30 sierpnia 2009

18. Karczma pod Pijanym Jednorożcem


Ostry dźwięk budzika rozbrzmiał tak gwałtownie, że o mało co nie podskoczyłam; na miękki materac ktoś chyba musiał rzucić zaklęcie trwałego przylepca, pierzyna wydawała się zbyt ciężka do zsunięcia, a poduszki podszeptywały: zostań z nami spać, zostań z nami spać, ale musiałam oprzeć się tym pokusom. Usiadłam na brzegu łóżka. Spuściłam ostrożnie nogi, przeciągnęłam się, ziewnęłam potężnie — wszystko na nic, nadal czułam piasek pod powiekami i przemożną chęć powrotu pod kołdrę. Z ciężkim westchnieniem włożyłam pantofle i, drżąc lekko na całym ciele, narzuciłam na ramiona cieniutki szlafrok. Odszukałam wzrokiem piękny zegar powieszony zaraz nad drzwiami naprzeciwko łoża z kolumienkami — wybiła punkt piąta trzydzieści. Nic dziwnego, że zataczałam się jak pijana; po czterech godzinach snu ciężko być rześkim i pełnym zapału. Przez cały wczorajszy wieczór ojciec nie napomknął ani słowem o mojej nowej pracy; zaprosiliśmy na kolację Taciturnów, która ciągnęła się niemiłosiernie długo, podejrzanie zbyt długo, a po wszystkim Hortus wyglądał tak, jakby wygrał worek galeonów. Najpewniej licząc, że zaśpię albo wyłączę budzik i przekręcę się na drugi bok.
Ta myśl trochę mnie zmotywowała.
Wykonałam poranną toaletę w takim tempie, jakbym śpieszyła się na egzamin; jedną ręką szperałam w kosmetyczce, drugą myłam zęby, a Banialuka krzątała się w garderobie, kompletując szaty. Wskoczyłam w przygotowane ubrania, w biegu pochłonęłam czekające w jadalni jajka na bekonie, wcisnęłam kanapki do skórzanej torebki i byłam gotowa do wyjścia. Kiedy wyszłam na taras, w twarz uderzyły mnie promienie ostrego, porannego słońca i rześki wiaterek; dookoła panowała niczym niezmącona cisza, żadnych samochodów, dźwięków klaksonów, ordynarnego pokrzykiwania, tylko delikatny szum wiatru i śpiew ptaków, jakby nasz dwór znajdował się pośrodku leśnego pustkowia, a nie na przedmieściach Londynu. Z żalem, ale i spięta z podekscytowania zerknęłam na zegarek — za dziesięć szósta. Pierwszego dnia pracy w dobrym guście było zjawić się nieco wcześniej, więc natychmiast się teleportowałam.
Z początku trochę się martwiłam, czy intensywne myślenie o samym adresie wystarczyło, żeby precyzyjna aportacja się udała, ale kiedy poczułam pod stopami twardy bruk i otworzyłam oczy, byłam już pewna, że dobrze trafiłam. Dwupiętrowy, odrapany budynek ze starej, omszałej cegły stał niemal przyklejony do dwóch wysokich kamienic po obu stronach; zacienione, wilgotne części muru obrastał bluszcz, a kilka okiennic wisiało żałośnie na zardzewiałych, ponadrywanych zawiasach. Nad zamkniętymi drzwiami ktoś krzywo przybił tabliczkę z napisem Pijany Jednorożec; nad szyldem widniało brzydkie malowidło grubego, zezowatego konia z na wpół złuszczonym rogiem. Miałam nadzieję, że wnętrze będzie prezentowało się choć odrobinę lepiej. Przełknęłam ślinę, mocniej zacisnęłam dłonie na torebce i zajrzałam do środka.
Wyglądało na to, że bar jeszcze nie do końca się obudził. Przy stolikach rozsianych po całej sali siedziało kilkoro mężczyzn kiwających się sennie nad pustymi kuflami i zimnym, niedojedzonym śniadaniem, nie krzątały się żadne kelnerki, pomywaczki nie biegały z miotłami, jedynie za barem stał jakiś posępnie wyglądający, łysy, ciemnoskóry czarodziej w średnim wieku i wycierał kufel monotonnymi ruchami bardzo brudnej szmaty.
— Dz-dzień dobry — wyjąkałam, zamknąwszy za sobą drzwi. — Nazywam się Victoria Hortus, byłam umówiona z panią Torres… d-do pracy na okres wakacji.
— Mhm, taa… zaczekaj tam — mruknął znużony czarodziej i, nie przestając polerować szkła, wskazał podbródkiem wysokie krzesła poustawiane byle jak przy wysokim kontuarze. — Jak przyjdzie właścicielka, podpiszecie umowę.
Posłusznie wykonałam polecenie; wybrałam takie, które prezentowało się najczyściej i miało najmniej drzazg, by nie podrzeć jedwabnych rajstop. Uznałam to za niegrzeczne, gdybym wyciągnęła różdżkę i dla świętego spokoju rzuciła na stołek zaklęcie czyszczące, aczkolwiek znudzony barman nie wyglądał na takiego, kto by się tym przejął. Uważając, by nie dotknąć plecami oparcia (wolałam się nie zastanawiać nad historią plam na niskim, wypłowiałym obiciu), zaczęłam się dyskretnie rozglądać. Niedokładnie wyszorowana podłoga w kilku miejscach wyglądała tak, jakby ktoś rozlał na nią coś lepkiego, bo fruwający w powietrzu kurz osiadł na błyszczących plamach, ściany pokrywała staromodna, purpurowa tapeta pamiętająca chyba jeszcze poprzednie stulecie, podobnie porysowane kufle poukładane rządkiem na półkach za plecami barmana. Na sali panował ciepły półmrok, bo okna były tak oklejone brudem, że praktycznie nie wpuszczały światła dziennego, więc non-stop musiały płonąć oliwne lampy lewitujące w powietrzu. Choć zapach potu i stęchlizny nie zachęcał, a girlandy czarnych pajęczyn — identycznie jak w gospodzie Pod Świńskim Łbem — zwieszały się z sufitu, wnętrzności skurczyły mi się w podnieceniu; dopiero w tym momencie pierwszy raz poczułam się naprawdę dorosła. Ubrana w stonowane kolory, czekałam na właścicielkę lokalu, żeby podpisać umowę o pracę, w teczce miałam drugie śniadanie, a na twarzy delikatny makijaż.
Siedziałam tak jakiś kwadrans, kiedy nareszcie dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się z impetem, a na sali pojawiła się krągła czarownica z burzą kasztanowych włosów, wyszykowana w butelkowo zieloną szatę i kozaki na wysokich obcasach. Bystrym spojrzeniem omiotła całe pomieszczenie, a jej wzrok zatrzymał się na mnie na dłużej; miała nieco zniszczoną, oliwkową cerę, ładne, regularne rysy twarzy i błyszczące, ciemne oczy przysłonięte nieco ciężkimi powiekami i kurtyną kruczoczarnych rzęs. Jej egzotyczny wygląd i energia, z jaką się poruszała, sprawiły, że wbiło mnie w poplamione oparcie krzesła i przez długą chwilę nie potrafiłam wykrztusić słowa.
— To ty jesteś ta nowa? — rzuciła władczym tonem, opierając obie dłonie na szerokich biodrach, a gdy pokiwałam energicznie głową, dodała z zapałem: — Idziesz ze mną.
Poderwałam się na równe nogi; musiałam mocno przyśpieszyć kroku, żeby dotrzymać jej tempa; ignorując łysego czarodzieja, weszła do pokoiku za barem, który okazał się zapleczem, a potem przez wąski korytarzyk i ciemną klatkę schodową zaprowadziła mnie do zagraconego gabinetu na półpiętrze. Tam panował dużo większy ład i pachniało ciężkimi perfumami, ale wszystkie meble wyglądały na starodawne i dopasowane do siebie, jakby ktoś wziął je z bardzo eleganckiego, modnego lokalu, tyle że działającego jakieś sto lat temu. Czarownica z trudem przecisnęła się między szczupłą gablotką i biurkiem, a mnie rozkazała usiąść w kulawym foteliku naprzeciwko. Gdy sama spoczęła w swoim i oparła pokryte brylantami dłonie na podłokietnikach, wyglądała jak rasowa matrona. Będąc pod ostrzałem jej badawczego spojrzenia, momentalnie straciłam pewność siebie i resztkami sił próbowałam utrzymywać pozory opanowania.
— Ja się nazywam Torres. Kasjopeja Torres. I jestem tutaj właścicielką, więc słuchasz się tylko mnie, jasne? Albo tego tam, na dole, Alfonsa — podjęła, a w ręce pojawiła jej się bardzo gruba, krótka różdżka, którą stuknęła w czysty kawałek pergaminu wzięty z dużego stosu papierów na blacie; na pożółkłej stronie pojawiła się ściana tekstu opatrzona dzisiejszą datą. Czarownica podsunęła mi to razem z piórem i kałamarzem. — Umowa.
Z zapałem pochwyciłam pióro, umoczyłam w atramencie i już miałam złożyć swój podpis w wykropkowanym miejscu na samym dole, kiedy Torres położyła mięsistą dłoń na kartce i wychyliła się ku mnie z głośnym trzaskiem gorsetu.
— Ej, hola, hola — dodała szybko. Głos miała niski i namiętny, ale wyraźnie przepalony papierosami. Gdy spojrzała na mnie z tym groźnym błyskiem w oczach, oblałam się zimnym potem. — Nigdy nie podpisuj niczego bez czytania. A co, jeśli właśnie podpisujesz zgodę na sprzedaż do burdelu?
Poczułam na policzkach ostre pąsy, podgrzewane dodatkowo widokiem jej srogo zmarszczonego czoła, ale po chwili twarz się rozluźniła, a usta wykrzywiły się w figlarnym uśmiechu; nie byłam pewna, ale przez chwilę dostrzegłam błysk złotego zęba.
— A-a-a podpisuję? — zająknęłam się, czym jeszcze bardziej ją rozbawiłam.
— Czytaj.
Czując na sobie intensywność spojrzenia Kasjopei, pochyliłam się nad tekstem. Zrobiło mi się potwornie głupio; włożyłam eleganckie szaty, zjawiłam się przed czasem, a wyszłam na idiotkę, zanim otrzymałam pierwsze polecenie. Z bijącym mocno sercem przeczytałam całą umowę — co prawda nie było w niej wzmianki o pracy w burdelu, ale Torres przedstawiła mi cały zakres obowiązków: sprzątanie, obsługiwanie gości, bieganie za sprawunkami i na pocztę, składanie zamówień, a także zakaz spoufalania się z klientami oraz prawo do jednego dnia wolnego w tygodniu i jednego darmowego obiadu na dzień. Kiedy drugi raz sięgałam po kałamarz, ręka nadal drżała mi lekko. Podpisałam się w wyznaczonym miejscu, to samo zrobiła pani Torres, a zaraz po tym dostałam osobną kopię umowy dla siebie; żeby nie zapomnieć, natychmiast schowałam ją w torebce.
— Ta robota nie jest trudna — kontynuowała z łobuzerskim uśmiechem, a w jej oczach nagle pojawiły się dziwne błyski. — Chyba że taka panienka jak ty potrzebuje przeszkolenia. 
— Nie, podołam każdemu zadaniu — wypaliłam natychmiast.
Kasjopeja zarechotała pod nosem; tak, zdecydowanie miała w ustach przynajmniej dwa złote zęby.
