30 grudnia 2009

22 grudnia 2009

Rozdział 26

W domu od rana była straszna bieganina. Matce udało się przekonać Sokarisa, żeby pojechał z nami.
- To twoja babcia, nie wypada jej nie odwiedzić – powiedziała groźnie łypiąc na niego szarozielonymi oczami. – Poza tym, jeśli nie pojedziesz, wykreśli cię z testamentu.
- Dobrze, już! – krzyknął. – Jadę z wami, ale nie patrz tak na mnie, to parzy!
Matka uśmiechnęła się triumfalnie i kazała mu iść się spakować. Ja obserwowałam to wszystko bez słowa z cienia. Nie chciałam się wychylać.
Ojciec również był w pokoju, zerkał na nas znad „Proroka Codziennego”. Nie odzywał się do mnie od czasu, kiedy wyciągnął mnie z sierocińca. Chodził cały czas wkurzony, jeszcze bardziej niż zwykle. Warczał nie tylko na skrzaty domowe, ale na matkę i Sokarisa. Jego nastrój udzielał się innym, w końcu matka zaczęła się z nim kłócić, Sokaris robił każdemu na złość… Tylko pozazdrościć takiej rodziny.


Zapakowaliśmy kufry do samochodu, które ojciec wynajął. Nie dał nam wziąć swojego. Kupił auto podczas mojej nieobecności. Duży, czarny, lśniący magiczny pojazd, którym chełpił się na każdym kroku.
Nawet się nie pożegnał. Warknął jakieś przekleństwo do Sokarisa, żeby lepiej więcej się nie odzywał i wsiadł do samochodu, i zniknął w drzwiach wejściowych.

Kierowca ruszył. Zapanowało milczenie. Słychać było tylko monotonny rytm silnika. Sokaris co chwilę bębnił palcami w szybę. Głupi brat. Nie wiem, po co go ojciec z nami wysłał. Chyba po to, żeby podnosił ciśnienie chorej babci, aby szybciej z tego świata zeszła.

W ogóle nasza rodzina jakoś tak się nienawidzi. Matka mojego ojca chciała swojego męża obezwładnić wałkiem, bo ten strącił z parapetu doniczkę z jej diabelskimi sidłami. Normalne kobiety trzymają w doniczkach storczyki, tylko ta musi się tak wyróżniać.

Za to siostra mojej matki kupiła sobie ziejące ogniem kurczaki, żeby zmusić swoje dzieci do posłuszeństwa. Nie muszę chyba mówić, czym skończyły się jej metody wychowawcze. Bądź co bądź do dziś nie wyremontowała domu po ostatnim pożarze.


Dotarliśmy na miejsce wieczorem.
Babcia leżała we wspaniałym łożu, nakryta pod samą aż brodę haftowaną w ptaki kołdrą. Jako starsza osoba, powinna trzymać w rękach różaniec. Ta trzymała jednak gazetę „Czarownica” i czytała jakieś przepisy na ciasto. A jej różaniec leżał zakurzony w jednej z szafek. Moja rodzina nie była zbytnio religijna. Pewnie to kwestia majątku, ukrytego w najniższych kryptach w Banku Gringotta.

Matka weszła pierwsza, potem ja. Sokaris został w holu, jakby się obawiał, że ktoś ukradnie nasze bagaże.
- Jak się czujesz, mamo? – zapytała.
Babcia opuściła gazetę.
- Jakoś tam – mruknęła. – Stary poszedł do kolegów, jakby zdrowie jego żony nie było najważniejsze.
- Zostaniemy kilka dni – obiecała matka. – Napiszę jeszcze do Henryka.
- W szafce w biurku masz pergamin – powiedziała babka.
Zauważyła mnie.
- Victorio – przywołała mnie do siebie. – Nadal masz tego sierściucha?
Spojrzała na Midnight’a, wczepiającego się pazurami w rękawy mojej bluzki.
Babcia lubiła go, mimo że wyrażała się o nim w tak krytyczny sposób. Wzięła ode mnie kota.
- Zestarzał się – stwierdziła, przyglądając się mu z bliska. Podmuchała go po nosie. Wąsy mu zadrżały, położył po sobie uszy.
Zawołała Sokarisa, kiedy tylko wspomniałam, że przyjechał z nami. Na jej pytania, jak ostatni rok w szkole, czy znalazł sobie dziewczynę, odburkiwał jakieś lakoniczne odpowiedzi.

