31 grudnia 2012

Rozdział 74

Powrót do Egiptu przyniósł mi ulgę, lecz także i naukę. Pojęłam w końcu, że nie mogę wciąż spoczywać na laurach. Praca nad sobą to ciężki i czasochłonny proces, nad którym należy nieustannie czuwać. Doskonale wiedziałam, że nie posunę się ani o krok na przód, jeśli nie stworzę kolejnego horkruksa. Myślałam o tym już od wielu lat, lecz dopiero teraz poczułam, że jestem na to gotowa. Na bogów... czułam tak ogromną pewność, że teraz potrzebowałam tylko ofiary. Nie mogłam to być jednak pierwsza lepsza szlama z ulicy. Musiała to być osoba znacząca, ważna dla społeczeństwa. Taka, której zniknięcie zauważyliby wszyscy. Już wiedziałam, kto to będzie...
Heather ubierała mnie w sali lustrzanej. To było miejsce, gdzie zawsze poświęcałam mnóstwo czasu swojej urodzie i zawsze odczuwałam swego rodzaju... kompleksy. Jednak było zwyczajnym, kobiecym narzekaniem, całkowicie bezpiecznym dla mego zdrowia. Znałam granicę. Teraz postrzegałam swoje ciało jako przykład niesamowitego eksperymentu sprzecznego z naturą. Przecież nie zmieniam się w ogóle, moja skóra nie postarzała się ani o dzień. Czy wraz z nieśmiertelnością otrzymałam także wieczną młodość? Tom miał o wiele więcej horkruksów ode mnie. Jeśli stworzę jeszcze jednego, zacznę się zmieniać? Czy to zależy od liczby, czy może od stopnia zła, które trawi duszę? Pozostałam sama bez odpowiedzi na tak ważne pytania. Jak miałam działać, skoro moich wątpliwości nikt nie rozwiał/ W notatkach Voldemorta nie znalazłam niczego, co by w jakiś sposób pomogło mi podjąć decyzję. Kiedy zobaczyłam, jak bardzo postarzała się moja matka i siostra, doznałam szoku. Ludzie wydali mi się nagle tak delikatni, że mógł zniszczyć ich życie choćby silniejszy podmuch wiatru. Byli jak krucha zastawa z porcelany, którą wyciąga się z kredensu tylko podczas specjalnych okazji. I pomyśleć, że ja niegdyś byłam kimś takim, jak oni. Teraz narodziłam się jako nowa osoba. Byłam zupełnie kimś innym, silnym i niezależnym. Potrafiłam przeżyć te wszystkie lata samotności tylko i wyłącznie dzięki sobie. Nikt tak naprawdę nie przeżył ze mną tej samotności i rozpaczy, musiałam sobie radzić ze wszystkim sama.

Zaraz następnego dnia spotkałam Narthira. To było naturalne, przecież mieszkał tutaj. Oczywiście, zdał sobie sprawę z tego, że nie było mnie przez jakiś czas w Egipcie, bo wyraźnie ucieszył się na mój widok. Ukłonił się krótko, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Chciałbym z tobą porozmawiać, to ważne - przemówiłam, zanim Qutajbah zdążył otworzyć chociażby usta, by mnie powitać. Skinął głową i ruszył za mną. W ogromnej sali tronowej, mimo mojej wielotygodniowej nieobecności, panowała idealna czystość. Zaczęłam krążyć po pomieszczeniu, myśląc usilnie. Potrzebowałam dobrego planu. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak trudna jest ta czynność. Potrzebowałam kogoś, kto mógłby poradzić mi albo po prostu... wiedzieć.
- Ty mieszkasz tu od bardzo wielu lat... - zaczęłam.
- Ale ty również.
- No tak - puściłam mimo uszu fakt, iż mi przerwał. - Znasz jednak lepiej panujące tu zasady oraz politykę, ludzi... A mnie bardzo zależy na właśnie takich informacjach, których właśnie ty możesz mi udzielić. Opowiedz mi o siedzibie rządu.
Nathir był zaskoczony moimi dziwnymi pytaniami, jednak odpowiadał na nie niezwykle szczegółowo, tak, jak tego od niego oczekiwałam. Byłam zadowolona z jego pomocy, choć nie chciałam wyznać całej prawdy. To by go speszyło.
- Wiesz, kim jestem. I wiesz, że to, o czym ze mną rozmawiasz, zostaje tylko między nami - dodałam, patrząc mu prosto w oczy Moje twarde spojrzenie zbiło go z tropu, lecz przytaknął natychmiast i odwrócił wzrok. Dopiero po chwili zapytał nieco przyciszonym głosem:
- Dżahmes, co ty chcesz zrobić?
Nie odpowiedziałam.

*

Do podróży nie przygotowywałam się zbyt długo. Miałam wszystkie istotne informacje, wszystko doskonale i szczegółowo zaplanowałam. Wystarczyło jedynie narzucić na siebie odpowiednie szaty i wyruszyć. Wydało mi się to zaskakująco łatwe. Cóż, miałam nad nimi dużą przewagę. Z łatwością mogłam wykorzystać słabe punkty ochrony. A były nim oczywiście kobiety. Z tego, co powiedział mi Qutabah, nie tylko minister, ale i bardzo wielu urzędników sprowadzało do swych gabinetów dziewczyny lekkich obyczajów, kochanki lub nawet prostytutki. To było wiadome w całym Egipcie dla każdego, lecz poza granice kraju te kompromitujące fakty nigdy nie wyszły. Nasze państwo było bardzo dobrze rozwinięte pod względem kulturowym, jednak wydawało się, iż instynkt i przestarzałe przekonania oraz religia nieraz zwyciężała nad społeczeństwem pragnącym rozwoju.
Przybrałam zupełnie nową postać. Powróciłam do tak dawno zapomnianej już bladości - wiedziałam, że do Europejki będą mieli o wiele większy szacunek. Mieszkałam tu już tyle lat, że oczywiste dla mnie było to, iż kobiety z jasnymi włosami były o stokroć bardziej pożądane, niż te ciemnowłose. Dlatego przybrałam taką fryzurę. Skąpy, wielobarwny strój pomogły mi włożyć moje wierne pomocnice. Dziwiły się temu, lecz żadna nie była w stanie zapytać, czemu to ma służyć. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ nie potrzebowałam nikogo, aby się zwierzać. Stałam się skryta, samotność już dawno pochłonęła moje wnętrze. Nathira nie chciałam widzieć. Teraz najważniejsze było zrealizowanie planu. To pragnienie wypełniło mnie całą, czułam się tak, jakbym nie była sobą, jakbym... stała tuż obok i przyglądała się temu. Bogowie, jak ja tego pragnęłam... Lecz czego? Na Anubisa, pragnęłam zabić! Dokonać morderstwa, aby stało się to przysłowiowym zamachem na rząd. Chciałam czuć przeogromny ból, który rozdziera i tak już okaleczoną duszę, pragnęłam wiedzieć, że robię coś, co zbliża mnie do stanu coraz większej potęgi, coraz większej niezależności, mojego triumfu nad słabością.