— Gdyby reszta dziewczyn przychodziła tu z takim zapałem… — mruknęła i jeszcze raz machnęła różdżką, a z wysokiej szafy za drzwiami wyfrunął czerwony, bardzo wypłowiały fartuszek i spoczął na jej rozpostartej dłoni. — Załóż to i zacznij od sprzątnięcia podłogi i stolików po nocy. Na zapleczu znajdziesz miotłę. Jak nie znasz żadnych przydatnych zaklęć, będziesz musiała radzić sobie bez czarów. Albo podpytaj dziewczyn, nauczą cię.
— Tak jest.
Wzięłam od niej fartuch i zawiązałam na szyi; wyglądało na to, że mogłam zaczynać, ale czarownica zmierzyła mnie jeszcze raz przeciągłym, oceniającym spojrzeniem i dodała:
— Wkładaj do pracy coś podlejszego. — Jej wzrok zatrzymał się dłużej na moim śnieżnobiałym kołnierzyku z brukselskiej koronki i haftowanych zdobieniach dookoła rękawów. — Tak to ty się możesz rychtować do pracy w ministerstwie, a nie do jeżdżenia na szmacie. Szkoda takich pięknych fatałaszków.
— Jasne — przytaknęłam po raz drugi, znów delikatnie się rumieniąc. — Mam już odejść? 
— Taa…
Poderwałam się z fotela, skinęłam lekko głową i ruszyłam w stronę drzwi. Serce waliło mi jak młotem, kiedy znalazłam się na korytarzu. Świetnie. Wprost wspaniale. Najpierw wpadka z umową, teraz ta szata… Wzrok Kasjopei mówił mi wprost: nie nadajesz się do tej roboty. Zdałam sobie sprawę, że byłam całkowicie i absolutnie nieprzygotowana do samodzielnego funkcjonowania. Skoro przerosła mnie konfrontacja z szefową zwykłego baru, jak ja wyobrażałam sobie studiowanie? Jak miałam jeździć po świecie z profesorem Slughornem, skoro jedyne, co mogłam zaoferować, to dobre maniery? Stojąc na korytarzu i wiążąc włosy w koński ogon, nagle poczułam się przytłoczona ogromem tych wszystkich drobnych spraw, z których do tej pory nie zdawałam sobie sprawy.
Powlokłam się na dół z sercem wypełnionym lękiem i niepewnością, chociaż szłam tylko i wyłącznie na spotkanie z miotłą. I pierwsze, co zrobiłam po podniesieniu szczotki, było strącenie wiadra zawieszonego na zardzewiałym haku; w drzwiach prowadzących na maleńkie podwórko z tyłu lokalu stał łysy barman, popalając papierosa. Na dźwięk spadających przedmiotów obrzucił mnie lekko cynicznym spojrzeniem.
— Teraz wszystko wywracasz… zobaczysz, co się będzie działo wieczorem, jak zlezie się lumpiarnia — rzekł głębokim basem i założył czarną, połyskującą tiarę. Gdy się uśmiechnął, błysnęły jego ogromne, śnieżnobiałe zęby. — Stara wiedźma pewnie nie wysiliła się, żeby mnie przedstawić… Alfons Simkute.
— V-Victoria Hortus — bąknęłam i podeszłam nieśmiało, żeby uścisnąć mu dłoń.
— Mówiłaś już — odparł. Schował do szafki robocze szaty, zamknął ją różdżką i dodał na odchodne: — Koniec mojej zmiany, zaraz pewno przyjdzie reszta dziewczyn… w teorii powinny ci wszystko pokazać, ale ja bym na to nie liczył. Powodzenia.
On również obrzucił wzrokiem ubranie wystające spod mojego wypłowiałego fartucha, cisnął niedopalonego papierosa w kałużę i teleportował się. Czując w gardle rosnącą gulę strachu, podniosłam rozrzucone wiadra i z miotłą w garści wyszłam na salę. Początkowo czułam się bardzo głupio, zamiatając podłogę; wyglądało na to, że czyszczono ją wyłącznie pobieżnie, bo w kątach było aż gęsto od kotów, petów i starych, pożółkłych rachunków. Aż się prosiło, aby usunąć to za pomocą czarów, tym bardziej, że kiedy przykucnęłam, żeby zebrać śmieci na szufelkę, z mroku wyleciał ogromny, włochaty pająk, więc szybkim krokiem oddaliłam się od ściany, nieciekawa kolejnych odkryć.
Przez następny kwadrans kręcenia się po barze nie działo się absolutnie nic, a mężczyźni pochrapywali tak, jak ich zastałam; powoli zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam ich obudzić, kiedy w jednej chwili na zewnątrz rozległ się odgłos przypominający deportację, a sekundę później na salę wpadły dwie młode dziewczyny; na oko mogły mieć najwyżej dwadzieścia lat, ale nie przypominałam sobie, bym pamiętała je z Hogwartu. Natychmiast mnie wypatrzyły i jak na komendę przytknęły sobie obie dłonie do ust, żeby stłumić parsknięcie, więc natychmiast odwróciłam wzrok. Nie chciałam, by sobie pomyślały, że się gapiłam; zdążyłam tylko zauważyć nieświeże, rozlatujące się fryzury i błyszczące szaty wyjściowe, bo przy barze jak zjawa wyrosła nagle pani Torres. W jej oczach płonęło zniecierpliwienie; oparła obie ręce na biodrach, jeszcze bardziej przywodząc na myśl hiszpańską kwokę. 
— Godzina spóźnienia! — huknęła. Podeszła bliżej i zmarszczyła nos, a oczy jej się zwęziły. — I znów po całonocnym balowaniu! Zabierać się za robotę, Marta — kuchnia! Camilla — latryny! Byle na jednej nodze!
Dziewczyny, choć wciąż zarumienione ze śmiechu, czmychnęły prędko na zaplecze, a pani Torres obrzuciła mnie rozeźlonym spojrzeniem.
— Czemu ich nie wykopałaś? — rzuciła ostro, wskazując palcem na śpiących w głębi pomieszczenia mężczyzn.
Poczułam, jak serce zabiło mi mocniej, ale wytrzymałam jej intensywne spojrzenie; kobieta nie czekała na odpowiedź, tylko w mgnieniu oka wyskoczyła zza baru i energicznym krokiem podeszła najpierw do jednego, potem do drugiego stolika. Jeden czarodziej zaczął się nieprzytomnie rozglądać, najpewniej rozbudzony głośnym wrzaskiem pani Torres.
— Wstawać, moczymordy! Już! — wrzasnęła ostro i poczęła go szarpać i poszturchiwać. — Precz mi stąd, to nie hotel!
Wywijając ścierką, przegoniła na wpół przytomnych, zataczających się mężczyzn na zewnątrz i zatrzasnęła za nimi drzwi z taką siłą, że z sufitu pospadało kilka martwych pająków; jeden z nich wylądował w pustym kuflu, nad którym wcześniej drzemał mężczyzna z czerwonym, przepitym nosem.
— Z takimi trzeba stanowczo, bo wylezą ci na głowę — dodała, dysząc lekko.
— To tak wypada? — zapytałam cicho.
— Wrócą — odparła krótko i znów podparła się rękami pod boki. — Tylko zdobędą złoto na następną kolejkę. Będą przyłazić i prosić, żebyś dała na zeszyt, ale pamiętaj, nigdy, przenigdy się na to nie zgadzaj. Jest złoto, jest baniaczek. Nie ma złota, paszoł won za drzwi.
Słuchałam tego z szeroko otwartymi oczami, usiłując przyswoić scenę, której właśnie byłam świadkiem, a Kasjopeja — jakby czytając mi w myślach — westchnęła ciężko i skrzyżowała ręce na piersiach; na jej twarzy pierwszy raz zagościł wyraz szczerej troski.
— To nie jest robota dla takiej dziewczyny jak ty — powiedziała ze spokojem. — Powinnaś zajadać sobie lody w cieniu pod altaną, a nie biegać ze ścierą za pijusami.
Widok jej zmartwionych oczu, ton, jakim to powiedziała… i przede wszystkim co — poczułam się tak, jakby dała mi w twarz. Nie potrafiłam docenić jej dobrych chęci. Musiałam spuścić wzrok, bo pod powiekami zaczęły zbierać się łzy, a w gardle coś mnie ścisnęło. Przez moment miałam ochotę cisnąć miotłę na podłogę, rzucić fartuszkiem w panią Torres i wybiec na ulicę, ale zaraz potem wyobraziłam sobie, jak wracałam do domu — godzinę po wyjściu, z niezjedzonymi kanapkami, cała przesiąknięta smrodem baru. W holu spotykałam ojca wybierającego się do kuchni po sok pomidorowy na kaca. Złośliwe przytyki, dumnie wypięty brzuch, fałszywe zapewnienia: gdzie ci będzie lepiej niż u tatusia? Sokaris drwiący z tego, jaka to się wydawałam dorosła, a wytrzymałam zaledwie godzinę. I te anegdotki na imprezach golfowych… Moja córuchna wymyśliła, zanotuj sobie, że zatrudni się jako pomywaczka barze na Nokturnie! Ale że rączki nieskalane pracą, nie minęła godzina, a była z powrotem! Co się tej młodzieży roi w głowach… Jak to dobrze, że mają nas, bo gdyby przyszło samemu zarabiać na chleb, to by prędko pomarły z głodu! Rumieniec wstydu uderzył mnie w twarz na samą myśl o tym. Oddychając głęboko, żeby opanować łzy, spojrzałam na Kasjopeję i odpowiedziałam najgrzeczniejszym, najbardziej opanowanym tonem, na jaki było mnie w tej chwili stać:
— Pani wybaczy, ale sama zadecyduję o tym, co powinnam. Wydawać towar po uiszczeniu opłaty i wypraszać gości pod wpływem alkoholu. Zrozumiałam.
Czarownica zastygła na moment, ale szelmowski uśmieszek szybko powrócił na jej usta.
— Gdybyśmy wywalali ludzi pod wpływem alkoholu, po miesiącu poszłabym z torbami — zarechotała. — Wystarczy takich, którzy są zalani w trupa, tacy i tak nie zostawią tu więcej złota. Łap się za szmatę, stoły mają lśnić, a o dziesiątej wysyłam cię na pocztę. Aha, zaczekaj chwilę… Marta, Camilla! Na salę!
Długo kazały na siebie czekać; wciąż ziewając i zakładając fartuchy, przyczłapały z zaplecza i stanęły pod ścianą z rękami wciśniętymi do kieszeni; jedna z nich ostentacyjnie żuła gumę. Natychmiast przypomniała mi się Bellatriks, tym bardziej, że pomywaczka miała identyczne czarne, rozczochrane włosy jak Black, kiedy ją poznałam. Marta i Camilla były wyraźnie wczorajsze; rozbiegany, zamglony wzrok, bladozielone, lekko wilgotne lica, podkrążone oczy. Obie bardzo wysokie, chude i żylaste, z wąskimi wargami i zaniedbaną cerą, rysy twarzy bez cienia delikatności — dziewczyny wyglądały niemal jak siostry.
— To jest ta nowa — rzuciła do nich Kasjopeja. — Wprowadźcie ją i pokażcie co i jak.
W tym samym momencie doznałam przebłysku.
— My się już znamy ze szkoły — wtrąciłam, uśmiechając się szeroko do czarownicy z ciemnorudych strąkach. — Ty byłaś w Ravenclawie, prawda?
Spodziewałam się, że pomywaczka odpowie mi uśmiechem, ale beztroska na jej twarzy w jednej chwili ustąpiła miejsca wrogości. Stal w tym lodowatym, przerażającym spojrzeniu sprawiła, że natychmiast straciłam grunt pod stopami i sama musiałam odwrócić wzrok. Pani Torres zdawała się tego nie dostrzegać, bo kontynuowała niewzruszenie:
— W takim razie bez zbędnych pogawędek, zrozumiano? A teraz do roboty.
