Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne
sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Byłam bardzo zawiedziona
stanem swojej armii, który kapitan Necho zawsze określał jako zadowalający. Nie tylko cierpiała na
niedostatek żołnierzy, ale i oni sami wyglądali na zbyt starych lub zbyt
młodych, by decyzja o ryzykowaniu ich życia przyszła mi łatwo; nie mogłam jednak
zrezygnować, notując w głowie, że pierwszą sprawą po wzniesieniu kaplicy
Sachmet będzie przeznaczenie znacznej części dochodów na odnowę wojska. Z
zażenowaniem przyglądałam się przez szpary w przyłbicy pomarszczonym twarzom
starców, a jeszcze pulchne, dziecięce buzie nastolatków nieprzekraczających
trzynasty rok życia po prostu omijałam wzrokiem. Plułam sobie w brodę, że
zażądałam kontroli tuż przed atakiem.
— Możemy ruszać, moja pani? — zapytał
Necho, poprawiając się po raz setny na wielbłądzie.
— Ruszamy. — Wskoczyłam
na swojego i dobyłam różdżki. — A
potem porozmawiamy, panie kapitanie.
Ponagliłam piaskowego jednogarba i wystrzeliłam przez boczną bramę
prosto w pustynię, wściekła na wszystko i wszystkich. Wyrzuciłam z głowy
planowaną dyskusję z Necho, aby móc całkowicie skupić się na planie bitwy. Nie
zamierzałam walczyć, zanim opuściłam zamek, kazałam rozbić namiot na
najbliższej wydmie, bym mogła z bezpiecznej odległości obserwować przebieg
zdarzeń wraz z kapitanem, księciem Quasimem i jego świtą, a w razie
konieczności udać się po Królową, która załatwiłaby sprawę. Słysząc za sobą
stłumiony tętent wielbłądzich stóp, z zadowoleniem przyjęłam ten niezbyt
komfortowy środek transportu, lecz musiałam zgodzić się z
Necho — konie ani żadne inne stworzenia nie sprawdzą się tak dobrze w
walce na piasku.
Kapitan zrównał się ze mną, zanim przekroczyliśmy granicę Kemmhyt.
— Co zrobimy, jeśli zaczną
uciekać? — zapytałam. — Dywan można zestrzelić, ale co z deportacją?
— Są i na to metody. — Necho
uśmiechał się niezmiennie, choć oboje tonęliśmy w pyle. Zrezygnował też z
hełmu, ale poza różdżką także miał do pomocy krótki jednoręczny
miecz. — Zgodnie z traktatem z
304 roku oficjalne wypowiedzenie wojny zakończone słowami Foedus Nulla
Innocentia zawiązuje między stronami magiczną umowę uniemożliwiającą dezercję.
— Sprytne. A jak to
przerwać?
— Trzeba wypowiedzieć
przeciwzaklęcie. Albo zabić tego, kto rzucił Foedusa — odparł
takim tonem, jakby to nic nie znaczyło. — Zaklęcie nie działa jednak na „suchą” ucieczkę, więc zawsze można mieć
pod ręką miotłę. Albo smoka.
Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam, choć gdybym trochę uważała na
historii magii, możliwe, że Foedus nie byłby dla mnie taką nowością. Spojrzałam
z uznaniem na swego kapitana i skinęłam głową, lecz po chwili zdałam sobie
sprawę, że niczego nie zauważył przez zakrywający mi twarz hełm. Zwolniliśmy, obserwując,
jak licząca stu piechurów Kompania Ozyrysa posuwała się miarowo za rzędem
tarczowników, którzy strzegli zewnętrznych kolumn piechoty. Cały pochód
zamykała linia składająca się z sześciu czarodziejów uzbrojonych jedynie w
różdżki, którzy mieli strzelać do dezerterów — oczywiście na
polecenie umiłowanej królowej, która brzydziła się tchórzostwem.
— Mogę o coś spytać? — odezwał
się Necho, kiedy na horyzoncie pojawiło się czerwone wzniesienie, przy którym
rozbito obóz. Przytaknęłam, więc czarodziej ciągnął dalej, a jego uśmiech
utracił naturalną szczerość. — Co
z pacta sunt servanda? Jeśli ktoś
powie, że moja pani nie dotrzymuje słowa…
— A pamiętasz, żebyśmy
prowadzili jakieś rozmowy, kapitanie? — prychnęłam. — Poza tym wątpię, by ktoś przeżył, żeby o tym
opowiadać.
Osada wyglądała z powietrza na znacznie mniejszą, a namioty na
prymitywne, lecz większość z nich (najprawdopodobniej zamieszkałych przez
ludzi) posiadała drewniane, kamienne i nawet żelazne wykończenia,
niektóre — największe i najbardziej kolorowe — były
oddzielone od piasku prowizorycznymi fundamentami. Necho zatrzymał wojsko, a ja
jego, ponieważ chciałam osobiście rozmówić się z przywódcą drugiej strony;
zabrałam ze sobą tylko księcia Quasima, aby tłumaczył. Coś niezauważalnie
mignęło w powietrzu, ale poczułam tuż przed sobą zafalowanie powietrza, co
mogło oznaczać, że zaklęcie ochronne zostało zdjęte, więc popędziłam lekko
wielbłąda, aby wyjść przed szereg. Ujrzałam idącego w naszą stronę chłopca z
białą chustą przymocowaną do długiego kija, więc zatrzymałam się, czekając, aż
towarzyszący czarnemu chłopcu mężczyzna znajdzie się na tyle blisko, aby ze mną
pomówić. On również siedział na wielbłądzie (spostrzegłam, że
jego — w odróżnieniu od naszych — miał powycinane na
sierści kwieciste ornamenty), a on sam zakutany był w tak wielowarstwową, burą
szatę, że nie mogłam jednoznacznie określić ani jego postury, ani wieku. Za
gęstą brodą skrywał brązową twarz, ale widziałam jedynie wielki, garbaty nos i
wciśnięte w głąb czaszki oczy. Kiedy się odezwał (głos miał chropowaty i
drżący, co naprowadziło mnie na jego wiek), ogromny turban głowie zachwiał się
niebezpiecznie nad niskim czołem.
— To chyba jakiś południowy
dialekt, moja pani. Są z plemienia Chwalących Słońce — rzekł
melodyjnie Quasim. Choć po arabsku potrafiłam jedynie się podpisać i znałam
kilka podstawowych słów, sama wyczułam, że starzec brzmiał inaczej niż kapitan
Necho czy Nathir. — Przepraszają
za naruszenie spokoju w królestwie i obiecują natychmiast się wynieść, prosząc
o rozstąpienie królewskich wojsk, aby mogli okrążyć teren.
Poruszyłam się niespokojnie na stołku (mój wielbłąd w tym czasie zachrapał
głośno); nie spodobała mi się ani ukryta twarz czarodzieja, ani jego warunek,
ale prędko się uspokoiłam, bo to, co powiedział, nie miało żadnego znaczenia. I
tak za chwilę wszyscy zginą.
— Nie można okrążyć Kemmhyt — odparłam,
układając wygodnie palce na różdżce. — Nie prosiliście o pozwolenie na rozbicie obozu, choć policja pustynna
jest rozlokowana tak, że nie sposób jej przeoczyć.
Kiedy Quasim tłumaczył, poczułam przypływ dzikiego
podniecenia — w tej chwili tylko ode mnie zależało, jak rozpętam tę
rzeź, a chciałam, aby przywódca Chwalących Słońce do końca był pewien o naszej
neutralności. Spodobało mi się uczucie władzy nad życiem pochowanych w
namiotach i czających się przy swoich wielbłądach ludzi, dlatego chciałam jak
najdłużej przeciągnąć tę grę. Jednocześnie nie mogłam wyrzucić z pamięci
Heather mówiącej o tym, że dobrze byłoby przeczekać, aż nomadzi sami się
wyniosą.
— W takim razie przejdą
między wzgórzami i w imię Allaha proszą o dobre słowo.
Na dźwięk imienia ich boga coś się we mnie zagotowało, choć ze
wszystkich innych fałszywych religii tej byłam najmniej przeciwna. Jakaś
ręka — jakby nie moja — pociągnęła za sznurek, ramię wraz z
różdżką świsnęło w gorącym powietrzu, a Avada
kedavra sama strzeliła w czarodzieja, który zwyczajnie zamarł i zsunął się
ze zwierzęcia. Nie czułam nic, choć nie pamiętałam, kiedy ostatnio zabiłam
człowieka — jakbym trzasnęła natrętną muchę, która spadła z głuchym
łomotem na ubity piasek. Następne sekundy zdawały się ciągnąć jak godziny,
podczas których chłopiec z białą flagą zamarł w bezruchu, a ja zawróciłam
wielbłąda i ryknęłam magicznie wzmocnionym głosem:
— Dobre słowo Allaha:
Foedus Nulla Innocentia!
Książę Quasim, choć bez wątpienia przestraszony, szybko znalazł się u
mego boku, tym samym unikając mknącego w naszym kierunku gradu zielonych i
złotych promieni, które rozprysły się na piasku. Rząd tarczników rozsunął się,
abyśmy mogli bezpiecznie skryć się za ich plecami, a piechota ruszyła do ataku,
motywowana wrzaskami i różnokolorowymi snopami iskier wystrzeliwanymi przez
kapitana.
— Doskonale! — zawołałam,
dysząc ciężko i co rusz popędzając wielbłąda. Wraz z księciem i jego
czteroosobową świtą skierowaliśmy się na najbliższe wzniesienie, gdzie
majaczyły magicznie chronione namioty. — Świetna decyzja! Świetna! Byli przygotowani… może nawet sami by
zaatakowali… jest pięknie!
Miałam ochotę śmiać się w głos, ale pohamowałam radość. Rozpierała
mnie energia, miałam ochotę sama zeskoczyć z twardego stołka, dobyć Abydkhyta i
rzucić się w wir walki, byle tylko pomachać mieczem na coś żywego. Wiedziałam,
że Kompania Ozyrysa wystarczy, aby bez trudu pokonać tamtych — było
ich co najmniej o połowę mniej, a świadomość, że przynajmniej jedną trzecią
stanowiły kobiety i dzieci, uspokoiła mnie. Mogłam spokojnie dotrzeć do kwatery
i obserwować pierwsze płonące namioty; wrzaski zamknięte między wydmami były
jak miła pieśń dla moich uszu. Książę Quasim zeskoczył z wielbłąda, choć ja na
swoim jeszcze siedziałam, i prędko zniknął między grubymi, fioletowymi
kotarami — choć nasze lokum wyglądało na niewielkie, zostało
zaczarowane tak, że spokojnie mogło pomieścić całą setkę piechurów. Oczywiście
rozkazałam wytyczyć oddzielne komnaty dla mnie, księcia i kapitana, choć
domyślałam się, że do rana żołnierze powinni uporać się z dobijaniem rannych.
— Chłopcze, wina — odezwałam
się, gdy i ja w końcu zsunęłam się ze stołka. — W środku jest lutnia. Czy ktoś gra? Ty, zagraj dla Sachmet. Uprzyjemnij
jej to przedstawienie muzyką.
Usiadłam na wyczarowanym krześle z niskim, wygiętym oparciem i
przyjęłam wielki puchar z alkoholem, tymczasem z namiotu wypadł książę. Nie był
już tak blady i chyba wrócił mu humor, bo od razu zażartował, choć nadal
wyglądał na spiętego.
— Graj raczej dla Seta — wtrącił
i też wyczarował sobie krzesło (bardzo podobne do mojego, choć z wyższym
oparciem), ale nie usiadł na nim. — Jemu bardziej się spodoba.
Odwróciłam wzrok od kotłujących się czarnych ludzkich ciał wielkości
żuków, aby zmiażdżyć księcia spojrzeniem; miał szczęście, że byłam w
wyśmienitym humorze, innym razem nie przyjęłabym tej drwiny z takim spokojem.
Zdjęłam hełm i położyłam u swych stóp, aby spokojnie móc sączyć wino i
obserwować przebieg bitwy. Bitewki — podpowiadał
mi rozsądek, ponieważ Chwalący Słońce mieli już nigdy nie ujrzeć jego wschodu.
— Tak sądzisz? — zapytałam
i otarłam spoconą twarz chustą. Wskazałam mu krzesło i dopiero wtedy usiadł,
choć wciąż sztywno się trzymał. — Twoim
zdaniem powinnam służyć Setowi? A ty komu służysz, książę? Który z bogów jest
twoim powiernikiem?
— Allah, moja pani. — Przyjął
od czarnego chłopca puchar, ale odmówił wina. — I chyba mu się to nie podoba. Ten staruszek naprawdę chciał odejść.
— A potem ukryci w
namiotach wojownicy strzelili w nas zaklęciami. O mało nie zginąłeś, książę. Musisz
zrozumieć, że jeśli każdy, kto zabłądzi w okolicach Kemmhyt, dowie się o tym
miejscu, możemy mieć… nieprzyjemności. To mocny eufemizm. Gdyby to wyszło na jaw,
po co byłyby te fałszywe spółki? Budowane przez lata firmy inwestycyjne i
fikcyjne nazwiska? Żyjemy po swojemu, drogi książę, dzięki temu możemy więcej…
od zawsze mogliśmy. Niech Kemmhyt pozostanie w oczach świata jedynie legendą. — Nagle
wyprostowałam się na krześle. — Ale
możemy się założyć, hmm? Jeśli, dajmy na to, bitwa okaże się miła bogom,
przyznasz, że twój Allah ma równie czarne serce, co nasz Set. Jeśli jednak
spróbuje mnie jakoś powstrzymać, przyznam, że rozpętałam ją na chwałę Seta… i
okraszę to sakwą złota.