Bezzwłocznie udałam się do Kairu. Byłam doskonale przygotowana, kiedy kroczyłam najpierw ulicami wielkiego miasta, dopiero potem korytarzami ministerstwa, czułam przepełniający mnie nienormalny wręcz spokój i potęgę. Zupełnie, jakbym nie była sobą. Gdybym dwadzieścia lat temu dowiedziała się, że taka będę, nigdy bym w to nie uwierzyła. Po prostu się zmieniłam.
- Jestem Elizabeth Prince, posłał po mnie pan minister - powiedziałam po angielsku do mężczyzny siedzącego za kontuarem. Zignorowałam jego pożądliwy wzrok, który przez długą chwilę spoczął na moich do połowy odsłoniętych piersiach. Gardziłam mężczyznami tego pokroju. Być może dlatego miałam taki szacunek dla Czarnego Pana - on zawsze potrafił panować nad sobą i nie okazywał na co dzień tak obrzydliwego dla mnie, zwierzęcego, bezmyślnego instynktu. A przecież znałam jego nieposkromione rządze.
- Pani pójdzie tymi schodami na pierwsze piętro, a potem korytarzem na prawo - odparł, z trudem odrywając wzrok od moich piersi. Pogrzebał w szufladzie biurka, po czym wyciągnął z niej mały, szary kartonik i wręczył mi go. - Widzę, że pani jest tu pierwszy raz, proszę pokazać to strażnikom.
Uśmiechnął się do mnie ordynarnie, a ja minęłam go, nie zaszczycając choćby spojrzeniem. Szłam szybko, a stukot moich wysokich butów odbijał się echem od jasnych, marmurowych ścian. Korytarze były tutaj o wiele węższe, niż w moim ukrytym pośród piasków pustyni apartamencie, dlatego tak ciężki materiał budulcowy był niewskazany. Czułam się tu jak w grobowcu. Chciałam jak najszybciej załatwić tę sprawę w ministerstwie. Bez trudu dotarłam do gabinetu ministra. Drzwi strzegli dwaj gburowato wyglądający mężczyźni w białych, lśniących szatach z bardzo gładkiego materiału. Zwrócili na mnie uwagę dopiero, kiedy podeszłam bliżej. Wręczyłam jednemu z nich szarą, kartonową przepustkę. Strażnik zmierzył mnie pełnym podejrzeń wzrokiem, po czym wyciągnął z kieszeni bardzo cienką i bardzo długą różdżkę, którą przesunął po kartoniku. Nie wiem, co z niego odczytał, lecz musiała to być przychylna dla mnie informacja, bo nie wypowiedział ani słowa, tylko odsunął się, abym mogła wejść do środka. Nawet na niego nie spojrzałam, tylko wkroczyłam do przestronnego pokoju, gdzie czekał mój cel; przywołałam na twarz sztuczny wyraz obleśnej, rozpustnej drapieżności. Gdy tylko ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną, natychmiast rozejrzałam się dookoła. Z zaskoczeniem ujrzałam stojące w obszernej wnęce łóżko z czterema mahoniowymi, rzeźbionymi kolumnami i delikatnym, przezroczystym baldachimem. Drzwi balkonowe były otwarte na oścież, a na zewnątrz stała jakaś postać. Podeszłam bliżej i poznałam z niej samego ministra palącego grube, brązowe, mocno dymiące cygaro. Chyba mnie usłyszał, bo odwrócił się szybko i podszedł bliżej. Był ode mnie niższy o głowę, trochę przy kości, jednak nie można było go nazwać grubasem. Przez jego kruczoczarne, krótkie włosy prześwitywały już łyse placki, opalona skóra lśniła od potu. Mokre plamy widniały także na szacie pod pachami. Nie był ani specjalnie przystojny, ani odrażający, aczkolwiek wyraz jego twarzy naprawdę mocno zniechęcał. W jego arabskich, ciemnych, błyszczących oczach pojawiło się pożądanie pomieszanie z dostojnym uznaniem. Posiadał trochę więcej ogłady, niż jego pracownicy.
- Mówisz po angielsku? - zapytał, a ja skinęłam sztywno głową, wciąż się uśmiechając. Polityk obszedł mnie powoli dookoła; gdy się zbliżył, poczułam nieprzyjemny, ciężki zapach tytoniu.
Dotknął grubym, krótkim, lepkim palcem mojego ramienia, a skóra jakby zapiekła mnie żywym ogniem. Nie poruszyłam się jednak, oczekując na odpowiedni moment, by zaatakować. Nie darzyłam tego mężczyzny nienawiścią, jego los byłby mi obojętny, gdyby nie to, iż zdecydowałam się go zabić. Niczym nie zawinił, poza tym mieszkałam w tym kraju wystarczająco długo, aby takie zachowanie, jakim mnie teraz raczył, było zaskakujące. Jedną z naprawdę dobrych cech tutejszych czarodziejów była niesamowita szczerość. Jeśli mąż chciał skorzystać z usług prostytutki lub - rzadziej - kochanki, po prostu to robił. Fakt, kobiety były nieraz naprawdę bestialsko traktowane, ale nie panowała tu atmosfera fałszu i obłudy. Nie okłamywano się nawzajem, nie raniono. Rozpustne zachowanie mężczyzn było całkiem normalne. Spuściłam lekko głowę, jednak oczy wciąż utkwione miałam w twarzy mężczyzny, który teraz zdjął cienki, pomarańczowy płaszcz, ukazując mi jeszcze więcej plam z potu, tym razem już nie tylko pod pachami, ale i na piersi oraz plecach.
- Na co czekasz? - zapytał łagodnie, unosząc czatę. - Rozbieraj się. Chyba, że wolisz najpierw...
- Nie tak szybko - przerwałam mu i odwróciłam się tak, aby nie widział, jak sięgam do kieszeni i wyciągam z niej buteleczkę tak małą, że bez trudu mogłam ją zgubić nawet na rozpostartej dłoni. - Nalej nam wina.
- Ależ...
- Zrób to.
Kątem oka ujrzałam, jak pan minister szybko zbliża się do biurka, pochyla się i wyciąga z szafki dwa wysokie, pękate kieliszki oraz dzban pełen krwistoczerwonego wina. Błyskawicznie napełnił je i wcisnął mi jeden z nich. Uśmiechnęłam się pobłażliwie, gdyż widziałam, jak jest zniecierpliwiony i rozdrażniony. Z lubością przeciągałam tę chwilę, sącząc powoli wino przez zaciśnięte zęby. Dyskretnie wlałam do mojego kieliszka zawartość buteleczki; uczyniłam to w idealnym momencie, gdyż zaledwie kilka sekund później minister wyrwał mi z dłoni błyszczący kryształ i wypił resztkę wina jednym haustem. Chwycił mnie mocno za nadgarstki i rzucił na łóżko. Nie sprzeciwiłam się, gdyż wiedziałam, co stanie się za moment. Nie minęła sekunda, a on leżał już bez zmysłów, dusząc mnie swoim cuchnącym ciężarem. Z trudem udało mi się wygrzebać na powierzchnię, dysząc ciężko i powtarzając ochrypłym szeptem:
- Śpij, słodki książę, śpij...

~*~


Ostatni rozdział tego roku. Przepraszam, że tak krótki i chaotyczny, ale bardzo się spieszę, przede mną jeszcze SCP i KM. Bez obaw jednak - poprawię go. Chodzi tu po prostu o formalność - dzień.

12 grudnia 2012

Rozdział 73

         W domu rodziców spędziłam jeszcze kilka tygodni. Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej, po prostu wracałam do zdrowia. Zivit była dla mnie dużą podporą, lecz więcej znaczyła dla mnie jej dyskrecja. Ani matka, ani ojciec nie wiedzieli o moich problemach. Coraz częściej jednak myślałam o odwiedzinach Sokarisa. Przez te ostatnie tygodnie zdałam sobie sprawę z tego, jak moja rodzina jest krucha. Z mojego punktu widzenia żyli w ciągłym niebezpieczeństwie. Śmierć czyhała na nich na każdym kroku. A ja tak bardzo bałam się, że ich stracę...
Tego dnia udałam się z Zivit na długą przechadzkę po ulicy Pokątnej. Moje serce biło mocno z radości, kiedy mijałam miejsca, w których często bywałam... Sklep Borgina i Burkesa nie zmienił się prawie w ogóle. Przynajmniej z zewnątrz; obawiałam się wejść do środka, właściciel mógł mnie rozpoznać.
Na obiad udałyśmy się do Dziurawego Kotła. Nie było tam tłumów, w zwyczajny czwartek o godzinie piętnastej czarodzieje i czarownice pracowali. Grzebiąc widelcem w swoim talerzu z ziemniakami i stekiem, myślami byłam w zupełnie innym miejscu. Zivit przyglądała mi się z niepokojem, żując powoli sałatkę z utartej marchewki. W końcu zapytała:
- O czym myślisz?
- Chciałabym coś zrobić, zanim wrócę do Egiptu - westchnęłam unosząc nieco wzrok. - Bardzo chciałabym udać się do Hogsmeade. Zobaczyć te miejsca, które odwiedzałam za młodu, ujrzeć z oddali Hogwart. Wiem, że to niezwykle niebezpieczne, lecz mogłabym zaryzykować. Ostatnio prawie nic nie dzieje się w moim życiu. Egzystuję w gnijącej nudzie, boję się, że w końcu tak mnie pochłonie, że już nigdy się nie obudzę.
Zivit uśmiechnęła się zachęcająco, a ja w duchu już się ucieszyłam, bo wiedziałam, co chciała powiedzieć.
- Chętnie zobaczyłam ten Hogwart - rzekła, a jej wielkie oczy zalśniły entuzjazmem. - Mogłabym polecieć tam z tobą?
- Będę zachwycona.

