30 grudnia 2009
22 grudnia 2009
Rozdział 26
W domu od rana była straszna bieganina.
Matce udało się przekonać Sokarisa, żeby pojechał z nami.
- To twoja babcia, nie wypada jej nie odwiedzić
– powiedziała groźnie łypiąc na niego szarozielonymi oczami. – Poza tym, jeśli
nie pojedziesz, wykreśli cię z testamentu.
- Dobrze, już! – krzyknął. – Jadę z wami,
ale nie patrz tak na mnie, to parzy!
Matka uśmiechnęła się triumfalnie i
kazała mu iść się spakować. Ja obserwowałam to wszystko bez słowa z cienia. Nie
chciałam się wychylać.
Ojciec również był w pokoju, zerkał na
nas znad „Proroka Codziennego”. Nie odzywał się do mnie od czasu, kiedy
wyciągnął mnie z sierocińca. Chodził cały czas wkurzony, jeszcze bardziej niż
zwykle. Warczał nie tylko na skrzaty domowe, ale na matkę i Sokarisa. Jego
nastrój udzielał się innym, w końcu matka zaczęła się z nim kłócić, Sokaris
robił każdemu na złość… Tylko pozazdrościć takiej rodziny.
Zapakowaliśmy kufry do samochodu, które
ojciec wynajął. Nie dał nam wziąć swojego. Kupił auto podczas mojej
nieobecności. Duży, czarny, lśniący magiczny pojazd, którym chełpił się na
każdym kroku.
Nawet się nie pożegnał. Warknął jakieś
przekleństwo do Sokarisa, żeby lepiej więcej się nie odzywał i wsiadł do
samochodu, i zniknął w drzwiach wejściowych.
Kierowca ruszył. Zapanowało milczenie.
Słychać było tylko monotonny rytm silnika. Sokaris co chwilę bębnił palcami w
szybę. Głupi brat. Nie wiem, po co go ojciec z nami wysłał. Chyba po to, żeby
podnosił ciśnienie chorej babci, aby szybciej z tego świata zeszła.
W ogóle nasza rodzina jakoś tak się
nienawidzi. Matka mojego ojca chciała swojego męża obezwładnić wałkiem, bo ten
strącił z parapetu doniczkę z jej diabelskimi sidłami. Normalne kobiety
trzymają w doniczkach storczyki, tylko ta musi się tak wyróżniać.
Za to siostra mojej matki kupiła sobie
ziejące ogniem kurczaki, żeby zmusić swoje dzieci do posłuszeństwa. Nie muszę
chyba mówić, czym skończyły się jej metody wychowawcze. Bądź co bądź do dziś
nie wyremontowała domu po ostatnim pożarze.
Dotarliśmy na miejsce wieczorem.
Babcia leżała we wspaniałym łożu, nakryta
pod samą aż brodę haftowaną w ptaki kołdrą. Jako starsza osoba, powinna trzymać
w rękach różaniec. Ta trzymała jednak gazetę „Czarownica” i czytała jakieś
przepisy na ciasto. A jej różaniec leżał zakurzony w jednej z szafek. Moja
rodzina nie była zbytnio religijna. Pewnie to kwestia majątku, ukrytego w
najniższych kryptach w Banku Gringotta.
Matka weszła pierwsza, potem ja. Sokaris
został w holu, jakby się obawiał, że ktoś ukradnie nasze bagaże.
- Jak się czujesz, mamo? – zapytała.
Babcia opuściła gazetę.
- Jakoś tam – mruknęła. – Stary poszedł
do kolegów, jakby zdrowie jego żony nie było najważniejsze.
- Zostaniemy kilka dni – obiecała matka.
– Napiszę jeszcze do Henryka.
- W szafce w biurku masz pergamin –
powiedziała babka.
Zauważyła mnie.
- Victorio – przywołała mnie do siebie. –
Nadal masz tego sierściucha?
Spojrzała na Midnight’a, wczepiającego
się pazurami w rękawy mojej bluzki.
Babcia lubiła go, mimo że wyrażała się o
nim w tak krytyczny sposób. Wzięła ode mnie kota.
- Zestarzał się – stwierdziła,
przyglądając się mu z bliska. Podmuchała go po nosie. Wąsy mu zadrżały, położył
po sobie uszy.
Zawołała Sokarisa, kiedy tylko
wspomniałam, że przyjechał z nami. Na jej pytania, jak ostatni rok w szkole,
czy znalazł sobie dziewczynę, odburkiwał jakieś lakoniczne odpowiedzi.