Uśmiechnęłam się, patrząc z zadowoleniem, jak Quasim bił się z
sumieniem, ale im dłużej mu się przyglądałam, tym jego okrągła twarz coraz
bardziej się rozluźniała, aż w końcu uścisnął moją wyciągniętą dłoń i uniósł
pusty puchar w geście toastu. Wypiłam, a naczynie ponownie się wypełniło. Odwróciłam
głowę i wpatrzyłam się w rozgrywającą się u naszych stóp bitwę; znajdowaliśmy
się zaledwie trzysta jardów od serca walk, a wrzaski, bojowe okrzyki i zaklęcia
zdawały się nakładać na brzęczącą za uszami muzykę. Perfekcyjnie. Właśnie tak
to sobie wyobrażałam — zwycięstwo bezsprzecznie przechylające się na
naszą stronę, dźwięki lutni i miłe towarzystwo, choć nieustannie czułam pustkę.
Pustkę, którą mógł zapełnić tylko ten jeden powiernik, którego bezpowrotnie
utraciłam i nie zapowiadało się, aby ktokolwiek mógł zapełnić tę dziurę.
— Wierzysz w duchy, książę? — zagadnęłam
Quasima, gapiąc się pusto w fontannę iskier, które wyglądały z tej odległości
jak fajerwerki. — Nie w te,
którymi straszymy nasze dzieci. Raczej w takie, które przychodzą nocami albo we
śnie, żeby poradzić, pocieszyć, przypomnieć się… W duchy naszych zmarłych.
Czarodziej zawinął sobie dookoła krótkiego, grubego palca długą kozią
bródkę i odchylił się wygodnie w stronę wysokiego oparcia. Choć wyglądał na
muskularnego, miał krótkie ręce i nogi, a nalane podgardle prawie całkowicie
zakrywało szyję. On też wpatrywał się tymi cielęcymi, brązowymi oczami w bitwę
(której gwałtowny początek chyba zdążył już przetrawić), ale na dźwięk mojego głosu
oderwał od niej wzrok.
— Nie wiem, moja pani — odparł
cicho, tak że jego melodyjny głos świetnie się zgrał z pobrzękującą
lutnią. — Jeśli jakiegoś
spotkałem, to pewnie uznałem za przywidzenie. — A czyżby moją panią nękały jakieś?
— Nie — westchnęłam.
Próbowałam sobie przypomnieć twarz Nathira, ale bezskutecznie. — Choć bym chciała.
Jak obserwowanie bitwy od początku
wydawało się podniecające, tak równie prędko zaczęło mnie nużyć. Kiedy już
całkiem się ściemniło, przestałam rozróżniać walczących, którzy stali się
mieszaniną czarnych, ruchliwych żyjątek na tle tak samo ciemnych wydm. Bardzo
szybko się przekonałam, że dowodzenie armią walczącą z dzikusami okazało się
trudniejsze, ponieważ ich decyzje były nie do przewidzenia, choć
przewyższaliśmy ich liczebnie — choćby ze względu na to nie Necho nie
mógł ponieść klęski.
— Kiedy przegonimy dzikusów — mruknęłam,
powstrzymując czkawkę — rozkażę
dobudować z tyłu kaplicy skrzydło, gdzie Czuju opisze moją chwał-łę. Powiem ci,
książę, że jestem jednak mile zaskoczona ich sił-łą… wygrać z bezbronnymi to
żad-żadna sztuka.
Quasim coś odpowiedział, ale nie usłyszałam tego, bo znów czknęłam;
machnęłam ręką na te pominięte słowa i odprawiłam chłopaka z dzbanem i swoim
samonapełniającym się pucharem. Zauważyłam, że ostatnio trochę za bardzo
polubiłam wino, a picie podczas nadzorowania bitwy nie mogło się dobrze
skończyć. W głowie delikatnie mi huczało, a wyraźne okrzyki, stłumiony szczęk
oręża i metaliczno-dźwięczne wystrzały z różdżek przyjemnie nakładały się na
siebie, zgrywając się z melodią płynącą z lutni. Miło było pomyśleć, że tam na
dole właśnie w tej chwili pisała się historia mojego zwycięstwa — możliwe,
że niedługo ubiegnę Czarnego Pana i tym razem naprawdę przejmę władzę nad
egipskim rządem. Choć nie pociągało mnie stanowisko ministra, nie mogłam
znieść, że miałabym biernie obserwować poczynania męża, który właśnie odnosił
zwycięstwo w Departamencie Tajemnic.
Nudziłam się. Ruchliwa czarna masa była
dla mnie jedynie ruchliwą czarną masą, a patrzenie na różnobarwne promienie
rozpryskujące się wśród kotłujących się ciał — jedynie promieniami. Necho
miał mi wysyłać Patronusy co dwie godziny, a właśnie musiało minąć tyle czasu,
więc zaczęłam się wiercić na swoim krześle, rozważając, czy wysłać kogoś na
pole bitwy, czy samej wsiąść na wielbłąda i ocenić sytuację. Nawet podeszłam do
zwierzęcia, żeby poklepać je po chrapach, ale zanim zdążyłam podjąć decyzję
(skłoniwszy się bardziej ku drugiej opcji), spostrzegliśmy z Quasimem samotnego
człowieka pędzącego w naszą stronę. Kiedy się zbliżył, uniósł wysoko różdżkę, z
której wystrzelił snop czerwonych iskier — w szkarłatnej poświacie
zobaczyłam błyszczącą łysinę kapitana i ogromne zęby obnażone w paskudnym
grymasie. Z sercem w gardle podbiegłam do jego wielbłąda.
— I co? Jakie wieści?
Mówże! Mieliście słać Patronusy!
Kiedy czarodziej wszedł w krąg mocnego, ciepłego światła rzucanego
przez buzujący w misie ogień, zmroził mnie dreszcz przerażenia. Necho zawsze
kojarzył mi się z zadbaniem, radością i opanowaniem, dlatego ten opryskany
krwią (miałam nadzieję, że krwią przeciwników) mężczyzna z nadpaloną peleryną i
błędnym wzrokiem był całkowitym przeciwieństwem kapitana, do którego
przywykłam. Zeskoczył z wielbłąda, zanim ten zdążył uklęknąć.
— Byli przygotowani, moja
pani — wycharczał i splunął krwią na piasek. — To z kobietami i dziećmi… bujda, prawie sami
młodzi, silni mężczyźni… Nie chcą uciekać, wręcz przeciwnie, oni czekali na
atak.
Poruszyłam się nie spokojnie, ale zachowałam chłód. Rozkazałam
przynieść kapitanowi wody, a sama zaczęłam przechadzać się przed wejściem do
namiotu; byłam zbyt zdenerwowana, by siedzieć, książę Quasim również, bo zerwał
się na równe nogi. Obaj mężczyźni milczeli, a ja błogosławiłam w duchu pomysł,
by zostawić Heather w zamku. Powtarzałam sobie, że nie potrzebowałam teraz
żadnej rady, żadnego bezowocnego mielenia ozorem — jedynie chwili
spokoju na przemyślenie sytuacji.
— Ale wygrywamy, tak? — warknęłam,
chcąc za wszelką cenę przerwać to drażniące oczekiwanie.
— Moja pani, oni chcą się
tu dostać, żeby cię zabić…
Roześmiałam się na te słowa, choć nie było w tym żadnej wesołości.
Spojrzałam z wściekłością na Necho, oczekując, że powie coś więcej, bym mogła z
czystym sumieniem na niego nakrzyczeć, ale urwał i spojrzał na swoje uwalane
krwią i piaskiem sandały.
— Żeby mnie zabić? — wyszeptałam,
czując drgającą powiekę. — MNIE?
Przecież nie można zabić boga, panie kapitanie! Jestem Gwiazdą Zaranną i
Gwiazdą Wieczorną, czy oni tego nie wiedzą? Poza tym całą wydmę chronią
zaklęcia, nikt się tu nie przebije.
— Jeśli mogę coś jeszcze
powiedzieć… musisz wiedzieć, że to nie jest żadne plemię Chwalących Słońce. Oni
naprawdę wyznają Allaha, widziałem fragmenty Koranu spisane na wnętrzach szat.
Nie wiem, co to było, moja pani, ale musiało zostać już dawno zaplanowane.
Słowa Necho nie tyle mnie przeraziły, co wywołały falę gniewu. Na
samym początku miałam ochotę doskoczyć do kapitana i spoliczkować go, a później
skopać przerażonego i cholernie bezużytecznego księcia Quasima, ale
powstrzymałam się. Nie miałam już siły, by wytrzymać w tej zimnej postawie,
więc zaczęłam się rzucać za swoim wielbłądem — pragnęłam go dosiąść i
popędzić w samo ognisko bitwy, wyrżnąć wszystkich, by stąpać po samych trupach.
— Nikt nie będzie ze mną
pogrywał! — wrzasnęłam przez zaciśnięte gardło. — Zawsze mam rację! Lecę po Królową i zmienię
pustynię w cmentarzysko! Rano piach spłynie krwią niewiernych!
— A co z naszymi? Nie
można wycofać wojsk…
— NIE DBAM O ICH ŻYCIE,
KAPITANIE NECHO! Wracaj ze mną do zamku albo czekaj na śmierć, bo Królowa nie
będzie patrzeć, na kogo skieruje swój oddech!
Przyciągnęłam z całej siły swojego wielbłąda, który posłusznie zgiął
kolana, abym mogła wskoczyć na jego grzbiet. Nawet się nie obejrzałam, tylko
popędziłam w kierunku Kemmhyt. Rozsadzała mnie taka wściekłość, że nie
potrafiłam zapanować nad drżeniem rąk, które mocno zaciskałam na skórzanych
lejcach; wiedziałam, że jeśli dobyłabym różdżki, padłoby z niej tej nocy
jeszcze jedno śmiertelne zaklęcie, którego później bym żałowała. Ludzi miałam
jak na lekarstwo, a wykwalifikowanych jeszcze mniej, dlatego — koniec
końców — śmierć kapitana nie była mi na rękę. W pierwszej chwili
faktycznie nie potrafiłam sobie wyobrazić innego rozwiązania: miecz, różdżka i
smoczyca, ale zanim dojechałam do bocznej bramy królestwa, uspokoiłam się na
tyle, by spróbować wysłać drugą kompanię, tym razem walczącą pod wezwaniem
Sachmet. Pragnęłam wymordować niewiernych w pięknym stylu — nie za
pomocą smoka, ale za pomocą armii.
Wjechałam na wielbłądzie prosto na plac z
posągami, zeskoczyłam na bruk i wbiegłam po długich, szerokich schodach przed
wejście do pałacu, które natychmiast ustąpiło, kiedy wyczuło swoją
królową — ogromne drzwi pokryte złotymi hieroglifami zmieniły się w
dym, kiedy przez nie przeszłam, a następnie znów stwardniały i stały się nie do
przekroczenia. Serce szalało mi w piersiach (po części ze złości, po części ze
zmęczenia), kiedy pokonywałam kolejne stopnie, tym razem pędząc do swojego
gabinetu. Po drodze kazałam przyprowadzić do siebie Heather; wiedziałam, że nie
spała, zakazałam jej tego, dlatego oczekiwałam, że zjawi się lada moment.
— Popełniłam błąd,
słuchając Necho — warknęłam, a moja stopa zaczęła nerwowo drgać.
Kapłanka przytaknęła posłusznie. — Powiedział, że wystarczy stu żołnierzy uzbrojonych w miecze, buławy i
różdżki. To miało wystarczyć, a dowiaduję się, że dzikusy roznoszą nas w pył!
Jestem ciekawa, co ty mi poradzisz, droga Heather. — Nasze
spojrzenia się skrzyżowały, a czarownica przez moment chciała coś powiedzieć,
ale trzasnęłam dłonią w drewniany blat, aż zapiekło, i zerwałam się z
krzesła. — Wiem, co masz do
powiedzenia! NIE ATAKOWAĆ! I ty śmiesz mi radzić, bym zostawiła sprawy
królestwa innym, bo królowa nie powinna osobiście nadzorować takich detali! Kompania
Sachmet ma natychmiast udać się na miejsce bitwy i lepiej dla ciebie, żeby to
wystarczyło.
Odetchnęłam i poprawiłam naramienniki — pasowały doskonale i
nic mnie nie uwierało, ale musiałam czymś zająć ręce. Podniosłam krzesło (znów
leżało pod ścianą), aby na nim usiąść, zamknąć oczy i wyciszyć się modlitwą do
Anubisa, zanim wrócę na pustynię, by osobiście nadzorować przebieg bitwy, ale
kiedy się odwróciłam, spostrzegłam, że Heather nadal stała w tym samym
półukłonie w połowie drogi do mojego biurka i patrzyła tak, jakby bała się odezwać.
Jeszcze raz nabrałam powietrza, starając się nie stracić nad sobą panowania.
— Co jeszcze? O czym się
teraz dowiem?
— Obawiam się, że wysłanie
posiłków jest niemożliwe, moja pani. Nie mamy rynsztunku, który nadawałby się
do…
Wyprostowałam się i przeszłam powoli przez pokój, oddychając głęboko,
ale tym razem nie wybuchłam. Chwyciłam kapłankę za gardło i przysunęłam ją do
siebie tak, że prawie czułam jej gorący oddech na skórze. Choć drżenie jej
ciała było wyczuwalne, nie doszukałam się w jej oczach ani strachu, ani
niepokoju — tylko pustka w oczekiwaniu na karę.
— W takim razie niech idą z
samymi różdżkami — wysyczałam jej w twarz przez zaciśnięte
zęby. — Co to jest, do cholery?
