23 sierpnia 2013

Rozdział 78

         Jeszcze nigdy tak się nie poróżniłam z Zivit. Przez jakiś czas nie chciałam jej w ogóle oglądać. Odmówiła rozstania się z Lucjuszem Malfoyem, więc ja, nie mogąc znieść sprzeciwu, odprawiłam ją. Kazałam umieścić siostrę w odpowiednich komnatach i zamknąć je na cztery spusty. Nie zważałam na prośby matki, lecz także milczałam. To była sprawa między nami.
Do czasu, aż Zivit nie ulegnie moim rozkazom, będzie tam przebywać – krzyczałam do Earth. – To ja tu jestem królową, czyż nie?
Od tylu lat wykonywano moje polecenia bez słowa wzburzenia, że teraz, kiedy spotkałam się z odmową, do prowadziła mnie do piekielnej wręcz wściekłości. Nie mogłam tego przetrawić! Nie!!!
Na nic zdały się moje wrzaski i przekleństwa. A błagania… O nie. Nie zamierzałam jej o nic prosić. Musiała zrobić to, czego od niej wymagałam, gdyż byłam jej panią. Znajdowała się pod moim dachem, w moim Imperium i w mojej mocy. Mogłam uczynić z nią wszystko, wedle uznania. Jednak nie zapominałam, że wciąż była moją siostrą, którą kochałam. Wiedziałam, co będzie dla niej najlepsze. Do tego z całą pewnością nie zaliczał się związek z żonatym mężczyzną.

         Siedziałam przy sprowadzonym dla mnie wiele lat temu pianinie i grałam*. Chopin zawsze porywał mój umysł w przeszłość. Czasami celowo odtwarzałam tę muzykę, aby cierpieć. Gdy zatapiałam się we wspomnieniach, rozmyślałam o Czarnym Panu. Na co dzień samotność była dla mnie wybawieniem, jednak od czasu do czasu odczuwałam brak ukochanego. Nikt temu nie potrafił zaradzić. Nawet Nathir. Wiedziałam jednak, że były to ostatnie, przedśmiertne odruchy ludzkiego serca. Traktowałam to jak słabość. Jak obrzydliwą chorobę, której koniec widziałam już na horyzoncie, lecz wciąż w niej tkwiłam.
Muzyka przepływała przeze mnie tak, że powoli zmieniałam się w nią. Często rozmyślałam nad tym, jakie byłoby to uczucie stać się muzyką. Nie posiadać ciała, tylko nieograniczony umysł, który wystarcza za wszystkie członki.
- Dawno nie grałaś. Pianino jest całkiem zakurzone.
Zignorowałam siostrę. Nie miałam pojęcia, jak wydostała się ze swojej twierdzy, jednak teraz nie stanowiło to dla mnie problemu. Było mi to po prostu obojętne.
- Zmieniłaś się – kontynuowała. – Przestałaś za nim tęsknić? Przestałaś go kochać? Dlatego chcesz wszystkim władać? Aby zapełnić pustkę…
- Zadecydowałam już – przerwałam jej, jakbym nie dosłyszała tego, co mówiła. Wciąż nieprzerwanie grałam, przymykając oczy. – Jeśli sobie tego życzysz, to bądź z Malfoyem. Ja umywam ręce. Jest mi obojętne to, że będziesz później cierpieć. Dorosłaś dawno temu, to twoje życie i możesz uczynić z nim to, co zechcesz.
Zivit milczała przez chwilę, analizując te słowa. Z całą pewnością nie spodziewała się tego, co jej powiedziałam. Dopiero po chwili przemówiła:
- Dziękuję. Doceniam twoją zgodę. Jestem szczęśliwa z Lucjuszem, może ty też kiedyś znajdziesz kogoś…
- Dość.
Powstałam, a muzyka ucichła. Nie chciałam już rozpaczać. Nie chciałam też niczego pamiętać. A jałowa gadanina Zivit w ogóle mi nie pomagała. Odwróciłam się do siostry, usiłując przywołać na twarz uśmiech.
- Rozkazałam wybudować świątynię – oświadczyłam. – Alabastrowo białą, przepełnioną złotem, której blask będzie oślepiał każdego, kto się tam pojawi. Proszę, pojedźcie ze mną, obejrzycie ją.
Chwyciłam siostrę za rękę. Była ciepła i bardzo ludzka. Miękka, cielista… różniła się od mojej, której dotyk przypominał jedwabną skałę. Zdałam sobie sprawę z tego, że tęsknotę maskowałam rozbudową królestwa, jednak co było w tym złego? Czyniłam dobro. Temu pragnęłam się poświęcić.