- Skończyłam – oświadczyła matka, wstając
od biurka.
- Weź Harpuna, jest w sąsiednim pokoju –
odpowiedziała zmęczonym głosem babcia Jane. – Sokaris, podaj mi z łaski swojej
okulary, bolą mnie oczy.
Brat zrobił to, lecz niechętnie.
Powiedział, że idzie spać, bo zmęczyła go podróż, etc, etc. Jasne. Leń
śmierdzący. Nie chce mi się po prostu siedzieć przy babci.
- Uzdrowiciel powiedział, co to za
choroba? – zapytałam.
- Osłabienie, w moim wieku tak aktywny
tryb życia nie jest słuszny – odparła. – A tobie jak się wiedzie? Jak zdrowie?
Zawahałam się. Tego roku działo się
wiele. Począwszy od nieplanowanej ciąży, poprzez okrucieństwo Nicka,
skończywszy na utracie dziecka.
- Doskonale – odpowiedziałam z szerokim
uśmiechem.
Wróciła matka. Oznajmiła, że wysłała ojcu
sowę, że babcia może spokojnie wypoczywać, a mnie kazała iść spać.
Cóż. Nie miałam powodu, żeby jej nie
posłuchać. Grzecznie wzięłam swoją walizkę i poszłam do pokoju. Zapowiadał się
ciekawy tydzień…
*
Sowa zastukała dziobem w szybę. Henryk
wpuścił ją, zabrał list, a ona prawie natychmiast odleciała, muskając
skrzydłami jego twarz. Rozerwał kopertę i wydobył z niej kartkę pergaminu.
Drogi Henryku
Dojechaliśmy bez problemów, nie musisz się już martwić. Mama czuje się
dobrze, jest jednak osłabiona. Zostaniemy u niej jakiś tydzień, może dłużej.
Jest prawdopodobne, że Sokaris będzie się denerwował, ale nie odeślę go do
domu, Ty również go nie odbieraj, choćby nie wiem ile listów do Ciebie wysłał.
Całuję,
Earth
Henryk wrzucił list do ognia. Nie
obchodziło go, czy jego teściowa czuje się lepiej. Dla niego byłoby nawet
bardziej na rękę, gdyby była bardziej chora. Dłużej nie byłoby jego żony i tych
upierdliwych bachorów. Irytowali go. Oni wszyscy, nawet żona, miał jej już
serdecznie dość. Nie mógł znieść tego jej ciągłego gadania, agresji syna i
nieposłuszeństwa ze strony córki. Chciał od nich wszystkich odpocząć.
Na pocieszenie długo nie musiał czekać.
Zaledwie pół godziny później ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzył je sam
właściciel domu.
W progu stała dziewczyna, która pracowała
w sierocińcu. Tylko teraz zamiast śmiesznego „afro” miała mnóstwo rudych
warkoczyków, sięgających jej aż do łopatek. No i nie miała tego okropnego,
pracowniczego fartucha. Teraz miała na sobie niezwykle krótką, zrobioną ze
sztucznej skóry spódniczkę, niebieskie rajstopy, turkusową bluzkę na
ramiączkach i białe trzewiki.
- Rozgość się, Holly – zwrócił się do
dziewczyny. Umówił się z nią zaraz po tym, jak dowiedział się, że reszta
domowników wyjeżdża do chorej Jane.
Przyniósł do salonu, w którym ulokował
Holly, butelkę wina i dwa kieliszki.
- Siadaj – polecił jej.
Dziewczyna zajęła miejsce w skórzanym,
czarnym fotelu.
- Ładny dom – odezwała się, biorąc od
pana Hortusa kieliszek wina.
Oboje wypili do dna. Wiedzieli, po co się
tu spotkali. Nie musieli prowadzić tych żałosnych, bezsensownych rozmów. Wypili
jeszcze po kieliszku wina, a Holly zdjęła bluzkę, ukazując nagie piersi. W
Henryku natychmiast wzrosła namiętność. Rozpiął rozporek, zdjął spodnie i
położył dziewczynę na dywanie. Była niewiele starsza od jego córki, ale miał to
gdzieś. Teraz myślał tylko o tym, aby zaspokoić rządzę, która go trawiła.
Różowe majtki Holly leżały splątane z
niebieskimi rajstopami niedaleko nich. Henryk czerwony na twarzy i cały zlany
potem, co jakiś czas wydawał z siebie stęknięcie. Dziewczyna odchyliła głowę do
tyłu. Nie mogła patrzeć na tego obrzydliwego mężczyznę.
