22 grudnia 2010

Rozdział 56

Był to zwykły, nie budzący większych emocji dzień. Znaleziono zwłoki Vanessy Parkinson, ale nikt nie podejrzewał dwójki pracowników sklepu Borgina i Burkesa o jej zabójstwo. Żyliśmy w o wiele większym szczęściu niż za jej bytowania z nami. Do czasu.
Pewnego wieczora Tom wrócił do naszego wynajmowanego pokoju. Wyglądał na zamyślonego, jakby nieobecnego. Wiedziałam, że poszedł odwiedzić Chefsibę Smith o godzinie czwartej po południu, ale co się tam stało… nie miałam pojęcia. Musiało być to coś, co mocno nim wstrząsnęło. Może się przed nim rozebrała? No cóż, w takim razie nic dziwnego, że wyglądał tak marnie.
- Kochanie, czy coś się stało? – zapytałam, siadając obok niego na podłodze.
- Byłem u Chefsiby.
- To wiem.
- Pokazała mi czarkę Helgi Hufflepuff i Melanio Slytherina – odpowiedział bezbarwnym głosem.
- I co, w związku z tym? – zapytałam. Fakt, że jedna z klientek Borgina i Burkesa posiada jakieś historyczne przedmioty nie wydał mi się czymś zaskakującym. A Smith miała złoto i znajomości, było ją na coś takiego stać.
- Medalion należał do mojej matki. Muszę go odzyskać.
Determinacja wyraźnie brzmiąca w jego głosie wskazywała na to, że były to poważne plany. Skąd jednak ten niepokój? Postanowiłam się z nim nie spierać, już sam wyraz jego twarzy mówił mi, że nie zmieni zdania i było to dla niego ważne. Dlatego tylko posłusznie pokiwałam głową i położyłam ją na jego ramieniu. Po tak długiej znajomości Toma nauczyłam się wyczuwać niebezpieczną sytuację i dostosowywać się do tego. Często nie mówiłam tego, co bym chciała. Ciekawa byłam jak zamierza odzyskać medalion. Nie spytałam go o to jednak, wyglądał teraz na człowieka, który nie bardzo chciał rozmawiać na jakiekolwiek tematy. Wątpię jednak, by Chefsiba lubiła go na tyle, by oddać mu swoje najcenniejsze diamenty z kolekcji. Sądzę, że Tom planował zastosować najprostszą metodę, która sama w sobie była rzeczą bardzo trudną. Niestety, nie dla niego.