*

         Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy. Oczywiście musiałam się do tego przygotować. Całkowita zmiana wyglądu nie była trudna, aczkolwiek nieco pracochłonna. Kiedy byłyśmy już gotowe do drogi, po prostu teleportowałyśmy się.
Pojawiłyśmy się po środku jednej z uliczek w wiosce. Pogoda była ładna i ciepła, słońce grzało mocno, pieszcząc skórę delikatnymi promieniami, niebo urzekało gładkim błękitem. Był piątek, więc uczniowie spędzali ten czas w szkole. Nie mogłam powstrzymać promiennego uśmiechu, który rozciągnął moje usta na widok znajomych miejsc. Darzyłam je takim sentymentem. W oddali majaczył ciemny zarys Hogwartu. Coś ścisnęło mnie za serce, gdy ujrzałam już prawie zapomniany zamek. Byłam tak blisko miejsca, w którym tyle przeżyłam... Zrobiłam wszystko, aby tamte czasy wróciły. Wszystko.
Siostra chwyciła mnie za rękę.
- Piękny - mruknęła, patrząc na zamek. - Mama opowiadała mi dużo o Hogwarcie, ale nigdy tu nie byłam.
- Nawet nie wiesz, co straciłaś - powiedziałam i oderwałam wzrok od szkoły. Do głowy wpadł mi głupi, lecz nieodparty pomysł. Po prostu musiałam go zrealizować. - Chodź.
Pociągnęłam ją w kierunku lasu, który łączył się z Zakazanym Lasem. Chciałam podejść tak blisko zamku, jak się tylko dało. Znów poczuć ten charakterystyczny, tajemniczy czar.
Przez las przedzierałyśmy się przez nieco ponad pół godziny, ciągnąc za sobą siostrę, nie zważając na drobne ranki, skaleczenia i otarcia. Nie miałam pojęcia, w którym szłam kierunku, lecz brnęłam uparcie do przodu, pragnąc już ujrzeć te praktycznie zapomniane błonia. W końcu zaczęło się przejaśniać, drzewa rosły coraz rzadziej. Mogłam już zobaczyć oświetlone mocno przez gorące, letnie promienie słońca szkolne trawniki. Podbiegłam bliżej i schowałam się w gęstych zaroślach. Zivit przycupnęła obok mnie, wyciągając szyję, aby móc zobaczyć jak najwięcej. Musiała być chyba pora obiadowa albo jakaś dłuższa przerwa, gdyż uczniowie tłumnie oblegali błonia, ciesząc się z ciepłych dni, szybko zbliżających się wakacji i wolnego czasu. Poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku, a jakaś silna dłoń obleczona w żelazną rękawicę chwyta za serce. Nawet się nie zorientowałam, że po policzkach spłynęły mi łzy. Tak bardzo zatęskniłam za tym miejscem i czasami, w których żyłam w Hogwarcie, że ból rozdzierający duszę wydał mi się wręcz namacalny. Zivit nie odezwała się do mnie ani słowem. Po prostu zrozumiała. Uścisnęła mocno moją dłoń i spojrzała w stronę zamku. Wyglądał majestatycznie, a ja już prawie zapomniałam, że panowała tu tak magiczna atmosfera, jak nigdzie na świecie. Był dla mnie pierwszym i prawdziwym domem. Mniemam, że wielu uczniów przede mną i po mnie czuło do Hogwartu to samo. Nie mogłam się im jednak dziwić. Serce załomotało mi dziwnie, kiedy pomyślałam, że jednym z uczniów wygrzewających się na błoniach był Harry Potter. Ten, który  rozbił moją rodzinę i zniszczył mi życie. Poczułam do niego tak przerażającą nienawiść, że zapragnęłam wtargnąć na szkolne błonia i zamordować. Rozszarpać. Dłonie zadrżały mi, musiałam więc zacisnąć je na kolanach.
- Dżahmes, wracajmy już  - szepnęła Zivit. Spojrzałam na nią. Jej błyszczące, szmaragdowozielone oczy patrzyły na mnie z taką stanowczością, że musiałam jej ulec. Trzymając się za ręce, odwróciłyśmy się i ruszyłyśmy w stronę przeciwną do zamku. Posmutniałam. Wiedziałam jednak, że tak się stanie, zbyt dużo tu było wspomnień, zbyt dużo tłumionych od dawna emocji...

