9 października 2012

Rozdział 71

         Moja przyjaźń z Nathirem przetrwała tę próbę, aczkolwiek od naszego spotkania w świątyni wolałam spędzać czas samotnie. Czułam się taka... pełna. Pełna i jakby zamknięta w ogromnej, wciąż trzęsącej się niczym galareta skorupie. Coraz częściej zastanawiałam się, zanim zjadłam kolejny kęs posiłku. Nie znosiłam tych chwil, kiedy kapłanki ubierały mnie, kiedy patrzyły na moje ciało. Sama nienawidziłam swego lustrzanego odbicia. Paliło mnie w oczy tak bardzo, że miałam ochotę rozbić wszystkie lustra w łaźni, aby już nigdy na siebie nie patrzeć. Nathir nie mógł tego zrozumieć, a ja nie byłam na tyle głupia, aby wtajemniczać go w tak kobiece sprawy. Za to Heather z pewnością zauważyła zmiany, które zachodziły we mnie stopniowo, lecz bardzo szybko. Nie wtrącała się w moje życie, byłam przecież dorosłą kobietą, nie potrzebowałam, by mi matkowano. Czasami tylko pozwalała sobie na nieśmiałe uwagi, które zazwyczaj puszczałam mimo uszu.
- Nie zje pani więcej ryby? Nie tknęła pani też daktyli - zwróciła się do mnie pewnego styczniowego popołudnia, kiedy spożywałam samotnie obiad. Albo raczej udawałam, że to robię. Nie byłam głodna, wręcz przeciwnie. Wciąż czułam się przepełniona, mimo że niewiele jadłam. A jeżeli byłam zbyt syta... wiedziałam, co należało zrobić. Przecież miałam w tym już spore doświadczenie.
- Nie jestem głodna - oświadczyłam. - Właściwie możesz to już zabrać.
Podałam jej prawie pełen talerz i uśmiechnęłam się sztucznie. Heather wyglądała jednak na niesamowicie zaniepokojoną i przerażoną. Pochyliła się nade mną i wyszeptała, a jej wielkie, błyszczące oczy rozszerzyły się gwałtownie:
- Pan Tom wszystkie mi opowiedział, nakazał mi zaopiekować się panią, gdyby coś mu się stało... Ja wiem wszystko, pani musi...
- Niczego nie muszę - przerwałam jej, choć w moim sercu rozlało się jakieś ciepło, coś na kształt gorącego, słodkiego syropu. Czarny Pan troszczył się o mnie. Myślał o moim bezpieczeństwie i przewidział, że może mi coś zagrażać. Naprawdę mnie kochał. - Po prostu nie jestem w nastroju, aby jeść.
Kapłanka zabrała bez słowa talerz, lecz wciąż wyglądała na zaniepokojoną. Od tamtego momentu już nie wspominała więcej o moim braku apetytu, tylko spędzała ze mną o wiele więcej czasu. Dobrze wiedziałam, do czego to zmierzało. Heather nie chciała, abym wymiotowała. Jednak ja miałam już spore doświadczenie w oszukiwaniu wszystkich. A jeżeli mogłam do tego zastosować klątwę Imperius lub zaklęcie Confundus, ukrycie faktu, iż nie spożywałam prawie nic na śniadanie, obiad czy kolację, nie stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Wiedziałam, że moje podejście nie było zbyt dojrzałe. Ale w tym wielkim, pustym pałacu aż roiło się od osób, które, zresztą na polecenie samego Lorda Voldemorta, chcą zmusić mnie do prawidłowego funkcjonowania. A ja tego nie chciałam. Ot, taki miałam kaprys.
Czasami czułam się naprawdę okropnie. Brzuch bolał mnie nieznośnie z głodu, lecz byłam na tyle silna, aby nie jeść. Bo przecież na tym polegało wszystko. Tylko silni ludzie mogą przetrwać walkę zwaną życiem. Nie musiałam jeść tyle, ile normalni ludzie. Przecież bogowie nie muszą tego robić. Niczego nie muszą. Czarny Pan wmawiał mi, iż oboje mamy w sobie boski pierwiastek, jesteśmy niezwykli i doskonali. Idealni. Horkruksy sprawiły, że staliśmy się nieśmiertelni. Tom wiedział, w jaki sposób mnie przekonać. Znał moją miłość do bogów. Więc dlaczego nie mogłam mu wierzyć? Przecież widziałam w nim boga, w pełni mu ufałam. Straszna, niedoskonała skorupa uniemożliwiała mi posiadanie perfekcyjnego życia. Te okrągłe pięćdziesiąt kilogramów paliło mnie nie tylko, kiedy funkcjonowałam, ale także w nocy, gdy spałam. Dręczyły mnie przerażające koszmary zupełnie niezwiązane z moimi zmartwieniami. Chore, podłe kreatury...