Mugolska chałtura? Niech walczą nago albo w koszulach, nie dbam o to. A jeśli
chcą pancerzy… piasek jest usłany trupami.
Odepchnęłam ją od siebie i natychmiast się odwróciłam, by zasiąść za
biurkiem. Doszło do mnie ciche przytaknięcie, szmer posuwistych kroków i niski chrzęst
otwieranych dwuskrzydłowych drzwi. Sekundę później byłam już
sama — spokojniejsza i wolna od smrodu obaw. Choć do świtu zostało
jeszcze wiele godzin, wróciłam do codziennych zajęć, starając się nie słuchać stłumionych
huków dochodzących zza okna. Sięgnęłam po dokumenty z poprzedniego dnia i
zaczęłam je przeglądać, zastanawiając się nad słowami kapitana Necho. Nie
potrafiłam myśleć o niczym innym, a pozostałe myśli w porównaniu do toczącej
się za murami bitwy stały się jedynie szarym tłem. Czyżbym to wszystko naprawdę
było jakimś ogromnym spiskiem mającym na celu zabicie mnie? A może chodziło o coś więcej? Tylko komu zależało na
rozpętaniu burzy? Tym razem Zakon Feniksa i wszystko związane z sytuacją w
Wielkiej Brytanii musiało znaleźć się poza listą podejrzanych — mieli
dość swoich problemów, żeby zajmować się Kemmhyt, o którego istnieniu nie
wiedzieli. W mojej głowie pojawiła się myśl: czyżbym miała jakiegoś wroga, o którym istnieniu nie miałam pojęcia?
Kiedy godzinę później Heather ponownie
zjawiła się w moim gabinecie (z podkrążonymi oczami i smętnym wyrazem na
twarzy), dowiedziałam się, że — zgodnie z
życzeniem — Kompania Sachmet dołączyła do Kompanii Ozyrysa, a książę
Quasim objął posterunek przy namiocie i za godzinę przyśle Patronusa. Wieści te
niczego nie zmieniły, choć przynajmniej nie wywołały kolejnej fali gniewu;
postanowiłam, że tym razem osobiście odpowiem na listy, desperacko chcąc zająć
się czymś pożytecznym i nudnym, co oderwałoby mnie od chęci wskoczenia na
grzbiet Królowej i poszybowania na pustynię.
— Sporo tego — mruknęłam,
przeglądając pergaminowe kartki, ruloniki i ogromne zapieczętowane
koperty. — Na wszystkich bogów,
oddałabym duszę, by odzyskać przyjaciela, któremu mogłam zaufać. Pojmujesz,
Heather?
— Tak jest, moja pani.
— Możesz odejść.
— Jeszcze jedna sprawa.
Podniosło mi się ciśnienie na to cicho wypowiedziane zdanie, ale
zacisnęłam palce na samonotującym piórze i przełknęłam wściekłość. Zauważyłam,
że ostatnimi czasy kapłanka rzadko kiedy wywoływała we mnie uczucia inne niż
frustracja czy złość, lecz wiedziałam, że nie miałam jej kim
zastąpić — gdyby nie to, prawdopodobnie już dawno rozważałabym
degradację. Skinęłam głową, dając zgodę na „jeszcze jedną sprawę”, choć
wewnętrznie już przygotowałam się do ataku.
— Najwyższy kapłan Imhotepa
musiał niestety zrezygnować ze służby… wysłał odpowiednią prośbę, moja pani,
wszystko jest w liście… w tym dużym…
Machnęłam na nią ręką, by się uciszyła, po czym sama prędko znalazłam
odpowiedni dokument. Wyprostowałam kartkę i szybko przeleciałam wzrokiem po
tekście, który — choć uprzejmie i ładnie napisany — wywołał
gorącą irytację. Podarłam twardy papirus i zrzuciłam resztki listu z biurka,
pozwalając sobie na krótkie warknięcie. Antef wybrał sobie doskonały moment na
zrezygnowanie z posady mojego uzdrowiciela. Miałam wrażenie, że wszystko
dookoła mnie się sypało, a ja nie potrafiłam temu zaradzić, mając do pomocy
jedynie marne istoty goniące za prywatnym zyskiem.
— Doskonale — mruknęłam
i ze złością rozdarłam kolejną kopertę, tym razem z adresem z
Kairu. — Skoro tak, pan Wazner
przejmie obowiązki Antefa. Skoro zaufałam mu w kwestii zdrowia księcia, mogę
powierzyć mu i siebie.
— Gdybym mogła coś
zaproponować…
— Jeśli musisz…
Heather wystąpiła kilka kroków naprzód, wyciągając coś z wewnętrznej
kieszeni szaty. Tym czymś okazał się kolejny list: rulonik z papirusu opleciony
cienką nitką i zapieczętowany woskiem.
— W tym roku czarownica z
Kemmhyt skończyła uczelnię w Turcji, jest wykwalifikowanym magomedykiem.
Przysłała wiadomość z prośbą o zatrudnienie na dworze, dołączyła arkusz z
pisemną opinią, jeśli pani zechciałaby przejrzeć…
— Kobieta? — przerwałam
jej, krzywiąc się z niesmakiem, ale wyciągnęłam rękę po papirus. — Królestwo miałoby zawierzyć KOBIECIE w
opiece nad boskim majestatem? Zamilcz. Rozważę podanie, ale do tej pory Wazner
przejmie obowiązki Antefa, ten niewdzięcznik będzie zachwycony awansem. A teraz
wyjdź.
Postanowiłam od razu przejrzeć rekomendacje i jak najszybciej podjąć
decyzję, choć sama myśl o czarownicy, która miałaby dbać o moje zdrowie… To nie
mogło się udać. Już raz popełniłam błąd, powierzając Heather ważne
stanowisko — nikomu nie wyszło to na dobre. Dokładnie przejrzałam
dokumenty (okazało się, że poza turecką wersją dołączono także angielską),
przeleciałam wzrokiem długą tabelę z ocenami (z przykrością zauważyłam, że
królowały głównie wybitne), a na
koniec przeszłam do samej karty studentki. Pryska Hariri — co to w ogóle za imię — faktycznie
pochodziła z Kemmhyt, które finansowało jej naukę w pierwszej szkole.
Spojrzałam na ruchomą fotografię dziewczyny — na czarno-białym
zdjęciu widoczna była jej ciemniejsza karnacja i ogromne, piękne oczy okolone
gęstymi rzęsami. Eksponowała duże, zdrowe zęby w miłym uśmiechu godnym kapitana
Necho, a w policzkach robiły jej się dołeczki, jednak prawdziwie urzekła mnie
peruką, co musiało oznaczać, że pozostała wierna naszej tradycji i goliła
głowę. Nie kojarzyłam jej, więc przyszło mi oceniać w ciemno. Poczułam
frustrację na widok mrugającej fotografii, więc wcisnęłam ją z powrotem między
dokumenty, zwinęłam je w rulon i cisnęłam na bok. Pryska Hariri musiała
poczekać, ponieważ przyszło mi zająć się ważniejszymi sprawami.
Moja irytacja sięgnęła Nut, kiedy około godziny trzeciej eksplozje za
oknem niemal nie milkły, mało tego, w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że
zaczęły się nasilać. Opanowałam gniew objawiający się (na szczęście) jedynie
drżeniem rąk, wyszarpnęłam różdżkę zza pasa i machnęłam nią energicznie, by
odciąć się od wszelkich dźwięków z zewnątrz, jednocześnie zasłaniając wszystkie
okna. Nie chciałam ani widzieć, ani słyszeć tych huków, zwłaszcza że otrzymałam
już dwa srebrzyste hipopotamy od Necho, które nie powiedziały niczego
konkretnego — Kompania Sachmet
dotarła, bitwa zmierza ku dobremu. Miałam ochotę cisnąć w kąt bzdurne
konspekty z Saher, biec po Królową i skończyć to wszystko. Piękna otoczka walk
zbrojnych prędko mi się znudziła. Byłam gotowa poświęcić ich wszystkich, byle
to w końcu przerwać. Wszystko z winy Heather. Gdyby nie zataiła przede mną
stanu uzbrojenia Kemmhyt, mogłam od razu przelecieć nad osadą na smoku i spalić
ich wszystkich; teraz już wiedziałam — kiedy z Chwalących Słońce
zostanie popiół, Heather i kapitan Necho otrzymają swoją nagrodę.
Musiałam na krótko przysnąć nad
dokumentami, bo kiedy podniosłam głowę (do policzka przykleiło mi się pióro), przez
na wpół przezroczyste zasłony z lnu wpadały delikatne promienie świeżo
zbudzonego słońca — dosłownie subtelna, czerwona poświata, która nie
radziła sobie jeszcze z mrokiem nocy. Choć nic nie wskazywało na to, że ktoś
był w gabinecie, zerwałam się z krzesła i zaczęłam się rozglądać, podbiegłam
też do okna, aby zerwać długą kotarę. Gdzieś z zamku dobiegło mnie jakieś
srogie zamieszanie, czyjś wrzask, huki i dźwięki rozbijanych przedmiotów; z
przerażeniem cofnęłam wszystkie zaklęcia, które miały odgrodzić mnie od nocnej
wrzawy — bitwa trwała w najlepsze, może nieco ciszej i jakby z
większej odległości, ale nic nie wskazywało na to, że walczący włamali się do
zamku. Upewniłam się, że przypadkowo nie położyłam twarzy na świeżym
atramencie, i wypadłam z gabinetu. Niewiadoma awantura brzmiała na korytarzu
znacznie wyraźniej, doszły mnie też charakterystyczne świsty wystrzeliwanych
zaklęć, więc przyspieszyłam kroku, gotując w sobie doskonale parzącą
wściekłość, którą miałam nadzieję wyładować na tym, kto rozpętał to piekło.
Prawie biegłam schodami na dół do sali wejściowej, gdzie musiało znajdować się
ognisko; przyszykowałam różdżkę, która prawie wypadła mi z ręki, kiedy ujrzałam
tamto widowisko. Do połowy zniszczone stopnie, ogromna dziura w ścianie i
podtrzymujące sufit kolumny, które w dużej części zmieniły się w gruz, a
wszystko to spowite tumanami pyłu, spośród którego widziałam jedynie jakieś
ciemne kształty i błyskające we wszystkie strony zielone i czerwone zaklęcia.
Choć wrzaski na pustyni pobudzały moją duszę, te krzyki wywoływały gęsią
skórkę — należały wszak do tych niewinnych, którzy zamieszkiwali
pałac. Szalejąc ze złości, wystrzeliłam w podziurawione sklepienie snop
czerwonych iskier, ale kiedy w amoku dostrzegłam podziurawione, zakrwawione
ciało w białej szacie leżące przy schodach, zawyłam jak zraniony pies.
— Na Anubisa, DOŚĆ!!! — wrzasnęłam
przez zdarte gardło i dopiero wtedy poznałam ten charakterystyczny kształt
wyłaniający się z kurzu. — Niech
cię Set… zabiłeś mi służącą!
Przeraźliwe krzyki torturowanej kobiety ustąpiły miejsca jękom i
głośnemu dyszeniu — spocona, zakrwawiona i roztrzęsiona Bellatriks
cofnęła się pod samą ścianę, szurając plecami po kamieniach. Wszystko, byle
znaleźć się jak najdalej od swego, tak, jasna
sprawa, umiłowanego pana. A ten — oczywiście, wysunął się z
szarych obłoków opadającego pyłu, z przylepionym do twarzy irytującym,
wściekłym uśmiechem i drżącą nerwowo różdżką w dłoni. Obnażył zęby, ale
znacznie lepiej ode mnie panował nad gniewem, bo stał tylko cały spięty, a ja
prawie latałam po holu, prawie boleśnie walcząc z pragnieniem obdarcia go ze
skóry. Chciałam dobyć miecza i zmusić Voldemorta do pojedynku, ale
zorientowałam się, że Abydkhyt został na górze, więc wycofałam się, choć
wewnątrz już się gotowało. Cała nagromadzona przez ostatni czas złość wezbrała
i podeszła mi prawie pod grdykę, lecz jakaś parząca siła bijąca od Czarnego
Pana powstrzymała mnie przed rzuceniem mu się do gardła. W końcu stanęłam z
różdżką wycelowaną w podłogę, drżąc na całym ciele tak, jakbym dopiero przeszła
dziesiąte z rzędu połączenie z Anubisem — umysł miałam podobnie
zamroczony.
— Jak… jak śmiałeś… co to
za piekło… — Twarda gula ściskała mi przełyk, że nie mogłam się
wysłowić. — Postradałeś…
postradałeś rozum…?!
— Ty rozpętałaś piekło. — Wskazał
palcem w stronę ogromnych drzwi, których nie zdążył uszkodzić. — Ja utraciłem przepowiednię. Jesteś
zadowolona, wiedźmo? Jedno życie… chyba tyle jesteś w stanie zapłacić za
kolejne zwycięstwo Pottera?
Kiedy widok się wyklarował, zobaczyłam ściśnięte w kącie kobiety z
poprzekrzywianymi perukami (jedna czarownica przyciskała swoją do twarzy, by
nie patrzeć na tę scenę), i choć słyszałam zamieszanie w najbliższych salach,
nikt nie śmiał zajrzeć do holu. Byłam rozdarta pomiędzy przymusem doprowadzenia
tego wszystkiego do porządku i pokazaniem Czarnemu Panu, co o tym myślę, a
tocząca się przy Kemmhyt bitwa… Tego było za dużo. Nie pomieściłam w sobie
takiej ilości frustracji.
— Idź do diabła! — warknęłam
i zostawiłam go z tym całym rozgardiaszem.
