16 grudnia 2017

104. Kompleks bratnich dusz

— „W czerwcu 1995 roku naprzeciw Kemmhyt widoczne z okien morze nomadów. Choć zaklęcia chronią mury, terytorium wytyczone przez Amona zostało naruszone, ale nie sposób go bronić — choć wojsko królewskie jest nieprzebrane, na jednego żołnierza przypada czternastu niewiernych, gotowych oddać życie w imię Allaha. Królowa Dżahmes Meritamon stoi na czele armii i podlicza szanse, lecz amonowy herb i pochodzenie nie pozwalają na wykalkulowanie porażki. Tej nocy stał się cud, bogowie i boginie otoczyli opieką wojska Kemmhyt, prowadziły miecz kapitana Necho, kiedy gromił napastnika, a święta Sachmet wstąpiła w ciało królowej. Nie idzie zliczyć, ilu niewiernych padło od jej różdżki, zaklęcia grzmią jak pioruny, świeże truchła dymią jak gromione prosto z nieba”… trochę to nadmuchane, nie sądzisz? — Odłożyłam papirus z powrotem na biurko i rozparłam się wygodnie na krześle, założywszy ręce za głowę. Opis bitwy dostałam elegancko zwinięty i zapieczętowany jeszcze przy śniadaniu, ale potrzebowałam chwili spokoju na zapoznanie się z całością. — Czuju, cenię cię za twoje publikacje, ale świeże truchła? Krew wsiąkająca w piasek? Taki tekst na ścianach świątyni? Nie jestem pewna, czy to dobrze, że dajemy wprost do zrozumienia, że świątynia powstała w miejscu rzezi.
Być może to wina mojego pobłażliwego uśmiechu, ale czarodziej nie wyglądał na ani trochę zniechęconego, oczy pałały mu entuzjazmem, a stale czerwona twarz pociemniała, kiedy starał się wytłumaczyć swoją wizję.
— Sachmet jest waleczna! — wysapał. — Waleczna i okrutna, była świadkiem znacznie bardziej krwawych bitew. Gdyby cię nie poprowadziła, moja pani… strach pomyśleć, jak by się to skończyło.  
— Racja — przyznałam niechętnie, teraz dużo bardziej zmartwiona. Opuściłam ręce i zaczęłam grzebać w odłożonej na bok korespondencji. — Mamy nauczkę na przyszłość. Przed następną wyprawą trzeba będzie postawić armię na nogi… ale Horus mi świadkiem, nie mam pojęcia, jak to zrobić. — Ukryłam na moment twarz w dłoniach i potarłam ciężkie powieki. Marzyłam o śnie, ale odpoczynek w perspektywie tak niepewnej sytuacji królestwa okazał się niemożliwy. — Zamek pełen oficjeli, a żadnej zaufanej duszy, żadnej! Możesz odejść i przyślij mi Heather… albo sam jej przekaż, nie mogę na nią patrzeć. Tamta „uzdrowicielka”… Nie podoba mi się. Nie podoba, ale dam jej szansę. Ten rok upływa mi pod piętnem Seta, wszystko, po prostu WSZYSTKO, co mnie otacza, to jakaś chałtura.
Machnęłam ręką, nawet nie podnosząc głowy; w następnej chwili usłyszałam oddalające się kroki, a później trzaśnięcie drzwi. Ostatnio coraz częściej dawałam się omotać frustracji. Miałam wizję Kemmhyt wybudowanego na glinianych fundamentach, które lada chwila mogły się zawalić. Miotałam się jak ptak uwięziony w klatce, wściekła na cały świat, choć tak naprawdę miałam ochotę się rozpłakać. Rozpłakać i uciec. Pewnie byłoby inaczej, gdyby przysposabiano mnie od najmłodszych lat do rządzenia, a tak wszystko, czego nauczyłam się w dzieciństwie, to zupełnie niepotrzebne posłuszeństwo wobec męża i wszystkich w sferze. Nawet te rady nadawały się do śmietnika — moje małżeństwo nie przetrwało nawet roku, a już utknęło w martwym punkcie. A teraz na domiar złego miałam mianować kobietę nadwornym uzdrowicielem. Na samą myśl odechciewało się chorować. Nie mogłam zaprzeczyć, że okazała się przemiłą, rzeczową osobą, lecz nadal kobietą. Byłam przerażona własnym brakiem wiedzy z zakresu medycyny, czując jednoczesny przymus patrzenia na ręce tamtej dziewczyny.

Pomimo pełni lata świątynia Sachmet rosła w oczach, dzięki czemu nietknięty dotąd horyzont zdobił za dnia coraz dłuższy biały błysk, zanim słońce nie schowało się za wydmami, a kiedy stało wysoko, droga prowadząca na plac budowy lśniła jak Horachte. Widok ten napawał mnie optymizmem i marzyłam, że kiedyś — gdy Kemmhyt zrzuci z siebie jarzmo zadłużenia — mury miasta wybiegną daleko poza granicę, której sięgało ludzkie oko. Jak niegdyś, kiedy ziemią egipską władali sami czarodzieje. Bardzo chciałam przekazać Silasowi taki tron, na którym nie ciążyłoby brzemię lęku o każdą monetę; choć chłopiec zaledwie pełzał po podłodze, wystarczyło mrugnąć, a za chwilę będzie obchodził dwudzieste urodziny połączone z horusowym namaszczeniem. Tymczasem Totmes zaadaptował się błyskawicznie, jakby zapomniał o wszystkim, co miało miejsce podczas bitwy i przed nią. Cierpiałam, widząc, że tęsknił za mną bardziej niż dziecko, które urodziłam, choć domyślałam się, że mając takiego ojca, nie mogło być inaczej. Lękałam się o finisz jak ze mną i z Zivit, dlatego nalegałam, by jako bracia dzielili wszystko tak długo, jak to możliwe. Z pełnym błogosławieństwem Czarnego Pana. Ograniczał kontakty z synami do minimum, jakby był zawiedziony, że nie pojawili się na świecie w swoich dorosłych formach. Zawalona obowiązkami, pozbawiona wsparcia, z jedynie listownym kontaktem z przyjaciółmi, czułam się zupełnie wyobcowana, a każde usta na dworze — choć wiedziałam, że to tylko ułuda — szeptały: spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego. Nie mogłam znieść tego urojonego zawodu, którego nie widywałam jedynie w oczach pana Fizeau. Okazał się doskonałym kompanem zarówno do gry w senet, karty, jak i szachy, które w Kemmhyt nie cieszyły się popularnością nawet wśród kształconych w Turcji.
— Kiedy przyjęłam koronę, miałam do pomocy bardzo starego wezyra, nazywał się Dżeser — powiedziałam, przyglądając się, jak kapłan przestawiał swoje pionki. — Do tej pory nie poznałam mądrzejszego człowieka… to dzięki niemu moja matka mogła wieść europejskie życie w Londynie, nie martwiąc się o los królestwa. Był jej regentem. Chociaż jego obowiązki przejęła Heather, oficjalne stanowisko wezyra pozostaje od jego śmierci nieobsadzone, podobnie Wielkiego Budowniczego. Próbowałam to zmienić, ale na tym stanowisku ciąży chyba jakieś fatum. Marzy mi się, by to w Kemmhyt narodził się ktoś na wzór Imhotepa, by później czcili go jak boga.
Na kilka minut zapanowała między nami cisza, przerywana jedynie stukaniem pionków. Postać pana Fizeau intrygowała mnie. Nie tylko dzięki wyraźnie wyczuwalnej mocy, lecz głównie dlatego, że tak skrzętnie się z nią krył; jedynie to tak bardzo różniło go od Czarnego Pana, kiedy tamten był jeszcze młodym Tomem Riddle’e. Posłuszeństwo i skromność godne Franciszkanina były czymś niespotykanym w gronie kapłanów bóstw czczonych w stolicy, a właśnie tymi cechami odznaczał się Faris. Po latach spędzonych w towarzystwie obrzydliwie próżnych książąt potrzebowałam rozmów z kimś rozważnym. Nawet nie próbowałam przekonywać samej siebie, że dopatrywałam się w nim Nathira, choć przecież tak bardzo się od siebie różnili. Qutajbah nie obawiał się kłócić ze swoją królową, Fizeau próbował jej co najwyżej ostrożnie wyperswadować.
— Na Heather spoczywa wiele obowiązków — rzekł po chwili. — Być może za dużo jak na kobietę…
— Bzdura. Nie zapominaj, że również jestem kobietą, panie Fizeau, nikt w tym królestwie nie dźwiga większej odpowiedzialności niż ja — przerwałam mu donośnym głosem, choć daleka byłam od nerwów. Potrzebowałam ożywionej dyskusji, ale nie takiej, która skończyłaby się kolejnym dramatem.
— Ty jesteś napełniona mądrością i sprawiedliwością Maat, moja pani.
Na początku zrobiło mi się wesoło, zwłaszcza że posuwanie się do tak miałkich komplementów było w zupełności podobne do księcia Quasima, absolutnie nie w stylu Farisa, choć rzeczywiście od kilku miesięcy nie posunęliśmy się ani o krok bliżej imperium, które sobie wymyśliłam. Rozpaczliwa próba powstrzymania krachu, gdy jednocześnie rosła kolejna wspaniała świątynia, wiązała mi na szyi kolejny sznur, a najlepszą radą kapłanki okazało się podniesienie podatków. Choć w furii podarłam plan nowych opłat i odparłam, że prędzej sprzedałabym ostatnią parę sandałów, by zatkać dziurę budżetową, musiałam przyznać — ja również o tym myślałam.
Nawet nie poczułam, kiedy uśmiech spełzł mi z twarzy.
         — Heather nie ma doświadczenia swojego dziadka, ale służy mi wiernie od lat i wszystko, co mi radzi, radzi z myślą o Kemmhyt — odparłam stanowczo. — Ostatnie kilka miesięcy było ciężkie dla nas wszystkich. Nie mam już ochoty grać, przejdźmy się.
         Żar lał się z nieba, mimo że godziny największego upału już dawno minęły. Wschody słońca najbardziej uwielbiałam celebrować w zamkowych ogrodach; na tyłach pałacu — z dala od miejskiego zgiełku — poza nielicznymi mieszkańcami dworu można było spotkać tam wyłącznie skrzaty domowe. Delikatna, nieprzystosowana do egipskiego skwaru roślinność wymagała nieustannej opieki, podobnie szkółka hortensji na samym końcu ogrodu. Gdy zeszliśmy długimi schodami i ruszyliśmy przestronną esplanadą, pan Fizeau szarmancko zaoferował mi ramię. Skorzystałam. I mimo że nie powinnam być tym oczarowana, świadomie dawałam się kokietować. Odetchnęłam głęboko. Choć na zewnątrz panowała znacznie wyższa temperatura, soczystej, głębokiej zieleni mogłam doświadczyć wyłącznie tutaj. Rozłożyste palmy dum oraz cyprysy sadzone gęsto wzdłuż dróżek dawały sporo cienia i biegły prostą linią prosto do ogromnego basenu, gdzie na środku wznosiła się kaplica Thota — gospodarza tego ogrodu. Przebyliśmy już prawie połowę drogi, a wapienny posąg ledwie majaczył na szczycie podestu.
         — Każdego wieczora, kiedy przychodzę tu, by pomedytować, zawsze przypomina mi się nauka w Beauxbatons — odezwał się kapłan. Nie odrywał wzroku od podobizny pawiana, jakby widział ją po raz pierwszy i dokładnie tak to sobie wyobrażał. — Szkołę wybudowano wysoko w górach, więc trzeba trochę przejść, żeby się tam dostać… ale to wielki pałac z białymi wieżyczkami, naprawdę przepiękny, w ogrodach są specjalne zagajniki zamieszkałe przez elfy. Co roku, kiedy zaczynały kwitnąć drzewa owocowe, wymykałem się ze szkoły, żeby podglądać ich tańce godowe, coś wspaniałego.