         Spędzałam prawie całe dnie w świątyni Anubisa, jak dawniej, tyle, że tym razem nie miałam ochoty na modły. Tęskniłam za Czarnym Panem jeszcze bardziej niż zwykle. Siły dodawał mi głód, więc strumieniami płynące łzy nie miały znaczenia. Dodatkowo bardzo brakowało mi moich rodziców oraz Zivit, czułam się tak, jakby oni wszyscy nigdy nie żyli. Jakby byli wytworem mojej wyobraźni. Byli martwi, jak Marcus, za którym tęsknota paliła mnie w sercu. Nie miałam jednak dość odwagi, aby udać się do Londynu czy choćby wysłać list do rodziny. Pragnęłam spotkania z nią, pragnęłam, jak nigdy dotąd. Oddałabym cały swój majątek, aby wszystko było, jak dawniej. Serce bolało mnie z tej bezsilności. Przecież robiłam wszystko, aby jakoś odnaleźć Czarnego Pana. Teraz żałowałam, że bardziej nie interesowałam się życiem Śmierciożerców oraz planami Voldemorta. Często czułam do siebie niechęć właśnie z tego powodu, wyrzuty sumienia nie ustawały. Gdybym uważniej słuchała tego, co Tom mówił do swoich sług lub na owych spotkaniach, może teraz bylibyśmy razem. Drżałam na myśl o przyszłości. Czułam trwogę, kiedy myślałam, że mogłabym trwać w takim stanie do końca świata. Były takie momenty, że pragnęłam zasnąć w złotym sarkofagu na wieki, jak robiły to wampiry, które nie radziły sobie z samotnością i nieśmiertelnością. Z lękiem zauważyłam, że takie myśli nawiedzały mnie coraz częściej. Nawet przyłapywałam się na rozmyślaniu o metodach jakiegoś zahamowania mojego życia. Nie chciałam już jeść, dużo spałam. Wszystko, aby tylko nie myśleć. Nadmiar nieskładnych wizji przeciążał mój umysł.
Heather obawiała się o mnie. Kilkakrotnie widziałam ją, jak rozmawiała z Nathirem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie spotykali się w zaciemnionych, mrocznych zakątkach zamku i konwersowali przyciszonymi głosami, rzucając za siebie wylęknione spojrzenia, jakby obawiali się mnie tutaj spotkać. Lecz ja potrafiłam poznać tematy ich rozmów. Nawet nie poczuli, ani on, ani ona, kiedy wdzierałam się do ich umysłów. Nie obchodziły mnie rozmowy natury prywatnej. Gdyby zrodziło się między nimi uczucie, bardzo bym się z tego powodu ucieszyła. Jednak nic ich nie łączyło, a jedyne, o czym mówili, to tylko o mnie. Jedno i drugie martwiło się o moje zdrowie. Heather opowiedziała Qutajbahowi historię mojej osobliwej choroby, którą musiała usłyszeć z ust samego Czarnego Pana, jak już sama to przyznała. Pragnęłam spokoju. I, mimo że wciąż się ukrywałam, miałam wrażenie, że wielkie, jasne reflektory non-stop są skierowane na moją osobę. Prawie nie opuszczałam świątyni oraz odmawiałam przyjmowania posiłków. Gdy Nathir po raz dziewiętnasty natarł na moje drzwi, w końcu straciłam resztkę cierpliwości, która jakimś cudem się we mnie uchowała.