Nie interesowało mnie, jak rozwiąże tę sytuację, a utracona
przepowiednia i Harry Potter, który wyszedł cało z kolejnej potyczki z
nim — nie dbałam o to, nie było to moją rzeczą, bo wszystko, co
ważne, działo się teraz na pustyni. Pobiegłam na górę po miecz, a potem w
powrotem na dół (lecz innymi schodami) do lochów, by dostać się do jaskini
Królowej. Wściekłość pulsowała mi w głowie, a w uszach szumiało, że miałam
problem z rozróżnieniem ryków smoczycy od dudniących między wydmami zaklęć.
Chciałam, by leciała szybciej i szybciej, ale ona pruła własnym
tempem — elegancko i niespiesznie, jakby płynęła w powietrzu. Słońce
już wzniosło się ponad horyzontem, promienie rozkrwawiły się na niebie i
piasku, więc już z oddali dostrzegłam gorejące walki. Serce urosło mi w piersi,
bo wiedziałam, że nadszedł już czas, by zrobić to po swojemu — nie
zamierzałam budować chwały na dziadostwie. Zanim Królowa zatoczyła koło nad
polem bitwy, które rozciągnęło się niesamowicie prawie pod sam namiot, ja wierciłam
się na jej grzbiecie z różdżką w jednej i Abydkhytem w drugiej ręce. Już z góry
dostrzegłam, że coś się zmieniło. Gdy znalazłam się w powietrzu, doszły do mnie
boleśnie wysokie dźwięki, lecz kiedy podleciałam bliżej, spostrzegłam, co je
wydawało. Przynajmniej tuzin sfinksów z masywnymi obrożami i metalowymi
nakładkami na pazury, którymi rozrywały moich żołnierzy na strzępy. Uderzył
mnie strach, który prędko przerodził się w gniew; znów zostałam oszukana, choć,
na wszystkich bogów, przez moment naprawdę rozważałam grę fair play! Rozwścieczone sfinksy budziły grozę, ale to ja miałam
smoka, doskonały miecz i wyćwiczony refleks — nie mogłam bać się o
życie, gdyż chroniła mnie tarcza Anubisa. Czułam go w sobie jak gorący amulet,
który podpowiadał: na co czekasz?
Przecież nie umrzesz.
Pierwszy zielony promień przeciął czerwień nieba i pomknął w naszą
stronę, a za nim poszły kolejne, ale chybiły celu lub rozbiły się o podbrzusze
Królowej, która tylko ryknęła ogłuszająco i rzygnęła ogniem — z
zachwytem obserwowałam, jak płomienie pożerały i tak już posiekane namioty,
wojowników i walające się pod ich stopami trupy. Niestety nie było czasu na
podziwianie tego widowiska. Smoczyca nie musiała specjalnie lądować, ponieważ
sfrunęłam z jej grzbietu w samo ognisko największej walki; pole bitwy formowało
się w okrąg — w jego centrum rozgrywała się najprawdziwsza rzeź na
mojej armii, która mimo wszystko zaciekle walczyła, natchniona mocą Sachmet, a
dookoła trwała zabawa w kotka i myszkę, lecz pewnej granicy nie dało się
przekroczyć. W ostatnim kręgu odbywał się dramat przerażonych, lecz nie miałam
pojęcia, której ze stron — modliłam się, aby nie mojej. W tym wypadku
piekło składało się jedynie z trzech części. Przybycie umiłowanej królowej
musiało podnieść ich na duchu, ale widziałam wyraźnie, że znaleźliśmy się na
straconej pozycji.
Kiedy tylko zetknęłam się z ubitym piaskiem, natychmiast musiałam się
schylić, by uniknąć ciosu buławą. Buławą
należącą do jednego z żołnierzy Kemmhyt. Choć domyślałam się, że Chwalący
Słońce będą kradli broń, jej widok w obcej dłoni spowodował jakieś pęknięcie.
Zaszarżowałam na nacierającego na mnie sfinksa, a Abydkhyt zapulsował mi w
garści: po zetknięciu z grubą skórą stwora miecz sam zawirował i wyrzucił z
siebie falę, która położyła wszystkich ludzi w promieniu kilku stóp, wzniecając
piasek. Im silniej Abydkhyt chodził w mojej ręce, tym intensywniejszą moc
wytwarzał, choć miałam wrażenie, że nie pochodziła ona z wnętrza metalu, lecz
ze mnie. Zostaliśmy połączeni nicią jak różdżka z czarodziejem. Współpraca
magii z białą bronią okazała się doskonałym rozwiązaniem; widok przeciwników,
którzy walczyli jedną z tych metod, dodawał otuchy, lecz ich umiejętności i tak
zwalały z nóg. Zabiłam zaledwie trzech, ale Królowa za mną radziła sobie
znacznie lepiej, paląc i depcząc wszystko, co napotkała. Starałam się mieć ją
cały czas za sobą jak podczas rzezi wywern, jednak tym razem okazało się to
znacznie trudniejsze — w pewnym momencie zostałam otoczona przez trzy
sfinksy. Zwinnie unikały moich zaklęć, a ostrze ich nie sięgało, więc mogłam
jedynie wzbić się w powietrze i uciec z zasięgu ich błyszczących pazurów. Znowu
wylądowałam w samym środku piekła, machając zawzięcie mieczem; starałam się
robić nim ósemki, strzelając przez białe koła zielonymi i czerwonymi
iskrami — w zależności od tego, jak blisko naszych znajdował się
wróg. Z ludźmi radziłam sobie bez trudu, a i podniesieni na duchu wojownicy
atakowali skuteczniej. Natomiast sfinksy okazały się sprytniejsze, żywsze i o
wiele gorsze, niż przypuszczałam; jeden z nich powalił mnie na ziemię (sama nie
wiedziałam, kiedy zniknął z pola widzenia), a ułamek sekundy później poczułam
rozdzierający ból ciągnący się przez całą długość pleców. Zawyłam, lecz ten
krzyk nic nie znaczył na tle setek podobnych. Jednak nie okazał się całkiem bezużyteczny,
ponieważ nie minęła kolejna sekunda, a zalał mnie deszcz krwi i strzępy
wnętrzności; gdy usiekłam spod szkarłatnego strumienia, spostrzegłam Królową
wypluwającą obdarty ze skóry łeb kobiety. Choć byłam przyzwyczajona do
podobnych widoków, coś ścisnęło mnie w gardle. Zanim zdążyłam się podnieść
(błogosławiąc doskonały materiał zbroi, bo inaczej miałabym pod nią pełno
piachu), czyjś mocny uścisk postawił mnie na nogi.
— Miałaś być w zamku! — wrzasnął
Necho, usiłując przekrzyczeć wrzawę.
Próbował wciągnąć mnie na wielbłąda, jednocześnie odbijając jakieś
złowrogo dudniące zaklęcia, ale odrzuciłam jego dłoń. Musiałam odbiec od
ogniska bitwy, gdzie królowały rozwścieczone sfinksy, a znoszenie obijających
się i ocierających ciał stawało się coraz bardziej irytujące.
— Nie wspominałeś o
sfinksach… — wycharczałam, usiłując ściąć jednemu łeb, ale moje
ramię omdlewało z bólu i zmęczenia, a brak snu gwałtownie o sobie
przypomniał. — Kapitanie…
zaklinam się, jeśli przeżyjesz…
— Wysłałem Patronusa! — Jego
zaklęcie gruchnęło w plecy potwora i powaliło na piach, dzięki czemu mogłam
dokończyć dzieła. — Musiał cię
nie zastać… moja… pani…
Ściągnął z wielbłąda zamaskowanego czarownika i zaczął się z nim
szamotać, ale nie miałam czasu na przyglądanie się, bo w ostatniej chwili
odrąbałam sfinksowi głowę — zaczął już wznosić barierę ochronną.
Rzuciłam tylko coś o tym, by Necho wracał na obrzeża i pilnował, by nikt się
nie wymknął. Adrenalina buzowała w mojej krwi, więc nie czułam bólu, ale rana
na plecach utrudniała poruszanie się. Skryłam się za na wpół przezroczystą
tarcza i wbiłam ostrze prosto w rozwartą paszczę sfinksa, choć jego łeb leżał
już nieruchomo na ziemi; cuchnąca posoka spryskała mi twarz — przez
sekundę miałam wrażenie, że zwymiotuję, kiedy mózg rozlał się po piachu, ale
otrzeźwił mnie ryk Królowej. Poderwałam głowę (robiąc unik przed zielonym
promieniem) i ujrzałam nową kurtynę ognia oddzielającą nas od większej części
walczących i samej smoczycy. Bez niej opuściła mnie odwaga, ale nie miałam
dokąd uciekać, a płomienie sięgały zbyt wysoko, abym w tym stanie mogła nad
nimi przelecieć. Wpadłam w panikę, co wcale nie pomogło. Udało mi się wznieść
kilka stóp ponad głowy walczących, ale drżałam tak niekontrolowanie, że nie
potrzebowałam niczyjej pomocy, by z powrotem znaleźć się między ludźmi.
Zwaliłam się prawie na grzbiet jednego sfinksa po naszej części płonącego muru.
Moja frustracja sięgnęła zenitu; byłam w
rozsypce, dym gryzł w oczy, a jakieś wewnętrzne instynkty wzięły górę nad dumą,
choć nie miały prawa — poderwałam się z ziemi, prawie łamiąc i gubiąc
nogi, a zamiast odpierać zaklęcia różdżką, miotałam na oślep Mieczek i obijałam
się o spocone, pokrwawione ciała. Dopiero kiedy cudem uniknęłam śmiercionośnego
promienia, zdałam sobie sprawę, że ten dziki popłoch upokorzył mnie przed samą
sobą.
I znów wpadłam w gniew,
lecz nie w ten dobry, motywujący — byłam wściekła na siebie, na to,
że uciekłam. Chciałam, by to uszło na zewnątrz, więc dobiłam jakiegoś rannego
wojownika, pominąwszy widok znajomej buławy i płaszcza ze znakiem Kemmhyt.
Narastało we mnie coś rozdzierającego, ciskający w gardle krzyk, a ja wmawiałam
sobie, że pieczeniu pod powiekami winny był piach. Prawie na kolanach i z
permanentnie zgiętymi plecami wyczołgałam się z największego zamieszania — spod
pazurów ostatniego sfinksa. Pod zbroją czułam strugi krwi, która nie chciała
przestać płynąć; przypuszczałam, że słabość w ramionach i czarne plamy przed
oczami mogły mieć z tym coś wspólnego. Ne pomagało przekładanie miecza z ręki
do ręki, więc w końcu ograniczyłam się tylko do różdżki. Kiedy wydostałam się z
labiryntu walczących, a mój wzrok mógł sięgnąć dalej, zdałam sobie sprawę, że
znalazłam się w najbardziej oddalonym od Kemmhyt punkcie — istne
cmentarzysko wielbłądów, sfinksów i anonimowych ciał. Zignorowałam te, którymi
poruszała ostatnia wola życia, i odetchnęłam, by ułamek sekundy później znaleźć
się po raz setny tego ranka na ziemi. Nie potrafiłam ocenić, co właściwie się
stało. Niedosłyszalny świst, uderzenie i piach w oczach, dopiero potem
rozdzierający ból w plecach. Chciałam wrzasnąć, ale zabrakło mi
powietrza — miałam wrażenie, że zaraz rozerwę się na pół. W usta
uderzył mnie metaliczny smak krwi; instynktownie się odwróciłam, zaskoczona, że
nadal żyłam. Z początku nie mogłam wypatrzeć, skąd nadleciał cios, choć słońce
było już wysoko nad wydmami. Coś poruszyło się w strzępach powalonego namiotu,
więc zadziałałam automatycznie: ostateczne zaklęcie opuściło moją różdżkę i nie
chybiło. Choć kolana uginały się pod ciężarem zmęczenia i utraconej krwi,
mocnym ruchem zdarłam z napastnika fioletowe strzępy szmat. Parsknęłam
niepohamowanym śmiechem.
Dziewczynka z
kolczastą maczugą w martwym uścisku.
Coś nieprzyzwoicie mnie rozbawiło w tym tragicznym obrazku, choć
jednocześnie poczułam w gardle wczorajszy posiłek. Szybko odwróciłam wzrok,
lecz nie bez przyczyny — na tle regularnych, słabszych dźwięków bitwy
jeden wrzask odznaczał się niepokojąco wyraźnie. Wysoki, kobiecy, jazgotliwy.
Spostrzegłam brudną czarownicę, która wypełzła spod rozerwanego wielbłąda. Coś
krzyczała, ale ostatecznie minęła mnie i upadła przy dziecku, które zabiłam.
Nie miała różdżki ani żadnej innej broni, więc sumienie powinno podpowiedzieć,
bym ą puściła, ale ja już nie czułam nic. Ponownie uniosłam różdżkę i wypowiedziałam
dobrze znaną formułkę, jak gdyby była jedynie pozdrowieniem. Kolejna dusza
dołączyła do mojej kolekcji. Mogłam poczuć się jak Ammit — wrażenie
po pożarciu grzesznicy było niemal zmysłowe, odświeżające, jakby wydarta
energia wniknęła we mnie jak przedni eliksir.
Choć młoda kobieta z pewnością padła martwa, jej szata na plecach
uwypukliła się i zaczęła drgać, a ja zdębiałam. Zastygłam na moment, jakby
walki ustały, ale w końcu odważnie postąpiłam krok naprzód i przecięłam
zaklęciem ciemny materiał. Z ust wyrwał się okrzyk zdumienia, ale natychmiast
zginął w dziesiątkach innych wrzasków — jak i kwilenie niemowlęcia,
bo właśnie to ukrywało się pod szatą trupa. Zaklęłam głośno.