         — A, tak, obiło mi się o uszy, że Beauxbatons dba o estetykę — odparłam, pretensjonalnie przeciągając sylaby. — Każda szkoła ma jakieś priorytety, Hogwart na przykład stawia na poziom nauczania. Tak, dobrze słyszałeś, panie Fizeau, zanim przejęłam koronę, uczyłam się w Hogwarcie i prowadziłam całkiem zwyczajne, europejskie życie.
         Kapłan pierwszy raz odwrócił wzrok od posągu.
         — Przepraszam… „przejęłam”? — niemal wyszeptał i odchrząknął nerwowo.
         Roześmiałam się. Minęło już tyle lat, że na dworze przestano szeptać, a ja z czasem wyrobiłam w sobie dystans do tamtej niewygodnej sprawy. A fakt, że Zivit — całkiem martwa i niegroźna — nie mogła już niczego zniszczyć, nareszcie mnie uspokoił. Całkowicie i na trwałe.
         — Przejęłam. Zgodnie z prawem i w ostatniej chwili, jak sam dobrze wiesz — odpowiedziałam z nonszalancją, ale spojrzenie, które mu posłałam, nie było już tak łagodne. — W Hogwarcie nie mieliśmy ani elfów, ani tych uroczych ogródków z fontannami, za to możemy się pochwalić armią duchów. I poltergeistem. Wyobraź sobie, panie Fizeau, że wstajesz z łóżka… zaspany… wchodzisz do łazienki, a tam nad umywalką unosi się maszkara w łańcuchach, która postanowiła ci zamanifestować swoją śmierć akurat o czwartej nad ranem.
         — I miałaś okazję poznać Albusa Dumbledore’a, moja pani.
         Skrzywiłam się na sam dźwięk tego nazwiska.
         — Miałam i zupełnie nic z tego nie wynikło.
         — Dlaczego? Był złym nauczycielem?
         Znów parsknęłam śmiechem. Dotarliśmy do zbiornika, gdzie już nie docierały cienie cyprysów. W basenie aż roiło się od kaczek, a kiedy przysiadłam na niskim murku i włożyłam rękę do wody, natychmiast pojawiły się ryby.
         — Nie. Był ZNAKOMITYM nauczycielem. Ale, jak widzisz, mamy zupełnie różne cele. Tak różne, jak tylko się da. Kemmhyt i Zakon Feniksa stoją po dwóch stronach barykady. Nie pragniemy niczego poza panowaniem Maat, ale czasami… tocząc bitwy z niektórymi ludźmi… należy wspomóc się tym, co ofiaruje Set. Zabijanie nigdy nie sprawiało mi przyjemności, panie Fizeau. Czarny Pan stoczył walkę z Dumbledore’em… walkę, która nie zakończyła się dla niego tak, jak sobie postanowił. Jeżeli dojdzie do kolejnego spotkania… a jak znam naszego pana, to to wyłącznie kwestia czasu… Dumbledore tego nie przeżyje. Ale to trzeba mu przyznać: był bardzo dobrym nauczycielem.
         Przez dłuższą chwilę wodziłam dłonią po powierzchni wody; była przyjemnie chłodna, choć sadzawka stała w pełnym słońcu i nie chronił jej żaden cień. Rozmowa o szkolnych czasach przywołała lawinę wspomnień. Z rozbawieniem uzmysłowiłam sobie, że przy panie Fizeau czułam się dokładnie tak samo swobodnie jak przy przyjaciołach z dawnych lat. Już wtedy lepiej dogadywałam się z mężczyznami, choć swego czasu tak bardzo angażowałam się w polepszenie sytuacji czarownic w Wielkiej Brytanii. I nieważne, że działałam tylko na żałośnie małą skalę w Hogwarcie. A kiedy całkowicie zatonęłam w swoim dziedzictwie, wszystkie stare marzenia prysły, podobnie jak przyjaźń z Heather. Czego oczekiwali bogowie, rozwidlając nasze drogi? I co planowali, zsyłając pana Fizeau? 

         Cokolwiek bogowie mieli na myśli, podobało mi się to. Voldemort zniknął, a ja nareszcie nie cierpiałam w samotności, oczekując jego powrotu. Czarny Pan stał się nie do zniesienia, dostrzegłam to dopiero w momencie, kiedy mój wolny czas wypełniały rozmowy z panem Fizeau. Od teraz każdego wieczora odbywaliśmy wspólne przechadzki do kaplicy Thota, gdzie kapłan oddawał się krótkim medytacjom, a ja udawałam się do podziemi zamku, by kończyć dzień z błogosławieństwem Anubisa. Choć byliśmy oddani dwóm zupełnie różnym siłom, łączył nas jeden światopogląd: osiągnięcie Maat. A harmonia, do której oboje dążyliśmy, mogła nastąpić wyłącznie poprzez dominację czarodziejów nad mugolami. Jak Amon stał na szczycie wszystkich bóstw, tak czarodzieje czystej krwi powinni — jego śladem — sprawować kontrolę nad resztą. Dla ich dobra. Oczywiście pan Fizeau, choć znacznie bardziej liberalny, nie bał się głosić, że istniały mniej radykalne rozwiązania, lecz wszystko to nie wychodziło poza czysto teoretyczne rozważania. Od czynów znacznie bardziej uwielbialiśmy dyskutować i zajadać daktyle.
         Co nie oznaczało, że nie wyściubialiśmy nosów z wygodnych komnat. Choć na początku to wydawało się fascynujące, szybko przestałam cenić pielgrzymki, które składały się z tłumu kapłanów i mnie w lektyce, bo oddziaływanie bóstwa odczuwałam wyłącznie podczas samotnych celebracji lub w wąskim gronie wyznawców Anubisa. A pan Fizeau zmienił wszystko. Znałam siebie i wiedziałam, że kiedyś ta fascynacja minie i — jak poprzednio w Heather — zacznę dostrzegać jego wady, ale zachłysnęłam się świeżością, którą przyniósł na dwór. Gnijąc w Kemmhyt, tęskniłam do namiastki świata z mojej młodości, a kapłan uosabiał wszystko to, co ceniłam: europejską wiedzę i starożytną harmonię. Na rzecz pielgrzymek rezygnowałam z trwonienia czasu w łaźniach — każdy tydzień zaczynaliśmy od wyprawy do świątyni Sobka umiejscowionej na zachód od Horachte. Kaplica wybudowana z dala od miejskiego gwaru i głównego szlaku, pomiędzy górami piachu wyglądała jak porzucona ruina. Ściany z szorstkiego, czarnego kamienia — wysmagane pustynnym wiatrem — nie zdobiło nic poza modlitwami i historią jej powstania. Wysokie na prawie dziesięć stóp dwuskrzydłowe drzwi powitały nas ostrzeżeniem, ale przeszliśmy przez nie jak przez dym. W środku niemal zderzyliśmy się ze ścianą kwaśnego smrodu i wilgoci — niesamowicie intensywnej jak na temperaturę panującą na zewnątrz, wyraźnie podtrzymywaną dzięki czarom. Korytarze prowadzące w głąb świątyni były równie ciemne i mokre, jak niewielki, kwadratowy przedsionek. Maleńkie okienka wpuszczały niewiele słońca, dlatego zawsze przemierzaliśmy go z pozapalanymi różdżkami, jednak świątynia tylko z zewnątrz wyglądała na masywną. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna aula z wysoką, zaśniedziałą figurą mężczyzny o głowie krokodyla pośrodku zapuszczonej sadzawki. Poza wiecznie płonącą u jego stóp oliwną lampą nie znajdowało się tam żadne inne źródło światła — bo i po co? Na co dzień kompletnie nikt tam nie przebywał, a jedynymi kapłanami dbającymi o kult Sobka były krokodyle. Dziesiątki gadów w ogromnym, mrocznym zbiorniku, wylegujące się w obślizgłych kanałach jeden na drugim. Zwykle siadaliśmy naprzeciwko siebie na wyższych platformach przy wejściu do podziemnej krypty, gdzie nie miały dostępu.
         — Jak to się stało, że wybrałeś Thota? — odezwałam się cicho, ale echo i tak rozniosło to pytanie po całej sali. Tymczasem pan Fizeau, nie wiedzieć czemu, spuścił na moment głowę.
         — To nie ja. To on — odparł zakłopotany.
         — To była walka z góry skazana na niepowodzenie… Pojmuję. A twoja rodzina, panie Fizeau… Wszyscy bez wyjątku wyznają Allaha. Choć absolutnie każdy chciałby znaleźć się na twoim miejscu… jedni z miłości, drudzy chętni wykorzystać okazję, żeby wbić mi sztylet w plecy… ty wciąż nie przyniosłeś im chwały. Jesteś na dworze od kilku tygodni, a książę Quasim nie wyprawił do tej pory przyjęcia z okazji twojego powrotu do Kemmhyt.
         Okrągłe okularki kapłana błysnęły pośpiesznie w mdłym świetle oliwnej lampy, a uśmiech, który zagościł na moment na wąskich wargach, wydał mi się naciągany.
         — O tak, straciłem uznanie wszystkich — powiedział. W jego głosie zabrzmiała wesołość, która bardzo szybko zmieniła się w sarkazm. Pani Fizeau bawił się rzemykiem od sandała i patrzył niewidzącym wzrokiem na krokodyle, które zgromadziły się pod platformą i teraz leżały w bezruchu, stłoczone tak, że w półmroku stały się plątaniną łap, zrogowaciałych grzbietów i ogonów, byle znaleźć się jak najbliżej mojej zwisającej nogi. Maska ciepła i zdystansowania, którą starał się utrzymywać zawsze wtedy, kiedy ktoś pojawiał się na horyzoncie, pierwszy raz odsłoniła jego ludzkie oblicze: zranione i rozgoryczone. Nagle wydał mi się dużo starszy, niż był w rzeczywistości. — Wydumałem sobie, że kiedy stanę się ateistyczny i francuski, środowisko chociaż po części mnie zaakceptuje. To bardzo hermetyczna grupa, ale nie tak hermetyczna, jak nasza tutaj. Dla rodziny byłem zbyt europejski, dla Francuzów zbyt arabski. I w tej nicości odnalazł mnie Thot.
         — Udało ci się zapełnić tę pustkę, panie Fizeau?
         Znów się uśmiechnął.
         — To jest… tajemnica mojej duszy, moja pani.
         Przez chwilę lustrowaliśmy się wzrokiem; w oczach kapłana ponownie zapłonął dawny optymizm, a maska opanowania wróciła na swoje miejsce. A ja pomyślałam o porzuconej na pustyni Zivit, o Katy znikającej w sedesie, o cząstce duszy strzeżonej przez Anubisa… Również się uśmiechnęłam.
         — Liczę, że kiedyś mi ją wyjawisz — odrzekłam i odwróciłam głowę w stronę figury Sobka. Przez sadzawkę płynął jeszcze jeden krokodyl, by dołączyć do grupy wylegującej się u moich stóp. Przez dłuższą chwilę oboje przyglądaliśmy się temu kłębowisku, choć widywaliśmy je codziennie. Ich towarzystwo w pewien sposób hipnotyzowało i byłam prawie pewna, że to dzięki energii, którą wydzielała ich skóra. — Gdybym tam spadła, skoczyłbyś, żeby mnie ratować, panie Fizeau?
         — Bez zastanowienia, moja pani.
         — Oddałbyś swoje życie, żeby moja polityka, z którą tak się nie zgadzasz, nadal mogła niszczyć innych ludzi?
         — Oddałbym.
         Roześmiałam się tak donośnie, że jeszcze chwilę po tym, jak przestałam, w auli trwało jeszcze dziesięć takich okrutnych śmiechów, całkowicie obcych, jakby należały do Bellatriks, Czarnego Pana, ale nie do mnie.
         — Dlaczego? — naciskałam. — Bo jestem królową? Przez poczucie obowiązku, które każe ci tak myśleć? Cierpiałbyś, panie Fizeau, gdybym umarła? — Zsunęłam się z platformy, wystawiwszy obie nogi poza jej brzeg, aby swobodnie zwisały. Na dole kłębowisko zafalowało niespokojnie. — „Kocham cię, moja pani… jesteś Gwiazdą Zaranną i… Gwiazdą Wieczorną, moja pani, jesteś waleczna jak Sachmet”… Nie pierdol jak wszyscy i powiedz mi coś, czego nie słyszałam. Coś prawdziwego.  
