszystko się skończyło, błogosławiłam obecność Marty — jej zawodzenie po części maskowało mój szloch, ale w trakcie nie zważałam na nic. Chciałam, by to minęło. By potworne rozczarowanie wypłynęło razem ze łzami, ale nic nie przynosiło ukojenia. Tom tylko zrobił ranę. To świadomość całkowitego osamotnienia i racji — przede wszystkim racji — Sokarisa babrały w niej, mazały świeżą krwią, zakażały. Och, jak byłam przez ten czas durna, jak byłam zaślepiona… A oni wszyscy od razu to dostrzegli!

Długo ci to zajęło. Nie będę cię zasmucać, ale gdybym chciała, powiedziałabym, że jesteś nieskończenie głupia.

Tak, jestem nieskończenie głupia.

Ale nie dlatego, że dałaś się zwieść. Dlatego, że nadal głupio się łudzisz.

Chichotało i szydziło, ale nie słyszałam już niczego poza własnym łkaniem. Zsunęłam się na podłogę, szarpałam za włosy, wyłamywałam palce. Nie pomogło miotanie się po kabinie. To było jak agonia.

Po wielogodzinnym maratonie spazmów wróciłam do ciemnego dormitorium, żeby położyć się w ubraniach do łóżka i kontemplować ból. Nie dbałam o to, czy wpadnę na jakiegoś nauczyciela i zostanę ukarana za wałęsanie się po zamku po ciszy nocnej. Zostałam przysposobiona, by przeżywać cierpienie w odosobnieniu i nie kłuć nim innych w oczy, dlatego nie wydałam z siebie nawet dźwięku, gdy bezmyślnie płakałam w poduszkę. Minęła pierwsza rozpacz. Wiedziałam, że z czasem zniknie i otępienie, lecz w tym momencie było mi tak źle… tak niedorzecznie. Ten płacz stał się tak groteskowy, że gdybym spojrzała w lustro, prawdopodobnie nie poznałabym własnej twarzy. Nad ranem musiałam przysnąć z wyczerpania, bo monotonne tykanie budzików umilkło. Udało mi się ukraść kilka chwil wolnego od snów odpoczynku.

Czwartek rozpoczęłam wczesnym rzyganiem. Już przyzwyczaiłam się do fatalnego samopoczucia, ale i tak klęczałam przed bogiem z porcelany i modliłam się, by już nie wymiotować. Nie przyniosło to żadnej ulgi, zwłaszcza że nie miałam nawet czego zwracać.

— Wszystko dobrze?

Za drzwiami spotkałam się z podejrzliwym spojrzeniem Gaby. Wyszłam tylko na chwilę, żeby zabrać świeżą szatę, ale nie uniknęłam konfrontacji ze współlokatorką. Po nieprzespanej nocy byłam prawie nieprzytomna, dlatego wypaliłam bez zastanowienia:

— Chyba czymś się strułam. Podczas tego… no…

Taciturn z pretensjonalnym wyrazem twarzy, przekrzywioną głową i skrzyżowanymi na piersiach rękami wyglądała niemal identycznie jak swoja siostra i nawet śmieszna piżama w świnki nie odbierała jej powagi. Zsunęła się z łóżka i również zaczęła szukać ubrań, starając się nie robić hałasu (Dafne i Margaret nadal spały, sądząc po miarowych oddechach dochodzących zza zaciągniętych kotar), ale wyraźnie szykowała się do dłuższej przemowy.

— Ostatnio chyba często ci się to zdarza — przeciągała z ironią. Nie miałam siły na tłumaczenie się, po prostu stałam z mundurkiem w ręku i gapiłam się, jak automatycznie przewalała rzeczy w kufrze. — Nie obrażaj się, tak tylko powiem… Kuzynka mojej mamy ma koleżankę, która ma siostrę… ona już jest trochę starsza, skończyła Hogwart z dziesięć lata temu, była w Hufflepuffie… I ona tak… „chorowała” przez kilka lat, aż trafiła do Munga, bo wysiadło jej serce. Tak tylko mówię.

Łypała pewnie znad uniesionego wieka kufra, ale reszta ciała zdradzała zakłopotanie. Nawet nie odpowiedziałam. Zamknęłam się na powrót w łazience, zdjęłam wczorajsze ubrania i wślizgnęłam się pod prysznic; gdyby nie świadomość, że Gaby czekała za drzwiami, stałabym i grzała się do samego śniadania, ale prędko odbębniłam poranną toaletę. Zanim się ubrałam, pochyliłam się chyba po raz setny w tym tygodniu, by dokładnie zbadać brzuch. Leciutko odstawał i gdybym założyła przylegającą koszulkę, prawdopodobnie rzucałby się w oczy, lecz Sokaris i tak zrzuciłby winę na moją dietę. W pewnym sensie pocieszające.

Pamiętasz, jak potakiwałaś, kiedy tatulek mówił z pogardą o szlamach, które zakochiwały się bez pamięci, a potem zostawały same z brzuchem? I widzisz? Ty też zostałaś sama. Jesteś tak samo naiwna.  

Nie byłam sama. Może dziecinna, bo dałam się zmanipulować. Może naiwna, bo uwierzyłam, że uczucia Toma… no właśnie. Nigdy nie mówił o żadnych uczuciach, to ja sobie ubzdurałam, że mogłam liczyć na wzajemność. I to czyniło mnie podwójnie głupią. Ale nie sama. Właśnie tam, pod grubym swetrem, warstwami szat i szpetnymi fałdami rozwijał się ktoś, dzięki komu miałam już zawsze pozostać kochana. Wierzyłam — na przekór wszystkim — że to dziewczynka. Piękna i mądra jak Riddle, ale nie bezwzględna. I nie płocha jak jej matka. Matka. Odniesienie tego słowa do siebie nadal było tak abstrakcyjne, że powtarzałam je w myślach tak często, aż straciło znaczenie.

Drżałam na samo wyobrażenie ujrzenia Toma na korytarzu. Wiedziałam, że zachowa się  uprzejmie i zwyczajnie do granic możliwości, ale czy mogłam ufać sobie? Czy nie ucieknę, gdy stanę z nim twarzą w twarz w klasie Flitwicka? A co, jeśli profesor Binns wyczyta jego nazwisko, a ja wpadnę w histerię jak wczoraj w łazience Marty? W perspektywie tych ponurych przepowiedni niemal ucieszyłam się na towarzystwo Sokarisa i jego bandy. Nicolas był ordynarny jak zwykle, mlaskał i bekał, ale słowem nie skomentował mojego fatalnego wyglądu. Rowle przywitał się skinięciem głowy, podobnie Ezdrasz. Gaby wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z siostrą. Nic nie rzekłam na utyskiwanie brata, który jakimś cudem dowiedział się, że opuściłam wczorajsze kółko. Chrzanienie o „słomianym zapale” wleciało jednym uchem i wyleciało drugim, bo profesor Dumbledore właśnie zjawił się przy stole Ślizgonów, żeby wszyscy, którzy pozostawali w Hogwarcie na Boże Narodzenie, mogli wpisać się na listę. Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku, widząc, jak Riddle wziął od nauczyciela ogromny zwój; zaniepokoiłam się jeszcze bardziej, gdy chłopak okazał się jedynym uczniem z naszego domu, który postanowił spędzić Gwiazdkę w szkole. Szybko się jednak opamiętałam i wbiłam wzrok w swój talerz. 

Och, nie bądź żałosna. On cię już nie obchodzi.