Kobiety i dzieci,
psia mać.
Rozchyliłam gruby materiał, a na zewnątrz wyszła
nóżka — maleńka, gładka, z pulchnymi paluszkami, odpowiednio ciemna.
Coś ścisnęło mnie w gardle, że przez moment nie mogłam złapać tchu, ale nie
pozwoliłam sobie na słabość. Nie teraz. Nie znowu. Z przerażeniem spostrzegłam,
jak różdżka skakała mi w dłoni, więc wzmocniłam uścisk.
Przecież nikt ci
nie każe łamać mu karku.
Musiało być o miesiąc młodsze od Silasa, nie więcej. Nawet miało
podobną karnację. Czy to nie tak, jakbym zabiła własnego syna? Absolutnie nie,
wszak nie urodziłam tego dziecka. Jego matka leżała martwa, a ja żyłam.
No, już. Avada
kedavra.
I będzie po
krzyku.
Odetchnęłam głęboko, ale nic to nie dało, bo żelazny uścisk w gardle
nie zelżał. Mimo że moja wewnętrzna bitwa trwała tyle, co drgnięcie powieki,
dla mnie wytworzyła się jakaś spirala czasu, z której nie potrafiłam się
wyrwać. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam sztywno w kierunku tłoczących się
płomieni i resztek armii, a gorąca, czerwona mgiełka przysłoniła mi widok. Nie
musiałam podnosić różdżki, by wywołać śmierć — pustynia zrobi to za
mnie. Myślałam, że ta świadomość ulży zmysłom, ale gula w gardle rosła; zrobiło
mi się słabo, że nie widziałam już nic, obraz stał się nachodzącymi na siebie
odcieniami ognia. Moje ciał zachowało się wbrew rozkazowi
umysłu — prawie na kolanach zawróciło do miejsca, gdzie leżał
rozerwany wielbłąd, a ręce macały zimne zwłoki, desperacko poszukując czegoś
ciepłego i żywego. Plułam w piach zaklęciem Accio, ale tak naprawdę nie mogłam
tego przywołać, bo w głowie miałam pustkę. Dyszałam ze szpilami w płucach, z
twarzy spływała woda — oby tylko pot, żadnych łez, z którymi
podświadomie walczyłam.
Moment zetknięcia się z tym ruchliwym był punktem, który
zatrzymał mnie w czasie. Wygrzebałam dziecko z plątaniny szmat (okazało się
całkowicie nagie) i przytuliłam do piersi, chłonąc jego ciepło, choć sama
płonęłam jak w gorączce. Zagarnęłam je bliżej i opatuliłam w kawał grubej
szaty, którą zerwałam z martwej kobiety. Szamotało się, ale trzymałam mocno, by
nie wypadło mi z ramion. Nie byłam pewna, czy uda mi się opuścić to piekło, ale
pragnienie przetrwania okazało się silniejsze niż wszystkie strachy. Z
zaskakującą lekkością przeleciałam nad ochłapami, których los był mi obojętny.
Pofrunęłam w kierunku Kemmhyt, pozostawiając za sobą morze trupów.
Doszłam do siebie
dopiero w pałacu. Oddałam dziecko w ręce milczącej Heather, a sama dowlekłam
się do swojego gabinetu, nie zapomniawszy się zakameleonować. Kiedy emocje
opadły, przyszło mi się zmierzyć z potwornym bólem; promieniował na kark, barki
i ten niewielki pasek ciała, który zakrywała zbroja, a ja nie mogłam nic z tym
zrobić. Nie chciałam widzieć Czarnego Pana, a on nie chciał widzieć mnie,
dlatego natychmiast wezwałam uzdrowiciela Silasa, by postawił na nogi swoja
królową. Tylko jego pomocy chciałam.
— Na Horusa, miałaś, pani,
sporo szczęścia — mruknął, oglądając z bliska moje plecy. — Ajajaj, całe poszarpane… Sfinksy?
— Tak — wycharczałam
przez zaciśnięte zęby. — Nie
chrzań, t-tylko zr-zrób coś… bo dok-konam żywota…!
Byłam cała spocona i drżałam tak niekontrolowanie, że nie mogłam
oddychać. Osadzono mnie na krześle wyciągniętym zza biurka, ale natychmiast
wszystkich odprawiłam, chcąc rozmawiać jedynie z panem Waznerem albo Heather.
Uzdrowiciel przybył prawie natychmiast i krzątał się dookoła mnie zaskakująco szybko
jak na swoje krótkie, grube nóżki.
— Trzeba oczyścić ranę i
użyć dyptamu, ale w tym miejscu…
— Wazner! — warknęłam
na ciężkim wdechu. Miałam ochotę przebić go Abydkhytem. — Od-drobinę kamienia… z miecza… wysyp to na
ran-nę, zeskrob…
Musiałam zacisnąć szczęki na własnej pięści, by odwrócić uwagę od
grzbietu. Nie potrafiłam powiedzieć, czy w tamtej chwili istniała jakaś część
ciała, która była wolna od tego rwącego bólu. Usłyszałam srebrzysty dźwięk
miecza, jakieś nerwowe szperanie, a zaraz po tym przez rwące piekło przeszła
rozpływająca się fala ciepła: najpierw miłe uczucie zalania czymś gęstym i
kojącym, a kiedy pieczenie odeszło — chwilowe napięcie skóry i
delikatne mrowienie. Choć powstrzymywałam stękanie z bólu, pozwoliłam sobie na
westchnienie ulgi. Opadłam na wysokie opacie, do którego wcześniej przyciskałam
czoło, dysząc ciężko. Dopiero długą chwilę później zdałam sobie sprawę z
niechcianych łez na policzkach.
— Zostanie… zostanie
blizna? — zapytałam słabym głosem. — Jakaś przeklęta dziwka cisnęła we mnie
buławą… jeszcze ten sfinks…
— Nie ma śladu, moja pani — odarł
z uznaniem i zaczął przyglądać się rękojeści. — Na Horusa, piękny okaz.
— Idź do kaplicy Geba,
dostaniesz takich więcej.
Kiedy przyszła Heather, pan Wazner był w trakcie opatrywania moich
kolan, na których miałam więcej piachu i krwi niż w lochach. Natychmiast
odprawiłam uzdrowiciela, ale zanim wyszedł, coś mi się przypomniało, więc
rzuciłam niedbale:
— Pojedziesz razem z
księciem Silasem do Saher. Przyda mu się zmiana klimatu. — Czarodziej
otworzył usta, więc uniosłam pokrwawioną rękę. — Rzekłam. Wrócicie, kiedy się upewnię, że w Kemmhyt znów jest
bezpieczne.
Jeszcze raz się ukłonił i wyszedł z gabinetu; minął się w progu z
kapłanką, która nie wyglądała na zadowoloną. Mimo to milczała, czekając, aż
przemówię pierwsza. Dokończyłam robotę Waznera, smarując dyptamem mniejsze
ranki, otarcia i oparzenia, lecz nie był to ból robiący wrażenie, więc zniosłam
go bez jednego grymasu. Odgłosy walk ustały jakiś czas temu, więc cisza w gabinecie
wyjątkowo mocno kłuła w uszy.
— Udało się, pani. — Najwyraźniej
czarownica nie mogła tego dłużej znieść. — Necho wrócił z wojskiem i wysłał ludzi po ciała. Naszych pochowamy
wieczorem, tamtych spalimy.
— Dobrze. — Zakręciłam
butlę z dyptamem i odłożyłam na biurko. Choć moje ciało nie znaczyły żadne
rany, wciąż boleśnie odczuwałam każdy mięsień; na to Abydkhyt nie
zaradził. — Książę Quasim
sporządzi raport, ma być po mojej myśli. Czuju ubierze to w piękne słowa… ma
lekkie pióro… a później umieści na ścianie za plecami Sachmet.
— Po twojej myśli, moja
pani?
— Historię piszą zwycięzcy,
droga Heather — odparłam spokojnie. — A my zwyciężyliśmy, więc zrobimy to, co do
nas należy. To Chwalący Słońce złamali przysięgę, pojmujesz? Tak się właśnie
stało.
Przez chwilę wyglądała tak, jakby jeszcze chciała o coś zapytać, więc
skrzyżowałam ręce na piersiach i wspaniałomyślnie skinęłam głową.
— A dziecko?
Spojrzałam na nią ostro.
— Z nikim o nim nie mów.
*
Kiedy wróciłam do zamku,
zastałam hol w największym porządku, jakby zupełnie nic się nie stało.
Wszystkie kolumny wróciły na miejsce (nawet ornamenty były złocone w ten sam
sposób), dziury w ścianach i urwane stopnie zostały załatane, a gruz zniknął.
Przepuściłam przez głowę myśl, czy Czarny Pan sam postanowił posprzątać, czy
wysłał kogoś (w domyśle: Heather), by zrobił to za niego, lecz szybko
odpłynęłam w przeciwnym kierunku, ponieważ sprawa bitwy nie została rozsądzona.
Dowiedziałam się, że zawleczenie Królowej do jej pieczary zajęło piętnastu
czarodziejom prawie cztery godziny, podczas których poważnie raniła dwóch
mężczyzn. Przyjęłam tę wiadomość z poważną miną, choć w środku rozpierała mnie
duma. Miałam ochotę się do siebie uśmiechnąć — znów utwierdziłam się
w przekonaniu, że to ja byłam jej panią.
Po późnym śniadaniu, które spędziłam jedynie we własnym towarzystwie,
nadszedł czas na rozliczenie zysków i strat. Przygotowywałam się do tego już
jakiś czas, lecz pierwszy spokojny moment po bitwie wydał mi się najwłaściwszy.
Wystąpiłam w ceremonialnych szatach: przywdziałam białą szatę sięgającą kostek,
na ramiona narzuciłam lamparcią skórę posiadającą wszystkie kończyny i ogon, a
także pozbyłam się całej biżuterii. Miałam zamiar spędzić resztę dnia i całą
noc w świątyni Anubisa, dziękując mu za ochronę i prosząc o sieć łask dla syna
w jego podróży do Saher. Przysłoniłam okna w swoim gabinecie i wzmocniłam
wszystkie zaklęcia, by mieć pewność, że rozmowy nie dostaną się do
niepowołanych uszu. Na samym początku przyjęłam dowódcę moich wojsk. Necho
także zdążył się już przygotować, choć nie wyglądał już na niezdrowego
optymistę. W moim gabinecie bywał rzadko, aczkolwiek niepewność jego kroków
miała zupełnie inne źródło. Ja jednak nie okazałam mu srogości. Wskazałam na
krzesło przed biurkiem — twardsze, z dużo niższym oparciem, ale
jednakowo bogato zdobione — podczas gdy sama krążyłam w okolicy
okien, pozwalając ostrym promieniom muskać odsłoniętą skórę.
— Panie kapitanie, dał pan
dzisiaj cudny popis — zaczęłam, ważąc słowa. Czekało mnie jeszcze
kilka rozmów tego dnia, więc starałam się wybuchnąć jak
najpóźniej. — Ale pytam:
dlaczego musiało do tego dojść? Nie chcę słuchać żadnych spekulacji, nie ma pan
nic na swoją obronę.
Spojrzałam z ukosa na jego trzęsącą się łysinę i pomarszczone
policzki — w stanie totalnego przerażenia wyglądał na co najmniej
dziesięć lat starszego, a ja musiałam przyjąć cierpką prawdę: sama nigdy nie
wywołałabym w nim takiego strachu. Po zamku zdążyło się już rozejść, że Lord
Voldemort powrócił i w ramach własnej ceremonii powitalnej zmienił w gruz salę
wejściową.
— Zawodowych wojskowych
mamy niewielu… pani moja przecież wie, że dobre dziewięćdziesiąt procent to
poborowi.
Lakoniczny jak zwykle. Zacisnęłam zęby, by nie krzyknąć mu w twarz, że
to jego wina, że skłamał co do stanu armii, ale pozwoliłam na chwilę ciszy,
żebym mogła odetchnąć. Oparłam się biodrem o framugę okna i skrzyżowałam ręce
na piersiach, kiedy spytałam:
— Nie powiedziałeś niczego
nowego, panie kapitanie. Fatalnie wyszkoleni ludzie to jedno, ale chcę
wiedzieć, dlaczego musiałam wysłać na front drugą kompanię prawie w samych
gatkach. Ma pan jakąś ciekawą teorię? Podobno specjalnością naszych wojsk jest
łączenie magii z walką wręcz.
Stałam w bezruchu i przez moment wpatrywałam się w Necho, pozwoliwszy
mu przemyśleć odpowiedź. Oddychałam spokojnie, zawsze mając w zanadrzu
ostateczną formę wyciągania informacji — różdżkę i Zaklęcie
Cruciatus, aczkolwiek wiedziałam, że nierzadko straszliwszą metodą tortur były
same słowa. Miałam nadzieję tego dnia się o tym przekonać.
— Nigdy nie donosiłem. — Kapitan
najwidoczniej przegrał walkę z samym sobą. — Ale pani moja powinna wiedzieć, że Heather przykręciła kurek. Dostajemy
zaledwie jedną czwartą tego, co stoi w dekrecie. Jak nie przeszkadzało to
dotąd, kiedy armia widniała jedynie na papierze…
— …tak teraz okazało się,
że nie mamy czym walczyć! — dokończyłam za niego i przeleciałam
jak upiór przez cały gabinet. — Gdzie
idzie to złoto?
Necho przełknął ślinę i podniósł wzrok. Już wiedział, że dziś nie
czeka go żadna kara.
— Podobno budownictwo
dostaje regularne zastrzyki gotówki.