I zostawiła nas same, łopocząc energicznie szatami.
Minęła bardzo długa chwila, kiedy w końcu przestałyśmy się sobie przyglądać — ja im, one mnie, a atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę. Czułam na sobie wyraźnie pogardliwe spojrzenia, zahaczające w szczególności o mój koronkowy, bielutki kołnierzyk. Miejsce, w którym dotykał skóry, zaczynało piec; w porównaniu do cuchnących potem i przetrawionym alkoholem dziewcząt czułam się wręcz komicznie przebrana; one tutaj pasowały — z tymi swoimi poobijanymi platformami ze sztucznej skóry i szatami z lumpeksu, ja nie. Co ja chciałam udowodnić, zjawiając się w tej spelunie wystrojona i wymuskana co najmniej jak na stanowisko asystentki ministra? Miałam ochotę natychmiast się przebrać, bo palił mnie nie tylko kołnierzyk, ale i całe ubranie.
— Tam leży miotła, a tu masz wiadro — odezwała się czarnowłosa dziewczyna, podniosła z baru ścierkę, którą pani Torres przeganiała kloszardów, a potem cisnęła nią we mnie. — Chyba nie trzeba ci pokazywać, jak działa szmata? A może jednak?
Szturchnęła swoją wściekłą koleżankę w ramię i obie zniknęły z powrotem na zapleczu. W tej samej chwili drzwi się otworzyły, a do środka wkroczył potwornie zarośnięty krasnolud, przynosząc ze sobą mocny smród gnojówki. Poczułam się odarta z godności, ale musiałam zacisnąć zęby i spisać zamówienie, cały czas mając przed oczami pogardliwe spojrzenia dziewczyn. Ale czego innego się spodziewałam, będąc Victorią Hortus, dziedziczką ogromnej fortuny, panienką z wyższych sfer, której zachciało się dla zabawy posmakować ich okrutnej codzienności? Właśnie tak musiały mnie widzieć. I nie miałam im tego za złe.
Na szczęście przez resztę zmiany byłam tak zapracowana i rozemocjonowana, że nie zetknęłam się z nimi do końca dnia. Wiedziałam, że czekała mnie ostra harówka, ale nie spodziewałam się aż tak ciężkiej pracy. Wszyscy oczekiwali, że zrobię kilka rzeczy na raz; jeszcze nie skończyłam szorować sali po nocy, a już ktoś przyszedł zamówić śniadanie. Marta gdzieś zniknęła, więc pani Torres — rozwścieczona do granic możliwości — sama musiała stanąć w kuchni, a ja jednocześnie obsługiwałam klientów i roznosiłam gotowe posiłki. Pierwszą czarownicę, którą obsłużyłam — bardzo ubogą i bardzo pokurczoną starowinę w cuchnących łachmanach — oblałam herbatą, a pół godziny później źle wydałam resztę, co właścicielka obiecała potrącić mi z pensji. A dookoła nieustający zgiełk rozmów, pokrzykiwania, śmiechów, potoki przekleństw, jakieś niewybredne komentarze na temat mojego „tyłeczka”, dźwięk tłuczonych szklanek i przewracanych wiader dobiegający z zaplecza… Dlatego wyprawa na pocztę kilka godzin później okazała się wymarzonym odpoczynkiem; bardzo szybko przemknęłam przez ulicę Śmiertelnego Nokturnu i wyłoniłam się na słonecznej Pokątnej. Z parasolką na ramieniu i pękiem listów pod pachą szłam sobie powoli czystym brukiem i cieszyłam się chwilą spokoju. Tutaj również panował gwar, ale wydawał się znacznie spokojniejszy. Ulice były czyste, witryny jasne i wypucowane, zachęcające do wejścia, a na piętrach kamienic z parapetów zwieszały się pelargonie i inne kwiaty. Mijając uroczą kawiarenkę niedaleko sklepu zoologicznego, rzuciłam tęskne spojrzenie na starszego pana w schludnym mundurku obsługującego zakochaną parę siedzącą pod jednym z kolorowych parasoli. Ten widok sprawił, że poczułam się jeszcze gorzej — jak charłaczka, która zasługiwała co najwyżej na przeganianie kloszardów i szarpanie się z nimi o ostatniego zaplutego knuta. Z jednej strony coś mi podpowiadało, że podświadomie oczekiwałam pracy na świetnych warunkach tylko dlatego, że pochodziłam ze sfery, choć nie miałam do zaoferowania żadnego doświadczenia. W tym momencie nie potrafiłam cieszyć się z tego, że zawdzięczałam tę posadę wyłącznie sobie. Jakiś drugi głosik próbował przekrzyczeć ten pierwszy, wypominając, że przecież miałam zapał, ambicje i nie najgorsze oceny w szkole. A każda inna placówka zdawała się tego nie zauważać.
Załatwiłam sprawę listów raz-dwa i wróciłam do karczmy akurat na przerwę obiadową. Czarnowłosa Marta właśnie kończyła obsługiwać ogromną grupę bardzo starych, posępnie wyglądających magów, więc bez słowa czmychnęłam na zaplecze; do tej pory moje kanapki leżały nietknięte w szafce, a żołądek przynajmniej od godziny głośno domagał się obiadu. Przy tak ciężkiej pracy ciężko było ograniczać ilość spożywanych posiłków, ale oszukiwałam się, że po takiej harówce uda mi się spalić zbędne funty.
Usadowiłam się z torbą na zagraconym podwórku, z którego teleportował się Alfons. Poza pokrytą ptasimi odchodami ławeczką znajdował się tam stos wszystkiego, co niepotrzebne: jakieś podziurawione, piekielnie zardzewiałe wiadra, beczki pełne zielonkawej wody, stos połamanych cegieł, omszałe skrzynki z butelkami na wymianę, pojedyncze strony Proroka Codziennego wtopione w nierówne, błotniste podłoże, fruwające pióra i inne śmieci. Wolałam się temu nie przyglądać, oczyściłam tylko ławkę i usiadłam na jej brzeżku, podłożywszy pod siedzenie znalezioną na zapleczu ulotkę. Ot tak, na wszelki wypadek.
Kończyłam akurat drugą kanapkę z bekonem, kiedy drzwi na podwórko się otworzyły, a przez całą jego szerokość przeleciał strumień brudnej wody i wylądował na ścianie sąsiedniej kamienicy, opryskując wszystko dookoła. Łącznie ze mną.
— Hej! — krzyknęłam i poderwałam się na równe nogi; ostatnie kęsy kanapki udało mi się ochronić, ale przód fartucha łącznie z butami, włosami i białym kołnierzykiem miałam cały w brunatnych plamach.
— Patrz, z czego żyjesz — dobiegło mnie nieprzyjemne warknięcie, a w progu pojawiła się ruda dziewczyna. Camilla, ta, którą kojarzyłam ze szkoły.
— Mogłaś najpierw sprawdzić, czy nikogo tu nie ma.
Zmierzyła mnie ostrym, rozbawionym spojrzeniem i odwróciła się, żeby wyjść, ale nagle zatrzymała się w pół kroku. Podeszła tak blisko, że mogłam wyczuć zapach jej tanich, ciężkich perfum zmieszanych ze smrodem przetrawionego alkoholu.
— Ej, ty — warknęła i zaczepnie wysunęła do przodu dolną szczękę. — Dlaczego gadasz starej wiedźmie, że znamy się z Hogwartu?
— Bo to prawda — odparłam spokojnie; choć w jej oczach igrały niepokojące iskierki, nie odwróciłam wzroku.
— Taa? Nie wydaje mi się, żeby ludzie jak ty zaprzątali sobie głowy takimi jak ja — ironizowała. — Po coś tu przylazła? Przegrałaś jakiś zakład? Czy jednak wykopali cię z rodziny za spierdolenie ślubu?
Poczułam na policzkach powoli kwitnące rumieńce.
— Ani to, ani to — odparłam krótko. — Po prostu chciałam popracować i… i tylko pani Torres odpowiedziała na moje podanie.
— Bo to dla ciebie taka zabawa, co nie? — kontynuowała, jakby nie usłyszała tego, co powiedziałam. Pociągnęła ordynarnie nosem i splunęła w kałużę. — Osiem godzin bawić się w pomywaczkę, a potem wrócić do atłasów, pozłacanych mebelków, zjeść na obiad homara i opowiadać innym snobom, jak to na Nokturnie wydzierają sobie knuty? Gardzę takimi jak ty…
Jeszcze raz splunęła, tym razem mi pod nogi, zabrała wiadro i zniknęła na zapleczu, pozostawiając mnie płonącą ze wstydu na twarzy. Musiałam na chwilę usiąść, żeby się uspokoić; nie miałam już najmniejszej ochoty na jedzenie, ale nie potrafiłam wyrzucić resztek kanapki. Schowałam ją do torby, przytłoczona gigantycznymi wyrzutami sumienia. Camilla miała rację — czy poza lepszym samopoczuciem istniał jakikolwiek sens mojej pracy w tym miejscu? Do tej pory nigdy o tym nie pomyślałam, ale być może dla spełnienia własnej zachcianki pozbawiłam posady kogoś, kto bardziej jej potrzebował. Westchnęłam ciężko i oparłam się o brudne deski, nie dbając już o ptasie odchody. Byłam bardziej rozdarta niż kiedykolwiek.
Tych kilka galeonów to nic w morzu fortuny ojca.
Ale gdyby nie jego fortuna, byłabym biedniejsza od tych pomywaczek. Nie, zaraz. BYŁAM od nich biedniejsza, bo przecież nie posiadałam nic swojego. Każda piękna szata, każdy mebel, nawet szkolne podręczniki — to wszystko należało do Hortusa.
I wystarczyło jedno jego słowo, aby to utracić.
Niczego nie musimy tracić, wystarczy postępować zgodnie z życzeniami tatki.
Ale problem w tym, że ja chcę postępować zgodnie ze swoim życzeniem.
Zatem przestań użalać się nad anonimowymi łachmaniarkami i zabieraj się za robotę. Nikomu nie udowodnisz, ile jesteś warta, omdlewając na ławeczkach.
Łatwo było pomyśleć, ale zrobienie tego wymagało ode mnie więcej energii, niż sądziłam. Wróciłam na salę — z wysuszonymi włosami, ale we wciąż poplamionym fartuchu — i natychmiast zostałam skonfrontowana z falą zamówień. Nic zresztą dziwnego, zbliżała się pora obiadowa. Pani Torres bez przerwy na nas pokrzykiwała: za wolno, z życiem, żwawiej, to nie burdel, precz z łapami, tamten jegomość nie zapłacił, łap go i skasuj, bo potrącę ci z pensji… I tak bez chwili wytchnienia do godziny czternastej, kiedy to w drzwiach pojawiła się druga zmiana. Najpierw dwie roześmiane dziewczyny, a pięć minut później trzecia, spóźniona i zdyszana, ale na sali panował taki rozgardiasz, że Kasjopeja nawet nie zwracała uwagi na to, kto wchodził, a kto wychodził. Gdy podeszłam, żeby się pożegnać, pośpiesznie przywołała z gabinetu mój grafik i kazała mi się wynosić. Nie musiała tego dwa razy powtarzać.