Kazałam przygotować cztery specjalne, drewniane, pomalowane prawdziwą, złotą farbą, wysadzane diamentami powozy. Uwielbiam zbytek, wręcz przesadne ozdoby, drogie kamienie mieniące się w gorącym, egipskim słońcu, mahoniowe meble pokryte prawdziwym złotem i perłami… Nie mogłam narzekać na biedę. Już od najmłodszych lat, kiedy byłam jeszcze Victorią Hotrus, rodzice przyzwyczaili mnie d bogactw. Nie potrafiłam sobie wyobrazić mojej sytuacji, gdybym nie otrzymała od matki pałacu i teraz pozostałabym sama sobie na tym brutalnym świecie. Czy Czarny Pan zadbałby o nasz status w społeczeństwie, kiedy jeszcze żył? On nigdy nie przypuszczał, że spotka się kiedyś z porażką. Był zbyt pewny siebie, co go zgubiło.
Ale wróćmy do mojej opowieści.

Ani rodzice, ani Zivit nie opuścili dotąd zamku, a bardzo byli ciekawi, jak rozwija się moje królestwo. Opowiedziałam im wszystko o moich wysiłkach, które wkładałam w ustatkowanie armii i całej grupy robotników, pracujących dla mnie całymi dniami.
A to wszystko bez choćby kropli eliksiru czy jednego machnięcia różdżką – mówiłam podekscytowana, gdy jechaliśmy prędko przez ogromne, piaskowe wydmy.
Byłam w swoim żywiole. Rozwój i postęp kreowały mój charakter. Zupełnie, jakbym się na nowo narodziła. Niepodbita wieczność czekała na mnie, nęcąc tym, co nieposkromione, a co chciałam posiąść.
Rodzice i siostra podążali za mną, patrząc na otaczające ich piękno. Całe tony ogromnych, alabastrowo białych cegieł, tysiące opalonych na brąz ciał uwijających się pracowicie pod czujnym okiem wyznaczonych przeze mnie czarowników, a towarzyszyły temu rytmiczne trzaski nasmarowanych tłuszczem biczów.
Niesamowite… wiedziałam, że ludzkie ręce są w stanie wznieść naprawdę niesamowite budowle, lecz nie przypuszczałam, iż ujrzę to na własne oczy – mruknęła Earth. – Jednak… czy konieczne jest to straszliwe okrucieństwo?
Rzuciłam jej wyzywające spojrzenie.
Ty, matko, chyba wiesz to najlepiej – odparłam i przynagliłam ostro moje dwa potężne, czarne rumaki, które lśniły w słońcu jak złoto.
Często wybierałam się na takie przejażdżki z towarzyszącym mi Midnightem, aby po prostu patrzeć i sycić się widokiem tego, co mnie otaczało.
Dotarliśmy do samego centrum. Na ogromnym podeście z marmuru spoczywały już dwie, czterometrowe stopy przyodziane w bransolety, które właśnie były malowane na złoto.
Oto moje największe dzieło – oświadczyłam z dumą. – Za jakiś czas posąg ten będzie przedstawiał ich pierwszą, największą królową, która ożywiła ten kraj.
Strzeliłam z bicza, a konie pogalopowały szerokim, białym gościńcem. Stukot ich kopyt mieszał się z moim śmiechem. Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Panowanie nad rozrastającym się błyskawicznie imperium było czymś o wiele cudowniejszym, niż wychowywanie dzieci czy obowiązki, którymi z całą pewnością obarczyłby mnie mąż. Samotność niesamowicie mi służyła.
Konie pociągnęły mój rydwan na wysoką, skalistą skarpę, skąd miałam doskonały widok nie tylko na miasto, ale i na zamek. Moje dziedzictwo. Twój mojego umysłu i dłoni niewolników. Wspólnymi siłami stworzyliśmy prawdziwy cud świata. Zawsze, kiedy uświadamiałam sobie, że to wszystko stworzyłam tylko ja, czułam, że jednak potrafiłam nad czymś zapanować… Zawsze to inni wykonywali za mnie wszystko, a teraz… Dzięki sile, która mnie wypełniła, zdobyłam charakter.