         Nie zabawiłam długo w Londynie. Po powrocie z Hogsmeade pozostałam w domu rodzinnym jeszcze przez pełne trzy dni, natomiast dnia czwartego, zanim wzeszło słońce, po prostu zniknęłam, jakbym nigdy tu nie przebywała. Nie lubiłam pożegnań, na samą myśl o tym moje serce krwawiło. W planach miałam jeszcze wizytę u jednej osoby. Sokarisa nie widziałam od tylu lat, że kiedy o tym myślałam, czułam, jak wnętrzności skręcają mi się ze zdenerwowania. Bałam się, że wyrzuci mnie z domu lub zwymyśla... Nie słyszałam nigdy, aby popierał Czarnego Pana, choć miał podobne poglądy. Jak każdy Ślizgon nienawidził szlam i mugoli.
Leciałam, nie zważając na chłód poranka i pęd kąsającego twarz powiewu. Moje myśli biegały gdzieś dookoła starszego brata i jego domniemanej reakcji na moją wizytę. Mimo że droga do dworu Sokarisa była naprawdę długa, dla mnie minęła zaskakująco szybko. Być może powodem było wcześniejsze przyzwyczajenie mojego organizmu do podróży. Już z daleka spostrzegłam rezydencję. Piękną, starą i majestatyczną. Wylądowałam tuż przed drzwiami wejściowymi, na szczycie kamiennych schodów i załomotałam mocno miedzianą kołatką. Musiałam poczekać jakiś czas, aż mi otworzono. W drzwiach ujrzałam Ivy. Na najświętszych bogów, jak ona się postarzała... Gdy tylko mnie poznała, zrobiła wielkie oczy. Wciąż miała jasne włosy i lśniące, wielkie oczy, lecz twarz wyglądała o wiele doroślej i poważniej. Teraz była prawdziwą panią tego dworu. Jej suknia była prosta, elegancka, uszyta z modrego jedwabiu, długie blond włosy uczesane miała w klasyczny kok.
- Victoria...! Sokarisie, mogę cię prosić|? - zawołała. Jego kroki rozbrzmiały echem w obszernym holu. Na widok brata uśmiechnęłam się, mimo że widok jego twarzy zszokował mnie jeszcze bardziej niż Ivy.
- Dżahmes, mój Boże, jakaś ty... egipska! - w jego głosie zabrzmiała najprawdziwsza radość. Rzuciłam się mu w objęcia, uśmiechając się szeroko. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak będą wyglądać nasze relacje. Kilkanaście lat temu przecież nie mogliśmy na siebie patrzeć, a dziś cieszyliśmy się na swój widok.
Ivy zamknęła za mną drzwi, wziąć bardzo zadziwiona, a nawet nieco przerażona. Wiedziałam, o czym myślała. Miała świadomość tego, kim byłam i to ją onieśmielało.
- Co cię do nas sprowadza? - zapytał Sokaris, kiedy usiedliśmy już w salonie, a jego żona podała herbatę. - Niesamowicie wyglądasz, ty... ty w ogóle się nie zmieniłaś, a przecież minęło tyle lat...
Spuściłam na chwilę wzrok i zaśmiałam się cicho, skromnie. Chyba nie oczekiwał, że powiem mu prawdę. W moi życiu już tak się działo, iż mówienie kłamstw należało do codziennego rytmu.
- Och, to nic takiego. Ty też wyglądasz świetnie - odparłam.
Prawda jednak była taka, że włosy mu się przerzedziły, dookoła oczu pojawiły się zmarszczki, a twarz nieco sflaczała. Był jednak tak przystojny, jak wiele lat temu, pod tym względem nic się nie zmienił.
- Nie kontaktowałaś się z nikim od tak dawna... ja wiem, że nie czujesz się zbyt... po tym, co się stało... - kontynuował, zerkając na mnie ostrożnie i bawiąc się filiżanką ze złotym uszkiem.
- Przepraszam. Nie chciałem się narzucać, poza tym minęło tyle lat, a ja wciąż nie potrafię odnaleźć swojego miejsca na świecie - odparłam pokrótce i westchnęłam ciężko. - Nie rozmawiajmy już o tym. Opowiedz mi, co u was? Słyszałam od matki, że macie bardzo zdolnego syna.
- Tak, teraz jest w Hogwarcie. Jesteśmy z niego bardzo dumni - potwierdziła gorliwie Ivy. - A ty...?
Sokaris szturchnął ją lekko, dyskretnie w ramię i rzucił miażdżące spojrzenie, więc jego żona zamknęła usta i spojrzała gdzieś w bok. Jej nietakt nie sprawił mi jednak bólu. Uśmiechnęłam się lekko i przemówiłam:
- A ja wciąż cieszę się wolnością... cóż, najwyraźniej bogowie tego dla mnie chcieli.
Nie potrafiłam opanować jeszcze jednego, cichego westchnienia. Bardzo chciałam utrzymać na ustach ten radosny uśmiech, którym powitałam w drzwiach brata, lecz wydało mi się to niemożliwe.
- Jesteś szczęśliwa, żyjąc na odludziu, w takiej samotności? - spytał po chwili milczenia Sokaris. - Przecież otacza cię tam tylko piach i nicość.
- Lubię te miejsca. Poza tym mam do towarzystwa całe mnóstwo osób. Jest mi tam całkiem wygodnie. Tak naprawdę takie prawie całkowite odizolowanie dobrze mi robi. Nie każdy lubi takie życie.
Upiłam mały łyk herbaty i uśmiechnęłam się ciepło, aby utwierdzić go w tym przekonaniu. Przez długą chwilę nie odzywaliśmy się, każdy pogrążony we własnych myślach. Gdy tak milczeliśmy, dyskretnie przyglądałam się Ivy i Sokarisowi. Oboje byli tak wytworni i piękni, że wydawali się być dobrze dobranym małżeństwem. Z pewnością musieli się bardzo kochać, choć nie okazywali sobie tego przy innych. Byli także bardzo chłodni. Ich syn musiał być swoim ojcem w miniaturze, zawsze idealny i wyniosły. Nie tylko z charakteru i zachowania, lecz z wyglądu również. Nad wielkim, marmurowym kominkiem wisiał portret Antefa. Jego blada, szlachetna, ostra twarz była pełna arystokratycznego  wdzięku, ciemne włosy zaczesane miał do tyłu, a lodowate, szarobłękitne oczy przysłonięte były do połowy powiekami w geście nieskrywanej ignorancji. Musiał być niezwykle rozpieszczonym, młodym królewiczem o przerośniętym ego i przedziwnych poglądach. Nie byłam pewna, czy mogłabym go polubić. Rodzice jednak musieli go uwielbiać, zwłaszcza matka. Ujrzałam jego maleńki, czarno-biały portrecik umieszczony w srebrnej broszce przytwierdzonej do jej śnieżnobiałego, koronkowego kołnierzyka. Nie wywołało to we mnie żadnych negatywnych emocji, wręcz przeciwnie. Gdybym ja miała dziecko, zapewne czyniłabym podobnie do Ivy. Rozpieszczałabym je i kochała bezwarunkowo.
Wyglądało na to, że rodzina Sokarisa była typową rodziną arystokratyczną, o sztywnych zasadach i chłodnym podejściu do innych ludzi. Ja nigdy nie traktowałam ich z przesadną wyższością i byłam do nich pokojowo nastawiona. Przynajmniej zazwyczaj. Ich czystość krwi też była ważna, to oczywiste, ale człowiek pozostaje człowiekiem bez względu na to, czy jest mugolem, czy arystokratą. Wolałam nie wypowiadać się na tematy związane z takiego rodzaju poglądami, moje zdanie zatrzymywałam tylko dla siebie. Nikogo zresztą nie obchodziło, co myślę, liczyły się czyny. Intencje odczytują bogowie, ludzie zaś - uczynki. Ta odwieczna zasada niezmiennie funkcjonowała w społeczeństwie nie tylko czarowników i czarownic, ale i zwykłych niemagicznych obywateli. Już dawno przestało się liczyć serce, teraz każdy ma na uwadze dłonie, którym wszyscy przyglądają się z taką uwagą, że gdyby wzrok mógł parzyć, przepaliłby je na wylot. Niewiele osób pozostało, dla których bardziej istotne od tego, co się robi, liczy się to, co się myśli. Ludzie w dzisiejszych czasach są skażeni, naturalne zasady moralne zostały wypaczone z ich umysłów i serc. Coraz bardziej przypominają zwierzęta, dążące do zaspokojenia podstawowych potrzeb. Za nic mają etykę i bogów. Bez znaczenia jest, jaką religię wyznaje, przecież ważne jest, aby w coś wierzyć. Jeśli nie ma się nad sobą nikogo, żadnego autorytetu, w końcu człowiek sam dla siebie staje się bogiem. Zaczyna narzucać innym swoje zdanie. A najgorzej się dzieje, kiedy zyskuje zwolenników, którzy czczą go i utwierdzają w tym przekonaniu. Że jest wszechmocny i nieomylny... to brzmi znajomo.

~*~

         Znowu nieco krócej, ale przynajmniej rozdział nieco wcześniej. Uczyniłam plan najbliższych rozdziałów i muszę Was rzec, że do powrotu Voldemorta pozostało naprawdę niewiele czasu. A co za tym idzie, i bitwa o Hogwart zbliża się nieubłagalnie.
Mamy dziś tak charakterystyczną i wyjątkową datę, że aż zaczynałam się zastanawiać, czy dzisiaj wszyscy nie zginiemy, hehe xD