*

Dwa dni później, konkretniej wieczorem, około godziny dwudziestej trzydzieści, usłyszałam przyspieszone, energiczne kroki na schodach, a chwilę potem odgłos otwieranych drzwi. Riddle zaryglował je różdżką, po czym, bez słowa wyjaśnienia, chwycił mnie w ramiona i gwałtownie pocałował mnie w usta. Zaskoczona, z szeroko otwartymi oczami, pozwoliłam mu przez chwilę trwać w takiej postawie, dopóki sam mnie nie puścił.
Jego twarz wyrażała dziką, zwierzęcą radość. Jeszcze nigdy dotąd go takiego nie widziałam. Oczy płonęły mu szkarłatem. Poczułam ukłucie niepokoju.
- Dobrze się czujesz? – zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek cofając się o krok.
- Od dawna nie czułem się lepiej. Spójrz – wyciągnął z kieszeni dwa przedmioty. Złotą, małą czarkę z wygrawerowanym borsukiem i gruby, złoty medalion z małymi szmaragdami, układającymi się w ozdobne „S”. Moje oczy zrobiły się okrągłe jak galeony. Perspektywa tych dwóch bezcennych pamiątek znajdujących się w naszym pokoju robiła na mnie o wiele większe wrażenie.
- Co to tutaj robi? Oszalałeś? – wyszeptałam.
- Musiałem otruć Chefsibę, ale przecież musiałem odzyskać medalion mojej matki. Obierz go. Chcę, żebyś to poczuła.
Jego oczy płonęły jak podsycone ogniem. A ja poczułam jedynie, że nie powinnam w ogóle dotykać medalionu. Mimo wszystko wzięłam go do ręki i ostrożnie założyłam na szyję. Tom wsunął mi go pod szatę. Zdawał się… drgać. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że w zimnym metalu bije jakby maleńkie serduszko. Ta perspektywa przeraziła mnie tak bardzo, że prawie odrzuciłam medalion od siebie.
- Zmieniłeś go? – spytałam bardzo cicho.
- Owszem. Niedługo przemienię też czarkę. Ale póki co… - schował te dwa przedmioty w magicznie chronionym kufrze i odwrócił się do mnie. – Sądzę, że to cię ucieszy. Jutro opuszczamy Anglię. Musimy zacząć działaś, no i nie chcę, żeby mnie powiązano z tym zabójstwem.
Nic na to nie odpowiedziałam. Ale moje milczenie w pełni wyraziło szczęście, które mnie wypełniło. Niczym gorące powietrze wielki balon. Riddle zgasił lampę oliwną, płonącą już mdłym, słabym światłem, mimo że wcale nie zjedliśmy jeszcze kolacji.
- Dżahmes, mam ochotę cię zerżnąć – usłyszałam w ciemności.
Brwi mi zadrgały, na twarzy pojawiło się oburzenie.