Mimo wszystko nic nie mogłam poradzić na to, że nieustannie o nim myślałam. Całkowicie przestałam się uczyć, spędzałam wolny czas na odpoczynku, próbując przeglądać podręczniki, ale na niczym nie mogłam się skoncentrować. Leżałam na łóżku otoczonym zasłonami, gapiłam się w stronę z przepisem na jakiś eliksir i wyobrażałam sobie, co moglibyśmy teraz robić, gdyby Tom zachował się jak Tom, którego znałam od pięciu lat. Z zazdrością spoglądałam przez okno biblioteki, jak wałęsali się ogromną grupą po białych błoniach, urządzając sobie bitwy na śnieżki i próbując wepchnąć najgrubszego ze wszystkich Avery’ego do przerębli. Ja natomiast leniłam się nad Eliksirami dla zaawansowanych i bezmyślnie przewracałam kolejne strony, nawet nie próbując zapamiętać ingrediencji czy kolejności dodawanych składników. Podczas piątkowych zajęć profesor Slughorn zrobił nam test; to była pierwsza taka sytuacja od spotkania na pierwszym piętrze — Tom nie zmienił miejsca. Siedział po mojej lewej stronie, a pióro bez pośpiechu skrobało po pergaminie. Nie pominął żadnego pytania i z pewnością dostał wybitny, ja natomiast oddałam nauczycielowi na wpół wypełniony sprawdzian, rumieniąc się ze wstydu. Wiedziałam, że po Świętach pozwoli mi poprawić receptury, ale nie mogłam znieść zawodu w jego oczach, kiedy z zapałem zerknął na to, co mu wręczyłam. Miałam ochotę się rozpłakać i przyłożyć Riddle’owi w tę piękną twarzyczkę. Wszystko stało się w niej obmierzłe. Ładne brwi, porcelanowa skóra, kości policzkowe, wydatne usta… Oczy. Tych nie mogłam zdzierżyć najbardziej, nie potrafiłam w nie spojrzeć, choć nie było takiej potrzeby, bo i tak płynnie mnie omijały, jakbym nie istniała. Pustka po zniknięciu Toma stała się nie do zniesienia i jedynie świadomość, że niedługo miałam zaznać stabilizacji, dawała odrobinę wytchnienia. Zdecydowałam się na ślub i wszystko miałam już obmyślone. Kiedy spisaliśmy temat pracy domowej na Święta i zadzwonił dzwonek, bezpardonowo wcisnęłam Riddle’owi w rękę poobrywany świstek i wypadłam z klasy, prawie potykając się o klęczącą przy torbie Margaret.

Nie liczyłam, że zmieni zdanie. Chciałam, by wiedział.

Śnieg pokrył błonia dopiero na dwa tygodnie przed Gwiazdką, ale — mimo że normą stał się dwudziestostopniowy mróz — poczułam się znacznie lepiej. Zazdrościłam Gryfonom i Krukonom dormitoriów w wieżach. Podczas gdy oni mogli wieczorami patrzeć, jak światło księżyca odbijało się w roziskrzonych zaspach, ja musiałam zadowolić się widokiem mętnej, szarozielonej wody napierającej na szyby. Choć prawdziwa zima przyniosła ze sobą chłód nie do zniesienia, zaznałam ulgi, że to koniec jesiennej szarugi. Kiedy miałam się przyzwoicie, wychodziłam na dziedziniec, żeby zażywać słońca. Było ostre i oślepiające, ale po mrokach lochów tęskniłam za jasnością. Wraz z zawiadomieniem Toma poczułam, że ciężar, który od kilku dni zalegał mi na barkach, ustąpił. Jeszcze nie pogodziłam się z tą decyzją, ale rozsądnie postanowiłam, że nie znajdowałam się w sytuacji, w której mogłam pozwolić sobie na rozpaczanie. Moje dziecko zostało bez ojca, a ja nie mogłam dopuścić, żeby dorastała z piętnem bękarta na czole.  

— Serwus.

— O… cześć.

Opierałam się o ścianę dziedzińca i mrużyłam oczy, delektując się ciepłymi promieniami. Delikatne pieczenie odsłoniętej skóry przypominało o nadchodzącym uczuleniu. Choć wiatr niedelikatnie szargał moją pelisą, a kaptur nie trzymał się na głowie dłużej niż kilka sekund, stałam i czekałam, aż słońce zniknie za murami. Jeszcze kilkanaście minut i po wszystkim. Kiedy kolejny raz je zobaczę, dziecko urodzi się chciane, a ja będę musiała nauczyć się z tym żyć.

— Co tak sterczysz? — zagadnął Avery i również przystanął przy ścianie.

— Potrzebowałam światła. Te mroki naszych lochów… ech, trochę mnie ostatnio przybiły.

Zarechotał i uśmiechnął się. Kiedy zobaczyłam, jak powoli ku mnie brnął, poczułam ukłucie bólu, lecz szybko się okazało, że chłopak pozostał tak samo przyjazny. Nic się nie zmieniło. Uśmiechnął się ładnie jak Rosier (ale nie tak kokieteryjnie), aż w zaczerwienionych od mrozu policzkach zrobiły się te urocze dołeczki; choć tuszą przypominał Nicka, był piękny i poruszał się z gracją, której temu pierwszemu bardzo brakowało.

— U nas też wszystko dobrze, cieszę się, że pytasz — odezwał się znienacka, a ja uniosłam brwi. Przez moment nie rozumiałam, o czym bredził. — Aaa, tak, nauka do SUM-ów idzie świetnie, z Rosierem i Goyle’em już zdążyliśmy oblać Dumbledore’a. W przenośni i w przenośni, bo wczoraj zawaliliśmy test, ale nie martw się. Wszystko tradycyjnie opite.

— Och… no tak… przepraszam. — Poczułam narastające wyrzuty sumienia, choć prędko sobie przypomniałam, że nie mogłam tak po prostu dalej trzymać się z grupą. Umarłabym ze wstydu, gdyby Tom powiedział przy wszystkich, że nie chce mnie przy nich. — Ja po prostu… wesele, rozumiesz. Trochę się… trochę się denerwuję, nie chciałam wam… hmm… nie byłabym duszą towarzystwa.

— Czyli jednak za niego wychodzisz? — Jego ramiona trochę oklapły. — No nic, stawialiśmy z Nottem… nieważne. No to co. Wesele. Imprezka będzie… przednia. Nott podobno przyjdzie z osobą towarzyszącą.

— Plotkujesz jak stara baba!

Ale przez ponad kwadrans, dopóki zachód słońca i śnieżna kurzawa nie przegoniły nas do zamku, obgadywaliśmy kolegę i innych ślubnych gości, obstawiając, kto upije się pierwszy i kto zaliczy skandal, nad którym przez następne tygodnie będą obradowały wszystkie sfery. Przez chwilę poczułam się prawie spokojnie, jakby po kolacji nie czekała mnie schadzka z Nickiem, a kolejna porcja dowcipkowania ze znajomymi.

Nie pamiętałam, abym kiedykolwiek tak się trzęsła. Godzinę po ciszy nocnej wymknęliśmy się razem z Nickiem z dormitorium. W salonie panował typowy dla tej pory rozgardiasz; zaczarowane radio puszczało największe hity ostatnich lat, niektórzy ukradli z kuchni słodycze i podgryzali je do pisania zaległych wypracowań albo przeglądania podręczników, a szczęśliwcy, nad którymi nie wisiało widmo niezaliczonych kartkówek, grali w karty. Gaby wraz z przyjaciółkami kołysały się w rytm muzyki, okupując fotele przy kominku. Typowy wieczór przed dłuższą przerwą od nauki, dlatego zniknięcie na godzinę czy dwie wydawało się banalnie proste. Nie powiedziałam Rowdy’emu, dokąd szliśmy, mimo że wielokrotnie na mnie nastawał, kiedy wspinaliśmy się po ciemku po schodach. W połowie drogi natknęliśmy się na Krwawego Barona, ale jak zwykle nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem, a tuż przed wejściem na piąte piętro prawie wpadliśmy na Irytka; przesiedzieliśmy całe wieki w komórce na miotły, zanim poltergeistowi znudziło się przedrzeźnianie jakiejś damy z portretu i odleciał, gwiżdżąc na cały korytarz.

— Łazienka prefektów? Psiakość, bajerancki kibelek… — mruknął Nick, kiedy weszliśmy do środka. Rozglądał się po pomieszczeniu, podczas gdy ja zajęłam się ryglowaniem drzwi. Zawahałam się, czy nie zapalić świec, ale szybko stwierdziłam, że chciałam widzieć jak najmniej. — Skąd masz hasło?