Dedykacja dla Caitlin :* 

10 listopada 2012

Rozdział 72

         Na dźwięk pojawienia się mnie w kominku, osoba odwróciła się. Zivit naprawdę bardzo się zmieniła. Jej długie, lekko pofalowane, ciemne włosy zaplecione były w gruby warkocz. Ubrana była w ciemnofioletową szatę wyszywaną złotą nicią, jej dłonie lśniły w delikatnym, pomarańczowym blasku ognia, który zapłonął w kominku, kiedy tylko weszłam na dywan, brudząc do suto popiołem. Na palcach miała całe mnóstwo złotych pierścieni, na nadgarstkach zaś - bransolety. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie zaskoczenia, ale i niewypowiedzianej radości. Podbiegła do mnie i uścisnęła mocno, mocząc moją szatę łzami. Ja również nie mogłam opanować płaczu.
- Dżahmes, myślałam, że cię już nie zobaczę - jęczała głosem drżącym i wciąż łamiącym się od szlochu, przesiąkniętym egipskim akcentem.
- Byłam przekonana, że nie chcecie mnie widzieć, dlatego się z wami nie kontaktowałam.
Stałyśmy tak po środku salonu, wstrząsane emocjami i wzruszeniem. Nie przypuszczałam, że tak bardzo przeżyję spotkanie z siostrą. Teraz tak bardzo ją kochałam, że nie miałam pojęcia, jak mogłam przetrwać tyle lat bez widywania się z nią. Bardzo chciałam, aby Zivit wróciła ze mną do Egiptu, ale obawiałam się tego, że mi odmówi. Dlatego musiałam wykorzystać ten wspólny czas maksymalnie.
- Zivit, co się stało? - gdzieś za mną rozbrzmiał pełen niepokoju głos matki. Natychmiast odwróciłam się, a moim oczom ukazała się Earth. Była piękna jak zwykle, lecz trochę się postarzała, grzywa jej kasztanowych, gęstych włosów przetykana była suto srebrnymi pasmami. Twarz wciąż wyglądała młodo, lecz wiek odcisnął się na jej dłoniach, które były już pomarszczone i wysuszone. Przez chwilę stała i patrzyła na mnie z mieszaniną zaskoczenia oraz niedowierzania. Natychmiast podbiegłam do niej i padłam jej w objęcia, zupełnie jak mała dziewczynka. Czułam się teraz tak bezbronna i słaba, jak nigdy dotąd, ale i młodo. W moim życiu zapłonęła w końcu maleńka, gorąca lampka nadziei. Widziałam już całkiem wyraźnie, że miałam dla kogo żyć. Nie byłam sama, miałam przy sobie osoby, które mnie kochały.
Matka gładziła moje włosy i całowała wielokrotnie, jakby się bała, że ktoś wydrze mnie z jej ramion i już nigdy nie będzie nam dane się spotkać. Teraz do szczęścia brakowało mi tylko obecności ojca. Tak bardzo za nimi tęskniłam, że sama już nie wiedziałam, czy moje serce krwawi z niewypowiedzianej radości, czy może z dawnego jeszcze żalu.
- Dżahmes, to ty - usłyszałam tuż nad uchem jej drżący, jakby wilgotny głos.
- Gdyby nie Zivit, nigdy bym tu nie przybyła.
Chwilę później zdałam sobie sprawę z tego, że moja twarz również jest całkowicie mokra od łez. Otarłam je szybko, choć oczy wciąż piekły mnie nieznośnie. Kiedy usłyszałam swój głos, zauważyłam, jak ciężko mówi mi się po angielsku. Mój akcent i w ogóle każda cząstka mojego ciała przesiąkła Egiptem. Moją Ojczyzną, którą kochałam szczerze i bez której nie potrafiłabym żyć. Wyjazd z Egiptu zawsze był dla mnie czymś, co bardzo przeżywałam i starałam się robić to jak najrzadziej.
- Gdzie jest tata? - zapytałam, kiedy podniosłe emocje już opadły.
- W ministerstwie. Dużo pracuje, żeby zdobyć status w społeczeństwie. Henryk nie musiał tak się starać - odparła i nieco zmieszała się na te słowa.
Nagle wspomnienia spadły na mnie jak grom z jasnego nieba, że przez moment stałam w bezruchu, oddychając powoli, lecz płytko. Przez kilkanaście lat ani przez chwilę nie pomyślałam o Sokarisie. Nie miałam pojęcia, jak wyglądał, czy miał kontakt z rodziną... On także zdawał się zapomnieć o istnieniu swojej młodszej siostry.
- Sokaris - mruknęłam pod nosem. - Co się z nim stało?
Matka i Zivit wymieniły szybkie, nieco zaniepokojone spojrzenia, zupełnie jakby chciały coś przede mną ukryć, ale nie bardzo wiedziały, jak to zrobić. W końcu Earth odezwała się, ważąc każde słowo:
- On... nie akceptuje twojego ojca. Wcale mu się nie dziwię, w końcu po rozstaniu z Henrykiem znalazłam sobie kogoś innego. To oczywiste, że będzie po stronie swojego ojca.
- Kiedy ostatnio się widzieliście?
Matka opowiedziała mi wszystko. Los jej pierwszego męża był mi obojętny, do tego Earth nie wiedziała o nim zbyt wiele. Ojciec widywał go czasami w pracy, lecz nigdy ze sobą nie rozmawiali i udawali, że się nie znają. Zresztą pracowali w zupełnie innych departamentach.
Za to o swoim pierworodnym synu wiedziała niemało. Jego syn Antef uczęszczał już do Hogwartu, był oczywiście uczniem Domu Węża oraz dumą swoich rodziców. Z babcią widywał się rzadko, ot, dwa, może trzy razy w ciągu roku. Miał charakter swego ojca, czyli można było powiedzieć, że był typowym Ślizgonem.
Wspomnienie brata przywołało więcej wizji z dalekiej przeszłości. Mimo nieciekawej sytuacji między mną a Sokarisem, byłam szczęśliwa, ponieważ miałam przy sobie osobę, którą kochałam. Nie mogłam uwierzyć, że minęło już tyle lat... Oni wszyscy tak bardzo się postarzali, mieli swoje życie i swoje sprawy. A ja zaszyłam się w przesiąkniętej tajemnicą i świętością samotni, odizolowałam się od nich, w głębi serca gardząc ich śmiertelnością.

         Następnego ranka udałam się tam, gdzie od wczoraj marzyłam, by się znaleźć. Miejsce spoczynku Marcusa było spokojne i wyglądało tak, jak dawniej. Przybyło kilka nowych nagrobków, wiele z nich przebudowano i wyremontowano. Ruszyłam szybko w kierunku końca cmentarza, gdzie spoczywał Marcus. Serce szalało w mojej piersi, dłonie obleczone w skórzane rękawiczki drżały. W końcu ujrzałam to, czego wypatrywałam. Zapuszczony, niezwykle zarośnięty nagrobek. Kiedy spostrzegłam te odkryte, płonące wiecznym ogniem świece, coś we mnie pękło. Żołądek skręcił mi się boleśnie, kolana zadrżały, a coś ścisnęło mnie w gardle. Twarz wykrzywił mi bolesny grymas. Z oczu popłynęły mi gorące łzy, nie mogłam i nawet nie chciałam ich powstrzymać. Długo klęczałam przy grobie, z twarzą ukrytą w dłoniach, szlochając głośno i rozpaczliwie, razem ze łzami wylewając z siebie niewypowiedziany żal nagromadzony przez te wszystkie lata. Jak długo miałam jeszcze trwać w tym pół-śnie, męcząc się na świecie, który tak bardzo chciał się mnie pozbyć? Czułam, jak rozgoryczenie wypływa ze mnie niczym paskudny jad krążący w moich żyłach od wieków.
W końcu podniosłam głowę i odetchnęłam głęboko, uspokajająco. Otarłam łzy, które zmoczyły mi całą twarz. Byłam wykończona psychicznie, pragnęłam tylko i wyłącznie spocząć gdzieś w mrocznych czeluściach grobowca w Egipcie, aby ukoić nerwy tak bezlitośnie zszargane przez czas. Zasnąć na wiele lat, dopóki nie pojawi się nadzieja na lepsze jutro.

- Długo cię nie było.
Faktycznie. Wróciłam do domu wieczorem, zaczęło się już ściemniać. Zivit czekała na mnie w salonie, a filiżanka z gorącą herbatą tańczyła przed nią na niskim stoliku nakrytym alabastrowo białym obrusikiem.
- Och, tak.
Usiadłam na kanapie, zamknęłam oczy i odetchnęłam ciężko. Mimo że cały dzień spędziłam na cmentarzu, czułam zmęczenie. Nie fizyczne, lecz bardziej... duchowe. Emocje wykończyły moje zmysły, które były teraz otępiałe. Ja sama zaś pragnęłam tylko i wyłącznie spokoju, nie miałam najmniejszej ochoty na wysłuchiwanie pretensji siostry.
- Nie powinnaś wałęsać się po mieście, przecież ktoś może cię rozpoznać - powiedziała z jadowitą złośliwością. - Pomyślałaś w ogóle, co mogłoby się stać?
- Zivit, mam dwadzieścia dziewięć lat, przeżyłam w życiu wiele niebezpiecznych i nieciekawych sytuacji, wiem, jak ich unikać - mruknęłam.
Usłyszałam głębokie westchnienie siostry. Nic więcej już nie powiedziała, tylko wychyliła się do przodu może nieco zbyt gwałtownie, niż można to było uznać za naturalne i wzięła z niskiego stolika angielską książkę, którą otworzyła na zaznaczonej kiedyś stronie i pogrążyła się w jej lekturze. Chciałam mieć w niej oparcie, a ona zachowywała się jak moja matka.

         Nie zjadłam dziś kolacji. Tak samo następnego dnia. Czułam na sobie badawcze spojrzenie siostry. Z matką miałam bardzo dobry kontakt, lecz to Zivit rozumiała mnie najlepiej. I mimo jej oczywistego rozsądku i różnic między nami, istniała w naszych duszach swego rodzaju więź, która sprawiała, że niemalże czytałyśmy w swoich myślach. Nie było w tym żadnej magii.
Pewnego dnia przyszła do mojej sypialni z miną niezdecydowanego dziecka. Natychmiast poznałam, że jest bardzo zdenerwowana i najwyraźniej chciała mi coś powiedzieć. Usiadłam na łóżku, patrząc na nią z zaskoczeniem. Uniosłam lekko brwi.
- O co chodzi? - zapytałam, aby jakoś przynaglić ją do zwierzeń.
- Ostatnio uważnie cię obserwowałam...
- Nie dało się tego nie odczuć - przerwałam jej, nie kryjąc irytacji.
Zivit westchnęła ciężko. Wyglądała na zasmuconą.
- Nie mówisz mi wszystkiego, ale ja i tak widzę, że coś się dzieje - mruknęłam. - Zachowujesz się jak nastolatka, głodzenie się jest infantylne.
- Nie głodzę się.
Popatrzyłyśmy sobie w oczy. Zivit patrzyła na mnie takim wzrokiem, że moja dusza natychmiast spokorniała. Spuściłam wzrok, aby już nie widzieć jej wielkich, szmaragdowo zielonych oczu, przepełnionych żalem i błyszczącym jak diamenty.
- Nie rozumiem - jej głos był teraz o wiele łagodniejszy, miękki niczym jedwab. - Jesteś piękną dziewczyną, niczego ci nie brakuje, wiesz, że twój ukochany naprawdę cię miłował.
Podniosłam zbolały wzrok na siostrę.
- I którego nie ma ze mną przez prawie jedenaście lat - dodałam, a oczy wypełniły mi się gorącymi łzami. Jej słowa były okrutne, mimo że powiedziała mi coś miłego. Pociągnęłam szybko nosem i odetchnęłam głęboko, aby się uspokoić. Nie chciałam wpaść w taką histerię, w jaką wpadłam kilka dni temu na cmentarzu.
- Ja wiem, że inni mają o wiele gorzej, ale nie potrafię nad tym zapanować - coś ścisnęło mnie w gardle i odebrało mowę. Nie mogłam też spojrzeć na Zivit, tak pragnęłam zachować kamienną twarz, że musiałam zacisnąć zęby, aby się nie złamać. Z całego serca żałowałam, że nie nauczyłam się poskramiania emocji. To właśnie było moją wadą: odsłanianie słabej duszy.
Zivit chwyciła mocno moją dłoń i powiedziała:
- Pomogę ci.

