Moja
przyjaźń z Nathirem przetrwała tę próbę, aczkolwiek od naszego spotkania w
świątyni wolałam spędzać czas samotnie. Czułam się taka... pełna. Pełna i jakby
zamknięta w ogromnej, wciąż trzęsącej się niczym galareta skorupie. Coraz
częściej zastanawiałam się, zanim zjadłam kolejny kęs posiłku. Nie znosiłam
tych chwil, kiedy kapłanki ubierały mnie, kiedy patrzyły na moje ciało. Sama
nienawidziłam swego lustrzanego odbicia. Paliło mnie w oczy tak bardzo, że
miałam ochotę rozbić wszystkie lustra w łaźni, aby już nigdy na siebie nie
patrzeć. Nathir nie mógł tego zrozumieć, a ja nie byłam na tyle głupia, aby
wtajemniczać go w tak kobiece sprawy. Za to Heather z pewnością zauważyła
zmiany, które zachodziły we mnie stopniowo, lecz bardzo szybko. Nie wtrącała się
w moje życie, byłam przecież dorosłą kobietą, nie potrzebowałam, by mi
matkowano. Czasami tylko pozwalała sobie na nieśmiałe uwagi, które zazwyczaj
puszczałam mimo uszu.
- Nie
zje pani więcej ryby? Nie tknęła pani też daktyli - zwróciła się do mnie
pewnego styczniowego popołudnia, kiedy spożywałam samotnie obiad. Albo raczej
udawałam, że to robię. Nie byłam głodna, wręcz przeciwnie. Wciąż czułam się
przepełniona, mimo że niewiele jadłam. A jeżeli byłam zbyt syta... wiedziałam,
co należało zrobić. Przecież miałam w tym już spore doświadczenie.
- Nie
jestem głodna - oświadczyłam. - Właściwie
możesz to już zabrać.
Podałam jej prawie pełen talerz i
uśmiechnęłam się sztucznie. Heather wyglądała jednak na niesamowicie
zaniepokojoną i przerażoną. Pochyliła się nade mną i wyszeptała, a jej wielkie,
błyszczące oczy rozszerzyły się gwałtownie:
- Pan
Tom wszystkie mi opowiedział, nakazał mi zaopiekować się panią, gdyby coś mu
się stało... Ja wiem wszystko, pani musi...
- Niczego
nie muszę - przerwałam jej, choć w moim sercu rozlało się jakieś ciepło,
coś na kształt gorącego, słodkiego syropu. Czarny Pan troszczył się o mnie.
Myślał o moim bezpieczeństwie i przewidział, że może mi coś zagrażać. Naprawdę
mnie kochał. - Po prostu nie jestem w
nastroju, aby jeść.
Kapłanka zabrała bez słowa talerz, lecz
wciąż wyglądała na zaniepokojoną. Od tamtego momentu już nie wspominała więcej
o moim braku apetytu, tylko spędzała ze mną o wiele więcej czasu. Dobrze
wiedziałam, do czego to zmierzało. Heather nie chciała, abym wymiotowała.
Jednak ja miałam już spore doświadczenie w oszukiwaniu wszystkich. A jeżeli
mogłam do tego zastosować klątwę Imperius lub zaklęcie Confundus, ukrycie
faktu, iż nie spożywałam prawie nic na śniadanie, obiad czy kolację, nie
stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Wiedziałam, że moje podejście nie
było zbyt dojrzałe. Ale w tym wielkim, pustym pałacu aż roiło się od osób,
które, zresztą na polecenie samego Lorda Voldemorta, chcą zmusić mnie do
prawidłowego funkcjonowania. A ja tego nie chciałam. Ot, taki miałam kaprys.
Czasami czułam się naprawdę okropnie.
Brzuch bolał mnie nieznośnie z głodu, lecz byłam na tyle silna, aby nie jeść.
Bo przecież na tym polegało wszystko. Tylko silni ludzie mogą przetrwać walkę
zwaną życiem. Nie musiałam jeść tyle, ile normalni ludzie. Przecież bogowie nie
muszą tego robić. Niczego nie muszą. Czarny Pan wmawiał mi, iż oboje mamy w
sobie boski pierwiastek, jesteśmy niezwykli i doskonali. Idealni. Horkruksy
sprawiły, że staliśmy się nieśmiertelni. Tom wiedział, w jaki sposób mnie
przekonać. Znał moją miłość do bogów. Więc dlaczego nie mogłam mu wierzyć?