— Od Rosiera — skłamałam, chowając różdżkę. — Nie jest zbyt mądry.

— Co nie? — zarechotał, już o wiele bardziej zadowolony.

Odwróciłam się i zauważyłam, że zerkał na mnie. Stanęliśmy naprzeciwko siebie i nagle każde patrzyło w inną stroną; nie miałam pojęcia, co działo się pod ryżą czupryną Nicolasa, ale ja robiłam wszystko, by odsunąć od siebie myśli o ostatniej wizycie w tej łazience. Spojrzałam na basen, w którym pluskał się Riddle. Bardzo powoli sięgnęłam do swetra i zdjęłam go przez głowę. Jeden. Później drugi. Robiłam wszystko, by jak najbardziej odciągnąć w czasie moment zdjęcia koszuli, ale i ona w końcu spoczęła na podłodze — pięknie złożona. Tak samo spódnica, grube rajstopy… Wstrzymałam oddech. Choć w pomieszczeniu było ciepło, przeszedł mnie dreszcz, gdy zostałam w samej bieliźnie. Nie wiedziałam, czego oczekiwać, lecz spodziewałam się ujrzeć dwie skrajności: wzrok pełen pożądania albo bezgraniczne zniesmaczenie, lecz na Rowdym nie zrobiło to żadnego wrażenia. Zapowietrzyłam się, czując na policzkach gorące pąsy, a serce zaczęło walić jak szalone, kiedy chłopak zbliżył się na tyle, bym w mocnym półmroku mogła dostrzec, że on również lekko drżał. Rozebrał się w milczeniu, a ja modliłam się, by nie spostrzegł na mojej twarzy grymasu, którym próbowałam powstrzymać płacz. Wystarczyło, aby zdjął podkoszulek i zsunął spodnie — już wiedziałam, że nigdy nie poczuję dzięki niemu nawet najlżejszego podniecenia. Kiedy Tom stał w ten sposób, onieśmielał doskonałością swojego ciała, co więcej, był jej świadomy i wiedział, że właśnie przez to nie mogłam na niego spojrzeć, natomiast od Rowdy’ego nie mogłam oderwać wzroku. Z przerażeniem lustrowałam ogromne, nalane kolana i gąszcz ciemnych (choć w świetle zapewne rudych) włosów, które pokrywały nie tylko nogi, ale cały korpus i chyba część pleców. Nie mogłam się poruszyć, ale na szczęście chłopak przejął inicjatywę; pościelił na podłodze jeden z puchatych ręczników i zaoferował, bym się położyła. Zrobiłam to z zamkniętymi oczami, wciąż kurczowo trzymając się za bieliznę. Zacisnęłam zęby, gdy poczułam go wślizgującego mi się między uda, usta zwiedzające szyję, suche pocałunki, gdy jego wargi dotarły do moich… Nie potrafiłam już zapanować nad drżeniem, w głowie miałam najgorszy obraz samej siebie, bo wielkie dłonie zawędrowały pod biustonosz. Jęknęłam. Nie mogłam znieść tego napięcia. Modliłam się, by Ślizgon pomyślał, że to z przyjemności, choć brzmiałam, jakbym tłumiła szloch. Chciałam odskoczyć, cofnąć się, kiedy zdałam sobie sprawę, że nagle leżał na mnie całkiem nagi; poszłam za ciosem w momencie największego spazmu obrzydzenia i zsunęłam majtki, a Nick sapnął mi w dekolt. Ręką poruszał na wysokości przyrodzenia, ale nie miałam odwagi spojrzeć — pragnęłam, by to już zrobił!!! Chciałam oszaleć, żeby tego nie przeżywać, pod powiekami zakręciły się łzy, ale on okrutnie zwlekał z tym. I dyszał. Dyszał. Dyszał. Coraz głośniej, coraz gniewniej, jednocześnie ugniatając wolną dłonią moje piersi pod stanikiem.

Przyjemnie? O tak, teraz taką miłość będziesz smakować.

Będziemy.

— Ty kurwo!

Ryknął, aż podskoczyłam. Nim zdążyłam zaczerpnąć powietrza, uniósł się gwałtownie i trzasnął mnie w policzek, aż poczułam potylicę odbijającą się od podłogi. I jeszcze raz. I znowu, tym razem po ramionach, po głowie, a kiedy odwróciłam się, żeby uchronić twarz, dostałam kilka razy po plecach, tym razem słabiej. Skuliłam się, jęcząc i łkając. W uszach szumiało, obite miejsca pulsowały boleśnie, a w żołądku poczułam słabość zwiastującą wymioty. Nie słyszałam, co robił Nicolas, było mi wszystko jedno, byle przestał. Byle już mnie nie dotknął. Leżałam na posadzce — naga i żałosna — opłakując utracony szacunek. Nie chciałam wiedzieć, dlaczego Rowdy tego nie zrobił, dlaczego odskoczył jak oparzony. Czułam się zbrukana, nieczysta, zhańbiona.

Zgwałcona? Na własne życzenie.

A najgorsze, że nie miałam dokąd uciec od własnych myśli. Pragnęłam znaleźć ukojenie w tych dobrych rękach, nie chciałam żadnych innych. Minęła pierwsza rozpacz, lecz prawie natychmiast nadeszła fala wściekłości. Obrzydliwość tego szkaradnego ciała wylewała się wraz z nienawiścią, kiedy tłukłam głową o ścianę, aż z nosa poszła mi krew, ale żadna fizyczna krzywda nie mogła przegonić wstydu, w którym się zapadłam.

Uważaj, bo jeszcze się utopisz. To by dopiero była tragedia!

*

Choć wręczyłam Riddle’owi karteczkę z jednoznaczną wiadomością, do końca łudziłam się, że uczyni coś, by zapobiec mojemu wyjazdowi. Brnąc przez zaspy w kierunku nieodśnieżonej stacji, co rusz zerkałam za siebie, rozglądałam się w poszukiwaniu znajomej fryzury i wysłużonego płaszcza z szerokimi mankietami. Kiedy przy wsiadaniu do wagonu przyjęłam pomocną dłoń Ezdrasza, już wiedziałam, że to koniec. Tom nie żartował. Tom nie testował mnie. Tom siedział sobie w ciepłej bibliotece i spokojnie zgłębiał lekturę kolejnego grymuaru wypożyczonego z Działu Ksiąg Zakazanych. Och, oczywiście wyłącznie w ramach zaspokojenia ciekawości. Dopiero gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się wtedy na pierwszym piętrze, przekonałam się, że być może nigdy się nie zgrywał. Nigdy nie mówił nam nieprawdy, tylko my, naiwniacy, interpretowaliśmy te słowa, jak wygodnie było naszym dziecinnym umysłom.

Zdarzenie z łazienki prefektów zostało uznane za niebyłe. Kiedy już naprawiłam sobie złamany nos, zmyłam krew i pozbyłam się guzów z czoła, ubrałam się i wróciłam do dormitorium z pełną godności miną, jakiej wszyscy oczekiwali. Ani ja, ani Nicolas nie daliśmy po sobie poznać, że ta absurdalna sytuacja z piątku miała miejsce, choć czułam większy niż zazwyczaj dyskomfort, kiedy przychodziło do dotyku. Panicznie bałam się nocy poślubnej — już nie samego ślubu, a właśnie nocy, która miała po nim nastąpić — i tego, że każda kolejna do końca mych dni będzie budzić to samo obrzydzenie. Ale teraz (wedle słów Sokarisa, który uważał, że każda czarownica czystej krwi w tym pociągu chciałaby znaleźć się na moim miejscu) nareszcie wracałam do domu, by w wybranej przez matkę szacie, w umówionym przez Hortusów kościele poślubić ugadanego przez ojca człowieka. Jechałam do Londynu ze świadomością, że za trzy dni stanę — już dawno ustalona i opłacona — na pięknie przystrojonym targu, by nabywca mógł mnie odebrać. Cudnie przystrojona i tylko jego. Choć nienawidziłam Riddle’a z całego serca, że nie zjawił się z ratunkiem, pławiłam się w mściwej satysfakcji, ponieważ uprzedził Rowdy’ego. Jego nienawidziłam po stokroć bardziej.