         Zrobiła to, co mi obiecała. Faktycznie była dla mnie oparciem, przynajmniej się starała. Pilnowała mnie, zupełnie jak Tom, kiedy byłam młoda. Czasami wydawało mi się to zabawne. Ukrywałyśmy to przed rodzicami. Mieli swoje problemy, a my swoje. Toczyłyśmy ze sobą milczącą walkę. Udawało mi się postępować zgodnie z zaleceniami siostry, lecz czasami miewałam chwile zamroczenia. Czułam, że byłam zbyt słaba, aby sprostać zadaniu i było mi z tym niezwykle źle, ale nie potrafiłam się przemóc.
Po kolacji pewnego ciepłego, majowego wieczora uciekłam z jadalni. Nie potrafiłam znieść w sobie tego palącego jadu. Zivit pobiegła za mną, nie zwarzając na zaskoczone miny rodziców. Dopadła mnie w korytarzu. Rzuciła się na mnie, zwalając z nóg. Obiłam sobie kolana o marmurową posadzkę, ale Zivit nawet nie zwróciła na to uwagi. Wciąż ściskała mnie z całej swojej mocy, wbijając długie, szkarłatne paznokcie w moje ramiona, rozdrapując mi dekolt i szyję, jakby od zatrzymania mnie na tym korytarzu zależało jej życie. Nie zwarzała na moje jęki i szlochy. Zupełnie zatraciłam się w tej niemej walce, zapomniałam, dlaczego się z nią szarpię.
W końcu Zivit chwyciła mnie za włosy, a moje cebulki wrzasnęły z bólu. To mnie unieruchomiło, zamarłam w bezruchu, dysząc ciężko. Łzy płynęły jeszcze bezmyślnie po mojej twarzy, mieszając się z krwią. Usłyszałam tuż nad uchem drżący od nadmiaru emocji i szlochu głos siostry:
- Nie pozwolę ci się zatracić.

~*~


         Dark Love Riddle ma już cztery lata. To całkiem spory kawałek mojego życia, kiedy zaczynałam tworzyć to opowiadanie miałam czternaście lat i byłam smarkaczem, teraz jestem już dorosła. Gdybym nie pisała i nie miałabym Was, byłabym zupełnie inna. Jesteście dla mnie ważni. Wszyscy. Chcę, abyście o tym wiedzieli. Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną do samego końca. 

9 października 2012

Rozdział 71

         Moja przyjaźń z Nathirem przetrwała tę próbę, aczkolwiek od naszego spotkania w świątyni wolałam spędzać czas samotnie. Czułam się taka... pełna. Pełna i jakby zamknięta w ogromnej, wciąż trzęsącej się niczym galareta skorupie. Coraz częściej zastanawiałam się, zanim zjadłam kolejny kęs posiłku. Nie znosiłam tych chwil, kiedy kapłanki ubierały mnie, kiedy patrzyły na moje ciało. Sama nienawidziłam swego lustrzanego odbicia. Paliło mnie w oczy tak bardzo, że miałam ochotę rozbić wszystkie lustra w łaźni, aby już nigdy na siebie nie patrzeć. Nathir nie mógł tego zrozumieć, a ja nie byłam na tyle głupia, aby wtajemniczać go w tak kobiece sprawy. Za to Heather z pewnością zauważyła zmiany, które zachodziły we mnie stopniowo, lecz bardzo szybko. Nie wtrącała się w moje życie, byłam przecież dorosłą kobietą, nie potrzebowałam, by mi matkowano. Czasami tylko pozwalała sobie na nieśmiałe uwagi, które zazwyczaj puszczałam mimo uszu.
- Nie zje pani więcej ryby? Nie tknęła pani też daktyli - zwróciła się do mnie pewnego styczniowego popołudnia, kiedy spożywałam samotnie obiad. Albo raczej udawałam, że to robię. Nie byłam głodna, wręcz przeciwnie. Wciąż czułam się przepełniona, mimo że niewiele jadłam. A jeżeli byłam zbyt syta... wiedziałam, co należało zrobić. Przecież miałam w tym już spore doświadczenie.
- Nie jestem głodna - oświadczyłam. - Właściwie możesz to już zabrać.
Podałam jej prawie pełen talerz i uśmiechnęłam się sztucznie. Heather wyglądała jednak na niesamowicie zaniepokojoną i przerażoną. Pochyliła się nade mną i wyszeptała, a jej wielkie, błyszczące oczy rozszerzyły się gwałtownie:
- Pan Tom wszystkie mi opowiedział, nakazał mi zaopiekować się panią, gdyby coś mu się stało... Ja wiem wszystko, pani musi...
- Niczego nie muszę - przerwałam jej, choć w moim sercu rozlało się jakieś ciepło, coś na kształt gorącego, słodkiego syropu. Czarny Pan troszczył się o mnie. Myślał o moim bezpieczeństwie i przewidział, że może mi coś zagrażać. Naprawdę mnie kochał. - Po prostu nie jestem w nastroju, aby jeść.
Kapłanka zabrała bez słowa talerz, lecz wciąż wyglądała na zaniepokojoną. Od tamtego momentu już nie wspominała więcej o moim braku apetytu, tylko spędzała ze mną o wiele więcej czasu. Dobrze wiedziałam, do czego to zmierzało. Heather nie chciała, abym wymiotowała. Jednak ja miałam już spore doświadczenie w oszukiwaniu wszystkich. A jeżeli mogłam do tego zastosować klątwę Imperius lub zaklęcie Confundus, ukrycie faktu, iż nie spożywałam prawie nic na śniadanie, obiad czy kolację, nie stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Wiedziałam, że moje podejście nie było zbyt dojrzałe. Ale w tym wielkim, pustym pałacu aż roiło się od osób, które, zresztą na polecenie samego Lorda Voldemorta, chcą zmusić mnie do prawidłowego funkcjonowania. A ja tego nie chciałam. Ot, taki miałam kaprys.
Czasami czułam się naprawdę okropnie. Brzuch bolał mnie nieznośnie z głodu, lecz byłam na tyle silna, aby nie jeść. Bo przecież na tym polegało wszystko. Tylko silni ludzie mogą przetrwać walkę zwaną życiem. Nie musiałam jeść tyle, ile normalni ludzie. Przecież bogowie nie muszą tego robić. Niczego nie muszą. Czarny Pan wmawiał mi, iż oboje mamy w sobie boski pierwiastek, jesteśmy niezwykli i doskonali. Idealni. Horkruksy sprawiły, że staliśmy się nieśmiertelni. Tom wiedział, w jaki sposób mnie przekonać. Znał moją miłość do bogów. Więc dlaczego nie mogłam mu wierzyć? Przecież widziałam w nim boga, w pełni mu ufałam. Straszna, niedoskonała skorupa uniemożliwiała mi posiadanie perfekcyjnego życia. Te okrągłe pięćdziesiąt kilogramów paliło mnie nie tylko, kiedy funkcjonowałam, ale także w nocy, gdy spałam. Dręczyły mnie przerażające koszmary zupełnie niezwiązane z moimi zmartwieniami. Chore, podłe kreatury...