Przecież widziałam w nim boga, w pełni mu ufałam. Straszna, niedoskonała
skorupa uniemożliwiała mi posiadanie perfekcyjnego życia. Te okrągłe
pięćdziesiąt kilogramów paliło mnie nie tylko, kiedy funkcjonowałam, ale także
w nocy, gdy spałam. Dręczyły mnie przerażające koszmary zupełnie niezwiązane z
moimi zmartwieniami. Chore, podłe kreatury...
Spędzałam
prawie całe dnie w świątyni Anubisa, jak dawniej, tyle, że tym razem nie miałam
ochoty na modły. Tęskniłam za Czarnym Panem jeszcze bardziej niż zwykle. Siły
dodawał mi głód, więc strumieniami płynące łzy nie miały znaczenia. Dodatkowo
bardzo brakowało mi moich rodziców oraz Zivit, czułam się tak, jakby oni
wszyscy nigdy nie żyli. Jakby byli wytworem mojej wyobraźni. Byli martwi, jak
Marcus, za którym tęsknota paliła mnie w sercu. Nie miałam jednak dość odwagi,
aby udać się do Londynu czy choćby wysłać list do rodziny. Pragnęłam spotkania
z nią, pragnęłam, jak nigdy dotąd. Oddałabym cały swój majątek, aby wszystko
było, jak dawniej. Serce bolało mnie z tej bezsilności. Przecież robiłam
wszystko, aby jakoś odnaleźć Czarnego Pana. Teraz żałowałam, że bardziej nie
interesowałam się życiem Śmierciożerców oraz planami Voldemorta. Często czułam
do siebie niechęć właśnie z tego powodu, wyrzuty sumienia nie ustawały. Gdybym
uważniej słuchała tego, co Tom mówił do swoich sług lub na owych spotkaniach,
może teraz bylibyśmy razem. Drżałam na myśl o przyszłości. Czułam trwogę, kiedy
myślałam, że mogłabym trwać w takim stanie do końca świata. Były takie momenty,
że pragnęłam zasnąć w złotym sarkofagu na wieki, jak robiły to wampiry, które
nie radziły sobie z samotnością i nieśmiertelnością. Z lękiem zauważyłam, że
takie myśli nawiedzały mnie coraz częściej. Nawet przyłapywałam się na
rozmyślaniu o metodach jakiegoś zahamowania mojego życia. Nie chciałam już
jeść, dużo spałam. Wszystko, aby tylko nie myśleć. Nadmiar nieskładnych wizji
przeciążał mój umysł.
Heather obawiała się o mnie. Kilkakrotnie
widziałam ją, jak rozmawiała z Nathirem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby
nie spotykali się w zaciemnionych, mrocznych zakątkach zamku i konwersowali
przyciszonymi głosami, rzucając za siebie wylęknione spojrzenia, jakby obawiali
się mnie tutaj spotkać. Lecz ja potrafiłam poznać tematy ich rozmów. Nawet nie
poczuli, ani on, ani ona, kiedy wdzierałam się do ich umysłów. Nie obchodziły
mnie rozmowy natury prywatnej. Gdyby zrodziło się między nimi uczucie, bardzo
bym się z tego powodu ucieszyła. Jednak nic ich nie łączyło, a jedyne, o czym
mówili, to tylko o mnie. Jedno i drugie martwiło się o moje zdrowie. Heather
opowiedziała Qutajbahowi historię mojej osobliwej choroby, którą musiała
usłyszeć z ust samego Czarnego Pana, jak już sama to przyznała. Pragnęłam
spokoju. I, mimo że wciąż się ukrywałam, miałam wrażenie, że wielkie, jasne
reflektory non-stop są skierowane na moją osobę. Prawie nie opuszczałam
świątyni oraz odmawiałam przyjmowania posiłków. Gdy Nathir po raz dziewiętnasty
natarł na moje drzwi, w końcu straciłam resztkę cierpliwości, która jakimś
cudem się we mnie uchowała.
- Dlaczego
mnie nachodzisz? - zawołałam, otwierając na oścież ciężkie, marmurowe
drzwi. - Wciąż i wciąż mącisz mój spokój. O co chodzi?
Nathir najwyraźniej zmieszał się na widok
mojej rozgniewanej twarzy, spuścił wzrok, a kiedy przemówił, głos miał niepewny
i cichy:
- Nie
wychodzisz już drugi dzień. Nie ukrywam, że martwię się o ciebie.