*

         Moi rodzice wyjechali tak szybko, jak się u mnie zjawili. Ich krótka wizyta sprawiła mi niemałą przyjemność, lecz musiałam skupić się na dalszym planowaniu. Poświęcałam nie tylko słoneczne dni, ale także zimne, księżycowe noce na studiowanie map oraz pergaminów z zapiskami. Nie mogłam więc powiedzieć, że zostałam sama, choć nie miałam pojęcia, kiedy znów zobaczę matkę, ojca czy Zivit.
Heather często spędzała ze mną te liczne noce, podczas których nie spałam. Siedziałam wtedy na swym boskim wykwintnym, zdobionym tronie, obserwowałam, jak tancerki wdzięczą się prężą w rytm delikatnej muzyki, usiłując mnie zabawić. Często myślałam o Nathirze, który niewiadomo gdzie wyjechał w poszukiwaniu przygód. On nie był osobą, która mogła zbyt długo przebywać w jednym miejscu. Potrzebował adrenaliny. Ja zaś preferowałam nieco spokojniejszy tryb życia, w którym było miejsce na naukę, rozwój i działanie. Nie miałam pojęcia, że wkrótce stanie się coś, co przewróci mój świat do góry nogami.

         Noc była już późna, kiedy coś wyrwało mnie z lektury. Bardzo pragnęłam, aby moje miasto wypełniło się ludzkim życiem, zamek natomiast stał się spokojniejszy i mniej przepełniony. Mogłam stworzyć tu klasę mieszczańską, jednak w ten sposób, aby nie odebrać nikomu przywilejów. To całkiem naturalne, że ludzie bardzo łatwo przyzwyczajają się do wygód, a nie mogą znieść trudów.
Ktoś załomotał do drzwi. Heather machnęła różdżką, a te rozwarły się na oścież. W progu staną jeden ze strażników, którzy pilnowali głównego wejścia.
O co chodzi? – zapytałam, nawet nie podnosząc głowy znad księgi.
Nie chciałbym pani niepokoić, ale jakiś podejrzany mężczyzna usiłował wedrzeć się do pałacu.
Prychnęłam pogardliwie i wstałam leniwie ze swego tronu.
Cóż to za brednie – warknęłam, zmierzając szybkim krokiem w stronę strażnika. – To zapewne Nathir. Z każdym razem to samo. On ma po prostu tendencję do noszenia dziwacznych szat.
Mięłam go z bardzo rozgniewaną miną, lecz w duchu ucieszyłam się, że Qutajbah powrócił z zagranicznych podróży. Nareszcie będę mogła porozmawiać z kimś, kto był na podobnym poziomie intelektualnym, co ja.
Dotarłam do drzwi wejściowych, zwyczajowo zamkniętych na cztery spusty, lecz otworzyłam je jednym machnięciem różdżki. Ciszę przerwały niskie, ponure jęki zawiasów.
W mroku ujrzałam zaledwie ciemny zarys jakiejś pochylonej nieco postaci. Z całą pewnością nie był to Nathir, którego tak się spodziewałam. Zmrużyłam oczy, gdy kazałam przybyszowi wejść w plamę światła i ujawnić swą twarz. Bez słowa wypełnił mą prośbę, a było w tym coś zaskakująco służalczego, jakby od jakiegoś czasu ów mężczyzna słuchał tylko i wyłącznie czyichś rozkazów. Gdy ukazał mi swoje oblicze, ujrzałam kępkę jasnych, lecz bardzo brudnych włosów na samym szczycie głowy, małe, wodniste, niebieskie oczka i brzydki, przypominający purchawkę nos.
Kim jesteś i czego chcesz? – zapytałam. Mój wzrok spoczął teraz na niewielkim zawiniątku, które ściskał w ramionach. Brudny, zgarbiony człeczyna przemówił skrzeczącym, lecz przymilnym głosem:
- Nic nie rozumiem… proszę mi wybaczyć, moja pani, ale chciałbym…
- Glizdogonie, dosyć gadania – przerwał mu znajomy, zimny, wysoki głos dobiegający z pakunku. Czarne chusty opadły, a moim oczom ukazał się zdumiewający widok.