         Kapłan z początku nie dowierzał, ale zsunęłam się tak nisko, że stopą prawie dotykałam rogatego, gadziego nosa, dopiero wtedy poderwał się na równe nogi, a w jego dłoni zatańczyła różdżka.
         — Jesteś… Czuję, że wciąż musisz walczyć o autorytet, chociaż twoja siostra nie żyje… dlatego życzysz sobie, pani, mojej obecności. Pozwól mi…
         Zanim wyrzucił z siebie to nieskładne zdanie, sama wyciągnęłam rękę, by pomógł mi wdrapać się z powrotem. Ściana była bardzo wilgotna i śliska, a na Południu pokonywałam trudniejsze przeszkody, ale mimo to pozwoliłam, by pan Fizeau wciągnął mnie na podium. Choć twarz miał spokojną, a wargi mocno zaciśnięte, nie mógł zapanować nad strumieniem energii, z którego biło przerażenie. Prawie zrobiło mi się głupio, że dla zaspokojenia głodu własnej próżności wywołałam w nim te emocje, lecz nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Wyprostowałam się, nadal lekko zadyszana.
         — Tak, masz rację — odparłam spokojnie. — To jeden z sekretów mojej duszy. Czyli śmiesz sugerować, panie Fizeau, że łączy nas coś więcej?
         Patrzył naprawdę hardo, zuchwale, wyraźnie wściekły, że tak z niego zakpiłam. Już dawno nie widziałam w czyichś oczach tak jawnej złości, która nie wywołałaby burzy. Kotłowanie za moimi plecami powoli ustawało, krokodyle jeden po drugim wracały do wody, a ja nie przestawałam się uśmiechać.
         — Chciałbym wierzyć, że to przyjaźń.
         — Mamy szczęście, że spotkał nas ten zaszczyt — niemal wyszeptałam. I choć uśmiech nie schodził mi z ust, poczułam w żołądku jakiś nieprzyjemny skurcz. Skurcz wyrzutów sumienia opatrzonych twarzą Nathira. Mimo to wyciągnęłam rękę. — Dżahmes.
         Pan Fizeau zawahał się, nim ją uścisnął.
         — Faris.
         To było niesamowicie łatwe. Jakbym znów miała szesnaście lat, a przyjaźń oznaczała tyle, co czas spędzany na przerwach pomiędzy lekcjami. Tyle że tamte znajomości skończyły się w chwili, kiedy korona spoczęła na moich skroniach. Z panem Fizeau miało być inaczej. Z Farisem. Z Farisem miało się nigdy nie skończyć. Przy nim odżyłam. Nie potrzebowałam słuchać jego sekretów o powołaniu, bo prędko sama odkryłam, dlaczego Thot go wybrał. Jako najbystrzejszy z bogów najszybciej dostrzegł w nim piękno, subtelność, błyskotliwość i oddanie. Postąpił chciwie jak Anubis z Raszidą — zapragnął go wyłącznie dla siebie.
         Lwia część drogi powrotnej minęła nam w ciszy. Wielbłądy potwornie wlokły się w stronę Kemmhyt, a z nieba — wraz ze słońcem szybko wznoszącym się ponad horyzont — zaczynał lać się żar, ale oboje byliśmy od tego zbyt daleko, by ponaglić zwierzęta czy włożyć chusty. Wciąż myślałam o krokodylach i moim głupim żarcie, a nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że i Faris analizował dzisiejszy poranek. Co by się stało, gdybym naprawdę tam wskoczyła? Być może nie było to aż takie głupie? Odwróciłam głowę i patrzyłam, jak kapłan spoglądał niewidzącymi oczami przed siebie, w jakimś nieokreślonym kierunku. Przedpołudniowe słońce odbijało się w jego okularach, a na świeżo ogolonej głowie pojawiły się kropelki potu. Automatycznie dotknęłam swojej twarzy — ciepła i sucha. Zauważyłam to już jakiś czas temu, a im bliższe stawały się moje kontakty z Anubisem, tym częściej dostrzegałam te subtelne zmiany. Coraz lepsze przystosowanie do klimatu, który panował w Kemmhyt. Voldemort twierdził, że to wszystko dzięki czarnej magii, ale ja wiedziałam swoje. Im mocniejsza więź z Inpw, tym większa przynależność do jego świata — czułam, że w ten sposób starał się mnie nagrodzić.
         Jechaliśmy tak jeszcze dobrych kilka minut — on wpatrzony w piaskowe góry, ja zamyślona, poddająca się kołysaniu wielbłądziego garbu. Dopiero wtedy Faris odpowiedział na moje spojrzenie.
         — Przeżyłabym ten skok — zagadnęłam z delikatnym uśmiechem. — Tak sądzę. Słyszałeś, jak opanowałam Królową? Udałam się z nią na pustynię. Tylko ona i ja. Nie miała żadnych powodów, by mi ulegać. Mogła mnie zgnieść, kiedy spałam. Wielokrotnie. A jednak jesteśmy partnerami i bratnimi duszami… gdyby smoki je miały. Wierzę, że mają. To jest… bardzo trudne uczucie, ale sam fakt, że w ogóle istnieje, wydaje mi się… co najmniej nienaturalne. Wzbudzam więcej sympatii w stworach, które są gotowe mnie pożreć, niż w ludziach. Nawet wydaje mi się, że… — zaśmiałam się pod nosem — że przyjaźń z krokodylami byłaby łatwiejsza niż przyjaźń z tobą.
         Ale pan Fizeau potraktował to zupełnie poważnie.
         — Niektóre dziedziny magii są szczególnie uwielbiane przez zwierzęta. Wyczuwają ten subtelny pierwiastek stojący na granicy zachwytu i odrazy, ponieważ przypomina ich własną energię — odparł i zawahał się. — A w czarnej magii jest go… wyjątkowo dużo.
         Mówił tonem śmiertelnie akademickim, a ja nie mogłam przestać chichotać. Tak wiele wspólnych cech, o których ani Czarny Pan, ani Faris nie zdawali… nie mogli zdawać sobie z nich sprawy. Jak to możliwe, że los postanowił zamknąć niemal jednakowe umysły w dwóch ciałach i obdarzyć je skrajnie odmiennymi osobowościami. Być może właśnie to sprawiało, że przyjaźń z panem Fizeau była taka prosta — posiadała rdzeń, który znałam doskonale od lat.
         — Czarna magia — westchnęłam i spojrzałam przed siebie, gdzie w ostrym słońcu zamajaczyły chybotliwie mury Kemmhyt. — Liczyłam, że dostałam smoka o wyjątkowej wrażliwości… albo na swoją własną wyjątkową wrażliwość… Już teraz nie bogowie, a czarna magia jest odpowiedzią na wszystkie pytania, zauważyłeś?
         — Ale czy to nie to samo? — zapytał cicho. Tym razem to ja poczułam na sobie jego wzrok. — Atum obudził się w mroku. Kreując nas, jego magia była doskonała, dopiero ludzie, których nią obdarzył, podzielili ją na białą i czarną, nadali jej dobre i złe znaczenie. Ale to dzięki tej ciemnej cząstki niej powstaliśmy. Biała magia nie jest w stanie stworzyć życia. Czarna tak. A stosując jedną i drugą, stajemy się najbliżsi bogom.  
         Posłałam mu ironiczny uśmiech.
         — Zaiste. Sam Czarny Pan nie znalazłby lepszego usprawiedliwienia swoich nadużyć. Jeżeli to prawda, co mówisz, to nikt z nas nie jest im bliższy niż on — prychnęłam rozbawiona. — Nie mogę się doczekać koronacji. Powiem ci w tajemnicy, że oczywiście koszty będą niewspółmierne do jego zaangażowania w rozwój Kemmhyt… ale inaczej sukcesja moich synów może zostać podważona. Ahmed Lock-Nah też ma synów i bardzo by się ucieszył, gdyby Kemmhyt… ach, „wróciło na łono Allaha”. Ale wracając do koronacji… zadecydowałam, by połączyć ją z otwarciem świątyni. Nie ma lepszej okazji, by wszystkim przypomnieć, jak wiele wszyscy zawdzięczamy naszemu panu. Jak myślisz?
         — Myślę, że całe królestwo na tym skorzysta — odparł zdawkowo. Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, ale napięcie, które biło od Farisa, oznaczało, że to jeszcze nie koniec rozmowy na ten temat. Wystarczyło, by zebrał się na odwagę. — Na koronację przybędzie mój bliski przyjaciel, studiowaliśmy razem w Turcji. Byłbym zaszczycony, gdyby moja pani zechciała go poznać.
         — Gdybyś chciała go poznać, Dżahmes — poprawiłam go. — Z chęcią poznam każdego, kogo chcesz mi przedstawić.
         Gdzieś w środku czułam, że to proces łatania dziury po Nathirze. I choć tak różnił się od pana Fizeau, często łapałam się na tym, że myślałam o nim znacznie częściej niż przed tym, jak Faris zamieszkał na dworze. To był masochizm. Kładłam się do łóżka z obrazem zmarłego przyjaciela, by podsycać wspomnienia o nim dzięki kolejnym spotkaniom z nowym. Ale nie chciałam tego powstrzymywać. Uwielbiałam Fizeau.

*

         Budowa świątyni Sachmet — karygodnie opóźniona — nareszcie zaczęła dobiegać końca. Każdego dnia po porannych modłach, tym razem w samotności, odbywałam konną wyprawę aleją alabastrowych posągów, by — od stóp do głów okutana w biel — przez pół godziny osobiście doglądać robotników. Ani trochę nie znałam się na tym, co robili, ale udawanie eksperta, mając u boku takiego architekta jak Czuju, wypadało bardzo przekonująco. Przynajmniej z mojej perspektywy. Budowlane resztki zostały uprzątnięte, zostały wyłącznie rusztowania, na których mugole pracowali nad ostatnimi malunkami. Świątynia oślepiała alabastrową bielą, lecz kiedy słońce zachodziło, w delikatniejszych promieniach igrały złotem precyzyjnie wymalowane hieroglify — opis sporządzony przez księcia Quasima na ścianie frontowej, antyfony do Sachmet na filarach oraz lista wszystkich, którzy pracowali przy budowie. Powstała na wzór świątyni Hathor z Dendery, ale dwa razy większa i wspanialsza, z przepięknym ogrodem kolumn na piętrze. Patrzyłam, jak z dnia na dzień budynek nabierał boskości i robiłam się coraz bardziej sfrustrowana. Jak zawsze tuż przed zakończeniem czegoś wielkiego. Ostatnimi czasy żyłam od jednego celu do drugiego i to był moment, gdy znalazłam się tak blisko finiszu, że widziałam nieprzeniknioną czerń przyszłości. Co dalej? Czy kolejne moje czyny przewyższą swym majestatem świątynię Sachmet? Obawiałam się, że budowanie posągów i kaplic przynosiło władcom większy splendor niż uszczelnianie dziurawego skarbca.