- Dlaczego mnie nachodzisz? - zawołałam, otwierając na oścież ciężkie, marmurowe drzwi. - Wciąż i wciąż mącisz mój spokój. O co chodzi?
Nathir najwyraźniej zmieszał się na widok mojej rozgniewanej twarzy, spuścił wzrok, a kiedy przemówił, głos miał niepewny i cichy:
- Nie wychodzisz już drugi dzień. Nie ukrywam, że martwię się o ciebie.
- Jeżeli tak jest, idź i porozmawiaj o tym z Heather. Sądzę, że to bardzo ciekawy temat, ponieważ ostatnio mówicie tylko o moim samopoczuciu, jakbyście nie posiadali własnego życia - wysyczałam tak jadowicie, że Qutajbah jakby skulił się w sobie; nie wiedziałam, co spowodowało ten nagły wyraz pokory, który wymalował się na jego twarzy - mój groźny wyraz błyszczących oczu, niebezpieczny ton głosu czy sam sens szybko wypowiedzianych słów.
- Martwimy się o ciebie. Nie jesteś już małą dziewczynką, masz swój rozum. Dobrze wiesz, że to, co robisz, jest bardzo niebezpieczne - wypalił, a twarz mu się rozluźniła, jakby już od dawna zbierał się na to wyznanie. Odetchnął kilkakrotnie, po czym dodał: - Nie jesteś głupia, więc nie mam pojęcia, dlaczego to robisz. Możesz umrzeć.
Kiedy to usłyszałam, parsknęłam śmiechem, na co Qutajbah zamknął usta, nieco zaskoczony moją reakcją.
- Ja nie umrę, od ponad dekady nie postarzałam się ani o dzień - odparłam, kładąc nacisk na każde kolejne słowo. - Jeżeli nie przestaniecie mnie nękać, gorzko tego pożałujecie. A teraz mógłbyś mnie zostawić samą?
Nathir wyglądał na nieco oburzonego, lecz w końcu skinął głową, odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę, szeleszcząc połyskującą, ciemnogranatową szatą z tafty. Gniew, który Qutajbah wywołał we mnie, wciąż się utrzymywał, nawet wtedy, gdy usiadłam na najwyższym stopniu przed posągiem Anubisa, czując w żołądku wściekły, bolesny głód. Bardzo tęskniłam za Marcusem, jednak byłam zbyt zmęczona, aby udać się do Wielkiej Brytanii. Większość czasu spałam, nie żyłam naprawdę, lecz... egzystowałam. Ale te uczucia był mi już dobrze znane, kiedy uczyłam się w Hogwarcie i cierpiałam z powodu tej choroby, czułam się tak samo. Wtedy pomógł mi wrócić do świata żywych Tom. To on mnie pilnował i naprawdę starał się, abym wyzdrowiała. A teraz byłam sama, zupełnie sama. Nie miałam przy sobie nikogo, kto byłby dla mnie oparciem i kogo mogłabym posłuchać. Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności. Nikogo nie interesował mój los. Albo raczej... nikogo, za którymi tęskniłam. Czarnego Pana nie było już od bardzo wielu lat, Marcus... Marcus był martwy, a moja rodzina odwróciła się ode mnie. Rodzice i nawet Zivit. Siostra, której powinno na mnie zależeć. Ja przynajmniej tak myślałam.

*

         Nadeszła wiosna. Co prawda ja tego nie odczułam, ponieważ w Egipcie nawet czarownica nie była w stanie dokładnie tego określić, obserwując wyłącznie pogodę. Rok 1992 nie różnił się dla mnie niczym od pozostałych lat od upadku Lorda Voldemorta. Znowu rozleniwiłam się okropnie, utraciłam chęć ruszania się z pałacu lub nawet z łóżka. Przestałam szukać Czarnego Pana, choć tęskniłam za nim równie mocno, jak wcześniej. Czasami zastanawiałam się, czy aby na pewno byłam normalna. Coraz częściej czułam się jak wariatka, nie miałam swojego życia. Bo czy moje uczucia wciąż były miłością, czy może już obsesją? Tylko... na jakim punkcie? Obsesją na punkcie miłości do swojego ciała, z którym walczyłam, czy do Lorda Voldemorta. Jedynym plusem mojej choroby i nieobecności Czarnego Pana było to, że mogłam spokojnie katować się, a nikt nie miał prawa mi tego zabronić. Istniała nadzieja, że pewnego dnia moje serce po prostu przestanie bić. Wszyscy i wszystko nudziło mnie.
         Nadszedł kwiecień. Na początku myślałam, że prześpię ów miesiąc, jak to bywało wcześniej i zapewne będzie bywało w przyszłości. Dopóki Heather nie odwiedziła mnie w mojej sypialni. Jej twarz nie wyrażała zupełnie nic, w dłoniach zaś ściskała kopertę opisaną ładną czcionką. Natychmiast rozpoznałam, do kogo należało pismo i kto był autorem listu. W jednej chwili poderwałam się z łóżka, czując, jak serce wali mi w piersiach jak oszalałe. Bez jakiegokolwiek zapytania porwałam kopertę i rozdarłam ją. Drżącymi rękami rozłożyłam złożoną na pół kartkę. Nie czytałam tego listu. Ja go pochłaniałam. Wiadomość od Zivit tak ujęła mnie za serce, że coś w gardle ścisnęło mnie brutalnie. Czułam palące, niechciane łzy wzruszenia, cisnące się do moich oczu, zacisnęłam usta, aby zapobiec drżeniu warg.
- Czy to pisze pani siostra? - zapytała Heather, nieco zaniepokojona moją reakcją.
- Tak - udało mi się wykrztusić tylko to jedno słowo, ponieważ mój wzrok już przesuwał się po tekście, a mózg przetwarzał informacje w nim zawarte.