~*~


         Wszędzie takie emocje. Tutaj powraca Lord Voldemort, na SCP wielka bitwa o Hogwart… Zbyt dużo dobrego! Niestety na kolejne rozdziały będziecie musieli poczekać do września, gdyż wyjeżdżam na kilka dni, tym razem bez komputera. Dedykacja dla Wiki :*

7 sierpnia 2013

Rozdział 77

         Dni mijały. Co ja mówię… Mijały miesiące, a moje królestwo wchłaniało w siebie coraz więcej wiosek i miasteczek; wojska pozostawiały po sobie tylko płonące zgliszcza, często zwęglone zwłoki zbyt buńczucznych mugoli, aby nadawali się do jakiejkolwiek pracy. Nie zamierzałam bawić się w wychowywanie ich. Nie było czasu na indywidualne podejście do każdego i, mimo słabości pozbawionych magicznego pierwiastka niewolników, Egipt, który sobie wymarzyłam, stawał się rzeczywistością. Błyskawicznie się rozrastał. Świątynie lśniły od złota, które pochodziło głównie z kradzieży, co jest oczywiste, posągi bóstw stały dumnie, żądne uczczenia. Wszystko piękne, podniosłe i przepełnione świętością – jak chciałam. Przestałam potrzebować, ba, nawet przestałam myśleć o Voldemorcie. Od czasu do czasu nachodziła mnie refleksja, a ja sama wpadałam w melancholię, lecz nie była to klasyczna tęsknota. Rozważałam każdy znany mi krok Czarnego Pana, czytałam jego notatki… znałam je prawie na pamięć… i zdawałam sobie sprawę z tego, że stawałam się nim. Jego poglądy stawały się moimi poglądami; zaczynałam nienawidzić niewolników, którzy, odurzeni magicznymi oparami, tworzyli te piękne budowle. Nie miałam na nic czasu. Wolne chwile, których było coraz mniej, poświęcałam na szkolenie. Musiałam zostać kapłanką Anubisa nawet za cenę życia. Taniec i śpiew przestały mi wystarczać. Chciałam poznać wszystkie tajniki starożytnej magii, gdyż to zmieniłoby mój świat.

Od dawna nie dostałam żadnego listu. Prawie zapomniałam, jakie to uczucie. Czas już dla mnie nie istniał, liczyło się tylko tu i teraz. I przyszłość. Ale tylko i wyłącznie w Egipcie. Anglia była dla mnie już jedynie fantastyczną krainą, o której opowiadano bajki dzieciom. A Lord Voldemort stał się… może nie mitycznym księciem, lecz historycznym władcą, który istniał dawno temu, choć społeczeństwo wciąż o nim pamięta.
Ale wróćmy do listów.
Pewnego dnia Heather, która stała się moją najwierniejszą i najbardziej zaufaną powierniczką, przyniosła mi na złotym talerzu kopertę zaopatrzoną w moje imię i nazwisko. Natychmiast porwałam ją w połyskujące klejnotami dłonie, gdyż w jednej chwili poznałam charakter pisma. Moja matka przysłała mi ten list po wielu miesiącach milczenia. Rozerwałam kopertę i wyciągnęłam z niej złożony kawałek pergaminu. Było na nim tylko kilka zdań:

         Moja kochana Dżahmes,
                   Ty masz swoje sprawy, my mamy swoje, lecz chciałabym, aby stały się one naszymi wspólnymi.
         Pomyślałam, że chętnie znowu nas zobaczysz, więc postanowiliśmy się do Ciebie wprosić na jakiś czas. Przybędziemy za kilka dni, więc możesz się zacząć nas spodziewać już od dziś. Mamy Ci tyle do opowiedzenia, że nawet sobie nie wyobrażasz! Domyślam się, że w Egipcie nie dzieje się aż tyle, ile w Londynie.
         Nie ma sensu się rozpisywać, skoro niedługo się zobaczymy i porozmawiamy twarzą w twarz, jak przystało.
         Całuję,
                   mama

Radość wypełniła moje serce.
„…całuję, mama”. Poczułam się znowu jak mała dziewczynka. Byłam królową, lecz ona wciąż widziała we mnie dziecka. Naiwne i nieświadome zła, które później mną owładnęło. Nikt, nawet moja matka, tak naprawdę nie wiedział, co czaiło się we mnie. Czułam przerażenie, gdy o tym myślałam, lecz towarzyszyła mi swego rodzaju… satysfakcja. To wszystko osiągnęłam sama, bez pomocy Czarnego Pana, ba. Nawet dzięki jego nieobecności. Gdyby wciąż był ze mną, podejmowałby wszystkie decyzje, byłby królem i bogiem, a ja nadal tkwiłabym w miejscu. Rozwój zmienił mnie na lepsze, cokolwiek by to oznaczało.
- Co się stało? – zapytała Heather, rzucając mi dyskretne spojrzenie.
- Moi rodzice i Zivit niedługo przybędą. Każ przygotować dla nich najlepsze komnaty… I ucztę powitalną! Chcę im to wszystko pokazać. Muszą ujrzeć, jak bardzo zmieniło się moje królestwo – powiedziałam, nie mogąc ukryć rozpierającej mnie radości.
Podbiegłem do ogromnego, marmurowego okna i wyjrzałam przez nie. Ogarnęła mnie duma, której nie mogłam opisać żadnymi słowami. Alabastrowo białe świątynie, wieże, domy… To wszystko rozciągało się po sam horyzont. Kamienne budowle i piach. Wiedziałam, że poza tą całą wspaniałością, którą tak zazdrośnie strzegłam magią, o której zwykłym śmiertelnikom nawet się nie śniło, były domy z drewnianymi dachami i szarymi ścianami, w których żyli autorzy piękna, którym się otaczałam. Wszyscy tutaj… egzystowaliśmy. Mieszkaliśmy w tych budynkach, jak w ogromnej, szklanej kuli, mającej nas chronić przed czasem i prawdziwym światem. Chciałam to wszystko pokazać rodzicom i siostrze, aby byli dumni tak, jak ja. Stworzyłam prawdziwe imperium, lecz było ono martwe. Bogowie potrzebowali pochwały, a ja – ludzkiego życia. Musiałam się nim otaczać. Moja głowa była pełna pomysłów, a skarbiec pełen złota i kosztowności. Już wymyśliłam, jak rozwinąć miasto. Anglicy mieli Hogwart, a ja chciałam mieć tu szkołę, która przygotowałaby wybranych do służby bogom. Do służby Ojczyźnie lub społeczeństwu. Miałam armię, lecz potrzebowałam ją rozwijać, jednak nic straconego. Dzieci było tu mnóstwo. A każde piękne, gładkie, nakarmione i urocze pod każdym względem. Już dawno pogodziłam się z tym, że nigdy nie będę miała własnej rodziny. Nie tęskniłam za tym. Nie chciałam też powrotu Czarnego Pana. Wciąż bardzo go kochałam, jednak był dla mnie jedynie wspomnieniem. Prawie dwanaście lat… dwanaście lat… To niemożliwe, aby żył.