         Cel, do którego — chcąc nie chcąc — zostałam zmuszona dążyć, pojawił się jeszcze zanim farba na murach wyschła, a rusztowania rozmontowano. Datę koronacji, zgodnie z tym, co omówiłam z panem Fizeau, ustaliłam na piętnasty dzień sierpnia i oczywiście każdy był zobligowany przesunąć wszystkie zobowiązania, by przybyć na tę uroczystość. Każdy poza Czarnym Panem. Nie mogłam uwierzyć w jego bezczelność — igrał ze mną od samego początku, ale dopiero teraz uwierzyłam, że naprawdę byłby w stanie nie zjawić się na własnej koronacji, a ja nie mogłam nic na to poradzić. Na samo wyobrażenie robiło mi się gorąco. Na tydzień przed snułam się Aleją Sachmet, cała zestresowana i napięta, chcąc mieć na oku przygotowania i jednocześnie nie mogąc patrzeć na to wszystko. Handlarze kręcący się pod pylonem już teraz najmowali pomocników do stawiania kramów, wiadomość od Heather dotycząca nowiutkich szat zakłóciła mój poranny posiłek, w mieście zaroiło się od mieszkańców Saher, za sanktuarium kończono budowę trybun otaczających arenę, a lada dzień miała przybyć trupa wyszkolonych wil z Turcji, by uświetnić festiwal. Wszystko zostawiłam Heather, nie miałam do tego głowy. Dziękowałam bogom, że przodkowie postanowili troszkę zredukować czas koronacji z jednego roku do jednego dnia. Byłam wykończona. I potwornie rozdarta między utrzymaniem autorytetu wśród poddanych i narażeniem się Czarnemu Panu. Za każdym razem, kiedy dochodziło do wielkich obchodów, w których brali udział śmierciożercy, drżałam… wręcz modliłam się, by żaden nie złamał królewskich dyrektyw lub nie naraził się komuś z pałacowego Wewnętrznego Kręgu. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Voldemort zawsze liczył na małą aferkę.
         Na tle typowego budowlanego harmideru odznaczył się narastający koński tętent, więc automatycznie się odwróciłam; w moją stronę zmierzał czarnoskóry mężczyzna w przepasce szambelana. Pochylił głowę, zanim jego koń się zatrzymał.
         — Jej Majestat raczy wybaczyć… przybył…  
         — Dzisiaj już nikogo nie przyjmuję — przerwałam mu opryskliwie, szacując w głowie, ile czasu pozostało mi do procesji do sanktuarium Horusa. — Niech uda się do Heather i umówi spotkanie.
Poczułam w żołądku narastający gniew: jeszcze nikt nie podjął próby podważenia autorytetu królowej, a już ktoś liczył na nieumówione spotkanie, jakby jego przybycie obligowało mnie do przyjęcia go poza gabinetem.
         — Ale to książę Imhotep.
         Obligowało.
         Natychmiast zawróciłam wielbłąda i spojrzałam ponad postać szambelana. W ostrym słońcu miraż powstały na Alei Sachmet uniemożliwiał dostrzeżenie tego, co znajdowało się kilkadziesiąt stóp dalej, ale faktycznie coś zmierzało w stronę świątyni i nie była to fatamorgana. Trzy kształty sunące ramię w ramię i jeden nieco oddalony, jakby uporczywie chciał podkreślić swoją autonomię. Za serce ścisnęły mnie skrajne emocje, których nie miałam czasu interpretować. Ostra radość, zaskoczenie i kwaśne rozgoryczenie, nie wiedziałam, co jeszcze. Podekscytowana ponagliłam wielbłąda i pognałam w stronę miasta, a cztery postacie rosły z sekundy na sekundę. Pierwsza z nich — najwyższa i jedyna bez chusty na głowie — zeskoczyła z konia i biegła teraz pomiędzy pozostałymi. Zastopowałam wielbłąda i też zsunęłam się na bruk. Książę dopadł mnie kilak susów później, roześmiany i nieelegancko entuzjastyczny, kiedy rzuciłam mu się na szyję. Pewny uścisk Imhotepa, silny, sztywny Paramessu, miękkie ramiona Aj Tejo i szorstkie, krótkie objęcie Amenii El Bani. Wszystkie tak rozczulająco znajome. Znów byłam dziesięć lat młodsza i pełna zapału, wystarczyło, że ujrzałam ich razem. Odziani w zwiewne szaty koloru khaki, wszyscy pokryci pyłem z pustyni, a uśmiechali się jak aniołowie. Ogromne zęby Amenii błyszczały na tle czarnej twarzy jak dwa rzędy pereł. Miałam ochotę się wściekać i jeszcze raz wszystkich wyściskać, ale ograniczyłam się do zwykłych uprzejmości, kiedy z powrotem powsiadaliśmy na swoje bydlęta i powoli ruszyliśmy w stronę miasta. Miałam tyle do powiedzenia, że nie wiedziałam, od czego zacząć.
         Dlatego zaczęłam od narzekania.
         — Za zaniedbywanie swojej królowej powinno grozić więzienie — zrzędziłam, choć już dawno nie czułam się tak uskrzydlona. Mimo wszystko nie potrafiłam zamaskować szerokiego uśmiechu. — Od śmierci Nathira gniję tu z nudów.
         — I Jej Majestat życzy sobie przysposobić towarzysza w gniciu? — wtrącił uszczypliwie Imhotep. Pomimo żaru lejącego się z nieba jego rozwinięty turban powiewał na jego plecach jak peleryna, a świeżo ogolona głowa nosiła już czerwone ślady przedpołudniowego słońca. — JEGO Prawie-Majestat nie miałby ochoty dołączyć?
         Zaśmiałam się razem z resztą; obecność starych przyjaciół sprawiła, że nagle wszystko wydawało się zabawniejsze, choć w rozmowach schodzących na Czarnego Pana nigdy nie brakowało zgryźliwości.
— Jego Majestat przebywa obecnie w Londynie — odparłam śmiało, mimo że nie miałam zielonego pojęcia o miejscu pobytu Voldemorta. Dłonie zdrętwiały mi na lejcach, kiedy wyobraziłam sobie, jak Imhotep dowiaduje się o kondycji mojego małżeństwa. — Zabiera tego swojego okropnego węża. Zwykle po tym się orientuję, że opuszcza pałac.
— Sakramencko żałuję, że nie byłem na ślubie, cholera, chciałbym to widzieć… — włączył się Aj, ponaglając swego konia, by ten dotrzymał nam tempa. — A co z sukcesją Silasa? Według prawa Kemmhyt… no, urodził się jako bękart, proszę ja ciebie, bo nasz Mroczny Pan…
         Choć próbowałam nadrobić to miną, atmosfera momentalnie zgęstniała i uśmiech prędko spełzł mi z twarzy. Uznałam, że najlepiej będzie zawczasu rozwiać wszystkie wątpliwości, by definitywnie uciąć wszystkie plotki, które nadal do nas docierały.
— Kontroluj umysł, kiedy jest w pobliżu. Zabije cię, zanim skończysz myśl — odparłam z rezerwą. — Zadbaliśmy o wszystko, Silas dziedziczy koronę wraz z osiągnięciem pełnoletniości. Za kilka dni stanie się synem Ich Majestatu i nikt… NIKT, nawet gdyby przetrwał miesiące na pustyni, nie będzie miał prawa do korony. Nikt. Silas jest jedynym prawowitym dziedzicem. Wracamy do pałacu, muszę się przygotować, a później chciałabym, byście coś zobaczyli.
Do świętych zaślubin Horusa i Hathor całe Kemmhyt zwykle przygotowywało się od tygodni, lecz w tym roku pielgrzymka do sanktuarium po drugiej stronie Horachte utonęła w rozgardiaszu związanym z koronacją. Szczerze powiedziawszy nawet ja, ubierana naprędce przez służące, myślami byłam już na kolacji po ceremonii. Wyszykowana w białą tunikę i charakterystyczną, kapłańską skórę lamparta na ramionach, już w pałacu zasiadłam na tronie przytwierdzonym do szczytu drewnianej, pozłacanej platformy. Całość wraz z mężczyznami, którzy ją dźwigali, mierzyła zaledwie dwadzieścia stóp i podróżowałam na niej podczas prowadzenia wszystkich mniejszych uroczystości. Choć miałam za sobą setki pielgrzymek, wciąż nie mogłam pozbyć się z głowy obrazu trumny na ramionach karawaniarzy, choć w młodości uczestniczyłam w zaledwie trzech lub czterech angielskich pogrzebach.
Na placu zgromadził się już cały motłoch. Ludzie w odświętnych, białych szatach ustawili się po obu stronach głównej drogi, niektórzy mieli na piersiach połyskujące amulety, a w peruki wplecione szarfy lub kolorowe paciorki, choć nie sposób było nie zauważyć, że tradycyjne stroje dominowały wśród kobiet i starszych. Większość młodych mężczyzn włożyło na tę okazję co bardziej strojne szaty czarodziejów, a włosy na głowach nie przywodziły na myśl sztucznych. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio widziałam z tak bliska zwykłych mieszkańców miasta, prawdopodobnie na zaślubinach Horusa i Hathor w zeszłym roku. Dopiero w tym momencie po tylu latach na tronie Kemmhyt dotarł do mnie prawdziwy sens izolacji rodziny królewskiej — izolacja sacrum od profanum. Tylko w ten sposób mogliśmy zachowywać tradycje, nie zaśmiecając umysłów postępującą świeckością. Bogowie od wieków pozostawali tacy sami, oczekiwali hołdów oddawanych w ten sam sposób, a w pędzącym świecie nie było na to miejsca. Tradycje automatycznie dostosowywały się do nowych czasów i żaden władca nie mógł do tego dopuścić. Dlatego Kemmhyt przez stulecia pozostawało niezmienne — bo rządzone według ponadczasowych, sprawdzonych reguł.
         Miniaturowa barka z drewnianą, krowią głową na dziobie i tyle oraz ze ślubnie przystrojonym posążkiem Hathor stanęła na przedzie kolumny, kiedy pochód już się uformował. Zanim opuściliśmy miasto, zrobił się taki ukrop, że musiałam dyskretnie wyciągnąć różdżkę i chłodzić się strumieniem powietrza, a czekała nas jeszcze prawie czteromilowa podróż do portu. Gdy zostawiliśmy za sobą mury miasta, poczułam coś na kształt współczucia do pieszych; pył pokrywający drogi za sprawą tysięcy nóg wzbił się w powietrze tak, że pokrył szóstkę czarnych służących dźwigających moją lektykę, a cienie budynków w wioskach, przez które się przeprawialiśmy, tylko przez moment dawały ulgę. Ukrop lał się z nieba. W taką pogodę ciężko było znaleźć w sobie siłę, by wielbić bogów, zwłaszcza kiedy miało się sto czterdzieści lat i dziurawe sandały na stopach. Niewiele też brakowało, by zwątpić. Zawsze wtedy zastanawiałam się, czy pieśni na odprawę Hathor bardziej służyły jej czy pielgrzymom. I prędzej wyrzekłabym się mocy Anubisa niż przyznała, że łatwo było służyć naszym bogom, ale tylko wtedy, kiedy siedziało się na tronie. Korona ułatwiała życie wyłącznie w tej jednej jedynej części życia i łatwo było o tym zapomnieć, kiedy słońce nie przestawało przypiekać, a wszyscy poza mną — czerwoni i obficie spoceni — dusili się pyłem.
         Zakończyliśmy pielgrzymkę wraz z najgorszą porą dnia; dochodziła szesnasta, gdy wilgoć z rzeki orzeźwiła powietrze, a na horyzoncie pojawił się port. Jednak kolumna wraz z barką Hathor na czele skręciła ostro na zachód i odbiła od głównej drogi w kierunku kamiennego bulwaru, gdzie wraz z przygotowaną łodzią czekał Snofru, główny kapłan świątyni Horusa. W długiej, białej, lnianej szacie starzec wyglądał jeszcze wątlej i poczciwiej, a kiedy mężczyźni z barką zatrzymali się, zsunął z głowy ogromny kaptur.
         Przekazanie posążka Hathor poszło szybko i sprawnie i zaledwie pół godziny później tratwa wystrugana specjalnie na tę okazję płynęła wraz ze Snofru do małej kapliczki po drugiej stronie rzeki. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, pieszcząc promieniami łagodne fale Horachte. W ciepłym świetle tafla wody nabrała cudownych różowości, a powietrze straciło ten przepalony, ciężki zapach i teraz wyraźnie czuć było chłód nadchodzącej nocy.
         Powroty z pielgrzymek nigdy nie wyglądały tak dostojnie, jak wyprawy do sanktuariów. Grupowe teleportacje zajmowały znacznie mniej czasu, przypuszczałam, że co najwyżej kwadrans, ale nigdy tego nie widziałam; zawsze deportowałam się prosto z platformy, zanim eskorta zdążyła podzielić ludzi na mniejsze grupki.