W końcu namiętność w nim ostygła, a on
otworzył oczy i stoczył się z nagiej dziewczyny. Nie wyglądał jak dostojny
arystokrata. Jego zwykle doskonale ułożone, liche, siwiejące włosy nastroszone
były na wszystkie strony, na przeważnie wyniosłej twarzy wykwitł rumieniec
zmęczenia. Całe jego masywne ciało aż parowało. Holly nie chciała na niego patrzeć.
Leżała odwrócona do niego plecami, dysząc nieznacznie. Wpatrzyła się w jeden
punkt. Nic nie czuła do tego mężczyzny. Wiedziała, że musi to znieść, żeby
dotrzeć do celu. Nigdy jeszcze nie wykorzystywała swoich wdzięków w ten sposób,
ale spodobało jej się to.
Na „nagrodę” długo czekać nie musiała. Po
kilku minutach milczenia i bezczynnego leżenia na dywanie, usłyszała, jak pan
Hortus wstaje i podchodzi do kasetki, stojącej na gzymsie marmurowego kominka.
Pogrzebał w niej, po czym wyciągnął z niej sznur prawdziwych pereł. Dał ten
naszyjnik Holly, mówiąc:
- Moja żona już go nie będzie
potrzebować.
Ruda usiadła ubrała go i zapytała, gdzie
może wziąć prysznic. Henryk zaprowadził ją do najbliższej łazienki.
Holly nalała do ogromnej wanny wody.
Weszła do niej, zastanawiając się, czy tak nie mogłaby zarabiać na życie.
Leżała w ciepłej wodzie, odprężona, przez
kilkanaście minut. Słyszała, jak Henryk Hortus chodzi po domu, nucąc coś pod
nosem.
Kiedy już się upiększyła i wyszła z
łazienki, miała już iść, ale właściciel dworu zatrzymał ją.
- Już wracasz? – zapytał. – Myślałem, że
zostaniesz dłużej.
Holly-Dolly zgodziła się bez proszenia.
Pan Hortus nalał do dwóch filiżanek kawę i podał jedną z nich rudej.
- Kto to? – zapytała, wskazując na
ruchome zdjęcia Hortusów. – Ale technologia… pewnie z Ameryki. Henryk pokiwał
głową, bo co miał zrobić? Nie mógł się przyznać, że to magiczne zdjęcie.
- To moja żona, syn i córka – odparł.
Dziewczyna podeszła do kominka i
przyjrzała się fotografii. Po tej scenie, którą Henryk zrobił córce,
stwierdziła, że nie mogą być dobrą rodziną, a na tym zdjęciu tylko wyglądają na
szczęśliwych. A rodzinna atmosfera była tylko na pokaz.
Przyjrzała się bliżej młodzieńcowi,
stojącemu obok siostry. Miał ciemne włosy, nieco obrażony wyraz twarzy, jednak
doskonale maskował swe niezadowolenie sztucznym uśmiechem.
- Jak mają na imię twoje dzieci? –
zapytała.
Dobrze znała imię młodszej latorośli,
lecz wolała dowiedzieć się czegoś o synu Henryka, który niewątpliwie wpadł jej
w oko.
- Sokaris i Victoria – odparł Hortus. –
Do prawdy, nie wiem, co z nich wyrośnie. Sokaris to leń i nieuk, ale swój honor
ma. Za to co Victorii po dobrych stopniach w szkole, skoro nie potrafi się
poświęcić dla dobra rodziny? Przez tego dziwaka, Riddle’a, zerwała zaręczyny z
chłopakiem z dobrej, bogatej rodziny.
- Może im się jeszcze odmieni?
Podeszła teraz do gabloty, w której
Henryk trzymał swoje sztylety.
- Ładne – powiedziała. – Podobne
wiedziałam w muzeum.
Zachwycał ją wystrój tego pokoju,
pamiątki rodzinne, obrazy z ruchomymi postaciami, niewątpliwie przywiezione ze
Stanów, perskie dywany…
Pan Hortus siedział w fotelu, zadowolony,
że ktoś w końcu docenił jego starania.
Holly powiedziała, że musi już iść. Jeśli
nie wyjdzie teraz, będzie bała się powrotu, a do domu miała daleko.
- Odwiozę cię – zaproponował Hortus.
Ubrał płaszcz, mimo że było ciepło.
Dziewczyna zapakowała się do samochodu.