- Wyrażaj się kulturalniej w mojej… - nie dokończyłam zdania, bo jego usta przywarły do moich, skutecznie wymazując z mojej głowy wszelkie uwagi krytyczne na jego temat.
Kochaliśmy się ostatni raz w tej sypialni nad sklepem Borgina i Burkesa, zaczynając całkiem nowy rozdział w życiu, pozostawiając za sobą daleko w tyle czasy, w których borykaliśmy się z niedostatkiem i problemami. Teraz czekała nas tylko potęga i chwała. W końcu zsunęłam się z niego cała zlana potem, drżąc od nadmiaru emocji i pozbawiona tchu. Nic więcej do siebie nie mówiąc, pogrążyliśmy się we śnie, oczekując ranka, który miał przynieść nam nowe, lepsze życie.


Było jeszcze ciemno, kiedy Tom mnie obudził. Czując piasek pod powiekami, usiadłam na łóżku, wciąż trochę zamroczona.
- Spakowałem już nasze rzeczy, za kilka minut musimy wyjść – usłyszałam jego głos, a on sam podał mi kubek z parującą kawą.
- Jesteś taki dobry dla mnie – mruknęłam.
Uświadomiłam sobie, że jestem całkiem naga po naszej wczorajszej przygodzie, dlatego musiałam okryć się cienką kołdrą. Pijąc kawę obserwowałam, jak Tom pakuje do walizki nasze ostatnie rzeczy. Midnight siedział już zamknięty w koszyku, co odgadłam po stłumionym wściekłym buczeniu.
W milczeniu zjadłam śniadanie i przebrałam się w szatę. Mgła za oknem mówiła mi, że na zewnątrz było bardzo zimno. Na wszelki wypadek ubrałam zimowy płaszcz z futrem. Riddle otworzył okno, rozłożył na parapecie latający dywan, a ten zesztywniał, gotów do drogi. Jeszcze raz rozejrzałam się po dziwnie pustym pokoju. Spędziliśmy tu całkiem sporo czasu. Mimo wszystko nie będę tęsknić za tym miejscem. Jak najszybciej wdrapałam się za Tomem na dywan i zamknęłam różdżką okno, po czym ruszyliśmy w drogę.
- Tom, chcę się pożegnać z Marcusem – te słowa zapiekły mnie w gardle.
Riddle westchnął ciężko. Wiedziałam, że miał na to jakąś ripostę, ale bez słowa skierował dywan w stronę wioski. Nie była teraz dla mnie ważna wysokość. Kiedy wykładzina była dwa metry nad ziemią, zeskoczyłam z niej. Nogi ugięły się pode mną, gdy zderzyły się ze zmrożoną glebą cmentarza. Błyskawicznie znalazłam się przy grobie Marcusa, zanim jeszcze Tom wylądował. Zapaliłam różdżką dwa wyczarowane przez siebie znicze, po czym objęłam ramionami pomnik. Nie chciałam stąd odchodzić. Riddle położył mi rękę na głowie, ale jeszcze mocniej przylgnęłam do chłodnego kamienia. Poczułam gorące łzy ciurkiem płynące mi po twarzy.