— Cacuszko, proszę ja ciebie. Co na to rada? — zapytał Aj, kiedy prawie dwie godziny później, przebrani i najedzeni, mogliśmy w końcu nacieszyć się swoim towarzystwem.
Zabrałam ich do jednej z moich prywatnych komnat, w której składowano wszystkie stroje i całą biżuterię, jaką — przekazywana z pokolenia na pokolenie — miała do dyspozycji królowa. Oświetlony zaledwie garścią świeczek, z pozoru całkiem niewielki pokój z kilkunastoma opasłymi kuframi i przepastnymi szafami, zaczarowany, mógł pomieścić każdą ilość złota, klejnotów i szat. Naprzeciwko wejścia tuż pod ścianą umieszczono osiem wąskich podestów z gipsowymi popiersiami naturalnej wielkości; teraz każde z nich miało moją twarz, lecz przypuszczałam, że podczas panowania innej królowej figury zmieniały się na jej podobieństwo i służyły tylko i wyłącznie do eksponowania koron. Atef, pszent, królewska tiara, ceremonialne brody różnej wielkości, chepresz ze złotym ureuszem — wszystkie połyskiwały delikatnie w ciepłym świetle świec. Praktycznie wcale tam nie bywałam i właściwie nie znałam konkretnej zawartości poszczególnych mebli, ale ostatnimi czasy kwestia strojów i nakryć głowy na dłużej zaprzątnęła mi myśli. Zaprowadziłam przyjaciół do komnaty i z przyjemnością obserwowałam, jak emocje jedna po drugiej wykrzywiały ich twarze. Gablotki, którą nakazałam postawić do czasu koronacji, nie dało rady przeoczyć. Otoczyli ją jak dzieci na widok nowego modela miotły. 
— Wydaje ci się, że rada ma cokolwiek do powiedzenia wobec majestatu Czarnego Pana? — zapytałam beztrosko i podeszłam bliżej. — Od lat nie miała tak mało do powiedzenia w sprawach królestwa. Praktycznie wszystko dzieje się po myśli mojej i Czarnego Pana.
Obeszłam szafkę i stanęłam w szparze pomiędzy księciem Imhotepem i Paramessu; pszent unosiła się idealnie po środku szklanej gablotki. Zrobiona na wymiar z delikatnej skóry hedżet, biała i gładka, a na niej farbowana na czerwono deszeret — obie połączone stanowiły symbol tego, czym dawniej dla czarodziejów było Kemmhyt. Patrzyłam na nie i liczyłam, że dzięki Voldemortowi tak się w końcu stanie. Dwie części korony przestaną jedynie przypominać, a zaczną oznaczać to, co dawniej — Kemmhyt przestanie być królestwem, a na powrót stanie się Egiptem. Z tego powodu — jako wybawiciel zesłany przez Horusa — Czarny Pan zasługiwał na koronę.

*

         Wystarczyło, byśmy znów byli wszyscy razem, a życie w pałacu nabrało kolorów. Przez ostatnie miesiące nie dostrzegałam przeszywającej samotności, choć przecież bez przerwy otaczały mnie jakieś osoby. Wpadłam w dawno zapomniany wir przyjęć i aktywności, które jeszcze kilka tygodni wcześniej traktowałam jak stratę czasu. Nie było w nich miejsca dla pana Fizeau — stronił od głośnych kolacji i pustynnych wypraw, a ja nie potrzebowałam jego towarzystwa, by dobrze się bawić. Zaraz po czysto tradycyjnym polowaniu na tebo następnego dnia udałyśmy się z Amenią na arenę. Utraciwszy kompana prawie na dwa lata, używałam jej wyłącznie w momentach chwilowej zachcianki, ale teraz mogła nareszcie ożyć. Piach już dawno nie był na niej tak zdeptany. Zaklęcia świstały jak szalone i rozbijały się o tarcze, ale dopiero gdy w ruch weszła broń biała, zdałam sobie sprawę, jak bardzo wyszłam z formy. Amenia poruszała się nienaturalnie szybko, a odparowanie jej ciosów wychodziło mi z niemałym trudem. Bez problemu roztrzaskała drewnianą tarczę i kopniakiem posłała mnie na ziemię. Upadłam z głuchym hukiem i taką siłą, że na moment straciłam dech, a zaraz potem poczułam na szyi silną dłoń czarownicy. Abydkhyte leżał kilka stóp dalej, porzucony w resztkach mojej tarczy, różdżka podobnie. Mieszanina potu, krwi i piasku pokrywała każdy odsłonięty cal ciała Amenii, ale tamta dyszała, uśmiechając się, jakby zwyciężyła w walce o całe bogactwo świata.
         — To było… było łatwiejsze, niż się spodziewałam… — wyrzuciła z siebie na wydechu. — Nie mogę uwierzyć, że macierzyństwo zmieniło nawet ciebie.
         Podniosła się z kolan, by pomóc mi się pozbierać. By odetchnąć, obie usiadłyśmy na ziemi pomiędzy gruzami, które zostały z kamiennych posągów. Uporałyśmy się z nimi w mgnieniu oka i trening przyjął bardziej ekscytującą, personalną formę. 
— Nie macierzyństwo — wysapałam i zasępiłam się. Rozmowa z nią w sposób inny niż listownie nagle zdała mi się czymś nieprawdopodobnie abstrakcyjnym. Zaczęłam powoli otrzepywać się z piasku, chcąc nieco przeciągnąć moment odpowiedzi. — Pozbyłam się Zivit. Nathira już nie ma. Zostałam ze wszystkim sama. Nie ufam już Heather. Podejrzewam, że celowo źle mi doradza.
W czarnych oczach Amenii zamigotało coś dziwnego, jakby spodziewała się usłyszeć jakąś uszczypliwą ripostę. Ja natomiast nie poczułam żadnych wyrzutów sumienia. Przy niej — inaczej niż z Imhotepem, Paramessu czy nawet Farisem — nie istniały żadne obawy, że coś, co wyznam, obiegnie wszystkich zainteresowanych.
— Złapałaś ją na czymś?
— Na niczym poza tym, o czym pisałam — westchnęłam i zdjęłam perukę, by odciążyć głowę. Potarłam dłońmi spocone włosy i oplotłam ramionami podciągnięte pod brodę kolana; wraz z tępym skurczem żołądka powróciło zrezygnowanie towarzyszące ostatnio każdej myśli poświęcanej Heather. — Dawne sentymenty nie pozwalają mi wierzyć, że byłaby w stanie posunąć się do czegoś przeciwko bogom… do czegoś szkaradnego. Obie służymy Anubisowi. Jeżeli działa przeciwko koronie, będę musiała ją zabić.
Widziałam na jej twarzy to, co czułam — to nie sentymenty nie pozwalały mi dostrzec prawdy, ale ja sama. Odciągałam moment konfrontacji tak szybko, jak to możliwe, licząc, że jednak się myliłam. Albo liczyłam, że do tego czasu wymyślę coś, by mimo wszystko zachować ją przy życiu.
— A co z tym Fizeau?
         Zawahałam się.
         — Chciałabym widzieć go jako Wielkiego Wezyra… kiedyś. Jeszcze nie teraz. Jest zbyt młody, nie poznał jeszcze dworu. Ale za kilka lat… Kto wie.  
         W tym momencie na twarzy Amenii na powrót pojawił się cień zaczepnego uśmieszku, a sama dodała:
         — I słusznie, bo wiesz, czego można się dosłuchać, kiedy nie jest się Jej Majestatem, a tylko zdrajcą Allaha?
         — Kiedy jest się Jej Majestatem, też. Chociaż wolę, żeby umysły wszystkich zaprzątał urojony romans niż Totmes — odparłam i wstałam, otrzepując skórzaną zbroję z resztek piasku. Wyciągnęłam rękę i różdżka posłusznie do niej podfrunęła, ale po miecz musiałam pójść sama. — Nic nie mówią, ale widzę, jak na niego patrzą… słyszę ich myśli. Chciałabym mieć władzę nad wspomnieniami innych, by móc je zmienić wedle własnego uznania. Rewanżyk?
         Zgodziła się bez wahania i sekundę później sklecałyśmy kamienne potwory tylko po to, by kilka minut później znów je roztrzaskać i zająć się próbą zabicia siebie nawzajem. Znów przegrałam, tym bardziej dużo szybciej i tragiczniej niż za pierwszym razem. Ogromne, płytkie rozcięcie biegło dokładnie przez sam środek mojego czoła i kończyło się na skroni. Piekła od piasku i potu, a krew lała się strumieniami, zanim nie oczyściłam rany i nie skropiłam jej dyptamem, ale Amenia nie rzuciła ani jednej pogardliwej uwagi. Zamiast tego padło pytanie z kategorii tych poważnych.
         — Wczoraj chciałam zaczekać, aż zostaniemy same — zaczęła sucho. — Powiedziałaś, że wszystko dzieje się tak, jak chcecie tego wy. Ty i ON.
         — Tak jest — odparłam lekko, choć rzuciłam jej ostrzegawcze spojrzenie. Syknęłam automatycznie, kiedy skóra na czole zaskwierczała pod wpływem spotkania ze żrącymi kroplami. — Przemyśl, co chcesz na ten temat powiedzieć.
         Żadnych obaw. Żadnej pokory. Była chyba jedyną osobą poza Nathierm, która nic sobie nie robiła z moich pogróżek. Ani raz się nie poruszyła, ale kiedy znów się odezwała, w jej głosie brzmiała dokładnie ta sama buta.
         — Jej Majestat raczy wybaczyć… ale co, jeśli zapytam, czy to są jej myśli? Jej myśli, a nie manipulacja? Co, jeśli powiem, że Jej Majestat wybaczył krzywdę, której nie można wybaczać?
         Odwróciłam się i błyskawicznie byłam już przy niej, zaślepiona gniewem. Wściekłość dzwoniła mi w uszach, a ciało spięło się jak trafione zaklęciem oszałamiającym; różdżka wbiła się w jej gardło zdecydowanie zbyt mocno, ale czarownica ani drgnęła. Cierpliwość na jej napiętej twarzy sprawiła, że miałam ochotę natychmiast przebić ją mieczem, katować, by zetrzeć z tej czarnej gęby tamto kurewsko obraźliwe opanowanie.
         — Wtedy Jej Majestat będzie patrzeć, jak piasek pije twoją krew — wycedziłam, pryskając śliną.
Dopiero kiedy wypowiedziałam to nagłos, zdałam sobie sprawę, jak dramatycznie zabrzmiało. Sekundy zdawały się trwać godzinami, kiedy obie tkwiłyśmy tak w bezruchu, dysząc bezgłośnie. Cisza wręcz kłuła w uszy, a napięcie dociągnęło do bolesnej granicy i powoli, bardzo powoli zaczęło spadać. Opuściłam różdżkę i cofnęłam się gwałtownie, wciąż potwornie naprężona. Musiałam się odwrócić, by móc spokojnie nabrać powietrza.
— Nigdy o tym nie wspominaj — dodałam szeptem, ledwo panując nad trzęsącym się głosem. Wciąż zaaferowana poszłam po miecz i natychmiast wypadłam z areny.
Jeszcze chwilę temu czas ciągnął się niemiłosiernie, ale teraz, kiedy cała roztrzęsiona biegłam wąskimi schodkami prowadzącymi prosto do swoich komnat, miałam wrażenie, że to trwało zaledwie ułamek sekundy. Tyle potrzebowałam, by wpaść w gniew, w którym wystarczył zapalnik, bym nie zawahała się zabić. Wciąż cała dygotałam, kolana miałam jak z waty, a pozlepiany potem i krwią piasek odpadał co kilka kroków. Dzięki bogom za ukryte korytarze w ścianach. Dostałam kilka minut, by ostudzić umysł przed pokazaniem się służącym. Nie poznawałam sama siebie. Tam na dole, na arenie nie byłam Dżahmes-Meritamon, a potworem, który zrujnował kaplicę Ozyrysa i wysłał siostrę na śmierć. Dumę z lojalności wobec męża zaburzył jakiś niepokój. I choć przez resztę dnia wydawało się, że wszystko wróciło do normy, jakby nic się nie stało, kiedy kładłam się do łóżka, nie mogłam przestać myśleć o słowach Amenii. Nie potrafiłam wyrzucić ich z głowy i z każdą kolejną próbą grzmiały coraz głośniej, aż zasnęłam spocona i zapłakana — jak kilka miesięcy temu, gdy Voldemort uciekł do Anglii, a ja musiałam zostać i pierwszy raz przepracować wszystko w całkowitej samotności.