         Moja droga Dżahmes,
         z ubolewaniem muszę przyznać, że nie dostaliśmy od Ciebie ani jednej wiadomości od bardzo wielu miesięcy. Z niepokojem myślimy o Tobie, gdyż podejrzewamy, że nie chcesz się już z nami widywać. Mimo to postanowiłam do Ciebie napisać, aby upewnić się, czy nasze przypuszczenia są słuszne. Martwimy się bardzo o Ciebie, nikt nie ma pojęcia, co dzieje się z Dżahmes-Meritamon czy też z Victorią Hortus. U nas wszystko się zmieniło. Gdybyś nas teraz zobaczyła... gdybyś teraz zobaczyła Londyn, nie poznałabyś go. Bylibyśmy zachwyceni, gdybyś nas odwiedziła lub odpowiedziała na mój list.
Zawsze kochająca i wierna
         - Zivit

Zaśmiałam się sama do siebie, widząc tak idealnie wypracowane pismo siostry. A ten jej podpis... Zdałam sobie sprawę, że kraje, w których żyłyśmy, niczego nie utraciły, gdyż obie całkowicie wsiąknęłyśmy w kultury naszych Ojczyzn. Zamieniłyśmy się, aby odnaleźć swoje dusze. Zapragnęłam natychmiast znaleźć się w Londynie. Moje serce pragnęło tylko tego.
- Heather, kiedy przeszedł ten list? - zapytałam zaskakująco spokojnym głosem, kiedy już oderwałam wzrok od tekstu.
- Dzisiaj, o pani. Z samego rana.
- Jeszcze tego dnia wyruszę do Londynu - oświadczyłam, prostując się. - Przygotuj mi kąpiel.
Odżyłam.
Poczułam, że naprawdę nie jestem sama. Że mam kogoś na świecie. Te wszystkie samotne lata były dla mnie jak jakiś przerażający, nieprawdopodobny sen, z którego wyrwał mnie nagły impuls. Moje serce radowało się, przepełniała je niesamowita siła i blask. Już nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę Zivit i rodziców. Przez te długie miesiące chyba naprawdę musieli się zmienić. Matka pewnie postarzała się znacznie, choć zapewne wciąż wyglądała olśniewająco, twarz ojca nabrała charakteru... a siostra wypiękniała dzięki sprzyjającemu, angielskiemu klimatowi. Tak musiało być.
Podczas kąpieli nie myślałam o niczym innym jak o podróży do Londynu. Tak bardzo brakowało mi tamtego środowiska, stylu życia czarodziejów, cywilizacji... oddałabym wszystko, aby znów zobaczyć Hogwart. Aby zasiąść przy stole Ślizgonów do wybornej kolacji przygotowanej przez skrzaty domowe, tęskniłam za tymi długimi, nierzadko męczącymi posiaduchami w bibliotece, ba, nawet za meczami quidditcha, za którymi co prawda nie przepadałam, kiedy byłam uczennicą Hogwartu, lecz teraz chętnie powróciłabym na wysokie, drewniane trybuny, aby móc kibicować drużynie mego domu. Kiedy byłam młoda, nie doceniałam tego. I mimo doskonałego nastroju spowodowanego wiadomością od siostry, czułam się naprawdę staro, choć miałam dopiero trzydzieści jeden lat. Byłam po prostu zmęczona życiem i nijak nie wiedziałam, ja wyrzucić ten nastrój ze swego serca. Rozsądek podpowiadał mi, abym nauczyła się żyć z myślą, że Czarny Pan już nigdy nie wróci, intuicja natomiast wciąż podpowiadała mi, bym nie traciła nadziei. Byłam jak głupia nastolatka...