- Dżahmes, musimy już iść – usłyszałam.
- Jeszcze nie.
Odczekał te kilka minut, po czym chwycił mnie wpół, żeby odciągnąć mnie do tyłu, ale nie dałam się. Usłyszałam jego ciężkie westchnienie. Pocałowałam zimny kamień, zanim pozwoliłam się odsunąć od grobu.
- Nie płacz. Wy wierzycie w tych całych bogów, cząstki duszy i inne pierdoły… Marcus będzie z tobą, nie musisz mieć przy sobie grobu – powiedział, głaszcząc mnie po głowie, kiedy objęłam go za szyję i teraz wypłakiwałam mu się w ramię.
Posadził mnie na dywanie. Kiedy szybko wznosiliśmy się w górę, wpatrzyłam się w cmentarz, dopóki nie zniknął mi z oczu. Wtedy położyłam się na wznak i utkwiłam wzrok w powoli blednącym niebie.


Dotarliśmy do Egiptu w krótkim czasie, tak mi się przynajmniej zdawało. Mimo że leżałam na dywanie ubrana w gruby płaszcz, nie czułam gorąca. Było jeszcze ciemno, a noce na pustyni są chłodne. Poza tym była jesień, nawet na północy Afryki temperatura musiała być niższa. Ale tutaj było zimno w jakiś inny sposób. W sposób, który mogłam znieść.
- Za chwilę będziemy na miejscu. Jak się czujesz? – usłyszałam pośród gwizdu powietrza głos Toma, ale tylko wzruszyłam ramionami i przewróciłam się na drugi bok. Nie czułam strachu przed wysokością. Żal po rozstaniu z Marcusem stłumił resztę emocji.
Dywan zaczął powoli obniżać lot. Podniosłam się, kiedy wylądowaliśmy na piachu. Riddle zwinął go, zarzucił na ramię i otworzył różdżką drzwi, które rozwarły się przed nami z głośnym skrzypnięciem. Rozkazałam mu natychmiast wypuścić Midnight’a. Nareszcie był w domu, tu nie musiał wciąż dostosowywać się do zasad bezpieczeństwa. Egipt był jego Królestwem, które musiał opuścić wiele lat temu, by przenieść się do nieprzyjaznej, chłodnej Anglii. Poczułam się wyjątkowo, kiedy sobie uświadomiłam, że to ja jestem tą właścicielką, która pozwoliła mu wrócić.
Ledwo drzwi się za nami zamknęły, z jednej z komnat wybiegła roześmiana Heather. Była to dziewczyna prosta i szczera, lubiłam ją, dlatego i ja ucieszyłam się na jej widok.
- Tak się wszyscy martwiliśmy, kiedy zniknęliście – zawołała, zanim przebiegła przez cały korytarz. Chwyciła moją dłoń, ucałowała ją, to samo zrobiła też i z ręką Toma. Mimo że ośmieliła się dotknąć ustami jego skórę, nie odczułam gniewu. Heather nie była dla mnie zagrożeniem. Dobrze wiedziałam, że Tom nie gustował w służących.
- Tym razem zostajecie na dłużej? – zapytała.
- Wróciliśmy na stałe – stwierdziłam.
Heather, uszczęśliwiona tą odpowiedzią, zaprowadziła nas do sypialni, jakby myślała, że zapomnieliśmy, gdzie się znajdujemy. Oświadczyła, ze jeśli czegoś byśmy potrzebowali, mamy ją natychmiast wezwać.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, opadłam na łóżka i zamknęłam na chwilę oczy. Tęskniłam za tym miejscem. Tu czułam się nareszcie bezpieczna. Ani Henryk Hortus, ani nikt nie mógł mnie tu dopaść. Byłam w swoim Królestwie, podobnie jak Midnight. Usłyszałam ciche westchnienie Toma, a materac ugiął się pod jego ciężarem.
- Domyślam się, że chciałaś ten dzień spędzić w spokoju – odezwał się. Jedną ręką zaczął głaskać mnie po włosach.
- Dokładnie.
Przysunęłam się bliżej, by móc się do niego przytulić.
- Niestety, jeszcze coś musisz dla mnie zrobić. Pamiętasz nasze spotkanie z moimi zwolennikami? Pamiętasz, co do nich mówiłem? Że kiedy już osiądziemy na stałe w Egipcie, znów zorganizuję spotkanie. Tym razem jednak będzie ich trochę więcej. To spotkanie planuję na dzisiejszy wieczór – powiedział.
Spojrzałam mu z niechęcią w oczy. Nic gorszego od dzisiejszego spotkania ze śmierciożercami nie mogło mnie spotkać. Byłam zmęczona, zesztywniała po dwugodzinnej podróży latającym dywanem, przygnębiona po rozstaniu z Marcusem. Nie chciałam się z nikim widzieć.
- Dzisiaj? Koniecznie dzisiaj? A muszę być na tym obecna? – spytałam.
- Niestety, to ważne spotkanie, dobrze by było, gdybyś i ty w nim uczestniczyła. Mówisz, że ci przeszkadza, kiedy cię w nic nie wtajemniczam. Śmierciożercy przybędą późnym wieczorem, około dwudziestej drugiej, zdążysz wypocząć, zanim przyjdą – pocałował mnie w policzek i wstał. Dodał, że musi zająć się swoimi sprawami, i że spotkamy się na obiedzie. Przewróciłam się na drugi bok, podciągnęłam cienką, satynową, czarną kołdrę pod brodę i zamknęłam zmęczone powieki.