- Skończyłam – oświadczyła matka, wstając od biurka.
- Weź Harpuna, jest w sąsiednim pokoju – odpowiedziała zmęczonym głosem babcia Jane. – Sokaris, podaj mi z łaski swojej okulary, bolą mnie oczy.
Brat zrobił to, lecz niechętnie. Powiedział, że idzie spać, bo zmęczyła go podróż, etc, etc. Jasne. Leń śmierdzący. Nie chce mi się po prostu siedzieć przy babci.

- Uzdrowiciel powiedział, co to za choroba? – zapytałam.
- Osłabienie, w moim wieku tak aktywny tryb życia nie jest słuszny – odparła. – A tobie jak się wiedzie? Jak zdrowie?
Zawahałam się. Tego roku działo się wiele. Począwszy od nieplanowanej ciąży, poprzez okrucieństwo Nicka, skończywszy na utracie dziecka.
- Doskonale – odpowiedziałam z szerokim uśmiechem.
Wróciła matka. Oznajmiła, że wysłała ojcu sowę, że babcia może spokojnie wypoczywać, a mnie kazała iść spać.
Cóż. Nie miałam powodu, żeby jej nie posłuchać. Grzecznie wzięłam swoją walizkę i poszłam do pokoju. Zapowiadał się ciekawy tydzień…

*

Sowa zastukała dziobem w szybę. Henryk wpuścił ją, zabrał list, a ona prawie natychmiast odleciała, muskając skrzydłami jego twarz. Rozerwał kopertę i wydobył z niej kartkę pergaminu.

Drogi Henryku
Dojechaliśmy bez problemów, nie musisz się już martwić. Mama czuje się dobrze, jest jednak osłabiona. Zostaniemy u niej jakiś tydzień, może dłużej. Jest prawdopodobne, że Sokaris będzie się denerwował, ale nie odeślę go do domu, Ty również go nie odbieraj, choćby nie wiem ile listów do Ciebie wysłał.
Całuję,
Earth

Henryk wrzucił list do ognia. Nie obchodziło go, czy jego teściowa czuje się lepiej. Dla niego byłoby nawet bardziej na rękę, gdyby była bardziej chora. Dłużej nie byłoby jego żony i tych upierdliwych bachorów. Irytowali go. Oni wszyscy, nawet żona, miał jej już serdecznie dość. Nie mógł znieść tego jej ciągłego gadania, agresji syna i nieposłuszeństwa ze strony córki. Chciał od nich wszystkich odpocząć.

Na pocieszenie długo nie musiał czekać. Zaledwie pół godziny później ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzył je sam właściciel domu.
W progu stała dziewczyna, która pracowała w sierocińcu. Tylko teraz zamiast śmiesznego „afro” miała mnóstwo rudych warkoczyków, sięgających jej aż do łopatek. No i nie miała tego okropnego, pracowniczego fartucha. Teraz miała na sobie niezwykle krótką, zrobioną ze sztucznej skóry spódniczkę, niebieskie rajstopy, turkusową bluzkę na ramiączkach i białe trzewiki.

- Rozgość się, Holly – zwrócił się do dziewczyny. Umówił się z nią zaraz po tym, jak dowiedział się, że reszta domowników wyjeżdża do chorej Jane.
Przyniósł do salonu, w którym ulokował Holly, butelkę wina i dwa kieliszki.
- Siadaj – polecił jej.
Dziewczyna zajęła miejsce w skórzanym, czarnym fotelu.
- Ładny dom – odezwała się, biorąc od pana Hortusa kieliszek wina.

Oboje wypili do dna. Wiedzieli, po co się tu spotkali. Nie musieli prowadzić tych żałosnych, bezsensownych rozmów. Wypili jeszcze po kieliszku wina, a Holly zdjęła bluzkę, ukazując nagie piersi. W Henryku natychmiast wzrosła namiętność. Rozpiął rozporek, zdjął spodnie i położył dziewczynę na dywanie. Była niewiele starsza od jego córki, ale miał to gdzieś. Teraz myślał tylko o tym, aby zaspokoić rządzę, która go trawiła.

Różowe majtki Holly leżały splątane z niebieskimi rajstopami niedaleko nich. Henryk czerwony na twarzy i cały zlany potem, co jakiś czas wydawał z siebie stęknięcie. Dziewczyna odchyliła głowę do tyłu. Nie mogła patrzeć na tego obrzydliwego mężczyznę.