- Jeżeli
tak jest, idź i porozmawiaj o tym z Heather. Sądzę, że to bardzo ciekawy temat,
ponieważ ostatnio mówicie tylko o
moim samopoczuciu, jakbyście nie posiadali własnego życia - wysyczałam tak
jadowicie, że Qutajbah jakby skulił się w sobie; nie wiedziałam, co spowodowało
ten nagły wyraz pokory, który wymalował się na jego twarzy - mój groźny wyraz
błyszczących oczu, niebezpieczny ton głosu czy sam sens szybko wypowiedzianych
słów.
- Martwimy
się o ciebie. Nie jesteś już małą dziewczynką, masz swój rozum. Dobrze wiesz,
że to, co robisz, jest bardzo niebezpieczne - wypalił, a twarz mu się
rozluźniła, jakby już od dawna zbierał się na to wyznanie. Odetchnął
kilkakrotnie, po czym dodał: - Nie jesteś
głupia, więc nie mam pojęcia, dlaczego to robisz. Możesz umrzeć.
Kiedy to usłyszałam, parsknęłam śmiechem,
na co Qutajbah zamknął usta, nieco zaskoczony moją reakcją.
- Ja
nie umrę, od ponad dekady nie postarzałam się ani o dzień - odparłam,
kładąc nacisk na każde kolejne słowo. - Jeżeli
nie przestaniecie mnie nękać, gorzko tego pożałujecie. A teraz mógłbyś mnie
zostawić samą?
Nathir wyglądał na nieco oburzonego, lecz
w końcu skinął głową, odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę, szeleszcząc
połyskującą, ciemnogranatową szatą z tafty. Gniew, który Qutajbah wywołał we
mnie, wciąż się utrzymywał, nawet wtedy, gdy usiadłam na najwyższym stopniu
przed posągiem Anubisa, czując w żołądku wściekły, bolesny głód. Bardzo
tęskniłam za Marcusem, jednak byłam zbyt zmęczona, aby udać się do Wielkiej
Brytanii. Większość czasu spałam, nie żyłam naprawdę, lecz... egzystowałam. Ale
te uczucia był mi już dobrze znane, kiedy uczyłam się w Hogwarcie i cierpiałam
z powodu tej choroby, czułam się tak samo. Wtedy pomógł mi wrócić do świata
żywych Tom. To on mnie pilnował i naprawdę starał się, abym wyzdrowiała. A
teraz byłam sama, zupełnie sama. Nie miałam przy sobie nikogo, kto byłby dla
mnie oparciem i kogo mogłabym posłuchać. Zdałam sobie sprawę ze swojej
samotności. Nikogo nie interesował mój los. Albo raczej... nikogo, za którymi
tęskniłam. Czarnego Pana nie było już od bardzo wielu lat, Marcus... Marcus był
martwy, a moja rodzina odwróciła się ode mnie. Rodzice i nawet Zivit. Siostra,
której powinno na mnie zależeć. Ja przynajmniej tak myślałam.
*
Nadeszła
wiosna. Co prawda ja tego nie odczułam, ponieważ w Egipcie nawet czarownica nie
była w stanie dokładnie tego określić, obserwując wyłącznie pogodę. Rok 1992
nie różnił się dla mnie niczym od pozostałych lat od upadku Lorda Voldemorta.
Znowu rozleniwiłam się okropnie, utraciłam chęć ruszania się z pałacu lub nawet
z łóżka. Przestałam szukać Czarnego Pana, choć tęskniłam za nim równie mocno,
jak wcześniej. Czasami zastanawiałam się, czy aby na pewno byłam normalna.
Coraz częściej czułam się jak wariatka, nie miałam swojego życia. Bo czy moje
uczucia wciąż były miłością, czy może już obsesją? Tylko... na jakim punkcie?
Obsesją na punkcie miłości do swojego ciała, z którym walczyłam, czy do Lorda
Voldemorta. Jedynym plusem mojej choroby i nieobecności Czarnego Pana było to,
że mogłam spokojnie katować się, a nikt nie miał prawa mi tego zabronić.
Istniała nadzieja, że pewnego dnia moje serce po prostu przestanie bić. Wszyscy
i wszystko nudziło mnie.