*

         Przez kupieckie stragany w mieście, wciąż napływających gości i pierwszych śmierciożerców rejwach w Kemmhyt nasilił się co najmniej dziesięciokrotnie i życie w pałacu stało się nie do zniesienia. Heather utonęła w obowiązkach, a ja przyglądałam się temu z niemałą satysfakcją, aż na pięć dni przed koronacją w wielkiej łaskawości Jej Majestatu przydzieliłam jej do pomocy pana Fizeau. Nie reagowałam na sugestie, jakoby kapłan Thota nie posiadał odpowiedniej wiedzy i doświadczenia w organizowaniu podobnych uroczystości. Po cichu miałam nadzieję zacząć przysposabiać go do pełnienia funkcji zarządcy, a sama — korzystając z zaproszenia księcia Quasima — wybrałam się do jego wiejskiej posiadłości. Poza niewielkim dworkiem na sztucznej wyspie nieopodal brzegu na Morzu Czerwonym znajdowała się tam uroczy labirynt oleandrów i wielka hodowla muren olbrzymich. Po nieustannej kakofonii otaczającej zamek okazało się, że monotonny szum fal i wiatru był tym, czego najbardziej potrzebowałam.
         Książę Quasim to ostatnia osoba, którą mogłabym posądzić o zamiłowanie do nowoczesnej architektury, a jednak w jego posiadłości próżno było szukać szczupłych kolumn przyozdobionych kwiatowymi ornamentami, drewnianych skrzyneczek malowanych na złoto i tradycyjnych malowideł na ścianach. W zamian za to w części domu przeznaczonej dla gości — w opozycji do natarczywie pomarańczowego krajobrazu Kemmhyt — panował marmurowo-błękitny klimat typowo europejskiej willi. Ściany obwieszone lustrami — wyraźnie inspirowane Zwierciadlaną Galerią — dominowały w bawialni wraz ze szklanymi świecznikami i zgrabnymi mebelkami wykończonymi farbowaną skórą i kością słoniową. Wraz z księciem Imhotepem byliśmy zachwyceni galeryjką na piętrze, w której Quasim trzymał swoją małą kolekcję antyków.
         — A to moje oczko w głowie — opowiadał podekscytowany, podchodząc do gabloty ustawionej na samym środku pomieszczenia. Podobnie jak pszent wyszorowana, połyskująca lodowatym błękitem zbroja unosiła się w powietrzu i delikatnie obracała. Kiedy zbliżyłam się do szklanej szafy, natknęłam się na gęstą barierę, coś podobnego do kurtyny z nawarstwionych na siebie zaklęć, które chroniły kawałek mojej duszy w podziemiach pałacu. — Moja rodzina kompletowała ją od pokoleń, mojemu dziadkowi w końcu udało się… oczywiście podstępem… zdobyć brakujący trzewik… o, ten tutaj. To jeden z dwóch egzemplarzy sporządzonych przez Ragnuka Pierwszego.
         Choć jasna, przestronna, przywodząca na myśl muzeum sala w niczym nie przypominała obskurnych, tajemnych skrytek, w których angielscy czarodzieje przechowywali swoje skarby, natychmiast przypomniałam sobie czasy pracy na Śmiertelnym Nokturnie i bogatych snobów, od których Czarny Pan — będąc jeszcze Tomem Riddle’em — wyłudzał dla Burkesa te wszystkie drogocenne cudeńka.
         Nie tylko wnętrza willi cieszyły oko. Leniwe popołudnie spędziliśmy wszyscy na zadaszonym tarasie wychodzącym na otwarte morze; w podłodze krótkiego deptaka znajdowała się szklana szyba, przez którą można było podziwiać część podwodnej hodowli muren. Do kolacji tak właściwie nie robiliśmy niczego poza jedzeniem, luźnymi pogaduszkami i słuchaniem muzyki; to właśnie wtedy poznaliśmy najmłodszą siostrę księcia Quasima — Widad, eteryczną i utalentowaną kontrabasistkę. Pod wpływem chwilowego zachwytu zapragnęłam widzieć ją w pałacu w nadwornej orkiestrze, więc natychmiast zaprosiłam Widad do Kemmhyt. Przepiękna, smukła, o długich palcach i ciemnych oczach w kształcie migdałów w niczym nie przypominała swojego tęgiego, krępego brata z podwójnym podbródkiem. Był jedynym wyznawcą Allaha w naszym towarzystwie, ale zdawał się o tym nie pamiętać, zwłaszcza gdy podczas kolacji skrzat domowy pojawił się z samonapełniającą się karafką czerwonego wina.
         — Jest noc i Allah śpi, a co! — zarechotał któryś raz tego wieczora, nadstawiwszy puchar po kolejną dolewkę. — Od czterystu lat nie mieliśmy w Kemmhyt dwóch władców. Swoją drogą… to jest pomysł! Świątynia i koronacja w jednym dniu! Co za oszczędność, co za oszczędność… W przyszłym roku… — czknął — po Święcie Ofiarowania… zamiaruję wydać za mąż moją słodką… kochaną Widad… Mam już na oku jednego kandydata… I właśnie chciałbym połączyć te dwa wydarzenia… Coś czuję nową tradycję, oj…! Czy moja pani była kiedyś na obchodach Id al-Adha?
         — Raz — odparłam, a wzrok uciekł mi do rozbawionego księcia Imhotepa, który z papierosem w zębach kiwał się na krawędzi deptaka.
         — Nasza rodzina obchodzi je najhuczniej, co roku stawiamy namiot pośrodku labiryntu, wszędzie zapach soli i oleandrów… podajemy baraninę na wszystkie sposoby, Gwiżdżka robi najlepszą baraninę w sosie miętowym… gdyby Jej Majestat zechciał wziąć udział… Ręczę głową, że nigdy wcześniej i nigdy później nie zaznała na Id al-Adha takiej uciechy… Zwykle sprowadzam latające ryby z Ugandy. Żyją tylko jeden wieczór, ale widowisko jest bajkowe… zwłaszcza kiedy opiją się eliksiru pieprzowego, świecą na różowo i dymią im skrzela…!
         Słuchałam jego pijackiej paplaniny piąte przez dziesiąte, zresztą sama byłam już lekko wstawiona. Objedzona pieczoną gęsią, ciastkami z wiśnią i nieco znużona tym ospałym dniem szukałam motywacji, by wstać i wybrać się do sypialni. Zawsze wtedy, kiedy Allah spał, a Quasim chlapnął sobie o jedną lampkę wina za dużo, dawał popis wspaniałego wazeliniarstwa. I czasami nawet lubiłam tego słuchać. 
         Gdy dotarliśmy na wyspę, poza Widad nie natknęliśmy się tam na żywego ducha. W posiadłości Balah Albahr nie pracował nikt poza skrzatami domowymi i to one przygotowały pokoje tak, by Jej Majestat wraz z królewską świtą zaznała luksusów porównywalnych do tych w pałacu, choć de facto chciałam jedynie odpocząć od zgiełku. Kiedy wykąpana i przebrana do snu spoczęłam na krześle przy oknie, spadł na mnie ciężar kilku kolejnych dni. Uświadomiłam sobie, że nie potrzebowałam odpoczynku, a ucieczki od odpowiedzialności i tych wszystkich spraw, którymi tak naprawdę nigdy nie chciałam się zajmować. Z goryczą powróciłam myślami do czasów szkolnych. Czy poza tym, by na zawsze pozostać w życiu Toma Riddle’a, miałam jakieś marzenia? Tak, chyba tak, coś pewnie by się znalazło… Zostać Mistrzynią Eliksirów, stać się kobietą niezależną, znaczyć coś dla świata. Doznałam wstrząsu, kiedy dotarło do mnie, że dużo łatwiejsze okazało się wyrwanie siostrze korony niż napisanie pracy naukowej. Czym stało się to królestwo… czym stali się jego mieszkańcy, że śmierć Zivit przeszła bez echa? A co, jeśli Voldemort się nie mylił i Kemmhyt naprawdę było ułudą?
         Pomimo gorących namów Quasima zdecydowałam się na jak najszybszy powrót do pałacu. Wstałam grubo po dziesiątej trzydzieści, skandalicznie późno jak na swoje standardy, a obowiązków nie ubywało. Książę udostępnił nam swój kominek, żeby oszczędzić nam przeprawy przez morze; pojawienie się w jednym z pałacowych palenisk było jak wkroczenie do sauny. Choć wizyta w Balah Albahr przypadła na najbardziej upalny miesiąc w roku, powietrze okazało się dużo bardziej rześkie niż w Kemmhyt, nawet pomimo zaklęć, które miały uczynić życie po środku pustyni bardziej komfortowym.
         Zmęczona głośnym towarzystwem przyjaciół, zaszyłam się w laboratorium. Zastałam wszystko tak, jak zostawiłam kilkanaście dni wcześniej — nożyki i sierpy poukładane według stopnia przydatności przy tych konkretnych ingrediencjach, przykurzone buteleczki i fartuch rzucony niedbale na stół. Podczas mojej nieobecności nikt nie miał tu wstępu, nawet skrzaty domowe, dlatego nim przystąpiłam do eksperymentów, złapałam za miotłę i różdżkę. Prawdę powiedziawszy, nie doznałam natchnienia ani nie wymyśliłam niczego genialnego, zwyczajnie miałam ochotę kontynuować wczorajszą izolację, lecz nad czymś bardziej twórczym niż jedzenie małż. Po cichu liczyłam, że kiedyś uda mi się opatentować eliksir i zbić na tym majątek.
         Zachichotałam w głowie nad nadgnitymi ślimakami.
         Sporządzanie wywarów zawsze mnie odprężało. W chwilach, kiedy zamykałam się w pracowni i siekałam, mieszałam, nacinałam, rozgniatałam, dolewałam, podgrzewałam i obdzierałam ze skóry, żałowałam, że nie mogłam się w tym zatracić na dobre. Byłam przekonana, że gdybym poszła za słowami Horacego Slughorna i zdecydowała się zostać Mistrzynią Eliksirów, prędzej czy później praca stałaby się nużąca. Momentami. Ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że robiąc to czy cokolwiek innego, nie żyłabym z oddechem poczucia winy na karku i myślą o sobie jako pasożycie. Właśnie w takich momentach, gdy dolewałam do kotła spirytusu lub miażdżyłam kły tajpana pustynnego na proszek, nachodziła mnie refleksja — czy w tym całym zapracowaniu robiłam cokolwiek przydatnego? Odrzuciłam Heather i radę właściwie na własne życzenie, chcąc udowodnić światu, że potrafię sama. Nie bacząc na dobro królestwa, choć byłam odpowiedzialna za tysiące ludzi.
Poczułam zimny dreszcz, a potem nagły przypływ gorąca, więc automatycznie przyśpieszyłam mieszanie. Jeszcze czterdzieści dwie sekundy i gaszę ogień. Zrobiło mi się cholernie nieswojo.
Może powinnam zostawić rządzenie Zivit, a sama zająć się tym, do czego miałam rękę…
A może powinnaś o tym pomyśleć, zanim się jej pozbyłaś?
Odłożyłam na chwilę nożyk, żeby rozprostować plecy. Uciszenie sumienia okazało się wcale nie tak łatwe, jak opowiadał Czarny Pan. I to wobec kogo! Osoby, której tak naprawdę nie lubiłam. Okrążenie laboratorium zajęło mi jakiś czas. Byłam wspaniałą królową. Tchnęłam w to królestwo życie. Zbudowałam pałac na odzyskanych ziemiach.
         Dziesiątkując armię.
         Ochroniłam nas wszystkich przed smokami. Gdyby nie ja, z miasta zostałaby kupa gruzu.