Z dworca odebrał nas ojciec. Zaoferował Nickowi podwiezienie (jego rodzice mieli kompleks kamienic w samym sercu miasta), a chwilę później mknęliśmy wszyscy nowiutkim, złotym Cadillakiem na przedmieścia Londynu, gdzie znajdowała się rezydencja Hortusa. Jego rodzice (i w młodości on sam) byli posiadaczami ogromnej fortuny, która w tajemniczych okolicznościach prędko stopniała, lecz nigdy nie żyliśmy w poniżająco przeciętnych warunkach. Ojciec bowiem posiadał niebywały talent przepuszczania, ale i zyskiwania wielkich ilości złota i papierów wartościowych, a wszystko to w licznych kasynach i na wystawnych bankietach. Już trzy razy znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko bankructwa, kiedy tatulek pod wpływem emocji dał się podpuścić i zastawił niemal cały swój majątek, który później przegrał. Niemal, ponieważ rezydencja, którą od pokoleń zamieszkiwali Hortusowie, nie pozwoliła się sprzedać, jeśli wszyscy jej dysponenci nie wyrazili takiej chęci — matka jako współwłaścicielka w tej jednej jedynej sprawie zawsze mu się sprzeciwiała.

Stary, elżbietański dwór zbudowano na niewielkim wzgórzu, daleko od wysokiego, kamiennego ogrodzenia. Kiedy samochód zajechał na szeroki podjazd, poczułam w sercu ukłucie żalu. Dawniej widok ceglanej rezydencji wywoływał przyjemne ciepło — nie takie jak przyjazd do Hogwartu po dwóch miesiącach wakacji, ale naprawdę cieszyłam się na powrót do własnego pokoju z luksusową łazienką i skrzatami domowymi na każde moje skinienie. Tym razem jedyne, na co miałam ochotę, to jak najszybsze wyskoczenie z auta i powrót na King’s Cross. Niestety musiałam wysiąść za Sokarisem; minęliśmy nieczynną fontannę i ruszyliśmy w stronę schodów prowadzących do głównych drzwi, podczas gdy ojciec odprowadził samochód do garażu na tyłach domu. Na pierwszym i drugim piętrze panował mrok, ale przez ogromne okna na parterze przebijało się żółte światło. W progu powitał nas Świstek, kłaniając się w pas, a za nim czaiła się matka. Wyglądała jak zwykle olśniewająco. Włożyła błyszczącą, wyszywaną złotymi i srebrnymi cekinami szatę z długim tyłem, który ciągnął się po podłodze, kiedy szła. Uśmiechnęła się promiennie i poczekała z uściskami, aż oddamy skrzatowi płaszcze.  

— Jak podróż? Bardzo zgłodnieliście? Victorio, rozumiem modę na dietę przed ślubem, ale wyglądasz fatalnie. Zaraz każę podać kolację. Partacz, co z tymi przystawkami? — Jeszcze raz ucałowała najpierw mnie, potem Sokarisa, tym razem pospiesznie i bezmyślnie, bo już oglądała się za służbą. — Byłam u babci… miała zrobić wam niespodziankę i odebrać was z ojcem z dworca, ale źle się poczuła. Przyjedzie z samego rana.

— To coś poważnego? — zapytałam przez grzeczność, zerkając w stronę szerokich schodów prowadzących na piętro.

— Zrobiło się jej słabo, to wszystko. Jutro znowu będzie w pełni sił i przyjedzie, żeby wszystkimi dyrygować. O, tata wraca… Idźcie się odświeżyć, kolacja za pół godziny.

Powlekliśmy się z bratem na górę, zostawiając mokre ślady na przepięknie wypolerowanej posadzce. Zarówno hol, jak i pozostałe wnętrza opływały w złotogłów, marmur i złoto, nie sposób było znaleźć pomieszczenia, które splamiono prostacką nowoczesnością, jak zwykł mawiać Hortus. Mimo postępowych poglądów w niektórych sprawach pozostawał starym dekadentem. W milczeniu rozeszliśmy się z Sokarisem do swoich komnat — ja do lewego, on do prawego skrzydła. Prosty, pogrążony w ciepłym półmroku korytarz ciągnął się w nieskończoność; czułam się obserwowana przez zmanierowane portrety zmarłych przodków (oczywiście wszystkie całkiem przekonująco udawały sen), ale ani jednego nie zaszczyciłam spojrzeniem. Zanim weszłam do siebie, zostawiłam przed drzwiami brudne kozaki i nacisnęłam klamkę w kształcie sowiego skrzydła — uśmiechnęłam się do siebie, przywołując w myślach prawie pięćsetletni herb Hortusów.

Kiedy się urodziłam, rodzice przydzielili mi pięć połączonych ze sobą pomieszczeń: przestronną łazienkę wyposażoną w prysznic i wannę, sypialnię składającą się niemal wyłącznie z ogromnego łoża przypominającego małżeńskie, niewielką garderobę (przez większość roku znacznie opustoszałą), salonik, gdzie w teorii przyjmowałam gości, oraz bawialnię. Niemniej jednak wszystkie bogato zdobione meble, gablotki pełne zakurzonych książek, biały fortepian (na czas nauki w Hogwarcie przykryty pluszową narzutą) i tysiące innych przedmiotów wyglądały na nietknięte. Prawdą było, że w tych doskonale wyposażonych komnatach spędziłam bardzo małą część życia — z chwilą ukończeniu piątego roku życia zamieszkałam na stancji należącej do Londyńskiej Szkoły dla Panien imienia Świętej Kloducji, dopóki nie dostałam listu. Dlatego dom rodzinny kojarzył mi się li wyłącznie ze Świętami, wakacjami i krótkimi odwiedzinami podczas rodzinnych uroczystości — najczęściej pogrzebów.

Ktoś zapukał do drzwi; natychmiast poznałam to ciche, nienarzucające się stukanie.

— Tak?

W progu pojawiła się pomarszczona, prawie łysa głowa Banialuki — jedynej skrzatki domowej, która u nas służyła.

— Kąpiel już gotowa, panienka pozwoli. — Przeszła przez bawialnię i udała się ze mną do łazienki, gdzie pomogła w zdjęciu dwóch swetrów i szaty. — Panienka okrutnie przemarzła, Banialuka przysięga, że takiej zimy nie było przynajmniej od dziesięciu lat.

— Mhm.

— Pokój dla szacownej babki panienki jest już gotowy, wszyscy cieszą się na wizytę, chociaż pan wyglądał na przeszczęśliwego, kiedy się okazało, że…

Paplała i paplała, kiedy pomagała mi umyć plecy, wybrać jedną spośród osiemnastu par wysokich trzewików i ubrać się w świeżo wyprasowaną, butelkowo zieloną szatę. Nie zamilkła nawet w momencie układania włosów, ale przestałam słuchać jej piania nad bogatym wystrojem głównej sali, która specjalnie — skrzatka podkreśliła to kilka razy — pozostawała zamknięta, bym miała niespodziankę w dniu ślubu. Mimo to przepadałam za Banialuką. W dzieciństwie związałam się z nią niemal jak z matką; kiedy rodzice wychodzili na przyjęcia albo przyjmowali gości i pochwalili się już moim nadzwyczajnym talentem do gry na fortepianie, spędzałam resztę czasu sama w swoim ogromnym pokoju, a skrzatka dotrzymywała mi towarzystwa. Sokaris uwielbiał psocić i co rusz wymyślał nowe eksperymenty, ale ja wolałam bawić się lalkami i słuchać, jak służąca opowiadała bajki zasłyszane od swojej babki. Od zawsze była bardzo stara i teraz, kiedy dorosłam i miałam wyjść za mąż, wyglądała dokładnie jak dziesięć lat temu. Nawet uszy miała identycznie oklapnięte. Została na górze, żeby uprzątnąć bałagan i rozpakować kufer, a ja udałam się do jadalni na kolację. Już na schodach poczułam zapach smakowitych potraw; po jedenastu godzinach wyłącznie o kubeczku herbaty z wózka umierałam z głodu, pusty żołądek uporczywie dawał o sobie znać nieprzyjemnym ssaniem, ale w domu nie mogłam pozwolić sobie na taką samowolkę jak w Hogwarcie. Najpierw seria oceniających spojrzeń: kolejno mama, ojciec, Sokaris. Wszyscy już siedzieli na swoich miejscach — Hortus u szczytu długiego stołu, plecami do kominka, po drugiej stronie żona, syn idealnie po środku dłuższego boku. Wolne krzesło znacząco odsunięto od uginającego się od porcelanowej zastawy stołu. I rozpoczął się dobrze mi znany maraton rodzinnych i całkowicie niepotrzebnych rytuałów. Najpierw modlitwa, następnie poprowadzona przez ojca krótka przemowa, dopiero potem podano przystawki. Miałam ochotę połknąć koktajl z krewetek z ananasem, kiedy tylko naczynie podleciało i wylądowało na serwecie, podobnie krem z dyni, ogromny barani udziec w sosie miętowym, z pieczonymi ziemniakami z cebulką i puddingiem śliwkowym. Po wszystkim przez całą noc nawiedzała mnie potworna mieszanina emocji: szczęścia, rozluźnienia, wyrzutów sumienia i znajomego obrzydzenia, lecz tym razem nawet nie pomyślałam o wymiotowaniu. Leżałam skulona w ogromnym łożu z haftowanym baldachimem, błądziłam dłońmi po brzuchu i myślałam — dla ciebie nawet znienawidzę samą siebie.