Nadszedł
kwiecień. Na początku myślałam, że prześpię ów miesiąc, jak to bywało wcześniej
i zapewne będzie bywało w przyszłości. Dopóki Heather nie odwiedziła mnie w mojej
sypialni. Jej twarz nie wyrażała zupełnie nic, w dłoniach zaś ściskała kopertę
opisaną ładną czcionką. Natychmiast rozpoznałam, do kogo należało pismo i kto
był autorem listu. W jednej chwili poderwałam się z łóżka, czując, jak serce
wali mi w piersiach jak oszalałe. Bez jakiegokolwiek zapytania porwałam kopertę
i rozdarłam ją. Drżącymi rękami rozłożyłam złożoną na pół kartkę. Nie czytałam
tego listu. Ja go pochłaniałam. Wiadomość od Zivit tak ujęła mnie za serce, że
coś w gardle ścisnęło mnie brutalnie. Czułam palące, niechciane łzy wzruszenia,
cisnące się do moich oczu, zacisnęłam usta, aby zapobiec drżeniu warg.
- Czy
to pisze pani siostra? - zapytała Heather, nieco zaniepokojona moją
reakcją.
- Tak
- udało mi się wykrztusić tylko to jedno słowo, ponieważ mój wzrok już
przesuwał się po tekście, a mózg przetwarzał informacje w nim zawarte.
Moja droga Dżahmes,
z ubolewaniem muszę
przyznać, że nie dostaliśmy od Ciebie ani jednej wiadomości od bardzo wielu
miesięcy. Z niepokojem myślimy o Tobie, gdyż podejrzewamy, że nie chcesz się
już z nami widywać. Mimo to postanowiłam do Ciebie napisać, aby upewnić się,
czy nasze przypuszczenia są słuszne. Martwimy się bardzo o Ciebie, nikt nie ma
pojęcia, co dzieje się z Dżahmes-Meritamon czy też z Victorią Hortus. U nas
wszystko się zmieniło. Gdybyś nas teraz zobaczyła... gdybyś teraz zobaczyła
Londyn, nie poznałabyś go. Bylibyśmy zachwyceni, gdybyś nas odwiedziła lub
odpowiedziała na mój list.
Zawsze kochająca i wierna
- Zivit
Zaśmiałam się sama do siebie, widząc tak
idealnie wypracowane pismo siostry. A ten jej podpis... Zdałam sobie sprawę, że
kraje, w których żyłyśmy, niczego nie utraciły, gdyż obie całkowicie
wsiąknęłyśmy w kultury naszych Ojczyzn. Zamieniłyśmy się, aby odnaleźć swoje
dusze. Zapragnęłam natychmiast znaleźć się w Londynie. Moje serce pragnęło
tylko tego.
- Heather,
kiedy przeszedł ten list? - zapytałam zaskakująco spokojnym głosem, kiedy
już oderwałam wzrok od tekstu.
- Dzisiaj,
o pani. Z samego rana.
- Jeszcze
tego dnia wyruszę do Londynu - oświadczyłam, prostując się. - Przygotuj mi kąpiel.
Odżyłam.
Poczułam, że naprawdę nie jestem sama. Że
mam kogoś na świecie. Te wszystkie samotne lata były dla mnie jak jakiś
przerażający, nieprawdopodobny sen, z którego wyrwał mnie nagły impuls. Moje
serce radowało się, przepełniała je niesamowita siła i blask. Już nie mogłam
się doczekać, kiedy zobaczę Zivit i rodziców. Przez te długie miesiące chyba
naprawdę musieli się zmienić. Matka pewnie postarzała się znacznie, choć
zapewne wciąż wyglądała olśniewająco, twarz ojca nabrała charakteru... a
siostra wypiękniała dzięki sprzyjającemu, angielskiemu klimatowi. Tak musiało
być.
Podczas kąpieli nie myślałam o niczym
innym jak o podróży do Londynu. Tak bardzo brakowało mi tamtego środowiska,
stylu życia czarodziejów, cywilizacji... oddałabym wszystko, aby znów zobaczyć
Hogwart. Aby zasiąść przy stole Ślizgonów do wybornej kolacji przygotowanej
przez skrzaty domowe, tęskniłam za tymi długimi, nierzadko męczącymi
posiaduchami w bibliotece, ba, nawet za meczami quidditcha, za którymi co
prawda nie przepadałam, kiedy byłam uczennicą Hogwartu, lecz teraz chętnie
powróciłabym na wysokie, drewniane trybuny, aby móc kibicować drużynie mego
domu. Kiedy byłam młoda, nie doceniałam tego. I mimo doskonałego nastroju
spowodowanego wiadomością od siostry, czułam się naprawdę staro, choć miałam
dopiero trzydzieści jeden lat. Byłam po prostu zmęczona życiem i nijak nie
wiedziałam, ja wyrzucić ten nastrój ze swego serca. Rozsądek podpowiadał mi,
abym nauczyła się żyć z myślą, że Czarny Pan już nigdy nie wróci, intuicja
natomiast wciąż podpowiadała mi, bym nie traciła nadziei. Byłam jak głupia
nastolatka...