         Voldemort. VOLDEMORT je ochronił.
         I jako pierwsza od czterech pokoleń dałam Kemmhyt męskiego dziedzica.
         Bękarta takiego samego jak Sokaris.
         Zniecierpliwiona wróciłam do kotła i pochyliłam się nisko nad blatem, żeby przygotować resztę ingrediencji, których zamierzałam dzisiaj użyć. Właśnie zdrapywałam z rogu garboroga cieniutką warstwę pyłu, rozmyślając nad tym, kto posłuży mi za królika doświadczalnego, kiedy na tle bulgotania i syczenia rozległ się cichy jęk zawiasów, a w progu stanęła pstrokato ubrana kobieta. Kątem oka dostrzegłam w tej postaci Heather.
         — Już jest? — zapytałam, nie podnosząc wzroku.
         — Tak, moja pani. Od wczoraj.  
         Serce zabiło mi mocniej, a wnętrzności skręciły się boleśnie, ale nie przerywałam skrobania.
         — Możesz odejść — mruknęłam.
         Wiedziałam, że prędzej czy później to nastąpi. Koronacja Czarnego Pana nie mogła się odbyć bez Czarnego Pana, a dzięki jego częstym wyjazdom i powrotom nauczyłam się przewidywać, kiedy mogłam się go spodziewać. Chociaż i tak pierwsze, co miałam ochotę zrobić po wizycie Heather, to rzucić wszystko i pędzić do jego gabinetu.
         Ale nie.
         Dość bycia na każde zawołanie. Ręce wciąż delikatnie mi drżały, ale nie przestawałam obrabiać czwartego z kolei rogu. Jeszcze cztery i powinnam zebrać dwie uncje. Jeszcze przez dziewięćdziesiąt sześć godzin pozostawałam najważniejszą osobą w królestwie. Formalnie. Nie uchodziło, by ktoś stał ponad mną.
         Możesz się łudzić…
         W środku skręcało mnie z niecierpliwości, ale nie drgnęłam aż do kolacji. Zamierzałam spędzić ją w prywatnych komnatach wraz z Paramessu, Ajem, księciem Imhotepem i Amenią, lecz w takiej sytuacji musiałam zagryźć zęby i odprawić przyjaciół na rzecz męża. Laboratorium opuściłam zmęczona i nadąsana — kark i plecy zdrętwiały od ciągłego pochylania się, a podczas kilkugodzinnych eksperymentów dowiedziałam się tylko tyle, że zbyt niska temperatura kociołka w połączeniu z esencją ze smoczych flaków kończy się eksplozją. Chwała bogom za nietłukące i ognioodporne fiolki.
         Kiedy nareszcie zjawiłam się w bawialni, przebrana i bez żadnych śladów sadzy, Voldemort o dziwo już tam na mnie czekał. Nie, nie czekał w klasyczny sposób, raczej siedział przy zastawionym blacie razem ze Snape’em i popijał wino. Już w progu poczułam się nieswojo, lecz odpowiedziałam na powitanie i beznamiętnie, może nieco zbyt szybko, podeszłam, by usiąść na drugim końcu stołu.
         — Co to znaczy? — zapytałam bez ogródek.
         — Moja pani — odparł bezczelnie uśmiechnięty, skłoniwszy głowę. — A na co wygląda? 
         — Od dzisiaj każdy posiłek jemy w towarzystwie twoich przydupasów?
         — Wystarczył kawałek wyprawionej skóry na głowie i szybko zapomniałaś o swoich PRZYJACIOŁACH — zakpił boleśnie, po czym zwrócił się po angielsku do Snape’a: — Nie sądzę, żeby Slughorn zrezygnował z ostrożności. To jego czarowanie Mrocznych Znaków nad domami, w których się ukrywa… nie powiem, zabawne. Bardzo zabawne. Pozbędziemy się Dumbledore’a, to dostaniemy i Slughorna. Stary ramol zawsze wiał tam, gdzie się opłacało.
         Mówiąc to, cisnął na podłogę czymś puchatym i brązowym, a Nagini wystrzeliła spod stołu i chapnęła wielką paszczą. Dopiero gdy Voldemort sięgnął do wiklinowego kosza stojącego pomiędzy półmiskami, zauważyłam, co w nim było. Wychyliłam się nieznacznie i spostrzegłam ponad tuzin tłustych, nienaturalnie wielkich szczurów. Nie poruszały się i nie wydawały żadnych dźwięków, ale wyraźnie oddychały, otumanione jakimś zaklęciem paraliżującym. Grube, łuskowate ogony podrygiwały co jakiś czas. Gorąco uderzyło mi do głowy, ale nie powiedziałam ani słowa. Zaczęłam zrywać palcami mięso z ogromnego indyczego udźca, wyobrażając sobie pieczony łeb tego ohydnego gada na talerzu. Zwinął się z powrotem u stóp swego pana, ale nie dało się nie słyszeć odgłosu łamanych kości.
         Tymczasem Voldemort nie zaprzątał sobie głowy ani wężem, ani zaciśniętymi wargami zniesmaczonego Snape’a. Czarny Pan był w wyśmienitym humorze, a granie mi na nerwach musiało działać na jego wołowinę jak pierwszorzędna przyprawa. Łypałam spode łba na Severusa i zastanawiałam się, czy Dumbledore wiedział o jego wizycie. Sam ją zlecił? A może Snape wymknął się ze swojej nory? O ile nic się nie zmieniło, nauczyciele wciąż spędzali wakacje poza szkołą.
         Wykorzystałam moment ciszy, aby zapytać:
         — Długo jesteś w Kemmhyt?
         Snape żuł przez moment kawałek indyka.  
         — Od kilku godzin. W mieście jest drogo.
         — Och, jestem pewna, że nasz pan znajdzie dla ciebie jakąś komnatę — odparłam z nonszalancją. — Zwłaszcza że teraz dużo się tutaj dzieje, atrakcja goni atrakcję, można rzec! Bo pewnie obiło ci się o uszy, że nasz pan stanie się teraz Jego Majestatem?
         Voldemort chyba nie był zachwycony, że o tym wspomniałam, zwykle unikał tematu koronacji, ale tym razem nie dał po sobie tego poznać. Podobnie Snape, który odpowiedział jedynie uprzejmym skinieniem głowy. Liczyłam, że skoro zostałam na siłę uszczęśliwiona towarzystwem śmierciożercy w prywatnym salonie, przy okazji poznam nowinki z nowoczesnego świata, o których milczał Prorok Codzienny, ale przez blisko godzinę byłam zmuszona wysłuchiwać całkowicie zwyczajnych pogaduszek. Nikt by nie pomyślał, że Lord Voldemort z taką łatwością podejmował dyskusję na temat medycznych innowacji. W międzyczasie trzy lub cztery razy podrzucając Nagini popiskujące przysmaki. Zaklęcie chyba przestawało działać i liczyłam, że przebrzydły gad zeżre wszystko, zanim szczury na dobre odzyskają władzę w łapach i rozbiegną się po pokoju.
         W końcu resztki zabrano, uprzątnięto blat i wniesiono desery, ale Czarny Pan wstał od stołu; Snape uczynił podobnie. Odkłoniłam się, gdy — po wymienionych szeptem uwagach ze swoim mistrzem — wychodził za służbą i skrzatami domowymi; drzwi jęknęły ciężko w zawiasach i zostaliśmy sami. Nareszcie mogłam odchylić się wygodnie na krześle i sięgnąć po ulubione lody miętowe.
         — Zabawne, ale coś mi podpowiadało, że możesz nie przylecieć na czas — zagadnęłam z uśmiechem. Voldemort odwrócił się na moment do okna; najwidoczniej nie podzielał mojego entuzjazmu.
         — Rzeczywiście zabawne — kontynuował po angielsku. — Gdzie byłaś?
         — Wiesz gdzie — odpowiedziałam do jego pleców, ale milczał, więc dodałam: — An-Nadża udostępnił nam swoją Balah Albahr, byłam wykończona.
         — Zaiste polowania i balowanie w towarzystwie tamtych idiotów musiało być męczące, jak nie wiem co — mruknął pod nosem, choć głos miał napięty. — Spodziewam się, że wyjadą zaraz po tym, jak skończą się te wszystkie ceregiele. I przestaną ci mieszać w głowie. Nie podobają mi się ich myśli.
         Odłożyłam pucharek i podeszłam bliżej, tak, by widzieć jego twarz. Nie musiałam go dotykać, by czuć narastające rozdrażnienie — powietrze wkoło Czarnego Pana było aż gęste od magii. Mimo to wcisnęłam się między niego i framugę, całkowicie zrelaksowana.
         — To do nich nie zaglądaj. Myślisz, że ktokolwiek jest w stanie wpływać na moje decyzje? Poza tobą. Nie mogę ich odprawić, mają dużo złota, którego oboje potrzebujemy. Zresztą… nie chcę tego robić. Bawią mnie — odparłam, ale na twarzy Voldemorta wciąż malowało się to okropne zacięcie, które wykrzywiało już i tak ostre rysy. Zacmokałam cicho, wsunąwszy się powoli w jego ramiona. — Ciężko żyć z kimś, kto wie o tobie to i owo? Tak… I tak przez całą wieczność. Miałeś nadzieję, że umrę podczas pierwszego dzielenia duszy i przypadnie ci bezpieczna kwatera z armią i poddanymi z wypranymi mózgami… A tu takie niepowodzenie! Jak zresztą i w większości twoich ostatnich planów. Tylko jedno zaprząta mi myśli… Zamiast mnie dobić, pozwoliłeś, żebym dorosła i zapragnęła własnych celów… Najwidoczniej nie jestem takim złym kompanem na wieczność. Niech cię już nic nie trapi, przecież zawsze… koniec końców… zawsze jest tak, jak chcesz.

*

         Heather się postarała. W dzień koronacji już od rana wszystko chodziło jak w zegarku. W mieście zawrzało, na placu z samego rana zgromadziły się tłumy oczekujące swego pana, choć przejazd do świątyni Sachmet został zaplanowany na godzinę piętnastą. Mimo atmosfery gorącego oczekiwania byłam zupełnie spokojna — jeżeli coś nie pójdzie zgodnie z planem, kapłanka otrzyma adekwatną zapłatę. Mogłam się całkowicie zrelaksować. Wracając przed dziewiątą z sanktuarium Sobka, oboje w przebraniach, razem z Farisem żyliśmy już tylko turniejami po uroczystej części obchodów.
         — Nie mogę się doczekać wyścigów — rzekł, kiedy galopowaliśmy na wielbłądach w stronę tylnego wejścia na teren pałacowych ogrodów. — I pojedynków. W szkole, nie chwaląc się, byłem przewodniczącym kółka pojedynkowego.
         — Nigdy bym nie powiedziała, że popierasz taką formę rozrywki. Możesz sobie wyobrazić, że pojedynki w Kemmhyt… o ile w dzieciństwie nigdy żadnemu się nie przyglądałeś… nie kończą się na wystrzeleniu kilku iskier w stronę przeciwnika. Podczas festiwalu na cześć narodzin księcia Silasa mąż Heather stracił obie nogi i doprawdy cudem doprawiono mu je z powrotem.  
         — Prawdziwą równowagę można osiągnąć wyłącznie poprzez jednakowe ćwiczenie umysłu i ciała — odparł ze spokojnym uśmiechem. — Nie ukrywam, że bliżej mi do naukowca niż do żołnierza… zresztą czytałaś, pani, moje publikacje i sama wiesz… Dlatego tym bardziej staram się katować ciało, im bardziej rozwijam umysł.
         Chociaż zaskoczyło mnie to, co powiedział, wybuchnęłam śmiechem.
         — W takim razie liczę, że starczy ci odwagi, by stanąć do pojedynku z Czarnym Panem. O ile zaszczyci nas, zabobonników, swoją obecnością na zabawach. Po cichu liczę, że tak. I Jego Majestat będzie musiał się napocić, zanim zrówna go z ziemią.