*

         Rodzice i siostra przybyli dwa dni później. Wszyscy postarzeli się od naszego ostatniego spotkania, zmienili się… Lecz najbardziej na tym zyskała Zivit. Schudła, wypiękniała, co tu dużo mówić. Czas jej służył! Miała teraz krótsze włosy, sięgające ramion, o wiele bardziej współczesne spojrzenie, a odziana była w nowoczesne, najmodniejsze szaty. Uściskałam ją serdecznie, tak, jak dawno nie przytulałam nikogo.
- Jak ty się zmieniłaś – westchnęłam z zachwytem.
- Za to ty nie zmieniłaś się wcale – zauważyła. – Jakbyś żyła poza czasem… Mamo, tylko spójrz na nią. Królowa!
Angielski dziwnie brzmiał w tych starożytnych komnatach, jednak sprawił mi swego rodzaju przyjemność. Zaprowadziłam rodziców i siostrę do ogromnej sali, gdzie jadałam. Teraz została udekorowana żywymi palmami, liśćmi i kwiatami, a długi, angielski stół uginał się pod ciężarem potraw. Nie mogłam zrezygnować z niektórych dawnych zwyczajów, choć Egipt opanował mnie całkowicie.
Gdy usiedliśmy, smakowaliśmy przez chwilę to, co znajdowało się na złotych półmiskach, nie odzywając się do siebie ani słowem. Dopiero po zaspokojeniu pierwszego głodu matka przemówiła:
- Sprawiłaś, że to miejsce odżyło. Wszystko jest takie potężne i święte, jakbym cofnęła się wiele setek lat w przeszłość, do czasów świetności naszego państwa. I to wszystko dzięki tobie. Udowodniłaś, że kobiety bardziej od mężczyzn nadają się do rządzenia.
Uśmiechnęłam się skromnie, jednak pochlebne słowa matki wprawiły, że radość i duma wypełniły mnie całą niczym święty blask boskiego Anubisa.