Teleportowałam się jak Alfons z maleńkiego podwórka za zapleczem, odprowadzona przez zazdrosne spojrzenia Marty i Camilli; musiały odrobić godzinne spóźnienie i czujne oko pani Torres prawdopodobnie dopilnowało, aby pracowały do ostatniej minuty, ale ja już o tym nie myślałam. Wprost marzyłam o kremie do rąk. Wykończona, czując na sobie smród papierosów, alkoholu i detergentów, wchodziłam po schodkach na taras. Na wszelki wypadek, gdybym zastała ojca w okolicach salonu. Miałam w planach długą, gorącą kąpiel i drzemkę, ale musiałam ograniczyć się jedynie do szybkiej toalety, ponieważ o godzinie piętnastej stół w jadalni już uginał się od ilości potraw, a mama oczekiwała nas niecierpliwie, wyszykowana w złoto i jaskrawą, turkusową szatę na ramiączkach. Wyglądała olśniewająco. Sokaris jak zwykle pojawił się spóźniony; wmaszerował do pokoju rozczochrany i w piżamach, witając się w progu przeciągłym ziewnięciem. Bez słowa zajęłam swoje miejsce. Kiedy zerknęłam na stół, nie mogłam powstrzymać uśmiechu — na talerzu spoczywał olbrzymi homar.
Początkowo prowadziliśmy zwyczajny smalltalk, ale czułam, że atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa; co prawda Sokaris nie zdawał się zachowywać z typową dla siebie zuchwałością, lecz matka wyglądała na mocno spiętą, jakby zbierała w sobie odwagę, by o coś zapytać. I faktycznie. Zebrała jej wystarczająco wiele, kiedy na stole pojawiły się desery.
— Jak ci się podoba w pracy, kochanie? — starała się zabrzmieć możliwie jak najbardziej obojętnie.
— Spodziewałam się cięższych warunków, dziękuję — odparłam wyważonym tonem, a przed oczami stanęła mi struga brudnej wody wylewanej na podwórko przez Camillę. Żułam przez chwilę kawałek tarty z malinami, czując na sobie intensywny wzrok brata, więc dodałam: — Mam miłe koleżanki, bardzo się polubiłyśmy.
— To faktycznie powód do dumy, kiedy lubi cię ludzki śmieć — wtrącił szyderczo Sokaris i parsknął śmiechem z własnej uwagi.
Earth rzuciła mu karcące spojrzenie, ale jak zwykle nie powiedziała ani słowa. Krew momentalnie się we mnie zagotowała, lecz bynajmniej nie przez wzgląd na przemiłe koleżanki, a to, że impertynencja znów uszła mu płazem. Ja musiałam uważać na słowa. On nigdy. I znaczące spojrzenia matki nigdy niczego nie wskórały.
— Zważaj na słowa, braciszku, żeby się nie okazało, że któregoś dnia ten ludzki śmieć odpłaci ci się pięścią — odpyskowałam.
— Victorio, co to za spekulacje! — wykrzyknęła cicho Earth, a twarz jej pociemniała.
Odłożyłam widelczyk i dotknęłam pośpiesznie ust chusteczką, rozjuszona do granic możliwości. Poczucie niesprawiedliwości wypełniło mi żołądek po samo gardło, tak, że nie byłam w stanie przełknąć nic więcej.
— Byłabym wdzięczna — wycedziłam, z trudem panując nad wybuchem wściekłości — gdyby w tym domu zaczęto szanować ludzi pracujących, a nie folgować nieróbstwu. Dziękuję za posiłek.
Wstałam, dygnęłam pośpiesznie i zamaszystym krokiem opuściłam jadalnię; za sobą usłyszałam tylko pełne niedowierzania „Victorio, ja cię nie poznaję!”, ale bezczelnie to zignorowałam i pobiegłam na górę. Wiedziałam, że spotkają mnie za to konsekwencje, kiedy tylko wróci ojciec, mimo to czułam wewnętrzny spokój. I swobodę jak po zrzuceniu z barków bardzo ciężkiego worka kompostu dla Ogga. Zamknęłam się w sypialni i podniosłam z podłogi torbę, którą porzuciłam w saloniku zaraz po powrocie z baru; wygrzebałam z dna błyszczący łańcuszek i schowałam troskliwie na piersi pod szatą. Praca z fałszoskopem na szyi okazała się niemożliwa; gwizdał przeraźliwie, kiedy tylko pierwsi klienci zaczęli wynajdywać najróżniejsze wymówki, żeby nie płacić za trunki, więc naszyjnik trzeba było zamknąć szafce razem z resztą osobistych rzeczy. Potrzebowałam odpoczynku. Z tęsknotą powędrowałam myślami do Pijanego Jednorożca, wulgarnego pokrzykiwania, nieprzyjemnych spojrzeń pomywaczek… Po stokroć bardziej wolałabym znów znaleźć się w tamtym miejscu, niż wysłuchiwać podłych uwag Sokarisa, znosić wieczną niesprawiedliwość, uważać na każde słowo. Obolała i psychicznie wykończona położyłam się do łóżka w ubraniach, licząc, że krótka drzemka upora się przynajmniej z pieczeniem pod powiekami.
Krótka — to było słowo klucz.
Nie minęła godzina od momentu, kiedy zamknęłam oczy, a gdzieś z saloniku dobiegł mnie odgłos trzaśnięcia drzwiami i stłumionego, gniewnego mamrotania. Niemal podskoczyłam, gdy ktoś bez pukania wtargnął do mojej sypialni.
— Nie może być dnia spokoju z tą dziewuchą!
Wystraszona i rozkojarzona zaczęłam się rozglądać; w progu stał rozjuszony ojciec. Oczywiście. Nie miałam prawa spodziewać się nikogo innego. Asekuracyjnie cofnęłam się pod wezgłowie, widząc siną ze złości twarz Hortusa; obie ręce zacisnął na framugach, jakby tylko to powstrzymywało go przed rzuceniem się na mnie. Na ten widok poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku.
— Mimo wszystko poszłaś do tej speluny! — wrzasnął. — Poszłaś, chociaż wiedziałaś, że ja się na to nie godzę!
— Jestem dorosła, podpisałam umowę do końca sierpnia — oświadczyłam, siląc się na uprzejmy ton, choć doskonale wiedziałam, że cokolwiek bym nie powiedziała i nie zrobiła, Hortusa nic nie uspokoi.
— A to już nie jest mój problem! — skwitował jazgotliwie i roześmiał się jak szaleniec, a oczy już prawie wylazły mu na wierzch. — Moja córka nie będzie usługiwać szlamom i charłakom! Moje nazwisko i tak jest przez ciebie na językach całej sfery! Mało ci? Jesteś dorosła i nie obchodzi mnie, jak to odkręcisz, bo masz to odkręcić! I odkręcisz, bo inaczej…
Reszta jego słów utonęła w przenikliwym pisku, a fałszoskop na mojej szyi zaczął energicznie wirować. Spodziewałam się, że ojciec wpadnie w jeszcze większą złość, a jego nalana twarz spurpurowieje, ale nie. Pozieleniał i zastygł w bezruchu, obserwując, jak pośpiesznie uciszałam przedmiot.
— Natychmiast wyrzuć to ustrojstwo, nie będzie przerywało, kiedy mówię! — warknął Hortus, lecz z jego głosu wyparowała praktycznie cała pewność siebie.
Niemniej jednak z całych sił przylgnęłam plecami do wezgłowia i podciągnęłam kolana pod brodę, byle fałszoskop zniknął z zasięgu ojcowskich rąk
— To prezent…
— Wyrzuć to w tej chwili, a zaraz potem pójdziesz do właścicielki tego baru i zrezygnujesz! Albo od razu idziemy, wstawaj…
Wrzucił się w stronę łóżka, a ja nie miałam już dokąd uciekać; za plecami było wyłącznie twarde drewno. Z przerażeniem automatycznie zakryłam głowę rękami i prawie natychmiast poczułam na przedramieniu silny uścisk ojca. Szarpnął mną tak, że prawie zleciałam na podłogę. I w tym momencie jednocześnie wydarzyło się kilka rzeczy: Hortus wrzasnął jak oparzony i odskoczył, w saloniku rozległ się tupot wielu nóg, w tym jednych obutych w obcasy, jeszcze jeden krzyk, tym razem kobiecy.
— Aaa… kurwa mać!
— Henryku, co ty…?
— Zamknij się! — huknął ojciec.
Schroniłam się z powrotem pod wezgłowiem; w progu stała matka w otoczeniu skrzatów, z tyłu czaił się zaniepokojony Sokaris, a Hortus ściskał się za czerwoną, mocno pulsującą rękę, karykaturalnie zgarbiony i z obłędem w oczach. Wargi pokryła mu biała piana. Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie — ja skupiona, cały czas gotowa na odparcie kolejnego ataku, on ciężko sapiąc; w powietrzu wirowała magia i trudno było powiedzieć, do kogo należała.
— Nic tym nie ugrasz — rzucił na wydechu i pogroził mi palcem; wnętrze dłoni wciąż miał poparzone. — Tylko narażasz siebie… i całą rodzinę na śmieszność… żebyś tego kiedyś nie pożałowała…
Odwrócił się na pięcie i wyszedł, potrącając żonę ramieniem. W drzwiach niemal zdeptał Banialukę, Sokarisa nawet nie zaszczycił spojrzeniem, a i on nie wyglądał teraz na żądnego ojcowskiej uwagi; Hortus przekroczył granicę, o którą do tej pory nigdy się nie otarł. Kiedy wyszedł, coś w gardle zaczęło mnie gnieść, a pod powiekami poczułam zbierające się łzy. Musiałam zwrócić się w stronę okna, żeby je ukryć. Modliłam się, by to całe zgromadzenie w końcu się rozeszło, ale wszyscy stali na swoich miejscach jak spetryfikowani.
Minęło dużo czasu, zanim mama zebrała się na odwagę i powiedziała tak spokojnie i przepraszająco, jak tylko ona potrafiła:
— Musisz zrozumieć ojca…
— Wyobraź sobie, mamo, że ja też chciałabym zostać zrozumiana — przerwałam jej ostro, nawet na nią nie patrząc. Gapiłam się ostentacyjnie w szybę, ale nie widziałam tego, co było za nią. — Chcę zostać sama.
Kątem oka zarejestrowałam ruch na wysokości klamki; skrzaty domowe — jeden po drugim — natychmiast opuściły moje komnaty; Earth jeszcze przez moment kiwała się w progu, ale ja wciąż uparcie wpatrywałam się w okno, więc i ona odeszła, zabierając ze sobą Sokarisa. I zostałam sama. Tak, jak sobie tego życzyłam.
Nie potrafiłam dłużej powstrzymywać łez. Wcisnęłam twarz w poduszkę, by zagłuszyć szloch. Płakałam i płakałam, wyrzucając z siebie wszystkie żale, niesprawiedliwości całego dnia. Felerny dobór szaty, nieodpowiedzialność przy podpisywaniu umowy, uwagi dotyczące mojego tyłeczka, okrutne koleżanki, poplamiony brudną wodą kołnierzyk, dwa sykle potrącone z pensji. To, że lokale na Nokturnie nie wyglądały tak, jak te na Pokątnej. I w końcu wzburzenie ojca, jego atak, próbę zawleczenia mnie siłą do Pijanego Jednorożca, żeby rozwiązać umowę z panią Torres. A kiedy byłam już zbyt zmęczona, by płakać, umyłam twarz i usiadłam do fortepianu; spodziewałam się, że palce zesztywnieją przez ten rok, ale nie. Wraz z dotknięciem wypolerowanej klawiatury przypomniały sobie zwinność i mogłam grać, grać, grać… Tak długo, aż monotonne dźwięki ukoiły moje nerwy.