Pierwszy raz od wielu lat postanowiłam
użyć Sieci Fiuu, aby dostać się do rodzinnego domu w Londynie. Nie było to
jednak takie proste. Musiałam na samym początku dostać się do egipskiego
ministerstwa, skąd dopiero udam się do Anglii. Ta procedura była nieco
skomplikowana, ponieważ egipscy strażnicy nie zawsze wyrażali zgodę na
zagraniczne wyprawy. Właściwie... rzadko kiedy udawało się zwyczajnemu
obywatelowi Egiptu użyć tego kominka. Ale jako że byłam Ślizgonką i posiadałam
wiele cech charakterystycznych dla uczniów pochodzących z Domu Węża,
natychmiast wpadłam na pewien pomysł, na który ciężko byłoby nie wpaść. Miałam
na myśli oczywiście zaklęcie Confundo.
Tak też zrobiłam. Zakamuflowałam się
odpowiednio i pod fałszywym nazwiskiem udałam się do ministerstwa, gdzie bez
większych problemów dostałam pozwolenie na lot. Trochę się obawiałam tej
podróży, ponieważ już dawno zapomniałam, jakie to uczucie, kiedy wiruje się w
środku naprawdę wąskiego komina. Nie okazałam jednak swojej niepewności,
ponieważ przebrałam się za Europejkę, dla której podróż Siecią Fiuu była czymś
całkowicie normalnym. Zanurzyłam więc dłoń w wysokiej, alabastrowej wazie i
wzięłam szczyptę połyskliwego, ciepłego proszku, wrzuciłam to do kominka, a
ledwo tlący się ogień zapłonął gwałtownego, a płomienie zabarwiły się na
jaskrawo szafirowy kolor. Wkroczyłam do kominka, mówiąc:
-
Ministerstwo Magii, Londyn.
Magiczne, zielone płomienie pochłonęły
żarłocznie moje ciało. Nie czułam gorąca, tylko lekkie, niezbyt nachalne głaskanie
ciepłych języków ognia, świat wirował dookoła mnie. Czułam się tak, jakbym
wsiadła na wielką, groźną karuzelę. Musiałam zamknąć oczy, bo momentalnie
zrobiło mi się niedobrze. Mimo że Londyn oddalony był od Kairu o naprawdę
wiele, wiele mil, nie leciałam wcale dłużej niż gdybym przemieszczała się z
jednego końca miasta na drugi. Wpadłam w wypełnione popiołem palenisko, a cały
cykl zatrzymał się niespodziewanie. Sięgnęłam pamięcią wstecz i stwierdziłam,
że chyba nigdy nie odwiedziłam angielskiego ministerstwa, ponieważ nie
przypominałam sobie, abym kiedykolwiek w życiu widziała podobną komnatę.
Znalazłam się w dużym, wyłożonym ciemnym, błyszczącym w świetle
przytwierdzonych do ścian pochodni drewnem. Znajdowało się tu całe mnóstwo
stojących obok siebie kominków, w których znikali i pojawiali się ludzie ubrani
w różnokolorowe szaty bądź robocze mundury. Nie wychodząc nawet z paleniska,
sięgnęłam po szczyptę proszku Fiuu, rzuciłam go pod stopy i wypowiedziałam
adres. Płomienie na nowo pochłonęły mnie, a cały cykl rozpoczął się na nowo.
Nie było to już tak nieprzyjemne, zapewne dlatego, że w głowie miałam tylko
spotkanie z Zivit. Kiedy pojawiłam się w kominku w salonie, ujrzałam wszystko
takim, jak to zapamiętałam. Nad niskim stolikiem pochylała się jakaś ciemnowłosa postać.
~*~
Rozdział
miałam dodać już dawno, ale nie chciało mi się go do końca przepisać. Bądźmy
szczerzy xD Wiecie, jaka jestem leniwa. No i tak szkoła... Muszę też nadrobić
publikację na innych blogach. Mój Boże, dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak
stara jest Dżahmes. Moja pamięć o jej wieku zatrzymała się chyba na jakoś...
dwudziestu sześciu latach. A tak z innej bajki... przepisując ten rozdział,
cały czas leciał mi Gangnam Style, mój mózg jest tym po prostu przeżarty,
muahaha xD Dedykacja dla Najaranej :*