         Spędzałam prawie całe dnie w świątyni Anubisa, jak dawniej, tyle, że tym razem nie miałam ochoty na modły. Tęskniłam za Czarnym Panem jeszcze bardziej niż zwykle. Siły dodawał mi głód, więc strumieniami płynące łzy nie miały znaczenia. Dodatkowo bardzo brakowało mi moich rodziców oraz Zivit, czułam się tak, jakby oni wszyscy nigdy nie żyli. Jakby byli wytworem mojej wyobraźni. Byli martwi, jak Marcus, za którym tęsknota paliła mnie w sercu. Nie miałam jednak dość odwagi, aby udać się do Londynu czy choćby wysłać list do rodziny. Pragnęłam spotkania z nią, pragnęłam, jak nigdy dotąd. Oddałabym cały swój majątek, aby wszystko było, jak dawniej. Serce bolało mnie z tej bezsilności. Przecież robiłam wszystko, aby jakoś odnaleźć Czarnego Pana. Teraz żałowałam, że bardziej nie interesowałam się życiem Śmierciożerców oraz planami Voldemorta. Często czułam do siebie niechęć właśnie z tego powodu, wyrzuty sumienia nie ustawały. Gdybym uważniej słuchała tego, co Tom mówił do swoich sług lub na owych spotkaniach, może teraz bylibyśmy razem. Drżałam na myśl o przyszłości. Czułam trwogę, kiedy myślałam, że mogłabym trwać w takim stanie do końca świata. Były takie momenty, że pragnęłam zasnąć w złotym sarkofagu na wieki, jak robiły to wampiry, które nie radziły sobie z samotnością i nieśmiertelnością. Z lękiem zauważyłam, że takie myśli nawiedzały mnie coraz częściej. Nawet przyłapywałam się na rozmyślaniu o metodach jakiegoś zahamowania mojego życia. Nie chciałam już jeść, dużo spałam. Wszystko, aby tylko nie myśleć. Nadmiar nieskładnych wizji przeciążał mój umysł.
Heather obawiała się o mnie. Kilkakrotnie widziałam ją, jak rozmawiała z Nathirem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie spotykali się w zaciemnionych, mrocznych zakątkach zamku i konwersowali przyciszonymi głosami, rzucając za siebie wylęknione spojrzenia, jakby obawiali się mnie tutaj spotkać. Lecz ja potrafiłam poznać tematy ich rozmów. Nawet nie poczuli, ani on, ani ona, kiedy wdzierałam się do ich umysłów. Nie obchodziły mnie rozmowy natury prywatnej. Gdyby zrodziło się między nimi uczucie, bardzo bym się z tego powodu ucieszyła. Jednak nic ich nie łączyło, a jedyne, o czym mówili, to tylko o mnie. Jedno i drugie martwiło się o moje zdrowie. Heather opowiedziała Qutajbahowi historię mojej osobliwej choroby, którą musiała usłyszeć z ust samego Czarnego Pana, jak już sama to przyznała. Pragnęłam spokoju. I, mimo że wciąż się ukrywałam, miałam wrażenie, że wielkie, jasne reflektory non-stop są skierowane na moją osobę. Prawie nie opuszczałam świątyni oraz odmawiałam przyjmowania posiłków. Gdy Nathir po raz dziewiętnasty natarł na moje drzwi, w końcu straciłam resztkę cierpliwości, która jakimś cudem się we mnie uchowała.

- Dlaczego mnie nachodzisz? - zawołałam, otwierając na oścież ciężkie, marmurowe drzwi. - Wciąż i wciąż mącisz mój spokój. O co chodzi?
Nathir najwyraźniej zmieszał się na widok mojej rozgniewanej twarzy, spuścił wzrok, a kiedy przemówił, głos miał niepewny i cichy:
- Nie wychodzisz już drugi dzień. Nie ukrywam, że martwię się o ciebie.
- Jeżeli tak jest, idź i porozmawiaj o tym z Heather. Sądzę, że to bardzo ciekawy temat, ponieważ ostatnio mówicie tylko o moim samopoczuciu, jakbyście nie posiadali własnego życia - wysyczałam tak jadowicie, że Qutajbah jakby skulił się w sobie; nie wiedziałam, co spowodowało ten nagły wyraz pokory, który wymalował się na jego twarzy - mój groźny wyraz błyszczących oczu, niebezpieczny ton głosu czy sam sens szybko wypowiedzianych słów.
- Martwimy się o ciebie. Nie jesteś już małą dziewczynką, masz swój rozum. Dobrze wiesz, że to, co robisz, jest bardzo niebezpieczne - wypalił, a twarz mu się rozluźniła, jakby już od dawna zbierał się na to wyznanie. Odetchnął kilkakrotnie, po czym dodał: - Nie jesteś głupia, więc nie mam pojęcia, dlaczego to robisz. Możesz umrzeć.
Kiedy to usłyszałam, parsknęłam śmiechem, na co Qutajbah zamknął usta, nieco zaskoczony moją reakcją.
- Ja nie umrę, od ponad dekady nie postarzałam się ani o dzień - odparłam, kładąc nacisk na każde kolejne słowo. - Jeżeli nie przestaniecie mnie nękać, gorzko tego pożałujecie. A teraz mógłbyś mnie zostawić samą?
Nathir wyglądał na nieco oburzonego, lecz w końcu skinął głową, odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę, szeleszcząc połyskującą, ciemnogranatową szatą z tafty. Gniew, który Qutajbah wywołał we mnie, wciąż się utrzymywał, nawet wtedy, gdy usiadłam na najwyższym stopniu przed posągiem Anubisa, czując w żołądku wściekły, bolesny głód. Bardzo tęskniłam za Marcusem, jednak byłam zbyt zmęczona, aby udać się do Wielkiej Brytanii. Większość czasu spałam, nie żyłam naprawdę, lecz... egzystowałam. Ale te uczucia był mi już dobrze znane, kiedy uczyłam się w Hogwarcie i cierpiałam z powodu tej choroby, czułam się tak samo. Wtedy pomógł mi wrócić do świata żywych Tom. To on mnie pilnował i naprawdę starał się, abym wyzdrowiała. A teraz byłam sama, zupełnie sama. Nie miałam przy sobie nikogo, kto byłby dla mnie oparciem i kogo mogłabym posłuchać. Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności. Nikogo nie interesował mój los. Albo raczej... nikogo, za którymi tęskniłam. Czarnego Pana nie było już od bardzo wielu lat, Marcus... Marcus był martwy, a moja rodzina odwróciła się ode mnie. Rodzice i nawet Zivit. Siostra, której powinno na mnie zależeć. Ja przynajmniej tak myślałam.

*

         Nadeszła wiosna. Co prawda ja tego nie odczułam, ponieważ w Egipcie nawet czarownica nie była w stanie dokładnie tego określić, obserwując wyłącznie pogodę. Rok 1992 nie różnił się dla mnie niczym od pozostałych lat od upadku Lorda Voldemorta. Znowu rozleniwiłam się okropnie, utraciłam chęć ruszania się z pałacu lub nawet z łóżka. Przestałam szukać Czarnego Pana, choć tęskniłam za nim równie mocno, jak wcześniej. Czasami zastanawiałam się, czy aby na pewno byłam normalna. Coraz częściej czułam się jak wariatka, nie miałam swojego życia. Bo czy moje uczucia wciąż były miłością, czy może już obsesją? Tylko... na jakim punkcie? Obsesją na punkcie miłości do swojego ciała, z którym walczyłam, czy do Lorda Voldemorta. Jedynym plusem mojej choroby i nieobecności Czarnego Pana było to, że mogłam spokojnie katować się, a nikt nie miał prawa mi tego zabronić. Istniała nadzieja, że pewnego dnia moje serce po prostu przestanie bić. Wszyscy i wszystko nudziło mnie.
         Nadszedł kwiecień. Na początku myślałam, że prześpię ów miesiąc, jak to bywało wcześniej i zapewne będzie bywało w przyszłości. Dopóki Heather nie odwiedziła mnie w mojej sypialni. Jej twarz nie wyrażała zupełnie nic, w dłoniach zaś ściskała kopertę opisaną ładną czcionką. Natychmiast rozpoznałam, do kogo należało pismo i kto był autorem listu. W jednej chwili poderwałam się z łóżka, czując, jak serce wali mi w piersiach jak oszalałe. Bez jakiegokolwiek zapytania porwałam kopertę i rozdarłam ją. Drżącymi rękami rozłożyłam złożoną na pół kartkę. Nie czytałam tego listu. Ja go pochłaniałam. Wiadomość od Zivit tak ujęła mnie za serce, że coś w gardle ścisnęło mnie brutalnie. Czułam palące, niechciane łzy wzruszenia, cisnące się do moich oczu, zacisnęłam usta, aby zapobiec drżeniu warg.
- Czy to pisze pani siostra? - zapytała Heather, nieco zaniepokojona moją reakcją.
- Tak - udało mi się wykrztusić tylko to jedno słowo, ponieważ mój wzrok już przesuwał się po tekście, a mózg przetwarzał informacje w nim zawarte.