         Choć uroczystości miały odbyć się poza pałacem, cała część administracyjna i gościnna została przystrojona hibiskusowymi kompozycjami i gobelinami przedstawiającymi sceny z życia bogów. Choć pobłogosławienie świątyni było pierwszą częścią dzisiejszych obchodów i to Sachmet powinna znaleźć się na piedestale, na czele jak zwykle stanął Horus jako opiekun i doradca królów i to jego pozłacana statuetka miała podróżować na przedzie pochodu. Wśród mieszkańców Kemmhyt podczas celebracji sakralnych wydarzeń dominowały białe i beżowe stroje, więc i ja wybrałam na tę okazję jasne szaty w kolorze bladego złota, choć szczerze wątpiłam, by Czarny Pan przystał na tę tradycję. Często w takich sytuacjach, kiedy otwarcie kwestionował istotność naszych świąt, zastanawiałam się, po co godził się brać w nich udział, a potem widziałam uwielbienie na twarzach poddanych.
         Lektyki, w których wyruszyliśmy do sanktuarium, zbudowano z drewna i tak grubego płótna, aby ludzkie spojrzenia nie były w stanie ich przeniknąć. Jednocześnie materiał zaczarowano, dzięki czemu mogłam bez trudu obserwować to, co działo się na czele pochodu. Figury Sachmet uhonorowano drewnianymi, wypolerowanymi naszyjnikami i każda bez wyjątku miała nad głową długi płomień. Zerknęłam na Voldemorta. W swojej nieśmiertelnej czerni i z pogardą wymalowaną na twarzy wyglądał jak rasowy władca z bajek dla dzieci, którego na koniec zdetronizowano. Przysunęłam rękę tak, by trącić lekko jego dłoń spoczywającą na podłokietniku.
         — Dzisiaj zyskałeś prawdziwą nieśmiertelność — zagadnęłam łagodnie, ale nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. — Twoje imię zostanie zapisane na ścianie świątyni na całą wieczność. Jesteś fenomenem. Od czterystu lat w Kemmhyt nie panowało dwóch władców jednocześnie.
         — Powtarzasz się.
         — A ty nadal nie dowierzasz.
         Reszta drogi do świątyni minęła nam w milczącym oczekiwaniu na jej koniec. Radosne rozmowy zlewały się z tętentem końskich kopyt i dźwiękiem bębnów, lutni i tamburynów, dając początek męczącej kakofonii, która miała trwać — z przerwami na przejście przez świątynię i moment koronacji — przez kilka następnych dni. Świątynia już z oddali prezentowała się wspaniale, ale dopiero z bliska można było w pełni dostrzec jej majestat. Alabastrowo biała, z połyskującymi na złoto hieroglifami wyraźnie odcinała się na tle brunatnej skały, która — wykuta w masywne półkole — przypominała tarczę zachodzącego słońca. Pylon powitał nas płaskorzeźbą przedstawiającą Sachmet ze złoconym dyskiem na głowie, z różdżką w jednej i mieczem w drugiej ręce, na piedestale otoczonym przez siedzące lwice. W dużej sali za dziedzińcem poza tradycyjnym zbiorem dwunastu kolumn po środku znajdował się wysoki na prawie dwadzieścia stóp posąg z mosiądzu, przedstawiający boginię odzianą na tę okazję w purpurowy, połyskujący płaszcz, a u jej stóp ustawiono drewniany ołtarz. A sufit… To był prawdziwy majstersztyk. Bitwa przedstawiona została nadzwyczaj realistycznie, a im bardziej zagłębialiśmy się w salę, tym bardziej posuwała się naprzód, na końcu ukazując moje zwycięstwo nad Chwalącymi Słońce.
         Lektyka zatrzymała się, zasłony same zwinęły się po obu stronach framug i w jednej sekundzie cały gwar ucichł. Wstałam i zeszłam z platformy po podstawionych schodkach; ani raz się nie odwróciłam, ale czułam wzrok setek par oczu wwierconych w moje plecy. W tym samym czasie przyniesiono klatkę z młodą lwicą na złotym łańcuchu i ustawiono ją na środku ołtarza. Przez całą drogę — nakryta tym samym na wpół przepuszczalnym, zaczarowanym suknem — jechała zamknięta na wozie ciągniętym przez konia, którego dosiadał Necho. Prawie nieruchoma, specjalnie wytresowana na tę uroczystość wyłącznie łypała to na mnie, to na kapłana, kiedy tamten pojawił się ze złotym półmiskiem wypełnionym przysmakami — surowy udziec barani, bażancie stopy, flaki, pokryta sierścią głowa antylopy. Misa spoczęła najpierw na moich rękach, a potem na ołtarzu, tak, by lwica bez trudu jej sięgnęła. W ciszy zagłuszanej wyłącznie przez bębny przyglądaliśmy się, jak jadła, a napięcie rosło, jakby posągowa Sachmet za plecami jej zwierzęcego wcielenia lada moment miała ożyć. Minęło sporo czasu, aż lwica opróżniła półmisek i… nic się nie stało. Kolejna symboliczna inscenizacja służąca wyłącznie pobudzeniu wyobraźni wiernych, podobnie seria psalmów i płynnie można było przejść do koronacji, która miała odbyć się na piętrze. O ile do świątyni zostali wpuszczeni wszyscy dostojnicy, tak na górę weszliśmy wyłącznie w towarzystwie Snofru i dwóch kapłanów dźwigających posąg Horusa. Ten sam, który przez okrągły rok zamieszkiwał kapliczkę po drugiej stronie Horachte, przystrojony w przepiękną, tkaną pelerynę, sztuczną brodę pod dziobem, z koroną pszent na głowie, został umieszczony po środku kamiennego zabezpieczenia okalającego piętro, tak, by zgromadzeni u stóp świątyni mogli go zobaczyć.
         Voldemort — z miną wyrażającą pogardliwe rozbawienie — spoczął na przygotowanym wcześniej krześle i złożył obie ręce na podłokietnikach. Będąc tutaj tylko z nim i Snofru strażującym przy złotej figurze, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że za chwilę stanie się coś niespodziewanego, co roztrzaska oczekiwania królestwa i upokorzy mnie na oczach całego Kemmhyt. Czerwony blask w oczach Czarnego Pana zdawał się ostrzegać na moment przed tragedią. Pierwszą falę zdenerwowania poczułam w trzewiach, gdy wyciągałam rękę po berło heka. Nadając imię horusowe — Anedżib, O Nienaruszonej Woli — pomyślałam, że od czasu, kiedy wraz z końcem szkoły porzucił swoje pospolite imię, nie zwróciłam się do niego w żaden nowy sposób, a on nigdy mnie nie poprawił. Dzisiaj otrzymał trzy nowe imiona, które dołączyły do listy dziesiątek innych, jakimi go tytułowano, a ja wciąż nie potrafiłam zwrócić się do niego inaczej niż mój panie. W tej jednej podtrzymywanej na siłę tradycji nie widziałam żadnego sensu, lecz dźwięki aprobaty dochodzące z dołu oznaczały odmienne zdanie. O Nienaruszonej Woli, Doskonały w Narodzeniu, Ten, Który Swą Siłą Podbija Wszystkie Kraje — to brzmiało godnie i zgodnie z tradycją. I ładnie wyglądało zapisane na filarze.
         Wręczywszy berło heka, brodę i bicz nechacha, wyciągnęłam ręce po koronę, którą Snofru zdjął z głowy Horusa. By ją przyjąć, Voldemort musiał się pochylić, a uczynił to z taką miną, jakby oczekiwał, że w prezencie z okazji koronacji kapitan Necho dostarczy tu Harry’ego Pottera w złotej klatce.
         Ale, wbrew moim oczekiwaniom, zupełnie nic się nie stało. Czarny Pan wypowiedział słowa przysięgi magicznie zwielokrotnionym głosem, wywołując jeszcze większy aplauz wśród poddanych i zapewne pobłażliwe uśmieszki na ustach niektórych śmierciożerców. Gdy pochód kierował się na plac za świątynią, na którym na czas koronacji postawiono wielki pawilon z fioletowego i pomarańczowego płótna, sztywna i formalna atmosfera prawie natychmiast się zmieniła. Radość płynęła lekko wraz z muzyką wybrzdąkiwaną na lutniach, a rozmowy częściej przerywane były śmiechem. Z naszej lektyki odpięto zasłony, by poddani mogli nacieszyć się bliskością świeżo upieczonego króla.
         — Wiedzą, kim jesteś, a spójrz, jak się cieszą — powiedziałam, na co Voldemort uśmiechnął się pokrętnie. W przeciwieństwie ode mnie wcale nie wyglądał na zaskoczonego.
         — Poczuli się narodem wybranym, kiedy bóg zamieszkał w ich królestwie. Pewno teraz spodziewają się wizyty czarodziejki z głową krowy — zakpił. — Ciemnym ludem łatwo rządzić. I każdą osobliwość można im sprzedać jako potwierdzenie tego, w co wierzą.
         Roześmiałam się, choć poczułam się dotknięta.
         — Myślisz, że naprawdę chodzi tylko o twoją prezencję?
         — Albo dostrzegają w moich czynach walkę w słusznej sprawie. Większe dobro, można rzec — odparł, pretensjonalnie przeciągając sylaby. — Zresztą co za różnica.
         Wjechaliśmy przez drewnianą bramę przemienioną tak, by imitowała kamienny pylon. Właściwie wszystko tu było transmutowane — od wspaniałego labiryntu cyprysów i hibiskusów, sztuczne sadzawki wypełnione rybami, przez kolorowe namioty wielkości domów, po wesołe miasteczko wybudowane na samym środku placu, ale bez tej wiedzy nawet wprawne oko miałoby kłopot z rozróżnieniem, co zostało zaczarowane, a co przywieziono z pałacu. Wzdłuż drogi prowadzącej do największego pawilonu postawiono posągi czternastu lwic symbolizujących wstąpienie Sachmet do nowej świątyni; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że podejrzanie realistyczne, sporządzone w przeciągu czterech dni figury miały coś wspólnego ze zniknięciem kilkunastu zwierząt z królewskiej menażerii. Poczułam przyjemne ukłucie uznania, patrząc na to wszystko, choć to miejsce przygotowano wyłącznie dla poddanych. Heather podołała. Nie mogłam się doczekać, aby obejrzeć gościnną część pałacu.
         Czarny Pan najwidoczniej również był pod wrażeniem, ale okazał je w typowy dla siebie sposób.
         — To tak groteskowo egipskie — stwierdził z pogardą, teatralnie rozglądając się na boki. — Śmiem przypuszczać, że jesteście najbardziej dekadencką grupą…
         — Do której od dzisiaj i ty należysz — wpadłam mu w słowo. — To tradycja jak choinka, Halloween i te wieczorki u Slughorna… pamiętasz? Zasadniczo każdy czarodziej jest konserwatywny. Używamy sów, podczas gdy mugole już dawno porzucili ideę kontaktowania się za pomocą listów, te długie, niepraktyczne brody… Jesteśmy staromodni jako społeczeństwo, mój panie.
         Ale to go nie przekonało, bo znowu prychnął lekceważąco.
         — I to niepostępowe pisanie gęsim piórem — zadrwił.

~*~

         Miałam opory przed tym rozdziałem ze względu na liczbę nowych postaci, które planowałam wstawić od jakiegoś czasu jako te, które niby już wcześniej istniały. Podczas dwunastoletniej nieobecności Voldemorta wykazałam się ignorancją (albo raczej lenistwem) i poza kilkoma bohaterami (np. Heather i Nathirem) nie wprowadziłam praktycznie żadnych bohaterów z wyższej sfery, a kiedy już zdałam sobie sprawę, że spieprzyłam, było już za późno. Dlatego naprawiam to teraz, udajmy wszyscy, że nowi bohaterowie są w opku od dawna, a ja cichaczem (podczas betowania) będę powoli wszystko poprawiać. Na następne rozdziały zaplanowałam nareszcie jakąś akcję, trochę w Kemmhyt, trochę w Wielkiej Brytanii, więc dam wam (i sobie) odpocząć od tych pseudo-tradycji.