*

Tom miał rację. Wypoczęłam do wieczora, ale nadal byłam przeciwna sprowadzaniu do domu tłumu śmierciożerców. Mogłam zrobić mu jednak trochę na złość, pozwalając Heather i jej kapłankom przygotować się na tą wizytę. Nadal czułam się nieco skrępowana, ale w końcu do wszystkiego można było przywyknąć.

Kiedy Tom mnie zobaczył, mina mu trochę zrzedła.
- Kochanie, wyglądasz ślicznie, ale nie mogłaś tak się ubrać tylko dla mnie, po spotkaniu? – zapytał.
Uśmiechnęłam się złośliwie.
- Czyżbyś był zazdrosny? – zadrwiłam.
Otworzyłam ciężkie drzwi i weszłam do środka. Była to komnata dużych rozmiarów, cała, łącznie ze ścianami i sufitem wyłożona lśniącym, alabastrowym granitem. Naprzeciwko drzwi pod ścianą znajdowało się podium z szerokimi trzema stopniami, na którego szczycie znajdowały się dwa wysokie, marmurowe trony. Na ścianie wisiały przytwierdzone do nich płonące pochodnie. W dużym kominku po lewej stronie trzaskał głośno ogień. No i nie było żadnych okien. Przemaszerowałam przez pogrążoną w półmroku salę i usiadłam na tronie bliżej kominka.
- Wiesz, nie chcę, żebyś cieszyła oczy innych – wyjaśnił Riddle, siadając obok mnie.
- Spójrz na to tak. Popatrzą, ale nigdy nie będą mieli okazji na coś więcej. Myślałam, że chcesz pokazać swoim zwolennikom, ż jaką dziewczyną się spotykasz. No cóż, ludzie dają mi do zrozumienia, że jestem ładna – mrugnęłam do niego w porozumiewawczy sposób. – A jakim niby sposobem oni wszyscy tu trafią?
- Och, poprosiłem Heather, by ich przyprowadziła – wyjaśnił w dość mętny sposób.
Na korytarzu rozległy się odgłosy kroków i rozmów, chwilę potem ktoś zapukał do drzwi. Heather wśliznęła się do środka z głębokim pokłonem.
- Panie mój, goście już przyszli, czekają  na korytarzu – zwróciła się do Riddle’a.
- Wprowadź ich – rzekł i skinął lekko głową.
Dziewczyna pozwoliła wejść ponad dwudziestu mężczyznom w czarnych, jesiennych szatach. Dygnęła lekko i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Tom machnął krótko różdżką i w rzędzie pojawiło się ponad dwadzieścia zwyczajnych krzeseł. Nic nie mówiąc, wskazał na nie ręką. Trochę czasu zajęło, zanim wszyscy usiedli i utkwili w nas wzrok.
- Minęło trochę czasu, od kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Ale bez przerwy działałem, by poprawić nam wszystkim życie. Mówiąc nam, mam na myśli czarodziejów czystej krwi. Musimy pokazać mugolom, gdzie ich miejsce, a szlamy zlikwidować – rzekł Voldemort ostrym, poważnym głosem. – Jestem pełen nadziei, że i wy okażecie zapał, by stworzyć dla czarodziejów lepszy świat.
Po tej krótkiej mowie zwracał się kolejno do każdego z mężczyzn. Oni wszyscy zdawali się być nim całkowicie zafascynowani i chyba już od dawna wykonywali jego polecenia. Ja, tak oderwana od rzeczywistości, nawet nie zwróciłam uwagi na dziwne mordy i zniknięcia. Ale teraz, kiedy sobie to w głowie uporządkuję… Faktycznie, plany Lorda Voldemorta mogą mieć z tym coś wspólnego.
- Panie mów, wybacz, że ośmielam się pytać, ale jak zamierzasz sterować całą społecznością z tego pustkowia? – zapytał czarodziej o nieco rozbieganym spojrzeniu i bliznach po ospie.
- Ależ od tego mam was, Rokwood – rzekł łagodnym, nieco rozbawionym tonem Tom. Oczy mu płonęły. Zwrócił się teraz do Yaxley’a, siedzącego na samym końcu rzędu: - Powiedz mi, Yaxley, czy zdobyłeś już jakieś stanowisko w Ministerstwie Magii? Nie obchodzi mnie, czy jest to sprzątacz, czy doradca ministra. Musimy mieć kogoś w tym budynku.
Zanim ten zdążył mu odpowiedzieć, Rokwood znów się odezwał, tym razem tonem o wiele spokojniejszym i pełnym godności:
- Panie mój, ja pracuję w Departamencie Tajemnic. Co prawda, zacząłem dwa tygodnie temu, ale mam jakieś wpływy, no i dostęp do poufałych informacji. Mój ojciec dobrze zna ministra, więc będę miał ułatwione zadanie.
Yaxley aż posiniał ze złości. Tom zaś wydał mi się bardzo zainteresowany tą wiadomością. Oczy rozbłysły mu szkarłatem.
- Bardzo dobrze. Nie mniej, potrzebujemy w ministerstwie kilku osób. Im więcej szpiegów, tym lepiej. No i musimy też mieć kogoś w Banku Gringotta – rzekł.
Mężczyzna o lśniącej łysinie, siedzący gdzieś po środku poruszył się lekko. Jeszcze nigdy go nie widziałam. Wyglądał na dużo starszego od Riddle’a, musiał być gdzieś z rocznika Holly-Dolly.
- Panie, mój brat pracuje w Banku Gringotta, obecnie jest w Indiach. Ale jego trudno będzie przekonać. On lubi Dumbledore’a – odezwał się dźwięcznym głosem. Tom zmierzył go wzrokiem.
- Dlatego dostąpiłeś tej łaski służenia mi, bo uważam, że nadajesz się do tego, by go przekonać. Nie zawiedź mojego zaufania, Dołohow – zwrócił się do niego.