W końcu namiętność w nim ostygła, a on otworzył oczy i stoczył się z nagiej dziewczyny. Nie wyglądał jak dostojny arystokrata. Jego zwykle doskonale ułożone, liche, siwiejące włosy nastroszone były na wszystkie strony, na przeważnie wyniosłej twarzy wykwitł rumieniec zmęczenia. Całe jego masywne ciało aż parowało. Holly nie chciała na niego patrzeć. Leżała odwrócona do niego plecami, dysząc nieznacznie. Wpatrzyła się w jeden punkt. Nic nie czuła do tego mężczyzny. Wiedziała, że musi to znieść, żeby dotrzeć do celu. Nigdy jeszcze nie wykorzystywała swoich wdzięków w ten sposób, ale spodobało jej się to.

Na „nagrodę” długo czekać nie musiała. Po kilku minutach milczenia i bezczynnego leżenia na dywanie, usłyszała, jak pan Hortus wstaje i podchodzi do kasetki, stojącej na gzymsie marmurowego kominka. Pogrzebał w niej, po czym wyciągnął z niej sznur prawdziwych pereł. Dał ten naszyjnik Holly, mówiąc:
- Moja żona już go nie będzie potrzebować.
Ruda usiadła ubrała go i zapytała, gdzie może wziąć prysznic. Henryk zaprowadził ją do najbliższej łazienki.

Holly nalała do ogromnej wanny wody. Weszła do niej, zastanawiając się, czy tak nie mogłaby zarabiać na życie.
Leżała w ciepłej wodzie, odprężona, przez kilkanaście minut. Słyszała, jak Henryk Hortus chodzi po domu, nucąc coś pod nosem.


Kiedy już się upiększyła i wyszła z łazienki, miała już iść, ale właściciel dworu zatrzymał ją.
- Już wracasz? – zapytał. – Myślałem, że zostaniesz dłużej.
Holly-Dolly zgodziła się bez proszenia. Pan Hortus nalał do dwóch filiżanek kawę i podał jedną z nich rudej.
- Kto to? – zapytała, wskazując na ruchome zdjęcia Hortusów. – Ale technologia… pewnie z Ameryki. Henryk pokiwał głową, bo co miał zrobić? Nie mógł się przyznać, że to magiczne zdjęcie.
- To moja żona, syn i córka – odparł.
Dziewczyna podeszła do kominka i przyjrzała się fotografii. Po tej scenie, którą Henryk zrobił córce, stwierdziła, że nie mogą być dobrą rodziną, a na tym zdjęciu tylko wyglądają na szczęśliwych. A rodzinna atmosfera była tylko na pokaz.

Przyjrzała się bliżej młodzieńcowi, stojącemu obok siostry. Miał ciemne włosy, nieco obrażony wyraz twarzy, jednak doskonale maskował swe niezadowolenie sztucznym uśmiechem.
- Jak mają na imię twoje dzieci? – zapytała.
Dobrze znała imię młodszej latorośli, lecz wolała dowiedzieć się czegoś o synu Henryka, który niewątpliwie wpadł jej w oko.
- Sokaris i Victoria – odparł Hortus. – Do prawdy, nie wiem, co z nich wyrośnie. Sokaris to leń i nieuk, ale swój honor ma. Za to co Victorii po dobrych stopniach w szkole, skoro nie potrafi się poświęcić dla dobra rodziny? Przez tego dziwaka, Riddle’a, zerwała zaręczyny z chłopakiem z dobrej, bogatej rodziny.
- Może im się jeszcze odmieni?

Podeszła teraz do gabloty, w której Henryk trzymał swoje sztylety.
- Ładne – powiedziała. – Podobne wiedziałam w muzeum.
Zachwycał ją wystrój tego pokoju, pamiątki rodzinne, obrazy z ruchomymi postaciami, niewątpliwie przywiezione ze Stanów, perskie dywany…
Pan Hortus siedział w fotelu, zadowolony, że ktoś w końcu docenił jego starania.