Pierwszy raz od wielu lat postanowiłam użyć Sieci Fiuu, aby dostać się do rodzinnego domu w Londynie. Nie było to jednak takie proste. Musiałam na samym początku dostać się do egipskiego ministerstwa, skąd dopiero udam się do Anglii. Ta procedura była nieco skomplikowana, ponieważ egipscy strażnicy nie zawsze wyrażali zgodę na zagraniczne wyprawy. Właściwie... rzadko kiedy udawało się zwyczajnemu obywatelowi Egiptu użyć tego kominka. Ale jako że byłam Ślizgonką i posiadałam wiele cech charakterystycznych dla uczniów pochodzących z Domu Węża, natychmiast wpadłam na pewien pomysł, na który ciężko byłoby nie wpaść. Miałam na myśli oczywiście zaklęcie Confundo.
Tak też zrobiłam. Zakamuflowałam się odpowiednio i pod fałszywym nazwiskiem udałam się do ministerstwa, gdzie bez większych problemów dostałam pozwolenie na lot. Trochę się obawiałam tej podróży, ponieważ już dawno zapomniałam, jakie to uczucie, kiedy wiruje się w środku naprawdę wąskiego komina. Nie okazałam jednak swojej niepewności, ponieważ przebrałam się za Europejkę, dla której podróż Siecią Fiuu była czymś całkowicie normalnym. Zanurzyłam więc dłoń w wysokiej, alabastrowej wazie i wzięłam szczyptę połyskliwego, ciepłego proszku, wrzuciłam to do kominka, a ledwo tlący się ogień zapłonął gwałtownego, a płomienie zabarwiły się na jaskrawo szafirowy kolor. Wkroczyłam do kominka, mówiąc:
- Ministerstwo Magii, Londyn.
Magiczne, zielone płomienie pochłonęły żarłocznie moje ciało. Nie czułam gorąca, tylko lekkie, niezbyt nachalne głaskanie ciepłych języków ognia, świat wirował dookoła mnie. Czułam się tak, jakbym wsiadła na wielką, groźną karuzelę. Musiałam zamknąć oczy, bo momentalnie zrobiło mi się niedobrze. Mimo że Londyn oddalony był od Kairu o naprawdę wiele, wiele mil, nie leciałam wcale dłużej niż gdybym przemieszczała się z jednego końca miasta na drugi. Wpadłam w wypełnione popiołem palenisko, a cały cykl zatrzymał się niespodziewanie. Sięgnęłam pamięcią wstecz i stwierdziłam, że chyba nigdy nie odwiedziłam angielskiego ministerstwa, ponieważ nie przypominałam sobie, abym kiedykolwiek w życiu widziała podobną komnatę. Znalazłam się w dużym, wyłożonym ciemnym, błyszczącym w świetle przytwierdzonych do ścian pochodni drewnem. Znajdowało się tu całe mnóstwo stojących obok siebie kominków, w których znikali i pojawiali się ludzie ubrani w różnokolorowe szaty bądź robocze mundury. Nie wychodząc nawet z paleniska, sięgnęłam po szczyptę proszku Fiuu, rzuciłam go pod stopy i wypowiedziałam adres. Płomienie na nowo pochłonęły mnie, a cały cykl rozpoczął się na nowo. Nie było to już tak nieprzyjemne, zapewne dlatego, że w głowie miałam tylko spotkanie z Zivit. Kiedy pojawiłam się w kominku w salonie, ujrzałam wszystko takim, jak to zapamiętałam. Nad niskim stolikiem  pochylała się jakaś ciemnowłosa postać.

~*~


         Rozdział miałam dodać już dawno, ale nie chciało mi się go do końca przepisać. Bądźmy szczerzy xD Wiecie, jaka jestem leniwa. No i tak szkoła... Muszę też nadrobić publikację na innych blogach. Mój Boże, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak stara jest Dżahmes. Moja pamięć o jej wieku zatrzymała się chyba na jakoś... dwudziestu sześciu latach. A tak z innej bajki... przepisując ten rozdział, cały czas leciał mi Gangnam Style, mój mózg jest tym po prostu przeżarty, muahaha xD Dedykacja dla Najaranej :*