Przysłuchiwałam się przez chwilę tej wymianie zdań i uznałam, że może było to ważne, ale nie specjalnie interesujące. W ogóle jakoś władza i rozkazywanie ludziom mnie nie bawiło. Ale najwyraźniej Toma to bardzo podniecało. Trochę irytowało mnie jego niezrozumienie dla niektórych spraw, zwłaszcza związanych z uczuciami, ale powoli do tego przywykłam. Decydując się na życie z nim – musiałam.
Piętnaście minut później, kiedy Tom zakończył konwersację na temat wyeliminowania szlam, spojrzał na mnie po raz pierwszy od zjawienia się śmierciożerców.
- Dżahmes, nic nie mówisz. Nudzi cię to? – zapytał, a ja wzdrygnęłam się lekko.
- Hmm? Tak, trochę – mruknęłam, lecz widząc jego minę, dodałam szybko: - Ale oczywiście, słucham, tak. Masz całkowitą rację.
Skinął głową i wstał. Śmierciożercy drgnęli jednocześnie w dość zabawny sposób, niepewni, czy też mają się podnieść z krzeseł, czy może nadal siedzieć.
- To już koniec dzisiejszego posiedzenia. Wiecie, co macie robić – dodał.
Wśród jego zwolenników wybuchło małe zamieszanie. Mężczyźni powstali, zaczęli się kłaniać, mamrotali jakieś oficjalne pożegnania i kierować się w stronę drzwi. Kiedy wyszedł ostatni czarodziej, a drzwi zamknęły się z głuchym hukiem, Riddle zwrócił się do mnie trochę znękanym głosem:
- Dżahmes, mogłabyś się jakoś bardziej zaangażować w moje plany.
- No nie wiem, to wszystko mnie nie dotyczy. Poza tym chyba nie chcę o wszystkim wiedzieć. I ty będziesz miał trochę prościej, i ja będę szczęśliwa – stwierdziłam, również wstając.
Zeszłam z podium na środek sali, żeby zlikwidować krzesła, które wyczarował Tom. Przyglądał mi się przez jakiś czas, nie mówiąc ani słowa, jakby oczekiwał, że ja pierwsza się odezwę.
- Wiesz, słuchając o tych twoich planach myślałam, czy może nie przenieść tu Zivit i moich rodziców. Chcesz przewrócić do góry nogami cały świat czarodziejów. Nie chcę, żeby coś im się stało. Zwłaszcza Zivit – dodałam.
Tom dosłownie zmiażdżył mnie spojrzeniem. Chyba my się nie spodobał ten pomysł. Chyba na pewno, bo przekrzywił lekko głowę i powiedział:
- Twoja siostra i rodzice? Tutaj? Czy ty siebie słyszysz? Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby twój ojciec sypiał tuż za ścianą, uczestniczył we wszystkich spotkaniach śmierciożerców i jeszcze wtrącał się w nasze sprawy. To twój dom, ale jeśli chcesz przenieść tu swoją rodzinę, to muszę nalegać. Oni się wprowadzają, ja się wyprowadzam.
Nie wyglądał na zdenerwowanego, po prostu mówił to normalnym tonem, jakby dyskutował ze mną na temat kupna firanek do salonu czy podobnej głupoty, o której można porozmawiać zawsze.
- Kiedy się w końcu nauczysz, że to tak samo twój jak i mój dom? Jeśli ci to przeszkadza w pracy, uszanuję to. Po prostu martwię się o nich, chcę, żeby byli bezpieczni, kiedy yo wszystko się zacznie – odparłam.
Tom podszedł do mnie, żeby chwycić moją rękę i poprowadzić w stronę drzwi. Jednym machnięciem różdżki zgasił wszystkie pochodnie.
Kiedy szliśmy do komnaty, w której jadaliśmy, nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, każde pogrążone we własnych myślach.

- Będą bezpieczni – odezwał się w końcu.
- Hmm?
- Będą bezpieczni – powtórzył. – Myślisz, że pozwoliłbym, żeby coś im się stało? To przecież twoi rodzice.
Nic na to nie odpowiedziałam. Wątpiłam, by Tom lubił moją rodzinę. Tolerował ją, bo była w końcu moją rodziną, ale w głębi serca czuł się przez nią ograniczany. Chciał bezkarnie torturować i mordować wszystkich, który jakoś mu zagrożą lub sprzeciwią się, a tak ma o trzy osoby mniej do ukarania, Bi co by nie zrobili, nie pozwoliłabym mu ich skrzywdzić.

~*~


Jakoś weny nie miałam do tego rozdziału, zwłaszcza do końcówki. Ale nareszcie mogę trochę przyspieszyć akcję, żeby nie było nudno. No cóż, zbliżają się święta, Sylwester, ale postaram się opublikować jeszcze jeden rozdział przed Nowym Rokiem. Życzę Wam jednak już dzisiaj Wesołych Świąt, dużo prezentów i śniegu (no, chyba że ktoś mieszka w domu jednorodzinnym i nie lubi odśnieżania). Szablon też jest trochę bardziej świąteczny xD