Spoczęłam ciężko za biurkiem i odchyliłam się na krześle, by móc
przetrawić to, czego się dowiedziałam. Nie miałam absolutnie żadnych powodów,
aby nie wierzyć kapitanowi, natomiast moja niegdyś zaufana kapłanka już mocno
nadszarpnęła zaufanie swojej królowej. Czy mogła okazać się tak bezczelna i
podejmować takie decyzje bez konsultacji ze mną? Czy Lord Voldemort o tym
wiedział? Musiał, wszak rozmawiał z Heather — jeśli nie na ten temat,
to jej umysł był dla niego jak otwarta księga. Przełknięcie zdrady z dwóch
stron zapiekło jak trucizna, a rozczarowanie na moment zamroczyło.
— Jesteś wolny, panie
kapitanie — mruknęłam, a kiedy wstał i się ukłonił,
dodałam: — Dostaniesz ziemie
przy wschodnim Saher i drugą plantację Heather przy Horachte. Książę Quasim
sporządzi dokument.
Wpatrywałam się w blat stołu, ale kątem oka dostrzegłam kolejny
głęboki ukłon z typową gracją wojskowego — bez śmiesznego trzepania
się i szemrania. Opuścił mój pokój sprężystym krokiem, nie mówiąc ani słowa, a
w drzwiach zamajaczyła mi barwna szata kapłanki. Nie podniosłam głowy długo po
tym, kiedy czarownica przeszła przez gabinet i stanęła przy krześle naprzeciwko
biurka. Czułam bijące od niej zdenerwowanie, a od siebie — kurewsko
szybko narastającą furię.
— Jak długo miałam dowodzić
armią z papieru? — zapytałam drżącym z wściekłości
głosem. — Na wielkiego Anubisa,
jak nigdy jeszcze nikogo nie obwiesiłam, tak ty będziesz pierwsza. Wytłumacz
się.
Wychyliłam się do przodu i zacisnęłam palce na brzegu biurka, aż ich
koniuszki mocno pobielały. Zapragnęłam chwycić fioletowy kołnierz szaty Heather
i szarpać nią tak długo, aż wytrzęsę na wierzch całą prawdę, którą przede mną
skrywała. Chciałam jej już, teraz, choć bałam się, czego mogłam się jeszcze dowiedzieć.
Nasza specyficzna, budowana latami przyjaźń z pędziła ku upadkowi z prędkością
smoka. Z całych sił hamowałam złość i rozżalenie, a tak naprawdę miałam ochotę
się rozpłakać.
— Czy ty sądziłaś, że uda
ci się przede mną coś takiego zataić? PRZEDE MNĄ?! — wrzasnęłam,
a nadwyrężone po bitwie gardło zapiekło nieznośnie. To ściągnęło mnie na
ziemię. Zakaszlałam cicho i powtórzyłam dużo ciszej: — Przed twą panią? Czy sądzisz, że nasz świat
jest prosty jak świat mugoli? Że wystarczy skłamać?
— Próbowałam tylko…
— I co, próby doszły do
skutku? — przerwałam jej; musiałam trzymać się biurka, żeby nie
zerwać się na nogi. — Czy moje
królestwo jest wspanialsze? Czy posiada piękniejsze mury? Bo właśnie na
budownictwo szło złoto, które przysługiwało wojsku! A może zasiliłaś swoją
sakwę?
— Nigdy! Nigdy nie
śmiałabym… nie tknęła… prędzej postradam życie, niż wezmę ziarnko piasku z
ziemi mojej pani…
Zsunęła się z krzesła na kolana i huknęła głową o drewniany blat,
szlochając bezgłośnie, a ja automatycznie cofnęłam się wraz z fotelem,
zażenowana i zniesmaczona jej zachowaniem. Po wiecznie powściągliwej Heather
spodziewałam się pokornego przyjęcia reprymendy przyozdobionego co najwyżej
stalowym spojrzeniem, więc nawet ja poczułam serce w gardle, kiedy doszły mnie
te łzy. Nigdy nie widziałam, by kapłanka płakała.
— Wstań. Służysz Anubisowi,
nie godzi się… Heather! — Rzuciłam jej ostre spojrzenie, kiedy
podniosła te cielęce oczy. Cała skręcałam się w sobie, kiedy z trudem (sapiąc i
stękając) podniosła się na nogi i z powrotem osunęła się na krzesło, ocierając
nieumalowane oczy. — Poproszę
cię o całą dokumentację, która w tej chwili ma moc. Jeśli coś zataisz, na
miłego Anubisa, nie będę zważać na twój stan. ZARAZ. Czy ktoś wie o dziecku?
Nie? Tak ma pozostać. Kiedy to wszystko przejrzę, rozprawię się z Czarnym Panem
i… możesz iść.
Patrzyłam, jak cofała się w ukłonach — pierwszy raz z tym
odrażającym wyrazem zafrasowania na pięknej twarzy. Kiedy się uspokoiłam,
poczułam słabą falę wyrzutów sumienia (dobitnie tłumioną przez palące
rozczarowanie), ponieważ te łzy musiały oznaczać złamanie. Obawiałam się, że
Heather w tym ogromnym poczuciu winy i wypaleniu stanie się kompletnie
bezużyteczna. Zatrzymałam ją tuż przed samym wyjściem.
— Poczekaj. Ile to trwa?
Zdawało mi się, że usłyszałam drżące westchnienie.
— Sześć lat. Budownictwo
pochłaniało ogromne ilości złota, a ja… nie wiedziałam, co dalej czynić, moja
pani.
Tym razem westchnęłam i ja; machnęłam ręką, by ją odprawić, a sama
schowałam twarz w dłoniach. Miałam ochotę rozlać się na krześle, wsiąknąć w
drewno i nareszcie odciążyć umysł. Pierwszy raz od lat przeszło mi przez myśl,
że być może wzięłam na barki coś, czego nigdy nie będę w stanie udźwignąć. To
było zbyt wiele. Sześć lat — choć w stosunku do wieczności niewiele,
dla królestwa szmat czasu. Sześć lat znoszenia oszustw. Sześć lat kłamstwa w
żywe oczy, a ja nie zauważyłam niczego — nawet drgnięcia powieki.
Poczułam się jak matka wyrodnego dziecka, która mogła jedynie usiąść i
powtarzać w kółko: gdzie popełniłam błąd?
— Książę, nie teraz…
— Raport do rąk własnych,
droga królowo.
Podniosłam wzrok i ujrzałam uśmiech na pyzatej twarzy Quasima. Choć
miałam ochotę spowodować, by natychmiast z niej spełzł, poczułam na sercu
przyjemne ciepło — zbyt małe, aby przegonić zły humor, lecz
wystarczająco intensywne, aby powstrzymać gniew. Skinęłam głową, a mężczyzna
się odkłonił. Zanim jednak wyszedł, coś mi się przypomniało.
— Wygrałam. Twój Allah jest
fałszywy jak Set.
— Owszem, królowo. Jest.
Wraz ze stosem
papirusowych stronic, ogromnych, ciasno zapisanych pergaminowych rolek i
niezliczonych przyjęłam także dużą kawę. Byłam zmęczona, oczy domagały się
ciemności, a przyćmiony umysł snu, ale przeciągnęłam się ostatni raz, wypiłam
łyk z porcelanowej filiżanki i zabrałam się za przeglądanie dokumentów.
Niektóre umowy już kiedyś widziałam, ale skoro Heather je przyniosła, musiały
stanowić istotny element układanki. No tak, cały stos listów z Saher, zarządca
proszący o dodatkowe sumy pieniędzy… Po pięciu godzinach czytania papierów i
regularnych sensacjach żołądkowo-nerwowych spowodowanych ich treścią miałam
odruch wymiotny na widok słowa złoto.
Chciałam cisnąć tym w ogień i się rozpłakać — czułam się jak ojciec,
a wszyscy dookoła tylko wyciągają ręce i daj,
daj, daj. Byłam wściekła na Czuju i tych, których mi
podetknął — opinia o finansach Kemmhyt albo została zmyślona, albo
(co bardziej prawdopodobne) na budownictwo szło nie tylko z wojska, ale i z
innych funduszy. W tej sytuacji nie potrafiłam nie myśleć o Nathirze, który
posłużyłby radą i prostym, ciepłym słowem. Znów wściekłam się na Zivit i po raz
setny poparłam w myślach decyzję o jej wygnaniu. Miałam nadzieję, że tam
zdechła — bez różdżki, wody, w samotności i poczuciu winy. Brakowało
tu kogoś, komu mogłam zaufać i rzec wszystko, co zalegało na sumieniu, nie
bojąc się wyśmiania. Zwyczajnie — brakowało przyjaciela.
Zjadłam w gabinecie,
traktując posiłek jako coś szybkiego i koniecznego. Nie odezwałam się do
Heather ani słowem, choć sześcioletnie fałszowanie umów pogłębiło ranę w moim
sercu. Wiedziałam, że kapłanka odbierze swoją karę, lecz chciałam to zostawić
na dalszą przyszłość, by znowu nie postąpić pochopnie. Kiedy wieczorem
skończyłam z ostatnim listem z Saher (te musiałam sobie mocno porcjować, żeby
znowu nie wpaść w gniew), miałam wrażenie, że wypadną mi oczy. Przetarłam
powieki palcami i zerknęłam z nadzieją do szóstej filiżanki, ale resztka kawy
na dnie już dawno wystygła. Ten dzień zdawał się być wydarty z
rzeczywistości — jakby żadna bitwa nigdy nie miała miejsca albo
zdarzyła się wieki temu. Tęskniłam za miękkim łóżkiem, ale wiedziałam, że czeka
mnie dziś jeszcze jedna — możliwe, że
najpoważniejsza — rozmowa, a później cała noc w kaplicy Anubisa. Wyglądało
na to, że bez eliksiru wzmacniającego się nie obejdzie, choć miałam nadzieję na
krótką detoksykację. Wysłałam swoje dwórki, aby znalazły Czarnego Pana, a sama
udałam się z Heather do jej komnat. W jednej z nich (w sypialnej, zdaje się)
znajdowało się znajome niemowlę. Ogromne łóżko z czterema kolumnami otoczono zaklęciem,
które odpychało dziecko od krawędzi materaca, choć w tej chwili leżało po
środku haftowanej złotem kołdry i spało. Przeszłam przez obszerny pokój i
usiadłam u rzeźbionego wezgłowia; chłopczyk — nie ulegało
wątpliwości. Leżał z rozrzuconymi nad głową rączkami, pełne usta miał
rozchylone, a gęste, czarne włosy sterczały pod dziwnymi kątami. Teraz, kiedy
Heather doprowadziła go do porządku i ubrała w godną szatę, byłam w stanie
sobie wyobrazić, że patrzyłam na księcia Kemmhyt. Westchnęłam bezgłośnie — w
mojej głowie mógł być tym, kim chciałam, lecz wiedziałam, co usłyszę od
Czarnego Pana. Bękart. Dziecko Piasku. Kiedy zabierałam je ze sobą do zamku,
nie planowałam robić z niego księcia. Chciałam po prostu ocalić, pierwszy raz
przynieść życie komuś innemu niż sobie. A teraz nie mogłam pogodzić się z
myślą, że miałabym je oddać.
Gdybyś zostawiła
go pustyni, byłoby jednego kłopotu mniej.
— Co zamierzasz? — zapytała
ostrożnie kapłanka, kiedy się wyprostowałam.
— Zamierzam nadać mu imię
Totmes — odparłam. — Po wielkim mugolskim władcy, zdobywcy, którego mamy obowiązek czcić jak
czarodzieja. Nasza historia od niego zależy. Mówię ci, Heather, on zostanie
wielkim wojownikiem.
Okazało się, że
Voldemort znajdował się w swojej sypialni. Było to ostatnie miejsce, gdzie
spodziewałam się go zastać, ponieważ rzadko z niej korzystał. Nie zabrałam ze
sobą dziecka, gdyż cały czas miałam na uwadze klęskę w Departamencie Tajemnic,
choć szczerze powiedziawszy przez długi moment całkowicie wyleciało mi to z
głowy.
Zastałam go stojącego na ciemnym tarasie wychodzącym na rozległe
ogrody zamkowe. Stał plecami do drzwi, ale natychmiast spostrzegłam, że był
nienaturalnie spięty. Gdy podeszłam bliżej i minęłam łóżko (łudząco podobne do
mojego) otoczone na wpół przezroczystymi, purpurowymi kotarami, spostrzegłam,
że ramiona ukryte pod czarną szatą poruszyły się w powolnym westchnieniu.
— Nareszcie jesteś — te słowa ociekały jadem. Choć
mówił twardo, poznałam, że był już mocno podchmielony; na szerokiej
balustradzie spostrzegłam wielki, kryształowy puchar napełniony do połowy
jakimś bursztynowym trunkiem. — Załatwiłaś już wszystkie ważniejsze sprawy?
— Co ty mówisz? — syknęłam
zajadle. — Nie rozumiem cię.
Już nie jesteś w Londynie.
Spojrzał na mnie i drgnął niespokojnie. Przez chwilę wyglądał jakby
chciał mnie uderzyć, ale szybko się opanował i odwrócił się w kierunku ogrodów,
rzucił tylko w eter:
— Pierdol się.
— Uspokój się — warknęłam.
Kiedy uznałam, że pierwsze zagrożenie minęło, podeszłam bliżej, gdzie wyraźnie
poczułam smród długo utrzymującego się alkoholu. Nakryłam jego dłoń swoją, ale
odtrącił ją, racząc mnie kolejnym nieprzyjemnym prychnięciem. — Będziesz pił? Ty? To nie jest sposób
na klęskę.