Następny poranek i znów ostry dźwięk budzika. Nie należałam do rannych ptaszków, zdecydowanie bardziej cieszyłam się na pracę na drugą zmianę, choć Alfons zdążył mnie przed nią przestrzec. Drugiego dnia również musiałam znosić uszczypliwości Marty i Camilli, ale powoli zaczynałam się przyzwyczajać do hałaśliwej, roztrzepanej monotonii Pijanego Jednorożca. Dziewczęta praktycznie do wszystkiego używały magii, ale nawet słowem nie wspomniały, że mogłyby mnie nauczyć pomocnych zaklęć. Czarowały wyłącznie niewerbalnie, więc podpatrywanie niczego nie ułatwiało; one za jednym zamachem układały na półkach całe rzędy wypucowanych kufli, smażyły mięso w powietrzu, w minutę gotowały ziemniaki, a ja mogłam najwyżej lewitować piwo do stolika na drugim końcu sali. Ale starałam się nie poddawać. Podczas przerwy na lunch Camilla wyskoczyła na papierosa, Marta połknęła swoją porcję obiadu i rozłożyła się na połamanej ławce, żeby złapać trochę słońca, a gdy nadeszła moja kolej, udałam się do księgarni na Pokątnej, by kupić jakąś książkę o czarach przydatnych w prowadzeniu domu. Kanapki pochłonęłam w drodze powrotnej.
Byłam rozdarta — rano zbudziłam się potwornie obolała i marzyłam o kilku dniach przerwy, ale zrobiłabym wszystko, aby spędzić jak najwięcej czasu poza domem. Tym bardziej, że po wczorajszej awanturze ojciec zaczął zachowywać się jeszcze dziwniej niż zwykle. Przeważnie stawał się kąśliwy albo szukał okazji do złośliwości, lecz tym razem najzwyczajniej w świecie ignorował mnie, a zaraz po kolacji powiedział Sokarisowi dobranoc, żonie skinął głową i wyszedł z domu. W mojej głowie pojawiły się ponure myśli: a co, jeśli faktycznie wybierze się do pani Torres zerwać umowę? Czy to w ogóle dozwolone? Albo umówi się na coś z profesorem Dippetem i po wakacjach zostanę w tej karczmie już na zawsze? 
Całe szczęście w pracy nie było zbyt dużo czasu na czarnowidztwo, bo Kasjopeja bez przerwy na nas pokrzykiwała i wymyślała coraz to nowe zajęcia. Nie spodziewałam się, że w barze — zwłaszcza takim, w którym prawie wszystko mogłyśmy załatwić za pomocą czarów — znajdzie się tyle roboty. Myślałam, że trzeba będzie sprzątać podłogę, myć szklanki i podawać klientom piwo, ale miałyśmy całą masę innych zajęć. Rozłóż trutkę na szczury, pozbądź się bogina z kredensu w piwnicy, przygotuj butelki zwrotne na wymianę, skocz po śluz gumochłona do apteki, uporządkuj faktury z całego kwartału, pododawaj te tabelki, sowa zwichnęła skrzydło, zanieś ją do Magicznej menażerii. A to wszystko przy akompaniamencie pijackiego pokrzykiwania „Królowo, tylko ten jeden baniaczek na zeszyt! Pani kochana, jutro z samego rana będę ze złotem!”. Dlatego kiedy do końca mojej zmiany pozostała jakaś godzina, a w drzwiach pojawiły się trzy znajome twarze, prawie usiadłam z wrażenia. Wiadro, które lewitowałam na zaplecze, świsnęło przez całą salę i uderzyło z hukiem o ścianę, rozbryzgując pomyje na i tak brudnym oknie.
Wilkes, Nott i Mulciber — wystrojeni w pięknie skrojone, czarne szaty z aksamitu — wmaszerowali do środka, rozglądając się dookoła z zaciekawieniem. Między biedakami, obdartusami i dziwacznymi typami spod ciemnej gwiazdy prezentowali się jak książęta. Na ich widok uśmiechnęłam się promiennie, ale poczułam na policzkach delikatny rumieniec wstydu, kiedy zdałam sobie sprawę, że będę musiała ich obsłużyć. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i chłopcy również się uśmiechnęli.
— Co wy tu robicie? — spytałam, podchodząc, żeby wskazać im najczystszy wolny stolik. — Nott, ty miałeś balować w Berlinie.
— Ojciec zobaczył wyniki z egzaminów i nici z balowania — odparł, szczerząc się; nie wyglądał na ani trochę zawiedzionego tym faktem.
— Nie ma głupich, chcieliśmy zobaczyć ciebie jako pomywaczkę w akcji — dodał Wilkes, rozsiadł się na krześle i jeszcze raz omiótł wzrokiem karczmę; po urodzinach, które wyprawił sobie w gospodzie Pod Świńskim Łbem, domyślałam się, że Pijany Jednorożec go zachwyci. Nie mogło być inaczej, oczy rozbłysły mu na widok podejrzanie wyglądających magów skupionych w ciemnym kącie i garstki goblinów pochylonych nad jakąś zapleśniałą, skórzaną torbą. — Możesz tu poznać kupę przydatnych ludzi!
— Mówisz o takich? — zapytałam cicho; poczułam dreszcz na grzbiecie, kiedy zauważyłam, że z poplamionej, gobliniej sakwy kapała jakaś gęsta, czerwona substancja. — Niestety tacy goście nie szukają niczyjego towarzystwa… może poza swoim. Ja mam styczność głównie z takim elementem.
Wskazałam podbródkiem w stronę baru, przy którym brodaty, poobijany łachmaniarz czarował właśnie rozdrażnioną Martę. Mimo wszystko chłopcy wyglądali na zachwyconych. Nie spodziewałam się, że zobaczymy się tak prędko. Zaledwie dwa dni wcześniej żegnaliśmy się na stacji, wszyscy ubrani w szkolne mundurki, a dziś witałam ich w poplamionym, roboczym fartuszku, zmuszona im usługiwać. To było w pewnym sensie ekscytujące.
— No dobrze — zagadnęłam z entuzjazmem. — W takim razie co podać? Ale odradzam jedzenie.
— To może… — mruknął Nott, a oczy mu rozbłysły. — Coś mocniejszego?
— Ognistą, a co! — oświadczył Mulciber.
— Zaraz będzie, proszę panów! — wykrzyknęłam i skinęłam różdżką, a spod lady wyfrunęła karafka ognistej whisky. Rozlałam ją do trzech szklanek i rozdałam chłopakom, po czym sama usadowiłam się na jednym z krzeseł. — Musicie przeżyć bez lodu, jeszcze nie potrafię go wyczarować.
— Jak pierwszy dzień?
Poczułam kolejną falę ciepła uderzającą w policzki.
— Podobno pierwszy dzień pracy zawsze się pamięta… Już zdążyłam źle wydać resztę — odpowiedziałam, a chłopcy zarechotali. — Ale to tylko dwa sykle. Oczywiście jestem tutaj anomalią, więc nie mam co liczyć na to, że nawiążę jakąś przyjaźń… Tamta szczególnie mnie nie lubi.
Z zaplecza wyszła właśnie Camilla; popalając papierosa, lewitowała przed sobą osiem talerzy cuchnącej mielonki z fasolką. Obiad wylądował na stole przed podejrzanymi goblinami w najciemniejszym kącie sali.
— A wy nie macie nic ciekawszego do roboty? — zapytałam.
— Nie ma nic ciekawszego od ciebie w tym łachu — odparł Wilkes.
Już otwierałam usta, żeby się odgryźć, ale za moimi plecami rozległo się uderzenie mokrej szmaty o twardą powierzchnię i rozdzierający okrzyk:
— Hortus, ciebie ostatnią posądziłabym o obijanie się!
Zerwałam się na równe nogi, przy okazji przewracając krzesło i rozejrzałam się w panice; pani Torres stała w drzwiach wejściowych z rękami wspartymi o biodra. Zrobiła na chłopcach tak piorunujące wrażenie, że jak na komendę wsadzili nosy w swoje szklanki, żeby stłumić wybuch wesołości.
— Przepraszam, już wracam do pracy! A wy nie zapomnijcie zapłacić.
Czując na sobie wzrok Ślizgonów, pobiegłam do kantorka; na sali było dość roboty, ale nie chciałam zbierać brudnych talerzy i wycierać blatów na oczach przyjaciół. Zaszyłam się w łazience i zaczęłam szorować pracowniczą toaletę. Marzyłam, by w książce z Esów i Floresów znajdowało się zaklęcie likwidujące smród, choć sądząc po mieszaninie zapachów w karczmie szczerze wątpiłam w jego istnienie.
Po wyjściu z pracy byłam jeszcze bardziej głodna, obolała i zmęczona, ale w domu nie zastałam nikogo oprócz skrzatów; dowiedziałam się od Partacza, że rodzice udali się z Greengrassami do teatru, a panicz Sokaris po prostu wyszedł. Mogłam się cieszyć względnie wolnym od nieprzychylnych spojrzeń popołudniem.

*

Najtrudniejsze w pracy okazało się wczesne wstawanie, dlatego nauczyłam się doceniać drugie zmiany, choć — zgodnie ze słowami Alfonsa — wieczory były szczególnie ciężkie. Zdałam sobie sprawę, że docinki i zaczepki znosiłam znacznie lepiej, niż się tego spodziewałam, a wystarczyło kilka dni nad książką, abym opanowała zaklęcia czyszczące na poziomie przynajmniej zadowalającym. Zostawiłam w szafie wszystkie wyjściowe, eleganckie szaty i zaczynałam powoli czuć się w barze jak wśród swoich. Nigdy nie przyznałabym tego na głos, zwłaszcza przy ojcu, ale w głębi serca… cieszyła mnie ta transformacja. Tym bardziej, że — pomijając Camillę i Martę — byłam chyba naprawdę lubiana. Alfons rozmawiał ze mną całkowicie uprzejmie, dziewczęta, z którymi współdzieliłam inne zmiany, wydawały się zaintrygowane obecnością czarownicy z wyższych sfer w takim miejscu, ale to sympatia pani Torres — szorstka i obcesowa — sprawiała mi najwięcej przyjemności. Stwarzała pozory wiecznie niezadowolonej, lecz potrafiła docenić moją punktualność i zdyscyplinowanie; na tle wiecznie spóźnialskiej Marty wypadałam pod tym kątem wręcz wzorowo, choć codziennie nadrabiałam ilością tłuczonych naczyń i upuszczanych zamówień. Wiedziałam, że nie byłam stworzona do tej pracy, ale pamiętałam o jednym — by dwa razy przeliczyć resztę przed jej wydaniem. I o ile Marta z czasem nieco się do mnie przekonała, tak Camilla sprawiała wrażenie coraz bardziej zaciętej, a jej uwagi bywały momentami naprawdę dotkliwe. Notorycznie wołała mnie po nazwisku, żeby wszyscy na sali słyszeli i mogli szeptać: „Hortus? Jak ten babiarz Henryk Hortus?”. Widziała błysk łez w moich oczach i nawet nie próbowała kryć triumfalnego uśmieszku. 
— Dlaczego jest taka okrutna? — zapytałam szeptem Alfonsa w sobotę wieczorem, układając kufle za jego plecami przy barze. — Nigdy nie dałam jej odczuć, że czuję się od niej lepsza… Bo oczywiście nie czuję. Ale bądźmy poważni, nie będę jej nadskakiwać, bo panna ma uprzedzenia.
— Mmm — mruknął pod nosem. — Nie wydaje mi się, żebyś miała jakiś wpływ na jej zachowanie. Ona nienawidzi twojego środowiska, nie ciebie.
— Dlaczego?
Mężczyzna przez moment kręcił się przy blacie, machając od niechcenia różdżką nad rzędem piętnastu szklanek z jakimś krwistoczerwonym trunkiem. Wyczułam wzrastające napięcie, więc zacisnęłam zęby i nadal przestawiałam szkło, ale im dłużej Alfons milczał, tym większą miałam ochotę go ponaglić. W końcu odesłał zamówienie do stolika okupowanego przez bandę kudłatych magów i dopiero wtedy kontynuował.