Mimo kompletnie niezachęcającej perspektywy w pewnym sensie ucieszyłam się na powrót do pełnego oschłości rodzinnego domu. Nareszcie nie musiałam nosić kilku warstw ubrań — Banialuka pilnowała, żeby w kominkach bez przerwy huczał ogień. Z przyjemnością powitałam także stary święty spokój. Po wszystkich zgodnych z konwenansami obrządkach mogłam bez przeszkód zaszyć się we własnej samotni, aby celebrować żal przed nadchodzącym wtorkiem. Robiłam to, co zwykle. Snułam się wzdłuż lakierowanej biblioteczki, usiłując czytać, ale kolejne książki (wszystkie okładki obito specjalnie na zamówienie ojca w błękitny jedwab, by grzbiety pasowały do tapet) tworzyły na podłodze coraz większy stos. Zirytowana ciszą, włączyłam czarodziejskie radio, by po momencie je wyłączyć — zbyt hałaśliwie, zbyt trzeszcząco. Zbliżyłam się do okna, lecz przez mleczną, półprzezroczystą firankę widziałam jedynie odśnieżające błonia skrzaty i brukowaną drogę pomiędzy czarnymi, nagimi drzewami, a za bramą oślepiającą biel. Spędziłam, leżąc na puszystym dywanie, niezliczone minuty, wpatrując się ze znudzeniem w przepięknie malowany sufit. W każdym z pięciu należących do mnie pokoi dominowało złoto, kość słoniowa i błękit, zatem i na sklepieniu nie mogło zabraknąć tych barw. Naga anielica z połyskującą tiarą na głowie mrugała do mnie i kręciła się na chmurce pośród tłustych cherubinków, a im dłużej wpatrywałam się w jej skrzydła, tym bardziej wydawały się białe i pierzaste. W pewnym momencie musiałam potrzeć oczy, żeby pozbyć się tego nieprzyjemnego wrażenia. Rozpoczęłam liczenie liściastych ornamentów zdobiących listwy w zetknięciach ścian, kiedy gryzącą ciszę przerwało pukanie do drzwi. Ciche i nienatarczywe, ale bardzo pospieszne. Usiadłam gwałtownie na podłodze, zanim Świstek zajrzał do środka.

— Pani prosi panienkę Victorię do salonu, przybyła szacowna babka — zaszczebiotał przenikliwie.

Zerwałam się na równe nogi, rozglądając się w panice po bawialni, a serce łomotało jak szalone. Babka Jane była wymagająca, zrzędliwa i bardzo specyficzna. Co rusz umierała na jakąś nową chorobę, na którą nie wynaleziono jeszcze lekarstwa, lecz siły i temperamentu mógł jej pozazdrościć niejeden młody czarodziej. Miewała swoje humorki, a poglądy, które wszem i wobec rozgłaszała, zależały właśnie od nich. Potrafiła rozpieszczać do granic możliwości, ale nie omieszkała urazić przykrym słowem, kiedy coś poszło nie po jej myśli. Tego ranka dotarła do nas sowa z wiadomością, że ze względu na migrenę z pewnością nie przybędzie przed kolacją, dlatego prawie zdrętwiałam ze zdenerwowania, słysząc wieści od skrzata. Jednak przyjechała. Jak dla jej oczu wyglądałam przeciętnie, a wiedziałam, że pierwsze, na co spojrzy, to stan uczesania. Do tego zwykła, ciemna szata — owszem, atłasowa, ale przeciętna. W panice uwolniłam włosy z luźnego warkocza i pomknęłam długim korytarzem w kierunku schodów. Miękka, gruba wykładzina rozciągnięta na marmurowej podłodze tłumiła kroki, dzięki czemu dosłyszałam dźwięk rozmów dobiegających z dołu. Wyhamowałam tuż przed balustradą, uspokoiłam oddech na tyle, na ile to było w tej chwili możliwe, i… zeszłam. Powoli, godnie, pamiętając, by się nie garbić.

Zastałam ją — jak przekazał Świstek — w salonie. Przestronne, wysoko sklepione pomieszczenie, udekorowane złotem, brokatem i lakierowanym mahoniem stanowiło doskonałe tło dla niemal stuczteroletniej damy. Siedziała w najlepszym fotelu nieopodal ogromnego kominka, ubrana w te swoje staroświeckie wiewiórcze futra, żakardy i z przeraźliwie rudymi, farbowanymi puklami, opadającymi na ramiona, a Banialuka właśnie biegła ku niej z herbatą w najlepszym, dwustuletnim imbryku. Jednak nie można było zaprzeczyć — Jane Hossam wyglądała niezmiennie bajecznie. I oczywiście onieśmielała. Matka (choć piękna jak zawsze) niknęła teraz w jej cieniu, stojąc nieopodal tronu. Starsza pani wyprostowała się pomiędzy poduszkami. Przełknęłam nerwowo ślinę, zanim uniosła do zapadniętych oczu ogromne binokle i mogła dostrzec ten przejaw zaniepokojenia.

— Podejdź, dziecko, co tak stoisz — odezwała się podniesionym głosem. Zamachała kościstą ręką na skrzatkę, kiedy ta zaoferowała jej filiżankę. — Na miłość boską, nie macie tu czegoś mocniejszego? Od rana chcecie mnie poić herbatą? Mam sto cztery lata, nie cztery, przynieś no sherry czy coś podobnego. A ty podejdź, proszę ja ciebie, nie widziałyśmy się z pół roku, jak nie więcej.

Zbliżyłam się, by ją ucałować i uściskać; gdy się pochyliłam, dostrzegłam puder na jej twarzy, która — mimo niezliczonych zmarszczek — wciąż utrzymywała ślady dawnej urody. Babcia (jak córka) również niewiele robiła sobie z obowiązującego kanonu piękna. Była ciemniejsza niż Earth, lecz nigdy nie widziałam jej desperacko podążającej za porcelanowym odcieniem cery. W połączeniu z wściekle rudymi lokami efekt był oszałamiający, lecz mimo wszystko pozostawała dla mnie najbardziej zadbaną i elegancką czarownicą, choć widziałam takich wiele.

— Co to za szata, za ciężka na taką panienkę — marudziła, wykręcając i oglądając fałdy moich rękawów i spódnicy. — Może Rowdy to gbur, ale pozna się na niedobranej garderobie, a jego synowa, proszę ja ciebie, musi mieć wszystko do rzeczy. Bardzo mi przykro, córuchna, ale żeby wyjąć, trzeba włożyć.