Nic nie odpowiedział, tylko podparł się obiema rękami o alabastrową
poręcz i wbił wzrok w wysokie wydmy, u stóp których właśnie podkładano ogień.
Osiem wielkich pochodni oddalonych od siebie na jednakową ilość
stóp — wszystkie zapłonęły w tym samym czasie, a kiedy zajęły się
całe, noc na moment stała się dniem. Popielate kłęby dymu wyraźnie odznaczały
się na granatowym niebie, a czarne wzgórza stanowiły doskonałe tło dla
płomieni. Stałam u boku męża i wpatrywałam się w nie jak zahipnotyzowana,
ucztując przy świadomości, że wszyscy tamci właśnie skończyli w paszczy Ammit.
— Posłałam ich do piekła — wyszeptałam
powoli, smakując te słowa. — Zabiłam
dziś wielu, choć nie mogę sobie przypomnieć ilu. A ty?
Przez moment miałam wrażenie, że mi nie odpowie. Ogień odbijający się
w jego oczach nadawał ich czerwieni jeszcze straszniejszej głębi, jakby były
studniami prowadzącymi prosto do pandemonium, gdzie zajmował najwyższy z
tronów.
— Zabiłem cztery tysiące
trzystu osiemdziesięciu — odparł po chwili. — Pamiętam każdą twarz i każde nazwisko tych
wszystkich, których zabiłem osobiście. Pozostali są kwestią sumienia innych.
Mówił tak spokojnie, a jednocześnie z potworną świadomością swoich
słów, co wywołało ciarki na moich plecach. W tych licznych, choć ulotnych
chwilach, kiedy pogrążał się we własnym świecie faktów i nie sposób było przewidzieć,
co kryło się pod przezroczystą maską beznamiętności, wywoływał to
surrealistyczne uczucie oderwania od rzeczywistości. Jakbym stała obok
przybysza z innej planety.
— A jak się ma twoje
sumienie?
Wydał z siebie krótki, zimny śmiech, który nieprzyjemnie odznaczył się
na tle nienaturalnej pogrzebowej ciszy.
— Moje sumienie — szarpnął
mnie za rękę i ustawił przed sobą — jest niepocieszone, ponieważ liczyło na cztery tysiące trzysta
osiemdziesiątego pierwszego. Zdejmij to. Chcę widzieć twoje włosy.
Strącił mi z głowy perukę i ujął moje bure włosy w obie dłonie, z
przyjemnością pozwalając im spływać pomiędzy długimi palcami. Sięgały zaledwie
ramion, były cienkie i nienaturalne w porównaniu do tych, które nosiłam na co
dzień. Nie potrafiłam na siebie patrzeć, nie kryjąc ich pod perukami, choć
wiedziałam, że pozbycie się ich byłoby gorszą z opcji.
— Nie. — Tym
razem ja odtrąciłam jego rękę, która zawędrowała tam, gdzie nie
powinna. — Dziś należę do
Anubisa. Pojmujesz?
Warknął wściekle i odepchnął mnie, porzucając wcześniejszą
delikatność.
— Pojmuję — syknął
tak jadowicie, że się skrzywiłam. — Ty wychodzisz, a ja wracam do tego — chwycił puchar i
uniósł go, rozchlapując połowę jego zawartości — co może się na coś
przydać.
Odetchnęłam cicho. Choć znałam go już tak długo, powinnam wcześniej
zdać sobie sprawę, że w tej sytuacji należał postąpić z nim inaczej. Skorzystałam
z chwili, kiedy się odwrócił, żeby ze złością wpatrywać się w słupy ognia, i
jeszcze raz go zaczepiłam.
— Nie mów tak. Udało mi się
rozgromić potężną armię, liczyłam na twoje uznanie.
— Uznanie — prychnął. — Masz je. A teraz mnie zostaw.
Z zadowoleniem odkryłam, że jednak nie był tak wściekły, na jakiego
się kreował. Oparłam się o wysoką balustradę i szczelniej zakutałam się
lamparcią skórą, ponieważ chłód pustyni powoli otulał zamek. Przez moment
usiłowałam sklecić w głowie odpowiednie zdania, które zabrzmiałyby dość
przekonująco, ale stalowe spojrzenie Voldemorta przyspieszyło moją strategię.
— Przyniosłam z pola bitwy
łup — dodałam. — Bardzo,
bardzo cenny.
— O ile nie jest to głowa
Pottera z jabłkiem w ustach i na srebrnej tacy, możesz darować sobie jedno
„bardzo”.
— Ocaliłam dziecko. Słodkiego
chłopca — ciągnęłam. — Możemy go wziąć, wychować jako brata Silasa… nadałam mu imię. Totmes…
po Totmesie Trzecim. Zostanie Księciem Saher, otrzyma tytuł, a później wielką
armię… To musiał być znak, inaczej Sachmet by go nie zesłała.
— Czyś ty zupełnie
zwariowała, wiedźmo? — warknął. Każde kolejne słowo wypowiadał
odrobinę głośniej, ale ostatecznie powstrzymał się od krzyku. — Jego rodzina płonie na stosie, a ty mówisz
„ocaliłam”… Powinien tam leżeć razem z nimi!
— Przecież nie zabiję
dziecka…
— Powinnaś! — przerwał
mi. Zamiast trzasnąć mnie, uderzył pięścią o balustradę, aż zadrżał cały taras.
Pochylił się i zbliżył tak, że gdyby miał nos, z pewnością byśmy się nimi
zetknęli. — Dla mnie to nic
nowego.
Odsunął się z powrotem pod swoją barierkę, dysząc wściekle i łypiąc na
mnie spode łba. Ja również się zdenerwowałam, i choć prawie dokładnie przewidziałam
słowa Voldemorta, nie przypuszczałam, że wpadnę w taki gniew. Podniosłam perukę
i wcisnęłam ją drżącymi rękami na głowę; choć miałam jeszcze tyle do
powiedzenia, wszystkie argumenty rozpłynęły się w noc.
— Chcesz zrobić obce
dziecko księciem — prawie wypluł ostatnie słowo. — Obce dziecko przed naszymi! Nie potrzebujemy
bawić się w sierociniec, żeby mieć kolejnego syna…
— I po co ci on, skoro nie
zajmujesz się pierwszym? Dla twojej wiadomości, mój PANIE, wysłałam go do
Saher. Na wszelki wypadek, gdybyś chciał przyprowadzić tu aurorów. — Odwrócił
się, łopocząc szatami, ale nie pozwoliłam mu wyjść. Przez moment nawet mi się
wydawało, że chciał, bym go zatrzymała, inaczej bez trudu by mnie odepchnął.
Chwyciłam go z całej siły za ramiona, ale nie miałam paznokci, by je w nie
wbić. — Nigdy o nic cię nie
prosiłam, teraz też nie będę. Jeśli zgodzisz się zaakceptować Totmesa, wybaczę
ci Zivit. Totmes stanie się twoim synem z krwi i wszyscy będziemy szczęśliwi.
Pocałowałam jego zaciśnięte usta i na wszelki wypadek mocniej
przyparłam do balustrady, ale i tak wyczułam, że trochę się rozluźnił.
Powiedziałam to tak stanowczo i bez cienia żałosnego przymilania się, ale
właśnie dlatego zyskałam jego przychylność. Nie mogłam znieść myśli o błaganiu
go. Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższy czas; choć jego spojrzenie paliło i
sprawiało, że wszystkie włoski na całym ciele stawały dęba, ale wytrzymałam, by
nie dać mu satysfakcji.
— Nie zamierzam znosić
bachora we własnej obecności, zrozumiałaś? — wycedził, podtykając
mi palec pod nos. — Jutro
przeprowadzimy rytuał. Należy to utrzymać w tajemnicy i byłoby lepiej, gdybyś o
tym pamiętała.
Puściłam go, zachwycona spokojem, w jaki to rzekł. Nawet przez sekundę
przeszło mi przez myśl, że nie musiał uchodzić za najbardziej samolubnego dupka
w Kemmhyt, w istocie mogłam się doszukać w tym bezlitosnym sumieniu odrobiny
dobrej woli. A jeśli nie tego, to chociaż niesamowitej siły. Dygnęłam formalnie
i opuściłam taras, ale tuż przy drzwiach zostałam zatrzymana przez pobrzmiewający
groźbą głos:
— Dżahmes. Już raz pewne
dziecko o mało nie pozbawiło Wielkiego Królestwa Egiptu jego potęgi. Pamiętaj,
że cię ostrzegałem.
*
Z pomocą Czarnego Pana
wszystko poszło doskonale gładko — lepiej, niż mogłam się spodziewać.
Pogrzeb zamordowanej służącej odbył się następnego popołudnia, lecz nikt nie
musiał się nikomu tłumaczyć, bo pamięć świadków została zmodyfikowana i na
powrót staliśmy się Umiłowanymi i Doskonałymi Władającymi ze Wskazania Ra. Tak
naprawdę sprawa dziewczyny okazała się zaledwie rozgrzewką, ponieważ sprawa
nowego księcia wymagała o wiele więcej zachodu. Bez trudu sporządziłam eliksir,
w którym należało zmieszać trzy fiolki krwi: mojej, Czarnego Pana i dziecka
(pozyskanie jej od tego ostatniego okazało się trochę problematyczne). Powstała
mikstura zasmakowała niemowlęciu, więc w świetle linii rodzinnej stał się
oficjalnie naszym synem, lecz napotkaliśmy strome schody, kiedy zetknęliśmy się
z formalnościami: samo Kemmhyt liczyło ponad dziewięć tysięcy mieszkańców i
modyfikacja tylu umysłów kilka miesięcy wstecz nie wchodziła w grę. Należało
zmienić zapisy w księgach, przeformułować modlitwy na cześć księcia i zająć się
hieroglifami na świątynnych murach — od tego momentu Totmes został
Księciem Saher i jasnym się stało, że królowa Dżahmes-Meritamon powiła
bliźniaki. Kłamstwo przyswoiło się niemal natychmiast, choć przypuszczałam, że
groźba stryczka musiała mieć z tym coś wspólnego.
Mimo że wznowiłam
kontrolę nad wkładem finansowym w wojsko, prace nad kaplicą Sachmet ruszyły zaraz
po uprzątnięciu pola bitwy. Wiedziałam, że kiedy w grudniu przyjdzie
podsumowanie roku, będę tego żałować, ale teraz musiałam to przełknąć. Nie
zniosłabym utraty twarzy przed urzędnikami i samym Voldemortem, który tylko
czekał, żeby mi wytknąć: tak oto
dowiodłaś, Dżahmes, że kobieta nie nadaje się na faraona. Na samą myśl
robiło mi się gorąco. Zwłaszcza że Czarny Pan był w ostatnich dniach nie do
zniesienia. Uciekałam od niego, kiedy się tylko dało, poświęcając uwagę
Anubisowi. Zignorowałam polecenie męża i regularnie oddawałam się bogu, z
przyjemnością usunąwszy wszystkie hamulce. Nie miałam najmniejszej ochoty
przestawać, zwłaszcza że w końcu spostrzegłam jakiś progres. Wciąż wracałam z
kaplicy z wysoką gorączką i drżeniem niemożliwym do opanowania, ale wymioty
całkiem ustały i po jakimś czasie byłam w stanie przyjąć posiłek. Poczucie
fatalnego zatracenie pozostało niezmienne i nijak nie mogłam do tego przywyknąć.
Znoszenie tyrad Voldemorta na temat klęski w
ministerstwie — zwłaszcza w tym stanie — za każdym razem
jednakowo przerażało. Nie sposób było szukać u niego zrozumienia; kiedy już
musiałam znosić jego obecność (zwykle podczas posiłków), ukradkiem go
obserwowałam — nie żałował uwięzienia swoich śmierciożerców, jego
cierpienie ograniczało się do wściekłości po stracie przepowiedni. Musiał
jednak wrócić do planowania ze świadomością, że nigdy nie pozna jej treści.
Dzień bez odwiedzin w
kaplicy Anubisa stał się dla mnie dniem straconym. Tydzień po bitwie
ustanowiłam post dziękczynny, który miał objąć całe Kemmhyt — nie
potrafiłam powiedzieć Heather, kiedy postanowiłam go zakończyć, ale każdy, kto
złamałby jego zasady, miał trafić do lochów na dziesięć dni, pić jedynie wodę i
znosić smaganie zawęźlonym sznurem. Rzecz jasna Czarny Pan nie zamierzał przestrzegać
postu i zajadał się wszystkimi regionalnymi przysmakami, podczas gdy ja
musiałam znosić po raz wtóry gotowaną kaszę i jęczmienne piwo. Oczywiście
zamknięcie Voldemorta w lochu było równie niedorzeczne, jak i niewykonalne,
więc z niechęcią rozkazałam wydać dyspensę. Znów szalałam z wściekłości i biłam
Heather po głowie, a Czarny Pan świetnie się bawił. Czara wzajemnych
niedopowiedzeń między nami musiała się w końcu przepełnić. Pomiędzy hartowaniem
się w dotyku Anubisa, ćwiczeniami na arenie a poznawaniem nowego syna spędzałam
sporo czasu w Laboratorium Thota, świadoma, że znów nie miałam czasu na
ćwiczenie się w zaklęciach umysłu. Wciąż jednak pamiętałam, jak fatalnie
przeżyłam zmęczenie na polu bitwy, a spowodowane nim tchórzostwo spędzało mi
sen z powiek, choć i tak miałam go niewiele. Zamykałam się na wiele godzin w
nisko sklepionym pomieszczeniu w lochach i powracałam do formy sprzed lat,
usiłując sporządzić eliksir doskonały — o niskiej toksyczności,
kompatybilny z Wiggenowym, arsenem, Natrium i tymi, których używałam podczas
walki. Wszelakie mikstury czuwania były mi znane aż za dobrze, lecz albo
wymagały po zażyciu długiej detoksykacji, albo nie łączyły się z innymi,
powodując paskudne zatrucie, albo mój organizm wytworzył na nie tolerancję. Z przyjemnością
na nowo odkrywałam dawno pogrzebane umiejętności, wspomagając się mocą Anubisa.