— Wykopali ją z Hogwartu.
— I dlatego mnie nienawidzi?
— Wykopali ją z Hogwartu, bo zadała się z kimś, z kim nie powinna… albo raczej on zadał się z nią… i wyszła z tego ciąża. A kiedy urodziła, odebrano jej dzieciaka i została z niczym. Załatwili to po angielsku, żeby nie było skandalu, chociaż pewnie i tak by nie było. Słowo piętnastolatki, mugolaczki przeciwko słowu całej wyższej sfery.
Na podłogę poleciała prawie pusta karafka ognistej whisky, którą właśnie czyściłam z kurzu; buty, ścianę, przód szaty i podłogę obryzgała resztka bursztynowego trunku. Zdrętwiałymi rękami zaczęłam przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu różdżki, a serce waliło mi w piersi jak oszalałe.
— T-to straszne — bąknęłam i jednym machnięciem usunęłam całe potłuczone szkło i alkohol. — Nie miałam pojęcia…
Alfons wydawał się nieporuszony tą historią, ale ja przez resztę wieczora nie potrafiłam przestać o tym myśleć. Za każdym razem, kiedy widziałam Camillę krzątającą się po kantorku, plującą w kałużę po wypaleniu papierosa, zastanawiałam się, czy wylądowała w tym miejscu właśnie dlatego, że nie pozwolono jej ukończyć szkoły. Może byłaby teraz kimś ważnym, gdyby nie historia z ciążą? Bez przerwy analizowałam, kto mógł w ostatnim czasie nagle dorobić się małego dziecka. Być może to dlatego ta dziewczyna stała się tak zgorzkniałą prostaczką… Czy tamten chłopak traktował Camillę jako przygodę przed żeniaczką? A może chciał ją poślubić? Walczył o ich miłość? No i czy ta miłość między nimi istniała? Gdyby tak było, nie pozwoliłby na to, by odebrano jej dziecko. Chyba że nie doceniałam wpływu sfery. Zrobiło mi się zimno na samą myśl o tym, jak to by się skończyło, gdyby Katy jednak nie umarła. Ścisnęło mnie w gardle, kiedy policzyłam i zdałam sobie sprawę, że prawdopodobnie teraz byłabym matką. Zostałabym wydalona z Hogwartu jak Camilla, a może rodzicom udałoby się przekonać profesora Dippeta, bym mogła wrócić? Tym razem to ja musiałabym walczyć o siebie, dziecko i Toma… a nie potrafiłam ostatecznie przeciwstawić się Hortusowi, gdy oponował przeciwko pracy w karczmie. Camilla wydała mi się dużo bardziej dorosła i odpowiedzialna. Budowała życie na tym, co wyrządziła jej moja sfera. Poczułam się przez to mała i słaba… i po części winna temu, że mogłam bawić się w pomywaczkę, ale ona w matkę już nie. Tylko dlatego, że za jej nazwiskiem nie stały góry złota ani starożytny herb. Nie potrafiłam zapomnieć o tym dziecku. O dziecku wychowywanym w kłamstwie, takim, które przez nonsensowne widzimisię obrzydliwie bogatych snobów nigdy nie pozna swojej matki. Gryzłam się tym do tego stopnia, że zaczęły chodzić mi po głowie myśli o dowiedzeniu się, kto je odebrał. Podzieliłam się z Tomem tymi przemyśleniami, licząc, że właśnie on z całego naszego towarzystwa zrozumie to najbardziej, ale jego odpowiedź całkowicie mnie zaskoczyła.
Nie mieszaj się w to, pisał stanowczo. To nie twoja sprawa. Skończą się wakacje i skończą się problemy z tą dziewczyną, nie musisz robić z siebie samarytanki, nie jesteś jej nic winna. A jeżeli zaczniesz węszyć, możesz wpaść w kłopoty. Dość w tym roku namieszałaś. Oboje dobrze wiemy, że niczego nie wskórasz. Zabawiając się w obrończynię uciśnionych mugolaków, sama napytasz sobie biedy.
Wiedziałam o tym wszystkim, zanim do niego napisałam, ale i tak liczyłam na to, że Riddle i tym razem znajdzie jakieś rozwiązanie, dzięki któremu można byłoby pomóc Camilli i wystrychnąć na dudka całe brytyjskie wyższe sfery. Nie chciałam tego do siebie dopuścić, ale na tym drugim zależało mi najbardziej.
Praca w Pijanym Jednorożcu ograniczała do minimum moje kontakty z ojcem i bardzo szybko przywykłam do warunków panujących w barze, ale wolna niedziela była tym, czego potrzebowałam po sześciu dniach wyczerpującej harówki. Choć czarowałam już równie dobrze, co reszta zatrudnionych dziewcząt, nie mogłam uniknąć bólu mięśni i pęcherzy na palcach, a na widok moich paznokci w niedzielny poranek mama bez słowa podała mi białe rękawiczki, zanim w holu pojawił się Hortus. Wymuskana fryzura, szata wyjściowa z granatowego adamaszku, błyszczące pantofle na obcasie — nie spodziewałam się, że mogłam się od tego odzwyczaić zaledwie po tygodniu. Tak po prawdzie, to ani trochę nie brakowało mi tych wykwintnych strojów; nareszcie nie musiałam się kłopotać, kiedy na fartuszku pojawiała się plama z piwa albo smugi po wysypanej na siebie zawartości popielniczki. Podobała mi się swoboda, którą musiałam porzucić wraz z przywdzianiem tych wszystkich eleganckich fatałaszków.
Tradycja uczęszczania do kościoła była dla mnie niezrozumiała od momentu, kiedy zrozumiałam ideę Boga i treść Przykazania Miłości. Początkowo czułam się rozbita, widząc, jak bardzo nasza rodzina różniła się od rodziny Jezusa, ale później poznałam pojęcie hipokryzji i blichtru, więc przestałam się nad tym zastanawiać. Sama nie potrafiłam określić, czy wierzyłam w Boga, czy nie. A jeśli tak, to czy wierzyłam w Niego w taki sposób, jak nakazywał ksiądz z ambony, ale jednego byłam pewna: brałam udział w uroczystościach kościelnych głównie dla świętego spokoju.
Po mszy wróciłyśmy z matką do domu, by przygotować się do obiadu, a Sokaris i ojciec wybrali się samochodem do Prince Village. Nie ukrywałam, że dzisiejsza wizyta babki Jane od samego ranka budziła we mnie niepokój. Wiedziałam, że — w zależności od nastroju — mogłam liczyć albo na jej humorki, albo na ewentualne opowiedzenie się po mojej stronie, bo nie wierzyłam, że Hortus będzie milczał na temat umowy podpisanej z właścicielką karczmy. Siedziałam w salonie jak na szpilkach, nasłuchując odgłosu kół przejeżdżających po żwirze.
A co, jeśli przez drogę przekabacą babcię na swoją stronę?
Widziałam w seniorce jedyną sojuszniczkę, choć nigdy nie ufałam jej przekonaniom, gdyż potrafiły się zmieniać jak w kalejdoskopie. Obserwując, jak matka nerwowo wyglądała zza firanki, domyślałam się, że ona również spodziewała się najgorszego.
Banialuka wybiegła z jadalni prosto na schody prowadzące do wejścia, zanim na alejce rozległ się dźwięk jadącego samochodu; obie z mamą zesztywniałyśmy. Kątem oka obserwowałam, jak skrzatka prowadziła do holu starszą panią; choć minęło zaledwie pół roku, od kiedy się nie widziałyśmy, z niepokojem zauważyłam, że nieśmiertelne rude futro wisiało na babce Jane jeszcze bardziej niż podczas zeszłych wakacji, a makijaż — mimo że doskonale pokrywał każdy cal twarzy i szyi — nie obejmował szarożółtej, cieniutkiej jak papier skóry na dłoniach czarownicy, kiedy ta zdjęła koronkowe rękawiczki. Niemniej jednak ruszyła prosto do salonu z charakterystyczną dla siebie werwą, uścisnąwszy córkę i wyciągnąwszy ku mnie rękę.
— Wymizernowanaś ty — rzuciła, pieszczotliwie szczypiąc mój policzek. — Pewnie niezbyt dobrze karmią w tej twojej karczmie, co? Słyszałam, że potworna speluna.
Kamień spadł mi z serca. Zaprowadziłam ją do jadalni, gdzie na stole czekały naszykowane przystawki.
— Niezbyt dobrze — przyznałam.
Banialuka natychmiast odsunęła krzesło, żeby Jane mogła usiąść, Hortus spoczął po jej lewej stronie, ja na swoim zwykłym miejscu, tak, że miałam doskonały widok zarówno na babcię, jak i na ojca. Jego twarz przybrała kolor dojrzałej wiśni.
— Była już mama w kościele? — zapytała Earth, najwidoczniej próbując rozpaczliwie zmienić temat na bardziej neutralny, tym bardziej, że atmosfera w pokoju wyraźnie zgęstniała.
— Córuchna, ja już jestem za stara na kościół. Słucham sobie, proszę ja ciebie, mszy w radiu, ustawiam stację o osiemnastej trzydzieści, siadam sobie z cygarem, z różańcem i słucham, co ksiądz dobrodziej ma do powiedzenia — oświadczyła wesoło. — A jak to u was wygląda, zamykają tę spelunę na niedzielę?
— Nie, babciu — odparłam. — Pracujemy przez cały tydzień, po prostu dzisiaj wzięłam sobie dzień wolny. Żeby pójść do kościoła.
Na to czarownica zarechotała i wychyliła się przez stół, żeby jeszcze raz uszczypnąć mnie tym razem w oba policzki.
— Tak rób, drogie dziecko, tak też rób.
Widząc minę ojca, wiedziałam, że to będzie długi obiad, ale nie pamiętałam, kiedy ostatnio czułam się tak uskrzydlona, siedząc z nim przy stole. Skończyliśmy sałatkę z tuńczykiem i prawie natychmiast Partacz pojawił się z wazą kremu cebulowego. Zupa na moment zamknęła babce usta i pozwoliła wrócić twarzy jej zięcia do bardziej stonowanych barw, ale trwało to zaledwie moment.
— Nie wiem, czy mama słyszała — podjęła Earth — że pan Taciturn z sukcesem zarezerwował całą wysepkę na Morzu Śródziemnym, jutro Henryk wpłaci swoją część i będzie można ogłosić miejsce ślubu Ivy i naszego Sokarisa. Razem z panią Taciturn planujemy to oznajmić w Proroku Codziennym jeszcze w tym tygodniu.
W głosie matki wyraźnie było słychać dumę, a na widok czułego spojrzenia, którym obdarzyła syna, poczułam w żołądku nieprzyjemny skurcz zazdrości, ale starsza pani nie wyglądała na zaaferowaną.
— Może by mnie to bardziej rajcowało, proszę ja ciebie, gdyby to był pierwszy taki ślub w rodzinie od dwudziestu lat — skwitowała i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mrugnęła do mnie, kiedy rodzice wymienili zaskoczone spojrzenia. Oblicze Hortusa momentalnie pokraśniało. — Już wymieniłyśmy sowy na ten temat… z Arabellą Selwyn, ma się rozumieć… i, owszem, jest to pewne wydarzenie w towarzystwie, ale nie budzi już takiego zainteresowania, wszak było kwestią czasu, że ta dwójka niebawem się pobierze. Oboje piękni, proszę ja ciebie, młodzi, bogaci… Nudni. Teraz, proszę ja ciebie, szemrze się o tym, że córka Hortusa robi karierę w branży monopolowo-gastronomicznej.