Nie minęło nawet piętnaście minut, a czarny, lśniący pojazd zatrzymał się pod
poobijaną kamienicą. Holly umówiła się z Henrykiem na kolejne spotkanie i po
prostu wyszła z auta, bez żadnego cieplejszego pożegnania.
~*~
Wierzcie, tej sceny wcale mi się dobrze
nie pisało. Jest trochę obrzydliwa, co ja mówię. Jest bardzo odrażająca, ale
stwierdziłam, że powinnam tutaj coś takiego umieścić. Nie chcę robić z tego
opowiadania typowej opery mydlanej, dlatego już nigdy zdrady tutaj nie napiszę,
chyba że za wiele, bardzo wiele rozdziałów. Szablon zmieniony, jakoś tak mnie
natchnęło, żeby zmienić na świąteczny. Dedykacja dla alice. :*
PS: Właśnie mi się przypomniało, że
zrobiłam kiedyś drzewo genealogiczne. Jest w „bohaterach” xD
12 grudnia 2009
Rozdział 25
Na początku uważałam, że brak łazienki i
podstawowych środków do życia będzie cudowną odmianą. Ale długo tak nie dałam
rady. Poza domem spędziłam łącznie pięć dni. Szóstego moje włosy rozpaczliwie
domagały się fryzjera a ubranie – prania. Tak naprawdę nadawały się już do
wyrzucenia.
Tom zapytał mnie, czy na drugi dzień
mógłby mi pokazać miejsce, w którym ukrył pierścień. Natychmiast zaprzeczyłam.
- Nie wiem jak ty, ale ja odczuwam
potrzebę skorzystania z prysznica – oświadczyłam. – Najwyżej kiedy indziej.
Teleportuj mnie z powrotem do domu.
- A twój ojciec?
- Nie zabije mnie – odparłam. –
Pocieszające.
Riddle nic nie odpowiedział. Po prostu
wziął mnie za rękę, wyprowadziła z szopy, która stała się przez te kilka dni
naszym domem i teleportował się. Poczułam mocne szarpnięcie do przodu w okolicy
pępka. Teraz byłam już na to przygotowana. Zacisnęłam powieki, żeby błędniki mi
się nie pomieszały. Zaraz po tym poczułam, jak uderzam stopami o twardy grunt.
Znów byliśmy na tym zaniedbanym podwórku.
Przez tą teleportację miałam ochotę pocałować ziemię, chociaż przyznam, że tym
razem było odrobinę lepiej.
Ludzie dziwnie mi się przyglądali. Ich
uwagę przyciągały pewnie moje włosy. Chciałam poprawić trochę ich wygląd
wczoraj rano, lecz efektem ten próby było ich podpalenie. Tak więc, zamiast do
ramion, sięgały mi z lewej strony twarzy do ucha. I z taką fryzurą musiałam
żyć, dopóki nie wrócę do domu i mama ich nie naprawi, bo Tom nawet nie chciał
próbować, żeby tego nie pogorszyć. Co prawda ja nalegałam, żeby coś z tym
jednak zrobił, bo gorzej być nie może, a tych spalonych końcówek znieść nie
mogłam. Riddle powiedział, że może co najwyżej ostrzyc mnie na łyso lub
zamienić moje włosy w stertę śmierdzącego gluta. Zrezygnowałam.
Dotarliśmy do sierocińca. Nic się
zupełnie nie zmieniło. Dzieciaku w marnych, letnich ubraniach bawiły się na
zewnątrz, nawet nie zwracając na nas uwagi. Pewnie bały się spojrzeć na Toma,
który niewątpliwie był wodzem w tej placówce.
Kiedy weszliśmy do środka budynku,
poczułam przyjemny chłód. Recepcjonistka miała teraz śmieszną fryzurę „afro”,
jak zwykle mocny makijaż i krótką, dżinsową spódniczkę, wystającą spod
roboczego kostiumu. Stała pod ścianą i piła kawę. Kiedy koło niej
przechodziliśmy, śledziła mnie podejrzliwym wzorkiem. W jej oczach dostrzegłam
błysk rozpoznania. Kobieta wybiegła z budynku, budząc swoim zachowaniem mój i
Toma drwiący śmiech.
Poszłam z nim jeszcze na chwilę do jego
pokoju, żeby porozmawiać przed moim odejściem.
- Wyślij mi sowę, kiedy będziesz chciała
znów gdzieś ze mną uciec – powiedział.