Na bazę wzięłam Eliksir Anty-Sen, który działał łagodnie, lecz miał prawie
zerową toksyczność i całkiem dobrze łączył się z większością specyfików,
których używałam — zdążyłam się przekonać, że łatwiej było wzmocnić
miksturę, niż kombinować nad jej oczyszczeniem. Nie łudziłam się, że wiedza ze
szkoły w tym wypadku się przyda, dlatego od razu sięgnęłam po starożytne zwoje,
które już wcześniej uszykowałam sobie w Bibliotece Thota. Znalazłam w nich
wiele przepisów i zastosowań składników, o których nie miałam zielonego
pojęcia — o wyciskaniu esencji z muzyki nigdy nie słyszałam, jak i o
wychwytywaniu odpowiednich rodzajów chmur, lecz nie było czasu na rozpraszanie
się. Eliksir Czuwania stał się priorytetem: doskonale sprawdzający się na polu
bitwy, neutralny i mocy, ale regularny.
I przede
wszystkim mój.
Bardzo
szybko przywykłam do tej niewymagającej, przyjemnej rutyny. Uznałam, że napady
furii Czarnego Pana należało przeczekać, a i mnie nie spieszyło się do łożnicy,
zwłaszcza że odkryłam powód złego traktowania przez Anubisa — chciał
mego ciała na własność, a ja nie mogłam mu odmówić, miał wszak o wiele więcej
do zaoferowania. Choć wciąż tęskniłam do bitewnego ożywienia, pozwoliłam
Abydkhytowi trochę się przykurzyć, by móc pozaciągać się tą poukładaną
błogością. Eksperymenty z eliksirem, kontrolowanie poczynań Heather,
wyczerpujące treningi i nadzorowanie dworu Totmesa, a na koniec dnia
intensywnie zmysłowe połączenie z Inpw. Boska moc całkowicie mną zawładnęła, że
nie mogłam myśleć o niczym innym.
Wróciłam
z kaplicy głodna i wciąż nienaturalnie rozpalona, ponad wszystko pragnąc snu.
Wiedziałam, że znów kolacja się przeciągnie, ale, na Wielką Enneadę, królowa
się nie spóźniała. Niespiesznie się umyłam, odziałam wspaniałą szatę z białego
lnu i lamparcich ogonów i tak wystrojona udałam się do jadalni. Oczywiście bez
zbędnego pośpiechu. Kiedy usiadłam na macie, Voldemort kończył już posiłek;
przywitał mnie jednym z dawno uszykowanych jadowitych uśmiechów. Budził nim
znacznie większą grozę, a ja odpowiedziałam mu tym samym.
— Mierzysz swoją siłę w ilości
wypitych trunków? — spytałam po angielsku, zerkając z pogardą na
pękatą butlę wina stojącą przy jego łokciu; sama zasiadłam do swojej
kaszy. — Podpowiem ci: to żałośnie słabe.
Patrzył na mnie znad miedzianej czarki
przyozdobionej ornamentami Horusa. Od kiedy zjawiłam się w sali, milczał, ale
na samą odpowiedź nie musiałam długo czekać, jakby tylko szukał zaczepki.
Płomienne spojrzenie diabelskich oczu powinno natychmiast mnie spopielić, lecz
już dawno byłam ponad to.
— Moja
żona jest nieznośną żmiją, masz na to radę? — prawie wyszeptał,
sycząco przeciągając sylaby; na plecach poczułam nieprzyjemny dreszcz.
— Żmiją?
Hmm… — mruknęłam łagodnie, usiłując powstrzymać drżenie. Mocno
zacisnęłam dłonie na brzegu stołu. — Może powinieneś odnaleźć radość gdzieś indziej, mój panie? Twój drugi
syn wciąż przebywa w Kemmhyt, co ty na to? Jestem pewna, że jego śmiech
zmiękczy twoje serce.
Ostatnią rzeczą, na którą miałam dziś
ochotę, była kłótnia z nim, lecz nie udało mi się zapanować nad językiem. Po
spojrzeniu poznałam, że podeszłam zbyt blisko granicy jego cierpliwości.
Prychnął, jakby nie dowierzał w to, co powiedziałam, i prędko odstawił czarkę.
Choć bodźce obijały się o mnie jeszcze dość nieporadnie, szybko wyczułam, że
coś z niego wyszło — ta niebezpieczna burza, z którą nie chciałam się
spotkać.
— Mój
syn przebywa w Saher. Sama go tam wysłałaś — warknął
sucho. — O innym nic mi nie
wiadomo.
Coś podskoczyło mi do gardła i bez
wątpienia nie była to kasza. Choć jeszcze sekundę wcześniej byłam na tyle
spokojna, by móc ryzykować jego gniew, teraz sama się wściekłam. Odrzuciłam od
siebie puchar z piwem, które rozbryzgało się u stóp usługującej mi dziewczyny i
krzyknęłam, drugi raz tego wieczora zdzierając sobie gardło:
— Tak?
W takim razie przyswój to, MÓJ PANIE, bo kolejnego nie będziesz miał!
Zerwałam się tak gwałtownie, że prawie
zwaliłam się na zastawiony stół, ale prędko odzyskałam równowagę i wypadłam na
korytarz jak huragan; popchnięte dwuskrzydłowe drzwi trzasnęły o ścianę. Jak
przez mgłę czułam rozgrzewającą moc Anubisa, jego chwalące ręce: dobrze uczyniłaś, a teraz będziemy już tylko
my. Uszy wypełnił mi szum i dudniący odgłos własnego serca, ale i tak
usłyszałam, że Voldemort wydarł za mną z komnaty, ciągnąc za sobą narastające
wzburzenie. Poddałam się tej wściekłej fali, mimo że rozsądek podpowiadał, bym
nie dała się wciągnąć w pojedynek, do którego prowadziła w tej chwili prosta
droga.
Wrzeszczał coś przez całą drogę, a ja
pragnęłam jednego: by nareszcie wrócił do swoich zajęć i zostawił mnie samą.
Wpadłam do swojej sypialni i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem, mając nadzieję,
że wtedy odpuści, ale to jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Trzasnął nimi o
futrynę, aż zadrżały ściany i wtedy znalazłam się sam na sam z odciętą od
reszty zamku czarną magią w najczystszej postaci, która przygwoździłaby mnie do
podłogi, gdybym sama nie była wypełniona duchem Anubisa. Oparłam się plecami o
zamknięte okno, dysząc i dygocząc okropnie na całym ciele. Znów mnie zemdliło,
a gorączka boleśnie naciskała na skronie — musiałam się za nie
chwycić, bo miałam wrażenie, że zaraz eksploduje mi głowa. Natomiast tamten
wciąż szalał po komnacie.
— Mam
cię dość. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo mam cię dość — wycedził;
jego palce zginały się i prostowały, jakby chciał je zacisnąć na mojej szyi.
Gdybym nie się modliła, by wytrzymać na
stojąco do końca jego kolejnej tyrady, może te słowa by mnie dotknęły.
Odetchnęłam głęboko, ale wibrujące iskierki już zaczęły swój zwyczajowy
taniec — od stóp po sam czubek głowy i z powrotem.
— Możesz
odejść, nikt cię tu nie trzyma — odparłam, siląc się na
stanowczość, ale przy jego stalowym tonie wypadłam blado.
— Ty
mnie trzymasz! — ryknął mi prosto w twarz; znów nie
zarejestrowałam, kiedy się przemieścił, załopotały tylko jego obszerne szaty.
Zanim jednak sens tych słów do mnie dotarł,
czarna peruka już leżała na ziemi, a ja straciłam grunt pod
stopami — kościste dłonie ścisnęły moje ramiona tak, że znalazłam się
kilka cali nad podłogą. Choć na widok zmrużonych złowrogo oczu powinnam
zesztywnieć z przerażenia, poczułam, jak wściekłość zaczęła mrowić mnie w
gardle; powstrzymałam się od splunięcia mu w twarz, choć język cholernie mnie
świerzbił. Gorący, woniejący alkoholem oddech omiótł mi czoło i policzki.
Miałam Czarnego Pana tuż przed sobą, ale widziałam jedynie czarne plamy
odcinające się na rozmazanych, piaskowych kształtach.
— Nie
waż się mnie tknąć — wycedziłam trzęsącym się ze złości głosem,
czując, jak drgała mi cała twarz. — Poślubiłam Anubisa i do niego należę, precz stąd!
— Jesteś
moją cholerną żoną i zrobisz, co zechcę!
Może i pożałowałabym swych słów, gdyby nie
to, co zrobił później. Szarpnął się w stronę łóżka i cisnął mnie na nie, aż
podjechałam pod samo rzeźbione wezgłowie i uderzyłam w nie głową. Czując szybko
rosnącego guza na potylicy, rzuciłam się w stronę drzwi, ale Voldemort już
znalazł się przy krawędzi materaca, ignorując powtarzane jak mantrę nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie,
nie dotykaj mnie. I tak w kółko.
Po
co go prowokowałaś? Teraz masz nagrodę.
Długo się z nim szamotałam, okładając go po
ramionach i twarzy, ale w końcu znudziła go ta przepychanka i unieruchomił mnie
jednym leniwym ruchem ręki, a drugą podwinął moją szatę. Zaślepiła go
wściekłość, już dawno nie czułam od niego takiej siły — znane
iskierki już nie drażniły, lecz prawie paliły żywym ogniem, a ja miałam
wrażenie, że za chwilę zlezie mi skóra. Uścisk stał się żelazny, kompletnie nie
do przezwyciężenia, choć walczyłam dzielnie. Gardło piekło jak przypalane, lecz
wrzeszczałam i przeklinałam go wszystkimi znanymi obelgami, on jednak był
doskonale milczący. Kiedy brutalnie obrócił mnie na brzuch i wcisnął mi głowę w
poduszki, myślałam, że zwymiotuję nienawiścią, ale wylał się tylko kolejny
potok obrzydliwych wyzwisk. Chciałam, by go zabolało, ale nie spodziewałam się,
że za chwilę zaboli mnie — poczułam jego twarde jak kamień ciało
odbierające oddech swym ciężarem, a napierająca ze wszystkich stron magia
próbowała spalić to, na co się natknęła. Łzy zamazały obraz, a dudnienie i mój
własny krzyk stały się monotonnym tłem dla stępiałych zmysłów, ale i tak
poczułam te niechciane pchnięcia, które narastały wraz ze wściekłością Voldemorta.
Nie mogłam poruszyć żadną kończyną, a pozycja, w której mnie trzymał, była
najbardziej bolesną z możliwych i najmniej naturalną. Potworne zaprzeczenie
spętało szloch, a i coraz bardziej ochrypłe wrzaski w końcu ucichły; modliłam
się do wszystkich możliwych bogów, by już skończył, odsunął się, bo jego dotyk
palił. Piekł jak żrący kwas zapuszczający się do miejsca, które do tej pory
było jedynie źródłem naszej obopólnej rozkoszy. Jednak najgorszy z tego
wszystkiego był gorący oddech, który coraz szybciej wczepiał się w mój
odsłonięty kark.
Trzymał mnie mocno do samego końca, a kiedy
całą wieczność później warknął, jakby i jego coś zabolało, odskoczył na drugi
koniec łóżka, dysząc wściekle. Trzęsłam się jak w gorączce… nie, wciąż miałam
gorączkę, lecz paskudny akt na moment ją zdominował. Z trudem podciągnęłam się
na kolana, za żadne skarby nie chcąc oglądać się za siebie. Pragnęłam zedrzeć z
ciała tamten grzech — jeśli trzeba będzie, to i ze skórą.
— Do
diabła, Dżahmes, od początku wiedziałaś… miałaś być mi posłuszna!
Spojrzałam na niego dopiero po tych ostrych
słowach. Siedział na krawędzi materaca w potwornie zmiętej szacie, a ramiona
chodziły w górę i w dół w ciężkim oddechu. Oboje dyszeliśmy i oboje byliśmy
wściekli, rozgoryczeni tym, do czego musiało dojść. Wszystko runęło, cała moja
wypracowana czystość ofiarowana Anubisowi, to bolało bardziej niż nadwyrężone
mięśnie, a Czarny Pan — choć patrzył łagodniej i mniej
zapalczywie — budził same najgorsze uczucia. Chciałam spojrzeć tak,
by się wściekł, powiedzieć coś, by i jego zapiekło, ale przecież nic takiego
nie istniało. On był nieczuły jak Set. Warknęłam tylko głosem nabrzmiałym od
łez:
— Cóż
za rozczarowanie.
~*~
Meh, to pierwsza od X czasu scena nie-dla-dzieci,
która poszła mi dość sprawnie. W tym rozdziale zdecydowanie postawiłam na
konwersację, pewnie nikt się nie pogniewa (zwłaszcza po poprzednich opisach,
przez które można oślepnąć). Kolejny raz się przekonałam, ile czasu zajmuje mi
risercz do tego opka, dlatego z przyjemnością ograniczę Starożytny Egipt i
ubogacę sobie fabułę zdarzeniami z HP. Muszę, bo powiem szczerze, że sama w
pewnym momencie się zgubiłam, z jakimi zdarzeniami z kanonu pokrywa się moja
fabuła.