Oczy jej błyszczały, kiedy to mówiła. I byłam święcie przekonana, że obmyśliła tę mowę już dawno. Z uśmiechem spojrzała najpierw na córkę, potem na zięcia i na mnie; jej wzrok nawet nie musnął wnuka, choć Sokaris nie sprawiał wrażenia zasmuconego tymi słowami. Chciwie spijał każe słowo z jej warg, najwyraźniej licząc na kolejną awanturę. Natomiast babka ciągnęła dalej.
— I nie jest to odbierane w złym tonie, mój drogi, bo widzę, że masz ochotę się unieść — zwróciła się spokojnie do ojca i zachichotała. — Co prawda obiło mi się o uszy, że ktoś żartował, jakoby Victoria naruszyła kolejny ślub… ale pewnie coś źle usłyszałam. Za to, proszę ja ciebie, mówią też o tym jak o skruszeniu pierwszego muru między biedotą a sferą.
Tym razem i ja poczułam, jak na policzkach rozlał mi się rumieniec. Nie pomyślałam, że ktoś mógł połączyć te dwie sprawy. A tym bardziej wykoncypować, że podjęcie pracy w barze na Nokturnie miało na celu przyćmić ślub brata i jego narzeczonej. Starałam się nie zerkać na ojca, ale nawet kątem oka dało się zauważyć ogromną, spoconą twarz koloru wina, które pojawiło się na stole wraz z olbrzymim baranim udźcem. Skrzaty uwijały się w popłochu, byle jak najszybciej zejść swojemu panu z oczu.
— Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć — skomentował krótko.
Atmosfera w jadalni zrobiła się bardzo niezręczna, ale babka zdawała się wyśmienicie bawić. Kazała nałożyć sobie wszystkiego po trochu i tym razem zwróciła się do Sokarisa.
— Macie już plany co do posiadłości, w której zamierzacie wprowadzić się po ślubie? Taciturn szykuje podobno Fount Cottage, tak słyszałam.
Chłopak, zdziwiony tą nagłą zmianą tematu, zakrztusił się lekko kęsem baraniny, ściągając na siebie złowrogie spojrzenie ojca.
— T-tak… tak, szykuje, ale to jeszcze nic pewnego, Ivy myśli kontynuować naukę w Paryżu — odparł zmieszany i sięgnął po puchar z winem.
Babka uniosła wysoko brwi i pokiwała głową z uznaniem, ale wzrok, którym prześwidrowała wnuka, nie należał do najbardziej poczciwych, kiedy ciągnęła:
— Ona na studia, a ty? Masz zamiar w końcu podjąć jakąś pracę? Nie wstyd ci, że nawet twoja młodsza siostra zarabia, a ty nadal siedzisz na garnuszku rodziców?
Tu Sokaris dumnie wypiął pierś.
— Bo ja, droga babciu, mam zamiar podjąć pracę na odpowiednim poziomie, adekwatną dla statusu i wyników w szkole — odparł, przeciągając sylaby. — Czekam tylko na sowę z owutemów, ale z góry mogę zapewnić, że to tylko formalność. Mam zamiar zająć się sprzedażą ekskluzywnych dworków letniskowych nad morzem, tata już załatwił mi posadę w firmie u pana Yaxleya. Bardzo dobrze płatną. I jeżeli dobrze pójdzie, a babcia może mi wierzyć, że tak, bo posiadam wszystkie cechy wybitnego handlowca, najdłużej za rok będę współwłaścicielem spółki.
— I w tym też, proszę ja ciebie, pomógł ci ojciec.
— Ma się rozumieć.
Babcia nawet nie ukrywała powodu swojej wizyty; nabijanie się z Sokarisa, ciągłe spytki o pracę w Pijanym Jednorożcu… Czułam fale gorąca uderzające w twarz za każdym razem, kiedy Jane się do mnie zwracała. A nalana gęba ojca to bladła, to purpurowiała, to zieleniała i tak w kółko. Miałam wrażenie, że obiad trwał przez to dwa razy dłużej, a kiedy matka zaprosiła nas wszystkich do salonu na popołudniową kawę, czoło Hortusa zrosił pot, ale w tym już nie musiałam uczestniczyć. Sądząc po obliczu Sokarisa, on również przyjął z ulgą wymknięcie się na górę.
Korzystając z okazji, wślizgnęłam się na strych, gdzie ojciec urządził sobie sporą prywatną sowiarnię. Ani trochę nie przypominała tej szkolnej. Podłogę, owszem, pokrywała słoma, ale nie było na niej śladu łajna; skrzaty domowe miały obowiązek sprzątać w niej minimum trzy razy dziennie, dlatego przypuszczałam, że panował w niej większy ład niż w kuchni. Ptaki miały na strychu jak w pałacu. Na ścianach wisiały gobeliny z leśnymi motywami, marmurowe kolumienki podpierały pokryty kasetonami sufit, a był on wystarczająco wysoko sklepiony, żeby sowy mogły wygodnie się przemieszczać. Cała komnata została wypełniona rzeźbami, półeczkami, miedzianymi laseczkami i innymi przedmiotami, na których wygodnie siadały. Każda miała własne gniazdo wyłożone aksamitnymi poduchami, a po środku stała wysoka na kilka stóp fontanna, z której piły. Kiedy tylko klapa w podłodze zaskrzypiała i moja głowa pojawiła się w otworze, jakieś dwadzieścia par oczu błysnęło w półmroku; położyłam na stoliczku dwa uszykowane wcześniej listy, uważając, żeby koperty nie dotknęły wielkiego, na wpół zjedzonego martwego szczura i zaczęłam przechadzać się po pokoju. Minęło dużo czasu, zanim zwabiłam do siebie dwie smukłe płomykówki i z trudem przywiązałam listy do ich nóg; ojciec rozpieścił te ptaki do granic możliwości, tak, że przestały reagować na jakiekolwiek przysmaki. Nic zresztą dziwnego, skoro Partacz codziennie serwował im surowe węgorze, cielęcinę, dziczyznę i inne frykasy. Pierwszą, wyglądającą na nieco starszą sowę wysłałam do Avery’ego do Szanghaju, a drugą do Toma. Liczyłam, że wróci, zanim Hortus zauważy jej brak; o ile nie kryłam się z korespondencją z Jeremiaszem, tak sprawa poczty od Toma wciąż pozostawała śliska. Uciekłam ze strychu tak szybko, jak to było możliwe — nie miałam ochoty się tłumaczyć, zwłaszcza po tak traumatycznym dla ojca obiedzie.
Ale nie zastałam go ani w pobliżu jego gabinetu, ani nigdzie na korytarzu; jego głos dobiegał bardzo wyraźnie z holu.
— …i zaklinam cię, to ostatnia taka sytuacja, kiedy znoszę takie zachowanie!
— Kochanie, wiesz, że mama jest trudna…
— Trudna to jest łamigłówka w Proroku Codziennym! Ta stara plotkara wprosiła się specjalnie, żeby mnie wkurwić!
— Nie przypisuj mamie złej woli. To starsza kobieta, czasami nie wie, co mówi…
— Nie broń jej! Akurat dzisiaj doskonale wiedziała, co powiedzieć! Dziwne, że każde jedno wesele w towarzystwie jest dla niej wydarzeniem na skalę światową, tylko ślub Sokarisa jej zawadza. Kręci nosem na każde jedno stanowisko, na każdą jedną inwestycję, a kiedy Victoria oznajmia, że będzie podawać wódkę w mordowni na Nokturnie, jest zachwycona! Stara hipokrytka…
Usłyszałam ciężkie kroki zbliżające się w kierunku schodów, więc czmychnęłam czym prędzej na górę; siadając do książek, czułam w dołku nieprzyjemne pieczenie. Byłam bardzo wdzięczna babci, że obrała moją stronę, lecz musiałam zgodzić się z ojcem. Z trudem przyznałam — Sokaris nie mógł ponosić konsekwencji za to, że zachowywał się dokładnie tak, jak większość chłopców ze sfery w jego wieku. Żenił się z dobrą partią i to należało uznać, dokładnie tak, jak stało w tradycji. To ja się wyłamałam, to ja postąpiłam wbrew zasadom i cokolwiek by nie powiedziała, prawda była tylko jedna — na dwa miesiące zrównałam się z klasą, od której babka stroniła.
Minął dopiero tydzień, ale przez nawał roboty i wczesne wstawanie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pracowałam w Pijanym Jednorożcu okrągły rok. Momentami czułam się tam swobodniej niż we własnym domu. Z niepokojem przysłuchiwałam się temu, o czym rozmawiano przy stole, bo kiedy tylko nie przesiadywałam w karczmie, musiałam wykonywać wszystkie obowiązki córki. Nikogo nie interesowało, że następnego dnia zaczynałam pierwszą zmianę — moją powinnością było towarzyszyć rodzicom podczas wieczornych wyjść, a ojciec nie chciał słyszeć o wcześniejszych powrotach.  
Sowy, którą posłałam do Avery’ego, jeszcze nie wypatrywałam, ale w poniedziałek zaskoczyła mnie odpowiedź od Toma, którą płomykówka przytargała prosto na zaplecze. Z bijącym mocno sercem pochwyciłam rulonik i podsunęłam jej pod dziób skórkę chleba z niedojedzonej kanapki, ale ptak obrzucił mnie tylko pogardliwym spojrzeniem i odleciał przez uchylone drzwi na podwórko.
— O, a co to jest? — dobiegł mnie szyderczy jazgot Marty. — List miłosny? Od kolejnego męża?
Pojawiła się na schodach, lewitując przed sobą kilka ogromnych wiader wypełnionym czymś śmierdzącym. Machnęła różdżką, a ja poczułam, jak zwitek pergaminu wyślizgnął mi się z rąk; pochwyciłam go w ostatnim momencie i na wszelki wypadek przycisnęłam mocno do piersi. Poczułam gorący rumieniec rozlewający się po szyi i twarzy.
— Nikt nie nauczył cię, czym jest prywatność? — warknęłam dużo bardziej obcesowo, niż planowałam.
Ale na Marcie nie zrobiło to żadnego znaczenia; przecisnęła się między mną a rzędem szafek i zniknęła za drzwiami na podwórku, zaśmiewając się pod nosem. Na wszelki wypadek, aby nie budzić zainteresowania kręcącej się za barem Camilli i nie ściągać na siebie sępiego wzroku pani Torres, pobiegłam do łazienki na piętrze, zamknęłam się w kabinie i usiadłam na opuszczonej klapie.
List od Toma był długi, ale nie zawierał zbyt wielu konkretów. W odróżnieniu od mojego, ale spodziewałam się, że to, czym zajmował się u Greengrassa, musiało być mu bliższe niż mnie to, co robiłam w Pijanym Jednorożcu. Nigdy o tym nie wspominał, a nikt z chłopców nie śmiał pytać, ale on jako jedyny z całego naszego towarzystwa nie miał dwóch lewych rąk do roboty. Jeszcze raz uderzyła mnie przepaść między nami, ale tym razem w zupełnie inny sposób — on rozprawiał o wartości swojego nazwiska, ja narzekałam na czyszczenie toalet i smród przetrawionego alkoholu. Poczułam się przez to dziwnie… infantylna.