Holly powiedziała, że musi już iść. Jeśli nie wyjdzie teraz, będzie bała się powrotu, a do domu miała daleko.
- Odwiozę cię – zaproponował Hortus.
Ubrał płaszcz, mimo że było ciepło.
Dziewczyna zapakowała się do samochodu. Nie minęło nawet piętnaście minut, a czarny, lśniący pojazd zatrzymał się pod poobijaną kamienicą. Holly umówiła się z Henrykiem na kolejne spotkanie i po prostu wyszła z auta, bez żadnego cieplejszego pożegnania.

~*~

Wierzcie, tej sceny wcale mi się dobrze nie pisało. Jest trochę obrzydliwa, co ja mówię. Jest bardzo odrażająca, ale stwierdziłam, że powinnam tutaj coś takiego umieścić. Nie chcę robić z tego opowiadania typowej opery mydlanej, dlatego już nigdy zdrady tutaj nie napiszę, chyba że za wiele, bardzo wiele rozdziałów. Szablon zmieniony, jakoś tak mnie natchnęło, żeby zmienić na świąteczny. Dedykacja dla alice. :*

PS: Właśnie mi się przypomniało, że zrobiłam kiedyś drzewo genealogiczne. Jest w „bohaterach” xD 

12 grudnia 2009

Rozdział 25

Na początku uważałam, że brak łazienki i podstawowych środków do życia będzie cudowną odmianą. Ale długo tak nie dałam rady. Poza domem spędziłam łącznie pięć dni. Szóstego moje włosy rozpaczliwie domagały się fryzjera a ubranie – prania. Tak naprawdę nadawały się już do wyrzucenia.

Tom zapytał mnie, czy na drugi dzień mógłby mi pokazać miejsce, w którym ukrył pierścień. Natychmiast zaprzeczyłam.
- Nie wiem jak ty, ale ja odczuwam potrzebę skorzystania z prysznica – oświadczyłam. – Najwyżej kiedy indziej. Teleportuj mnie z powrotem do domu.
- A twój ojciec?
- Nie zabije mnie – odparłam. – Pocieszające.
Riddle nic nie odpowiedział. Po prostu wziął mnie za rękę, wyprowadziła z szopy, która stała się przez te kilka dni naszym domem i teleportował się. Poczułam mocne szarpnięcie do przodu w okolicy pępka. Teraz byłam już na to przygotowana. Zacisnęłam powieki, żeby błędniki mi się nie pomieszały. Zaraz po tym poczułam, jak uderzam stopami o twardy grunt.

Znów byliśmy na tym zaniedbanym podwórku. Przez tą teleportację miałam ochotę pocałować ziemię, chociaż przyznam, że tym razem było odrobinę lepiej.

Ludzie dziwnie mi się przyglądali. Ich uwagę przyciągały pewnie moje włosy. Chciałam poprawić trochę ich wygląd wczoraj rano, lecz efektem ten próby było ich podpalenie. Tak więc, zamiast do ramion, sięgały mi z lewej strony twarzy do ucha. I z taką fryzurą musiałam żyć, dopóki nie wrócę do domu i mama ich nie naprawi, bo Tom nawet nie chciał próbować, żeby tego nie pogorszyć. Co prawda ja nalegałam, żeby coś z tym jednak zrobił, bo gorzej być nie może, a tych spalonych końcówek znieść nie mogłam. Riddle powiedział, że może co najwyżej ostrzyc mnie na łyso lub zamienić moje włosy w stertę śmierdzącego gluta. Zrezygnowałam.

Dotarliśmy do sierocińca. Nic się zupełnie nie zmieniło. Dzieciaku w marnych, letnich ubraniach bawiły się na zewnątrz, nawet nie zwracając na nas uwagi. Pewnie bały się spojrzeć na Toma, który niewątpliwie był wodzem w tej placówce.

Kiedy weszliśmy do środka budynku, poczułam przyjemny chłód. Recepcjonistka miała teraz śmieszną fryzurę „afro”, jak zwykle mocny makijaż i krótką, dżinsową spódniczkę, wystającą spod roboczego kostiumu. Stała pod ścianą i piła kawę. Kiedy koło niej przechodziliśmy, śledziła mnie podejrzliwym wzorkiem. W jej oczach dostrzegłam błysk rozpoznania. Kobieta wybiegła z budynku, budząc swoim zachowaniem mój i Toma drwiący śmiech.