         Moja droga Dżahmes,
         z ubolewaniem muszę przyznać, że nie dostaliśmy od Ciebie ani jednej wiadomości od bardzo wielu miesięcy. Z niepokojem myślimy o Tobie, gdyż podejrzewamy, że nie chcesz się już z nami widywać. Mimo to postanowiłam do Ciebie napisać, aby upewnić się, czy nasze przypuszczenia są słuszne. Martwimy się bardzo o Ciebie, nikt nie ma pojęcia, co dzieje się z Dżahmes-Meritamon czy też z Victorią Hortus. U nas wszystko się zmieniło. Gdybyś nas teraz zobaczyła... gdybyś teraz zobaczyła Londyn, nie poznałabyś go. Bylibyśmy zachwyceni, gdybyś nas odwiedziła lub odpowiedziała na mój list.
Zawsze kochająca i wierna
         - Zivit

Zaśmiałam się sama do siebie, widząc tak idealnie wypracowane pismo siostry. A ten jej podpis... Zdałam sobie sprawę, że kraje, w których żyłyśmy, niczego nie utraciły, gdyż obie całkowicie wsiąknęłyśmy w kultury naszych Ojczyzn. Zamieniłyśmy się, aby odnaleźć swoje dusze. Zapragnęłam natychmiast znaleźć się w Londynie. Moje serce pragnęło tylko tego.
- Heather, kiedy przeszedł ten list? - zapytałam zaskakująco spokojnym głosem, kiedy już oderwałam wzrok od tekstu.
- Dzisiaj, o pani. Z samego rana.
- Jeszcze tego dnia wyruszę do Londynu - oświadczyłam, prostując się. - Przygotuj mi kąpiel.
Odżyłam.
Poczułam, że naprawdę nie jestem sama. Że mam kogoś na świecie. Te wszystkie samotne lata były dla mnie jak jakiś przerażający, nieprawdopodobny sen, z którego wyrwał mnie nagły impuls. Moje serce radowało się, przepełniała je niesamowita siła i blask. Już nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę Zivit i rodziców. Przez te długie miesiące chyba naprawdę musieli się zmienić. Matka pewnie postarzała się znacznie, choć zapewne wciąż wyglądała olśniewająco, twarz ojca nabrała charakteru... a siostra wypiękniała dzięki sprzyjającemu, angielskiemu klimatowi. Tak musiało być.
Podczas kąpieli nie myślałam o niczym innym jak o podróży do Londynu. Tak bardzo brakowało mi tamtego środowiska, stylu życia czarodziejów, cywilizacji... oddałabym wszystko, aby znów zobaczyć Hogwart. Aby zasiąść przy stole Ślizgonów do wybornej kolacji przygotowanej przez skrzaty domowe, tęskniłam za tymi długimi, nierzadko męczącymi posiaduchami w bibliotece, ba, nawet za meczami quidditcha, za którymi co prawda nie przepadałam, kiedy byłam uczennicą Hogwartu, lecz teraz chętnie powróciłabym na wysokie, drewniane trybuny, aby móc kibicować drużynie mego domu. Kiedy byłam młoda, nie doceniałam tego. I mimo doskonałego nastroju spowodowanego wiadomością od siostry, czułam się naprawdę staro, choć miałam dopiero trzydzieści jeden lat. Byłam po prostu zmęczona życiem i nijak nie wiedziałam, ja wyrzucić ten nastrój ze swego serca. Rozsądek podpowiadał mi, abym nauczyła się żyć z myślą, że Czarny Pan już nigdy nie wróci, intuicja natomiast wciąż podpowiadała mi, bym nie traciła nadziei. Byłam jak głupia nastolatka...
Pierwszy raz od wielu lat postanowiłam użyć Sieci Fiuu, aby dostać się do rodzinnego domu w Londynie. Nie było to jednak takie proste. Musiałam na samym początku dostać się do egipskiego ministerstwa, skąd dopiero udam się do Anglii. Ta procedura była nieco skomplikowana, ponieważ egipscy strażnicy nie zawsze wyrażali zgodę na zagraniczne wyprawy. Właściwie... rzadko kiedy udawało się zwyczajnemu obywatelowi Egiptu użyć tego kominka. Ale jako że byłam Ślizgonką i posiadałam wiele cech charakterystycznych dla uczniów pochodzących z Domu Węża, natychmiast wpadłam na pewien pomysł, na który ciężko byłoby nie wpaść. Miałam na myśli oczywiście zaklęcie Confundo.
Tak też zrobiłam. Zakamuflowałam się odpowiednio i pod fałszywym nazwiskiem udałam się do ministerstwa, gdzie bez większych problemów dostałam pozwolenie na lot. Trochę się obawiałam tej podróży, ponieważ już dawno zapomniałam, jakie to uczucie, kiedy wiruje się w środku naprawdę wąskiego komina. Nie okazałam jednak swojej niepewności, ponieważ przebrałam się za Europejkę, dla której podróż Siecią Fiuu była czymś całkowicie normalnym. Zanurzyłam więc dłoń w wysokiej, alabastrowej wazie i wzięłam szczyptę połyskliwego, ciepłego proszku, wrzuciłam to do kominka, a ledwo tlący się ogień zapłonął gwałtownego, a płomienie zabarwiły się na jaskrawo szafirowy kolor. Wkroczyłam do kominka, mówiąc:
- Ministerstwo Magii, Londyn.
Magiczne, zielone płomienie pochłonęły żarłocznie moje ciało. Nie czułam gorąca, tylko lekkie, niezbyt nachalne głaskanie ciepłych języków ognia, świat wirował dookoła mnie. Czułam się tak, jakbym wsiadła na wielką, groźną karuzelę. Musiałam zamknąć oczy, bo momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Mimo że Londyn oddalony był od Kairu o naprawdę wiele, wiele mil, nie leciałam wcale dłużej niż gdybym przemieszczała się z jednego końca miasta na drugi. Wpadłam w wypełnione popiołem palenisko, a cały cykl zatrzymał się niespodziewanie. Sięgnęłam pamięcią wstecz i stwierdziłam, że chyba nigdy nie odwiedziłam angielskiego ministerstwa, ponieważ nie przypominałam sobie, abym kiedykolwiek w życiu widziała podobną komnatę. Znalazłam się w dużym, wyłożonym ciemnym, błyszczącym w świetle przytwierdzonych do ścian pochodni drewnem. Znajdowało się tu całe mnóstwo stojących obok siebie kominków, w których znikali i pojawiali się ludzie ubrani w różnokolorowe szaty bądź robocze mundury. Nie wychodząc nawet z paleniska, sięgnęłam po szczyptę proszku Fiuu, rzuciłam go pod stopy i wypowiedziałam adres. Płomienie na nowo pochłonęły mnie, a cały cykl rozpoczął się na nowo. Nie było to już tak nieprzyjemne, zapewne dlatego, że w głowie miałam tylko spotkanie z Zivit. Kiedy pojawiłam się w kominku w salonie, ujrzałam wszystko takim, jak to zapamiętałam. Nad niskim stolikiem  pochylała się jakaś ciemnowłosa postać.

~*~


         Rozdział miałam dodać już dawno, ale nie chciało mi się go do końca przepisać. Bądźmy szczerzy xD Wiecie, jaka jestem leniwa. No i tak szkoła... Muszę też nadrobić publikację na innych blogach. Mój Boże, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak stara jest Dżahmes. Moja pamięć o jej wieku zatrzymała się chyba na jakoś... dwudziestu sześciu latach. A tak z innej bajki... przepisując ten rozdział, cały czas leciał mi Gangnam Style, mój mózg jest tym po prostu przeżarty, muahaha xD Dedykacja dla Najaranej :*