- Sądzę, że za kilka dni możemy pójść do
tego miejsca – odparłam. – Wiesz, gdzie trzymasz…
Tom uciszył mnie ruchem ręki.
- Lepiej tu o tym nie rozmawiać – rzekł.
– Dość już, że Dumbledore węszy. Nie chcę nieprzyjemnych pytań i od
właścicielki sierocińca.
- Rzeczywiście, nie wzbudzasz żadnych
podejrzeń, znikając na cały tydzień – zadrwiłam.
W sumie spokojna rozmowa zajęła nam
kilkanaście minut. Chciałam jak najbardziej odwlec chwilę powrotu do domu.
Nagle na korytarzu rozległ się jakiś
hałas. Ktoś bardzo głośno wchodził po schodach, sapiąc ze złości i coraz
bardziej zbliżając się do pokoju Toma. Owa osoba, do której należały te kroki
mamrotał coś jeszcze. Usłyszałam dość, żeby rozpoznać tego człowieka.
Drzwi otworzyły się z takim impetem, że
uderzyły w ścianę, aż tynk odpadł.
W progu stanął ojciec. Żyła gwałtownie pulsowała
mu na skroni, krzaczaste brwi drgały impulsywnie.
- Co to jest?! – zawołał. – Jak ty
wyglądasz! Natychmiast wracasz do domu! Dostaniesz taką karę, że sam jestem
przerażony!
Chwycił mnie za przedramię i wyprowadził
z pokoju. Zauważyłam mamę i tą farbowaną, rudą kobietę, czające się za nim.
Zaczęłam głośno protestować. Wyrywałam
się tak przez całą drogę do jego nowiutkiego samochodu. Wepchnął mnie do
środka, mamie kazał usiąść na miejscu obok kierowcy, a sam zamienił kilka słów
z rudowłosą dziewczyną, po czym wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon.
Przez całą drogę do domu marudził, jak
się na mnie zawiódł, co ja sobie wyobrażam, żeby tak znikać i robić mu wstyd.
Fantazjował też nad karą dla mnie. Najbardziej cieszył się na myśl niewysłania
mnie do Hogwartu, ale w końcu stwierdził, że przez cały rok by ze mną nie
wytrzymał, więc spędzę resztę wakacji w domu. A kiedy już pojadę do szkoły,
postara się o odizolowanie mnie od Toma, w najlepszym przypadku przeniesienie
mnie do innego domu. Tak, jasne. Może jeszcze do Hufflepuffu, albo lepiej, do
tych obleśnych Gryfonów.
Jego groźby były jednak niczym, w
porównaniu do tego, jak zachował się Sokaris, kiedy mnie zobaczył. Ryknął
śmiechem, wykrzywił się bezczelnie. Zupełnie jak jakiś gówniarz, nie radzący
sobie z emocjami.
- Co ty masz na głowie? – spytał. – To
nowa fryzura, w jakich chodzą sieroty? Będę musiał ją zaproponować Ivy, na
pewno zrobi sobie taką samą.
Ivy Taciturn była dziewczyną mojego
starszego brata, z jego roku, Ślizgonka, z którą wiązał jakieś większe plany.
Nie znosiłam jej wprost, ze wzajemnością. Nie dla tego, że była głupia, o nie.
Nie miała najlepszych ocen, ale była bardzo inteligentną osobą. Miała
ciemnoblond, lekko kręcone włosy, ciemne oczy i była ponoć spokrewniona z Malfoyami.
Nie wiem. Nie interesowało mnie jej drzewo genealogiczne.
Ojciec wtrącił mnie do pokoju niczym do
lochu. Stwierdził, że jeśli tak mi się spodobało przebywanie na łonie natury,
to nie dostanę cały dzień nic do jedzenia. Cóż, dziwna zależność.
Dobrze, że miałam łazienkę przystającą do
mojego pokoju. Pod prysznicem spędziłam chyba godzinę, jak nie więcej.
W końcu wyszłam, ubrana w czyste ciuchy,
mając cudownie lekkie, umyte włosy (co prawda nadal nierówne) i cudownie pusty żołądek. Opadłam na łóżko.
Czułam się strasznie zmęczona. Nawet nie zauważyłam, kiedy opadły mi powieki i
przyszedł sen.
*
Obudziło mnie pukanie do drzwi. Zerknęłam
w okno. Było już prawie ciemno. Osobą, która robiła tyle zamieszania była moja
matka. Na tacy niosła srebrną pokrywę. Zamknęła biodrem drzwi i postawiła tacę
na brzegu łóżka.