Poszłam z nim jeszcze na chwilę do jego pokoju, żeby porozmawiać przed moim odejściem.
- Wyślij mi sowę, kiedy będziesz chciała znów gdzieś ze mną uciec – powiedział.
- Sądzę, że za kilka dni możemy pójść do tego miejsca – odparłam. – Wiesz, gdzie trzymasz…
Tom uciszył mnie ruchem ręki.
- Lepiej tu o tym nie rozmawiać – rzekł. – Dość już, że Dumbledore węszy. Nie chcę nieprzyjemnych pytań i od właścicielki sierocińca.
- Rzeczywiście, nie wzbudzasz żadnych podejrzeń, znikając na cały tydzień – zadrwiłam.


W sumie spokojna rozmowa zajęła nam kilkanaście minut. Chciałam jak najbardziej odwlec chwilę powrotu do domu.
Nagle na korytarzu rozległ się jakiś hałas. Ktoś bardzo głośno wchodził po schodach, sapiąc ze złości i coraz bardziej zbliżając się do pokoju Toma. Owa osoba, do której należały te kroki mamrotał coś jeszcze. Usłyszałam dość, żeby rozpoznać tego człowieka.
Drzwi otworzyły się z takim impetem, że uderzyły w ścianę, aż tynk odpadł.
W progu stanął ojciec. Żyła gwałtownie pulsowała mu na skroni, krzaczaste brwi drgały impulsywnie.
- Co to jest?! – zawołał. – Jak ty wyglądasz! Natychmiast wracasz do domu! Dostaniesz taką karę, że sam jestem przerażony!
Chwycił mnie za przedramię i wyprowadził z pokoju. Zauważyłam mamę i tą farbowaną, rudą kobietę, czające się za nim.
Zaczęłam głośno protestować. Wyrywałam się tak przez całą drogę do jego nowiutkiego samochodu. Wepchnął mnie do środka, mamie kazał usiąść na miejscu obok kierowcy, a sam zamienił kilka słów z rudowłosą dziewczyną, po czym wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon.

Przez całą drogę do domu marudził, jak się na mnie zawiódł, co ja sobie wyobrażam, żeby tak znikać i robić mu wstyd. Fantazjował też nad karą dla mnie. Najbardziej cieszył się na myśl niewysłania mnie do Hogwartu, ale w końcu stwierdził, że przez cały rok by ze mną nie wytrzymał, więc spędzę resztę wakacji w domu. A kiedy już pojadę do szkoły, postara się o odizolowanie mnie od Toma, w najlepszym przypadku przeniesienie mnie do innego domu. Tak, jasne. Może jeszcze do Hufflepuffu, albo lepiej, do tych obleśnych Gryfonów.

Jego groźby były jednak niczym, w porównaniu do tego, jak zachował się Sokaris, kiedy mnie zobaczył. Ryknął śmiechem, wykrzywił się bezczelnie. Zupełnie jak jakiś gówniarz, nie radzący sobie z emocjami.
- Co ty masz na głowie? – spytał. – To nowa fryzura, w jakich chodzą sieroty? Będę musiał ją zaproponować Ivy, na pewno zrobi sobie taką samą.
Ivy Taciturn była dziewczyną mojego starszego brata, z jego roku, Ślizgonka, z którą wiązał jakieś większe plany. Nie znosiłam jej wprost, ze wzajemnością. Nie dla tego, że była głupia, o nie. Nie miała najlepszych ocen, ale była bardzo inteligentną osobą. Miała ciemnoblond, lekko kręcone włosy, ciemne oczy i była ponoć spokrewniona z Malfoyami. Nie wiem. Nie interesowało mnie jej drzewo genealogiczne.

Ojciec wtrącił mnie do pokoju niczym do lochu. Stwierdził, że jeśli tak mi się spodobało przebywanie na łonie natury, to nie dostanę cały dzień nic do jedzenia. Cóż, dziwna zależność.
Dobrze, że miałam łazienkę przystającą do mojego pokoju. Pod prysznicem spędziłam chyba godzinę, jak nie więcej.
W końcu wyszłam, ubrana w czyste ciuchy, mając cudownie lekkie, umyte włosy (co prawda nadal nierówne) i cudownie pusty żołądek. Opadłam na łóżko. Czułam się strasznie zmęczona. Nawet nie zauważyłam, kiedy opadły mi powieki i przyszedł sen.