Wciągałam brzuch, jak tylko mogłam, kiedy mnie oglądała; całkowicie zapomniałam o stresie (zwłaszcza że tym razem ciężar jej gderania miał spocząć na barkach mamy), myślałam tylko o tym, by nie wyczuła wybrzuszenia, które ukrywałam pod szatą. Modliłam się, żeby nie oblać się potem — serce niemal stanęło mi w piersi, kiedy wyobraziłam sobie jej mantyczenie na panienki, które śmiały się pocić. Jednak rekonesans przeszłam pomyślnie i już pięć minut później siedziałam naprzeciwko niej, sącząc herbatę z drogocennej filiżanki, natomiast babcia majstrowała przy swoim kieliszku z sherry.

— Earth, możesz nas zostawić. I dowiedz się z łaski swojej, kiedy ten twój małżonek wróci z moim wnukiem. A ty zostaw całą butelkę i zmiataj — ofuknęła Banialukę, dolewając do alkoholu jakiejś substancji ze swojej piersiówki, po czym zagadnęła, nie zważając na to, że jej córka nadal kręciła się po salonie. — A ty co? Jak się zapatrujesz na swojego przyszłego ślubnego? Tak, wiem, słyszałam, że większy głąb niż ojciec… Tak między nami, nawet dziadek miał go za prostaka, a, proszę ja ciebie, on też nie był za bystry. Ale cóż. Partia to partia.

Ani przez chwilę nie pokusiłam się o wyznanie choć jednej tysięcznej prawdy, którą odkryłam przez połowę wakacji i pierwszy semestr. Przytknęłam filiżankę do ust i powoli wysiorbałam kolejny łyk, myśląc gorączkowo nad ubraniem odpowiedzi. Znów poczułam znajome zdenerwowanie, kiedy to nie mogłam zawieść nawet słowem. Prawie jak z Tomem, kiedy z całą grupą…

Naprawdę sądzisz, że to jest najlepszy moment, żeby o tym myśleć? Och, weź się w garść, miałaś na to cały poranek!

— Babcia przesadza, z pewnością ma jakieś… zalety, potrzebuje tylko trochę czasu, żeby je odsłonić. — Zamilkłam, starając się nie zająknąć. Już sobie wyobraziłam: dobrze ułożone panienki nie chrząkają, nie bełkoczą, mówią czysto i składnie! — A głupi mąż nie jest chyba taki zły, nie przepuści majątku…

Dotknęłam tematu, który zawsze wprawiał ją w najprawdziwszą pasję. Wykrzyknęła „ha!” i z energię dwudziestolatki nalała sobie więcej sherry. Wypiła cały kieliszek, zanim powróciła do tematu. 

— I to jest to, dziewczyno, to jest to — podjęła, wychyliwszy się w moją stronę. Jej przekrwione, ciemnozielone oczy wytrzeszczyły się, tak że nie potrzebowała już binokli, które leżały porzucone na jej podołku. — Lepszy imbecyl niż wielki pan myśliciel. Wyduma sobie, że złapał Pana Boga za nogi, bo przytulił trochę grosza, to pewnie ich wszystkich ogra, ale nie, proszę ja ciebie. To wszystko jest tak ustawione, że i tak cię oskubią. Mówię oczywiście o kasynach. Pójdzie, postawi wszystko na jedną kartę, żeby pokazać, co to on nie jest. I trach, utopi majątek składany przez stulecia. A głupi będzie się bał.

— Tak jest — przytaknęłam potulnie; musiałam wspiąć się na szczyt swojej samokontroli, żeby nie parsknąć śmiechem.

— I pamiętaj — wyciągnęła szponiasty palec i pogroziła nim — że to czarodziej jest głową rodziny. A czarownica szyją, która tą głową kręci.

Przez kilka długich sekund patrzyła tak srogo, że poczułam wzrastające pod szatą gorąco, lecz zaraz po tym uśmiechnęła się szelmowsko i zarechotała — na moment zniknęła nieprzejednana królowa i pojawiła się babcia, którą kojarzyłam z zadziornych, nieraz grubiańskich listów, które od czasu do czasu słała. Nie mogłam się powstrzymać, by nie odwzajemnić uśmiechu, lecz nie było czasu na dalszą rozmowę, ponieważ Świstek podbiegł do drzwi, w których za chwilę stanął Hortus w towarzystwie Sokarisa. Obaj byli zarumienieni od mrozu, na jednakowych kapeluszach i płaszczach mieli ogromne płaty śniegu, ojciec dodatkowo na wąsach. I rozpoczął się maraton powitań.

Na dworze Hortusów magia nigdy nie była widoczna na pierwszy rzut oka, ponieważ wszystkim zajmowały się skrzaty, a one — jak na dobrych służących przystało — podczas pracy pozostawały niemal niewidoczne. Niemniej jednak dwie galerie i ściany licznych korytarzy upstrzono obrazami, a postacie z nich nieustannie ze sobą rozmawiały i odwiedzały się; gdy pierwszy raz przybyłam do Hogwartu, zaczarowane portrety nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Matka posiadała ogromną kolekcję serwisów do herbaty, na którą wydzieliła sobie pokój wielkości salonu. Setki talerzyków, imbryków i filiżanek zamkniętych w oszklonych gablotach. Wszystko wyglądało całkiem zwyczajnie, dopóki ktoś nie przykleił nosa do szyby albo nie sięgnął po czajnik — jeśli któryś z nich był w złym humorze, mógł wessać delikwenta przez otwór do środka, ale zwykle kończyło się na bolesnym chapnięciu w ucho albo w palec. Nie musiałam przeżyć tego na własnej skórze, by nie dotykać naczyń. Posiadaliśmy także bibliotekę pełną książek podróżniczych, map i różnej wielkości globusów, lecz poza matką rzadko i mało kto tam zaglądał; Sokaris wolał uprzykrzać życie skrzatom, ja nie wyściubiałam nosa za drzwi swojego pokoju, natomiast ojciec miał swoje sowy. Hortusowie od pokoleń hodowali ptaki — od gołębi, przez jastrzębie i sokoły, na pawiach skończywszy, lecz to właśnie sowa cieszyła się największą estymą i trafiła nawet na nasz herb. Brązowy puszczyk w koronie, z dumnie rozpostartymi skrzydłami, trzymający w szponach różdżkę skrzyżowaną z krucyfiksem, a to wszystko na tle płonącego krzewu. Wisiał w każdym pokoju w honorowym miejscu (zwykle obok krzyża nad drzwiami), a w holu na podłodze ułożono jego podobiznę za pomocą czerwonego i modrego granitu. Choć w dobie rosnącego równouprawnienia szlachectwo znaczyło coraz mniej, ojciec był dumny ze swojego pochodzenia i często podkreślał silny związek naszej rodziny z Marią Pierwszą Tudor i Kościołem Rzymskokatolickim, lecz sam wybiórczo stosował się do Dekalogu. 

Babcia Jane całkowicie przejęła kontrolę nad dworem. Skrzaty wykonywały wszystkie jej polecenia, nawet jeśli te były sprzeczne z ojcowymi. Miała zostać do końca wesela, i choć to zaledwie cztery dni, męska część domu już odliczała godziny do jej odjazdu. Wszak okazało się, że Sokaris zawiódł ją swoimi ocenami (urosłam na duchu, kiedy wytknęła mu, że to ja, a nie on otrzymał propozycję studiowania pod okiem Slughorna) i brakiem ustalonej daty ślubu z Ivy. Z konsternacją oglądała nowe fotografie jego narzeczonej — domyśliłam się, że wśród nich musiała znaleźć się jedna, na której Taciturn pozowała z kolczykiem w nosie. Na koniec podsumowała, że jej wnuka było stać na kogoś lepszego, choć jeszcze pół roku wcześniej zdawała się zachwycać urodą czarownicy.