- Przyniosłam ci coś – rzekła.
Podniosłam pokrywę i zaczęłam żarłocznie
pochłaniać wszystko, co się pod nią znajdowało. Takie zachowanie nie pasowało
do moich dworskich manier, ale byłam tak głodna, że nie dbałam o nie.
- Gdzie ojciec? – spytałam, gdy już
skończyłam. – Myślałam, że miałam nic nie jeść do jutra.
- Nie ma go w domu – oznajmiła mama. –
Poszedł z Sokarisem do ministerstwa. Wygląda na to, że załatwił mu pracę.
Zaskoczyła mnie ta informacja, bo Sokaris
nadawał się tak do roboty, jak Nick do baletu, ale komentarz pozostawiłam dla
siebie.
- Co ci się stało z włosami? – zapytała
mnie rodzicielka.
- Długa historia – stwierdziłam. –
Spaliłam je jakoś i nie wiem, jak to naprawić.
- Siedź spokojnie, to ci je odczaruję.
Wyciągnęła różdżkę i zaczęła nią
majstrować przy moich włosach.
- Gotowe – oznajmiła po chwili.
Podeszłam do toaletki, by przyjrzeć się
efektowi. Rzeczywiście, matka odnowiła moje włosy perfekcyjnie.
- Słuchaj – odezwała się nagle. – Czy wy…
no wiesz… czy ty i ten Riddle…
- Mamo – zwróciłam się do niej stanowczym
tonem. – Nie bój się nazywać rzeczy po imieniu. Czy uprawiamy seks? Tak, jeśli
już musisz wiedzieć.
Powróciłam do oględzin moich włosów, czy
aby na pewno matka odczarowała je wszystkie.
- Ale to jest niebezpieczne – zaczęła. –
Jeśli ojciec by się dowiedział, że nadal utrzymujecie ze sobą aż takie
stosunki… spaliłby dom.
- Dlaczego mu to w ogóle przeszkadza? –
zapytałam. – Co on ma do Toma?
Matka zamyśliła się przez moment.
- Pamiętasz Ruby? – odezwała się w końcu.
– Tą, co chciała pójść do zakonu?
- Siostrę matki taty?
- Tak.
Zaśmiałam się drwiąco, ale matka nie
widziała w tym nic śmiesznego.
- W naszej rodzinie już tak jest –
wyjaśniła. – Nikt nie może być księdzem czy zakonnicą, aktorem i podobnymi szumowinami.
- To śmieszne – stwierdziłam.
Mama pokiwała smutno głową.
- Wiesz, podziwiam cię tak, że tak
odważnie sprzeciwiasz się swojemu ojcu – powiedziała. – Gdyby decyzja ode mnie
zależała, mogłabyś spotykać się w tym chłopakiem.
- Więc czemu się nie sprzeciwisz? –
oburzyłam się. – Przecież możesz pójść do ministerstwa i oskarżyć go o znęcanie
się nad tobą. Nawet prawo mugolskie to potwierdza.
- Robię to dla większego dobra – odparła.
– A no właśnie, dostałam dziś list od mojej matki. Jest bardzo chora. Chce,
żebyśmy pojechali do niej, bo dziadkowi nie zależy. Sądzi, że tylko
histeryzuje.
- Nie dziwię mu się w sumie – mruknęłam.
– Babcia „umiera” od piątego roku życia.
Mama posłała mi złowrogie spojrzenie,
lecz nie mogła zaprzeczyć. Babcia zawsze była chora. Zawsze coś ją bolało,
zarzekała się, że nie dożyje zimy. Jej choroby były zwykle podkoloryzowane.
Wystarczyło, że złapała katar, już panikowała, że to zapalenie oskrzeli czy
zatok albo podobna „śmiertelna” choroba. I tak sądzono, że przeżyje nas
wszystkich.
Matka powiedziała mi, że jutro, jeśli
ojciec się zgodzi, odwiedzimy babcię. Cóż, jest kolejny pretekst, żeby nie
posłuchać tego starego gbura, że się tak wyrażę. Nie będę go słuchać. Ani mi
się śni. Jeśli będę chciała, to nawet złamię mu różdżkę i wtedy nic już nam nie
zrobi.
~*~
Zakończenie mi nie wyszło, ale jestem
trochę zmęczona, bo wróciłam właśnie z urodzin koleżanki. Już niedługo święta,
więc notki będą przez ten czas częściej xD Dedykacja dla wiki-pedii :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)