*

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Zerknęłam w okno. Było już prawie ciemno. Osobą, która robiła tyle zamieszania była moja matka. Na tacy niosła srebrną pokrywę. Zamknęła biodrem drzwi i postawiła tacę na brzegu łóżka.
- Przyniosłam ci coś – rzekła.
Podniosłam pokrywę i zaczęłam żarłocznie pochłaniać wszystko, co się pod nią znajdowało. Takie zachowanie nie pasowało do moich dworskich manier, ale byłam tak głodna, że nie dbałam o nie.

- Gdzie ojciec? – spytałam, gdy już skończyłam. – Myślałam, że miałam nic nie jeść do jutra.
- Nie ma go w domu – oznajmiła mama. – Poszedł z Sokarisem do ministerstwa. Wygląda na to, że załatwił mu pracę.
Zaskoczyła mnie ta informacja, bo Sokaris nadawał się tak do roboty, jak Nick do baletu, ale komentarz pozostawiłam dla siebie.
- Co ci się stało z włosami? – zapytała mnie rodzicielka.
- Długa historia – stwierdziłam. – Spaliłam je jakoś i nie wiem, jak to naprawić.
- Siedź spokojnie, to ci je odczaruję.
Wyciągnęła różdżkę i zaczęła nią majstrować przy moich włosach.

- Gotowe – oznajmiła po chwili.
Podeszłam do toaletki, by przyjrzeć się efektowi. Rzeczywiście, matka odnowiła moje włosy perfekcyjnie.
- Słuchaj – odezwała się nagle. – Czy wy… no wiesz… czy ty i ten Riddle…
- Mamo – zwróciłam się do niej stanowczym tonem. – Nie bój się nazywać rzeczy po imieniu. Czy uprawiamy seks? Tak, jeśli już musisz wiedzieć.
Powróciłam do oględzin moich włosów, czy aby na pewno matka odczarowała je wszystkie.
- Ale to jest niebezpieczne – zaczęła. – Jeśli ojciec by się dowiedział, że nadal utrzymujecie ze sobą aż takie stosunki… spaliłby dom.
- Dlaczego mu to w ogóle przeszkadza? – zapytałam. – Co on ma do Toma?
Matka zamyśliła się przez moment.
- Pamiętasz Ruby? – odezwała się w końcu. – Tą, co chciała pójść do zakonu?
- Siostrę matki taty?
- Tak.
Zaśmiałam się drwiąco, ale matka nie widziała w tym nic śmiesznego.
- W naszej rodzinie już tak jest – wyjaśniła. – Nikt nie może być księdzem czy zakonnicą, aktorem i podobnymi szumowinami.
- To śmieszne – stwierdziłam.
Mama pokiwała smutno głową.
- Wiesz, podziwiam cię tak, że tak odważnie sprzeciwiasz się swojemu ojcu – powiedziała. – Gdyby decyzja ode mnie zależała, mogłabyś spotykać się w tym chłopakiem.
- Więc czemu się nie sprzeciwisz? – oburzyłam się. – Przecież możesz pójść do ministerstwa i oskarżyć go o znęcanie się nad tobą. Nawet prawo mugolskie to potwierdza.
- Robię to dla większego dobra – odparła. – A no właśnie, dostałam dziś list od mojej matki. Jest bardzo chora. Chce, żebyśmy pojechali do niej, bo dziadkowi nie zależy. Sądzi, że tylko histeryzuje.
- Nie dziwię mu się w sumie – mruknęłam. – Babcia „umiera” od piątego roku życia.
Mama posłała mi złowrogie spojrzenie, lecz nie mogła zaprzeczyć. Babcia zawsze była chora. Zawsze coś ją bolało, zarzekała się, że nie dożyje zimy. Jej choroby były zwykle podkoloryzowane. Wystarczyło, że złapała katar, już panikowała, że to zapalenie oskrzeli czy zatok albo podobna „śmiertelna” choroba. I tak sądzono, że przeżyje nas wszystkich.

Matka powiedziała mi, że jutro, jeśli ojciec się zgodzi, odwiedzimy babcię. Cóż, jest kolejny pretekst, żeby nie posłuchać tego starego gbura, że się tak wyrażę. Nie będę go słuchać. Ani mi się śni. Jeśli będę chciała, to nawet złamię mu różdżkę i wtedy nic już nam nie zrobi.

~*~

Zakończenie mi nie wyszło, ale jestem trochę zmęczona, bo wróciłam właśnie z urodzin koleżanki. Już niedługo święta, więc notki będą przez ten czas częściej xD Dedykacja dla wiki-pedii :*