         Po uroczystym posiłku Heather zaprowadziła moich rodziców do komnaty, którą im przygotowano, a ja udałam się z Zivit na spacer korytarzami dworu. Nigdy nie byłyśmy ze sobą związane tak, jak przeciętne bliźniaczki. Zawinił temu czas, fakt, że nie dorastałyśmy razem… Być może Zivit bardzo chciała stać się dla mnie kimś więcej, niż tylko siostrą. Jednak wtedy, kiedy pragnęłam mieć przyjaciela, był nim Tom Riddle, a teraz, gdy zniknął, nauczyłam się żyć bez bliskich osób.
- I jak ci się tutaj mieszka? – zapytała siostra. – Jesteś w tym wielkim zamku tylko ze swoją służbą. Nie czujesz się samotna?
- Nie. Wszystko się zmienia, lepiej nie oglądać się w przeszłość, tylko żyć dalej – odparłam, wzruszając ramionami. – A co tam w ogóle u ciebie? Ostatnio byłam tak zajęta, że nie miałam możliwości…
- Rozumiem, rozwijające się państwo potrzebuje ciągłej uwagi – przerwała mi Zivit, tym samym odciążając moje sumienie. Bardzo często myślałam o porzuconej przeze mnie rodzinie i czułam się nieswojo. Siostra zaś ciągnęła dalej coraz bardziej dziwnym i pustym głosem: - Byłam zaręczona przez jakiś czas…
Aż zatrzymałam się gwałtownie, zaskoczona i uradowana zarazem.
- Naprawdę? Z kim? – zapytałam. – I dlaczego byłaś?
Zivit westchnęła ciężko, jednak nie cierpiała, kiedy o tym myślała. Czuła się raczej przytłoczona i zmieszana.
- Widzisz… To trwało dwa lata, nawet wydawało mi się, że go kocham. Ojciec zaakceptował go i wyraził zgodę na ślub, matka ucieszyła się, że chociaż jedna z jej córek będzie miała normalną rodzinę… Ale zerwałam z nim wszelkie kontakty.
- Co? Dlaczego?
Teraz Zivit uśmiechnęła się nerwowo, a jej zielone, czyste oczy wypełniły się prawdziwą radością. Nie musiałam pytać. To miłość rozświetliła jej piękną twarz. Już wiedziałam, dlaczego tak bardzo się zmieniła.
- Zakochałam się – odpowiedziała głosem drżącym od tłumionych w sobie emocji. – Nazywa się Lucjusz Malfoy, myślę, że to może się udać.
Tym razem wytrzeszczyłam na nią oczy. Doskonale znałam mężczyznę, o którym mówiła moja siostra, dlatego nie zareagowałam zbyt entuzjastycznie. Lucjusz Malfoy, swego czasu jeden z najbliższych, najbardziej oddanych sług Lorda Voldemorta, teraz zaś uznany i znamienity czarodziej, niezwykle ceniony w naszym społeczeństwie. Miał już rodzinę, żył w harmonii i stabilizacji, nie potrzebował kochanki! A Zivit… Jak ona mogła tak ingerować z małżeństwo Lucjusza…
- Czy ty sobie zdajesz sprawę z tego, że on ma żonę? – wysyczałam, mrużąc oczy. – Jego syn uczy się już w Hogwarcie, a ty niszczysz to małżeństwo! Po prostu słów mi brakuje! Znam tego człowieka. Zamiast nawrócić się… pomóc mi odnaleźć swego pana… To zdrajca, a ty, moja siostra, sypiasz z nim!
W żołądku czułam pustkę, jakbym stanęła na fałszywym stopniu w Hogwarcie. Jedyne, kim była teraz dla mnie Zivit, to współwinną w zdradzie.
- Dżahmes, co ty mówisz… Przecież my się kochamy – udało się jej jakimś cudem wykrztusić. Była w szoku.
Prychnęłam pogardliwie.
- Myślisz, że on zostawi dla ciebie żonę? – zapytałam.
- Obiecał mi to! – odpowiedziała. Szok malujący się na jej twarzy zmienił się w irytację. – Przyrzekł mi, że odejdzie od Narcyzy, kiedy tylko jego syn wróci po tym semestrze do domu na letnie wakacje. Kocha mnie.
Teraz już nie mogłam się powstrzymać. Gniew mieszał się z rozbawieniem, zaśmiałam się nawet, słysząc absurdalne słowa siostry.  To było śmieszne… żałosne. Nigdy nawet przez myśl mi nie przyszło, aby związać się z żonatym mężczyzną. A nawet jeśli, to nie odważyłabym się w nim zakochać… tak naiwnie uwierzyć mu, że zostawi dla mnie żonę i dziecko.
- Jesteś głupia – oświadczyłam. Nie było mi już do śmiechu. – Masz z nim zerwać albo oboje pożałujecie.

~*~

Jakże długo tu nie pisałam… Aż wstyd. Postanowiłam więc jak najszybciej „przywrócić” Czarnego Pana. Jeśli jesteście zainteresowani, to zapraszam Was na bloga z aktualnościami dotyczącego mojego życia i opowiadań (Prorok-Frozenki) oraz na Papierowe Gwiazdy, gdzie umieszczam miniaturki. Było już Dramione, a w najbliższym czasie (zapewne tuż po pielgrzymce) planuję dodać Sevmione. Do zobaczenia wkrótce. Dedykacja dla Patrycji :* Kto chce przy kolejnym rozdziale? ;)

PS: Jutro rocznica na DF <3