Po porannej mszy świętej w niedzielę i uroczystym obiedzie babka udała się na krótką drzemkę, wściekły ojciec wybył z domu, a mama zabrała mnie na przymiarki ślubnej szaty. Kupowanie ubrań wywoływało raczej letnie podniecenie, zwłaszcza teraz, kiedy nie mogłam oglądać się w lustrze, a u Madame Malkin mogłam spodziewać się swojego odbicia łypiącego z każdego kąta. Jednak zanim przeniosłyśmy się na Pokątną, Earth zarządziła przedślubną spowiedź. W Katedrze Westminsterskiej odbywały się wszystkie uroczystości rzymskokatolickich czarodziejów, zwłaszcza Hortusów, Selwynów i Rowdych, dlatego nikogo nie zdziwił wybór świątyni na największe i najbardziej oczekiwane zaślubiny roku 1973. Ogromny, pomarańczowy gmach straszył w samym centrum Londynu i przyciągał rzesze turystów, lecz wbrew pozorom magiczna część społeczeństwa mogła spokojnie oddawać się tu modlitwom bez obaw o ujawnienie.

Weszłyśmy do świątyni, okutane w grube peleryny z kapturami, lecz w taką pogodę nie dziwiło to żadnego mugola. Mimo że liturgia z godziny szesnastej już jakiś czas temu dobiegła końca, w kościele było mnóstwo ludzi. Wnętrze, choć czyste i przestronne, wyglądało prosto, bez zbędnego przepychu, który charakteryzował europejskie katedry. Usiadłyśmy z mamą na ławce, w kolejce do umówionego konfesjonału i obie wyciągnęłyśmy różańce. Choć paciorki w palcach automatycznie się przesuwały, nie modliłam się; dyskretnie wodziłam wzrokiem po najbliższych osobach i nerwowo dokonywałam rachunku sumienia. Jeszcze tego ranka bardziej niepokoiłam się przed przymiarką ślubnej szaty, lecz im bliżej spowiedzi, tym dalej chciałam ją odsunąć. Serce zabiło mi mocniej, kiedy ostatnia staruszka wypełzła na zewnątrz i ucałowała stułę. Poczułam ponaglające szturchnięcie na plecach, więc wstałam i weszłam do środka. Uklękłam, a kiedy drzwi zamknęły się bezgłośnie, przeżegnałam się pospiesznie.

— N-niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków. Amen. — Usłyszałam znajomy, monotonny głos księdza Albina, a przez drewniane kraty poznałam jego łagodny, pomarszczony profil i długą, siwą brodę. — Bóg niech będzie w twoim sercu, abyś skruszona w duchu wyznała swoje grzechy.

— Do spowiedzi przystąpiłam sześć miesięcy temu, uzyskałam rozgrzeszenie i pokutę zadaną odmówiłam — wyrecytowałam regułkę, ale kiedy przyszło do grzechów, zawahałam się. — Wzywałam imię Pana Boga na daremno… Postępowałam przeciwko woli swojego ojca i… matki. Ukradłam… ukradłam profesorowi dwa składniki do eliksiru. Zjadłam mięso w piątek nieobjęty dyspensą. Unosiłam się pychą i gniewem… Zazdrościłam. Różdżką swoją niczego złego nie uczyniłam, w-więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i proszę Boga Ojca o przebaczenie.

Zamilkłam. Choć opanowałam oddech i drżenie głosu, miałam wrażenie, że napięcie rozerwie mnie od środka. Serce waliło w piersi, jakby chciało z niej wyskoczyć, a ja modliłam się, by ksiądz Albin tego nie usłyszał; podniosłam wzrok i nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały.

— Czy dochowałaś czystości?

— Tak.

Odpowiedziałam automatycznie, zanim dokończył pytanie; poczułam gorący rumieniec oblewający twarz, a żołądek nieprzyjemnie się skurczył. Kapłan mruknął niecierpliwie i uniósł ręce, by zetknąć ze sobą koniuszki palców. 

Jesteś świetna! Pięknie zwiodłaś tego klechę! Jestem dumna.

— A z ojcem się pojednałaś?

— Tak.

— W tak młodym wieku wydaje nam się, że doskonale potrafimy sobą rozporządzać, że posiedliśmy już taką wiedzę, która pozwoli nam samodzielnie podejmować same dobre decyzje, a rodzice to już dinozaury. Nie znają się, prawda? Lecz Jezus nakazuje szanować ich, słuchać w każdej sytuacji… Sam słuchał się Maryi, nawet kiedy dorósł. Szanował ją, mimo że była tylko kobietą. Dlatego i ty — wzorem Jezusa — szanuj swego ojca, bo przez szacunek ojca na Ziemi oddajesz hołd temu Ojcu w Niebie — przemówił spokojnie, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt przed sobą. Wyglądał jak zahipnotyzowany. — No i pycha. Pycha w twojej sferze to rzecz nieodłączna. Trudno odpędzić się od pokusy ulegania jej, kiedy każdy stara się pokazać swoją wyższość. Ale co byśmy mieli, gdybyśmy nie dostali tego od Boga? Bo któż ciebie wyróżnia? Albo co masz, czego nie otrzymałbyś? A jeśli otrzymałeś, czemu się chlubisz, jakobyś nie otrzymał? W oczach Boga każdy czarodziej jest jednakowy. I nie musi grzeszyć różdżką, aby Go zasmucać. W ramach pokuty odmówisz sobie Litanię do Najświętszego Serca Pana Jezusa, po ślubie będziesz pościć trzy dni. Trzy posiłki dziennie, bez spożywania pokarmów mięsnych i alkoholu. Przyznasz się nauczycielowi do kradzieży i przeprosisz. Żałuj za grzechy.

Odetchnął cicho i wyprostował się, mamrocząc pod nosem łacińską formułkę, która na nowo miała pojednać mnie z Bogiem. Czułam się źle. Przyciskałam do czoła złożone ręce; choć w konfesjonale nie było aż tak ciepło, szata zaczęła kleić mi się do pleców. Najpierw zataiłam grzech. Później okłamałam księdza. Na domiar złego musiałam powiedzieć Slughornowi o skórze tajpana i mikołajku, czego chyba najbardziej się obawiałam. A najgorsze w tym wszystkim było to, że zamiast żałować za grzechy, żałowałam, że wspomniałam o tej kradzieży. Kiedy usłyszałam pukanie, wyszłam do matki na drżących nogach i cała spocona, ale Earth niczego nie zauważyła, bo minęła osiemnasta — od dziesięciu minut powinnyśmy być u Madame Malkin.

Znikanie w tłumie nie stanowiło żadnego problemu dla wprawionej czarownicy. Mama teleportowała się ze mną, nie dbając o dyskretne oddalenie się do ciemnego zaułka, choć bynajmniej słońce już dawno zaszło, a na ulicach rozbłysły latarnie. Mimo że niedziela zbliżała się ku końcowi, na Pokątnej światło wylewało się z każdej sklepowej witryny, lecz w taką pogodę spotkałyśmy zaledwie kilku kręcących się w pobliżu Dziurawego Kotła mężczyzn w czarnych pelerynach. Tu główna droga i chodniki nie były już tak porządnie odśnieżone, mimo że czarodziejowi wystarczyło do tego machnięcie różdżki.

Madame Malkin — szaty na wszystkie okazje. Choć sklep wyglądał niepozornie, czarodziejskie rodziny ubierały się tam od lat. Mimo że Malkinowie jako pierwsi na Pokątnej zezwolili mugolakom na zakupy u siebie (a niektórym rodzinom do dziś to nie pasowało), nikt nie śmiał zmienić krawca. Oni byli po prostu najlepsi w Londynie. Wbiegłyśmy z matką po wąskich schodkach i wpadłyśmy zziajane do środka, wnosząc na butach śnieg; dźwięk dzwonka wywabił z zaplecza młodziutką, ledwo dwudziestoletnią czarownicę o kobiecych kształtach i przeuroczym uśmiechu. Natychmiast się z nami przywitała, zabrała nasze płaszcze, które odfrunęły w kierunku stojaka, i zaprosiła do przystającego pomieszczenia. Obsługiwano tam znamienitszych gości i wyglądało znacznie bardziej osobliwie od głównej sali — okna przysłonięte fioletowymi zasłonami dawały poczucie intymności, ściany pokrywała ładna boazeria, a na drewnianej podłodze rozłożono dywan w greckie wzory. Znajdowała się tu także obszerna przebieralnia, a z gramofonu stojącego na zgrabnej etażerce płynęła cichutko muzyka.

— Bardzo nam przykro, plany troszkę się przeciągnęły… — zaczęła przepraszająco matka, ale panna Malkin machnęła ręką i zachichotała.

— Proszę się nie przejmować — przerwała jej ugrzecznionym tonem, prowadząc nas w głąb pokoju. Krok miała bardzo energiczny, aż poły fiołkowej, koronkowej szaty tańczyły dookoła jej nóg. — Mama już wszystko przygotowała, ja mam tylko przekazać. Panienka zechce wejść ze mną do przymierzalni, pomogę…

— Dziękuję, sama to zrobię.

Zanim któraś z kobiet zdążyła zaprotestować, zatrzasnęłam się w maleńkim pokoiku, zaskoczona stanowczością swego głosu. W środku panował przyjemny, ciepły półmrok, potęgowany przez fioletowe zasłony. Na stojaku wisiała obfita, śnieżnobiała suknia. Nie musiałam jej mierzyć, aby wiedzieć, że tiul będzie się za mną ciągnął przynajmniej na kilka stóp. Niemniej jednak niechętnie zdjęłam najpierw gruby, wełniany golf, później resztę ubrań, starając się nie patrzeć w lustro, które pokrywało dwie przeciwległe ściany i drzwi. Drżąc z zimna, jak najszybciej wskoczyłam w ślubną szatę, choć włożenie jej okazało się trudniejsze, niż myślałam. Koronkowe rękawy irytująco drapały skórę, a dekolt miał liczne wstawki, podobnie rozkloszowana spódnica. Ze zgrozą spostrzegłam odkryte plecy, na które natychmiast wystąpiła gęsia skórka — zetknięcie ze sztywnym, zimnym materiałem nie należało do najprzyjemniejszych odczuć. Niemal zaplątałam się w welonie i przez całą wieczność szukałam rozcięcia na twarz, aby odkryć, że takowego nie posiadał.

Cudownie. Będziesz przez cały ślub i wesele odgrodzona od całego świata. Tak, jak sobie tego zawsze życzyłaś.

Zza drzwi bez przerwy dobiegały ponaglające komentarze matki i panny Malkin. Wyszłam z garderoby, potykając się o długi ogon sukni i przy okazji gubiąc kilka sztucznych pereł, którymi gęsto obszyto całość. Nawet na siebie nie zerknęłam, choć i tak najprawdopodobniej nie zauważyłabym, co było nie tak. Dziewczyna parsknęła śmiechem i szybko się zarumieniła, zakrywając usta dłonią. Matka stała z uniesionymi brwiami.

— Gdyby panienka tak szybko nie uciekła, to bym pomogła — powiedziała przyjaźnie ekspedientka i za pomocą różdżki zaczęła coś poprawiać. Tkanina ożyła; czułam, jak wiła się i przesuwała, wracając na (jak sądziłam) odpowiednie miejsce, welon zwinął się, zadrgał i ułożył tak, że przestał uciskać mnie w talii. — No, teraz wygląda panienka jak człowiek. Prawda, że zjawiskowo?

— Piękna robota, wszystko jest jak trzeba — przytaknęła mama, kiwając z uznaniem głową. — Obróć się. Dobrze to wygląda. Proszę pokazać te buty. Nie, nie te z koronką… tamte gładkie. Tak. Trzeba będzie trochę tu zwęzić… i te rękawy tak smętnie wiszą…

— Ależ proszę się tym nie martwić, droga pani. Zaraz wszystko pomierzę, szata będzie gotowa na rano — wpadła jej w słowo dziewczyna i różdżką zdjęła z półki wskazane buty.

Tym razem musiałam przeżyć maraton dotykania, najeść się wstydu dzięki fruwającej taśmie krawieckiej, wysłuchać paplaniny panny Malkin i naoglądać się swojego własnego odbicia w ogromnym lustrze, przed którym zostałam postawiona. Mama jak zwykle milczała, bacznie obserwując tańczącą dookoła mnie czarownicę. Nie pragnęłam niczego innego, jak zdjąć ciężką, niewygodną suknię, cisnąć butami na wysokim obcasie i na wieki wieków amen zakopać się we własnej pościeli. Byłam zmęczona i obolała; piersi pulsowały uciążliwie od ciągłego muskania i ściskającego dekoltu, w głowie dudniło od nadmiaru dźwięków, a delikatne mdłości znowu dały o sobie znać.

— Możesz iść się przebrać — zakomenderowała matka, wyciągając wypchaną sakiewkę, a samonotujące pióro i taśma wróciły do kieszeni dziewczyny.

Zdjęłam szpilki i na bosaka przemknęłam z powrotem do przymierzalni. Coś mnie tknęło; spojrzałam w sufit i aż podskoczyłam — lustro. Z bijącym mocno sercem rozpoczęłam walkę z welonem. Ze łzami w oczach cisnęłam go na podłogę i drżącymi rękami zaczęłam szukać guzików. Patrzyłam w swoje odbicie i nie mogłam doszukać się podobieństwa; spoglądałam na zupełnie obcą czarownicę. Niby te same podkrążone oczy, ten sam szczupły nos, te same zapadnięte policzki, lecz nie mogłam siebie poznać. Przez kilka ostatnich dni stałam się zupełnie innym człowiekiem. Gdyby nie on, nie okłamałabym księdza. Nie okradłabym profesora Slughorna. To przez niego doszło do tego, że nosiłam pod sercem niechciane dziecko. Że stałam tutaj w tej obrzydliwie drogiej, pięknej sukni, że zgodziłam się na ślub. To wszystko wina Hortusa. Nienawidziłam go. Nienawidziłam. Zaciskałam zęby, aż rozbolała mnie szczęka, a nienawiść wypływała wraz ze łzami. To on mnie skurwił. Nie Tom, ale ojciec.

No widzisz? Dziwka sama wybiera sobie klientów, a ty nawet tego nie możesz. Wychodzi na to, że nawet jako dziwka jesteś kiepska.  

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że płakałam. Szybko wytarłam twarz rękawem, nie zważając na to, że zasmarkałam arcydrogą koronkę. Niemal siłą zdarłam z siebie szatę, na podłogę poleciało więcej pereł. Cisnęłam na ziemię kłębowisko białych szmat, a kiedy wbijałam się we własne ubrania, trzęsłam się jak w histerii, choć głowę miałam chłodną. Żadnych myśli, żadnego zawahania, zwyczajny impuls. Rozsunęłam zasłony, przyłożyłam koniec różdżki do zamka. Ciche kliknięcie. Płatki śniegu wepchnęły się do środka w momencie, gdy otworzyłam okno, lecz nie poczułam zimna; dwoiło mi się w oczach, kiedy przekładałam nogę przez futrynę. Biegłam oblodzonym chodnikiem, potykając się o własne stopy, a w szumie wiatru wyraźnie słyszałam swoje imię.

~*~


Już nigdy nie zamierzam robić ślubnych kolaży. No dobra, pewnie będę musiała, ale mam nadzieję, że minie dużo czasu, bo to upierdliwe. Tutaj można obejrzeć dzieło mego skrwawionego Photoshopa. Jak do tej pory to chyba najbardziej „wieloscenowy” rozdział i od dawna się na niego cieszyłam, zwłaszcza na drugą część, bo nareszcie, NARESZCIE mogłam wyjść poza Hogwart, trochę popracować z innymi bohaterami i światem. Nie za dużo, ale ujdzie. No i w końcu wprowadziłam do opka trochę więcej religii. Powoli przyzwyczajam, bo za jakiś czas będzie jej (może niekoniecznie tej) całkiem sporo. W sumie miałam poprowadzić ten rozdział aż do hortusowej gównoburzy (bo wiadomo, że bez tego się nie obejdzie), ale wygodniej było mi to podzielić trochę inaczej — i bynajmniej nie wygodniej dla mojego lenia (mimo że naprawdę chciałam to już opublikować), ale dla rozłożenia fabuły. Tak sobie wmawiam. XD Dedykacja dla July. :*