A to, jak traktowano mnie w domu, kiedy po powrocie z pracy z nizin społecznych teleportowałam się z powrotem do wyższej sfery, nie pomagało w wydorośleniu. Na proszonych kolacyjkach i snobistycznych bankietach wciąż pozostawałam panienką Victorią, córką Hortusów, siostrą tego młodego pana Hortusa, który niebawem miał się ożenić i dołączyć do spółki. Nikt z dorosłych ze mną nie rozmawiał, każdy oczekiwał, że zabawię towarzystwo grą na fortepianie albo opowiem ciekawą anegdotkę z karczmy, na co z kolei miałam kategoryczny zakaz nałożony przez ojca. W głębi serca nawet się z tego cieszyłam, bo już po pierwszym wyjściu z Selwynami byłam znużona ciągłym podszczypywaniem o Pijanego Jednorożca i tych śmiesznych charłaków z Nokturnu. Dzięki Bogu za nadchodzący ślub Sokarisa. Brat uwielbiał brylować w towarzystwie, a teraz miał do tego doskonałą okazję. Wyniki z owutemów zachował dla siebie, lecz dworem nie wstrząsnął wrzask rozeźlonego ojca, kiedy tamten zaprosił syna do gabinetu, co musiało oznaczać, że przygoda Sokarisa z Hogwartem ostatecznie zakończyła się sukcesem. Aby przyśpieszyć podpisanie umowy z panem Yaxleyem, w kolejną niedzielę wybraliśmy się całą rodziną na skrzaci balet. To były jedyne przywileje arystokracji, które uwielbiałam; teatr, opera, pokazy trupy cyrkowej przybyłej z dalekiej Syberii… Na to nikt z pospólstwa nie mógł sobie pozwolić. Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu i obserwowaliśmy siebie nawzajem i to, co działo się na scenie, a ja mogłam patrzeć i chłonąć to piękno. Dziesiątki skrzatów domowych poprzebieranych w tiulowe, zwiewne szaty w odcieniu brudnego różu to podrygiwały, to płynęły miękko, delikatnie, jakby pociągał je wiatr; przez bite trzy godziny nie padło ani jedno zaklęcie, lecz i tak doświadczałam wtedy najbardziej wdzięcznego rodzaju magii. To był jeden z nielicznych powodów, dla którego opłacało się pochodzić z wyższej sfery.
Prawie każde towarzyskie wyjście wiązało się ze spotkaniem któregoś z przyjaciół, ale kiedy starsi mieli nas na oku, nigdy nie bawiliśmy się tak jak w Hogwarcie. Każdy z nas musiał trzymać się etykiety, a ja, mając w głowie te wszystkie szkolne sytuacje, momentami nie potrafiłam pogodzić dwóch wersji tych samych osób. Kołyszący się jak kaczka Crabbe sunął między gośćmi jak łyżwiarz, grubiański Yaxley popijał dystyngowanie herbatę z porcelanowej filiżanki na garden party u Parkinsonów, obelżywy Wilkes popisywał się wyszukaną galanterią przed gronem starych ciotek. Obserwowanie tych transformacji było dla mnie fascynującym doświadczeniem.
Głównie dlatego, że ja sama tego nie potrafiłam. Nie miałam odwagi nawet pomyśleć, jaka mogłabym się stać, gdyby nie sztywny gorset konwenansów.

*

Minął trzeci tydzień wakacji, a ja zdążyłam dostać od pani Torres burę za pierwsze w karierze pomywaczki spóźnienie, pięknie zapakowaną paczkę herbaty od Avery’ego oraz pocztówkę z RPA od Lucjusza Malfoya; olbrzymi, kolorowy ptak, który dostarczył ją do Pijanego Jednorożca, zrobił w gospodzie niemałą furorę. Jednak nie wszystkie sowy były dla mnie tak szczodre.
Siedemnastego lipca — jak co rano — ogromny, stary puchacz dostarczył pani Torres Proroka Codziennego. Zwykle czytała go albo u siebie w gabinecie do śniadania, albo przy barze, kontrolując, która z pracownic i ile się spóźniła. Tego dnia wszystkie pojawiłyśmy się punktualnie, pewnie dlatego Kasjopeja wyglądała na mniej zgryźliwą, ale nie zrezygnowała ze swojego codziennego rytuału. Pod jej czujnym okiem przykładałam się dwa razy bardziej do czyszczenia kufli, lecz szkło było już tak wysłużone, porysowane i zmętniałe, że żadne zaklęcie nie potrafiło przywrócić mu dawnego blasku.
— Sokaris Hortus oraz Ivy Taciturn mają zaszczyt zawiadomić, że trzydziestego pierwszego sierpnia roku bieżącego odbędą się zaślubiny młodej pary. Błogosławieństwa ma im udzielić arcybiskup Gaudenty Cavendish — przeczytała pani Torres. Opierała się o blat i żuła jabłko, przewracając leniwie strony Proroka, ale na widok znajomego nazwiska oczy jej rozbłysły. — Sokaris Hortus to twój brat?
— Tak — mruknęłam niechętnie.
Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale i tak widok każdej sowy z gazetą w dziobie wywoływał we mnie mdłości. Nie pociągnęłam tematu, wiercąc uparcie szmatą w już dawno wyczyszczonej szklance, ale czarownica nie dała za wygraną.
— Że też się stary Hortus nie obawia drugi raz słać zapowiedzi do gazety… — rzuciła kpiąco i zachichotała, ale zaraz po tym szybko dodała: — Tylko się nie obrażaj, to nic osobistego. Ja akurat bardzo popieram to, co zrobiłaś. Ta decyzja musiała być trudna.
— Owszem — odparłam surowo i odłożyłam szkło na półkę trochę zbyt energicznie, niż planowałam.
— Czyżby… inny kawaler?
Nie spodziewałam się, że tamte wydarzenia nadal we mnie żyły. Czym innym było znosić złośliwe zaczepki brata czy ludzi w barze, ignorować żarciki w szkole, a czym innym szczera rozmowa na ten temat. Nikt poza Tomem nigdy o to nie pytał. Każdego interesował skandal, a nie to, dlaczego do niego dopuściłam, przez co sama zapomniałam, co właściwie zaważyło na tym, że wtedy uciekłam. Czy to naprawdę inny kawaler? Przecież nie byliśmy razem, ucieczka sprzed ołtarza nie sprawiła, że teraz żyliśmy długo i szczęśliwie.
— Nie — odpowiedziałam cicho po dłuższym zastanowieniu. — Nie kochałam go. Tak po prawdzie, to nawet się nie lubiliśmy. To nie był nasz wybór, tylko wybór… nawet nie jestem do końca pewna czyj…
— A teraz pracujesz dla mnie — dokończyła, ale pokręciłam głową.
— To z innego powodu. Mam złoto… ale to jest złoto mojego ojca, nie moje.
Nie odzywałyśmy się przez chwilę, ja zajęta pucowaniem i układaniem kufli, ona przeglądaniem Proroka, ale w powietrzu coś wisiało. Napięcie narastało, jakby pani Torres zbierała się do jakiegoś wyznania… i faktycznie. Poruszyła się niespokojnie, a jej oliwkowa twarz nabrała łagodniejszego wyrazu, kiedy znów się odezwała:
— Ja kiedyś też byłam bogata. I byłabym teraz, ale wybrałam tak, jak ty. Odrzuciłam świetną partię, a potem na domiar złego poślubiłam szlamę. Dziadek wykreślił mnie metaforycznie z drzewa genealogicznego na gobelinie i w rzeczywistości z rodziny. Może gdyby moi rodzice żyli, nie dopuściliby do tego… A może nie?
Niespodziewanie spłynęło na mnie olśnienie. Tradycja wypalania nazwisk z drzewa genealogicznego charakterystyczna dla Blacków… I to imię. Kasjopeja. Kasjopeja… Jak mogłam się nie domyślić? I jakim cudem ojciec nie zająknął się ani słowem o przeszłości właścicielki Pijanego Jednorożca? Nie wierzyłam, że o tym nie słyszał. Na chwilę zamilkłam, myśląc intensywnie. Dopiero teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego pani Torres postanowiła dać szansę dziewczynie z wyższych sfer. Ponieważ sama kiedyś nią była.
— I jest pani teraz nieszczęśliwa? — zapytałam wciąż lekko osłupiała.
Nie wydawała się zasmucona ani skrępowaną, wręcz przeciwnie. Jej oczy zaszły mgłą, a w kącikach ust zaigrał ciepły uśmiech, jakby na moment zatopiła się we wspomnieniach.
— Nieszczęśliwa? — powtórzyła cicho i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując swoje żółte zęby. Jej głos drżał z emocji. — Wręcz przeciwnie. To najlepsze życie, jakie mogło mi się przytrafić.
Było w tych słowach coś takiego, co wstrząsnęło mną na resztę dnia. Kasjopei bardzo szybko wrócił dawny nastrój, wystarczyło, że przyłapała Martę na flircie z wyglądającym na dwukrotnie starszego dostawcą alkoholu, ale ja nie potrafiłam przejść do porządku dziennego po tym, co mi powiedziała.
Kiedy skończyłam swoją zmianę, z niechęcią wróciłam do domu, choć miałam ochotę spędzić ten czas z dala od Sokarisa, ojca, matki, nawet skrzatów… ale gdy tylko pojawiłam się w holu, powitała mnie wręcz nienaturalna cisza. Wezwałam kilka razy brata po imieniu, później rodziców, ale nikt nie odpowiedział, więc po prostu udałam się do siebie. Przebywanie w pustym domu okazało się całkiem do zniesienia. Zjadłam lekki obiad na tarasie pod altaną, przeglądając artykuły z Czarownicy, zapłaciłam sowie za Eliksirotwórstwo praktyczne, później uraczyłam się lodami i krótką drzemką… Cieszyłam się spokojem mniej więcej do godziny dwudziestej trzeciej, kiedy to zaczęłam przygotowywać się do wieczornej toalety: na dole rozległy się jakieś hałasy, głośne rozmowy… i filuterne chichoty. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że to Sokaris postanowił przyprowadzić Ivy, nawet miałam ochotę pobiec na dół, żeby zwrócić mu uwagę, ale tuż za drzwiami stanęłam jak wryta — męski głos okazał się głosem ojca. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ojciec chichotał. I czy chichotał kiedykolwiek, dlatego podpełzłam cichutko do balustrady i schowałam się za kolumną.
Tak, tym śmiejącym się mężczyzną faktycznie okazał się ojciec, ale towarzyszącą mu kobietą nie była matka. Wnętrzności zwinęły mi się boleśnie w kłębek, gdy przykucnęłam i wychyliłam się za szczeble marmurowej poręczy. Wyraźnie podchmielonemu Hortusowi towarzyszyła jakaś młoda, zarumieniona dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat i płomiennie rude, wręcz ogniste włosy zakręcone w misterne loczki opadające na nagie, piegowate ramiona. Automatycznie cofnęłam się z powrotem za kolumnę, a serce waliło mi w piersi jak szalone. Odgłos kroków i rozmów zaczął się zbliżać; ojciec i dziewczyna najwyraźniej zmierzali na górę, więc rzuciłam się w panice do ucieczki. Dokładnie po drugiej stronie korytarza zastałam Banialukę zastygłą w przerażeniu. W jej szeroko otwartych oczach dostrzegłam ten sam niepokój, który widywałam za każdym razem, gdy jej pan zjawiał się w domu w takim stanie. Minęłam ją na palcach, by nie robić hałasu, choć domyślałam się, że ojciec i jego gość byli tak zajęci sobą, że nie zwróciliby uwagi nawet wtedy, gdybym wpadła w jedną ze stojących na korytarzu zbroi. Przemknęłam najpierw przez salonik, potem przez bawialnię i wpadłam do łazienki, upewniwszy się, że każde drzwi zostawiłam za sobą dobrze zamknięte.
Chwała Bogu, że mój pokój znajdował się w dokładnie przeciwnej części domu, co sypialnia rodziców.

~*~

Zrobiłam sobie małą przerwę w betowaniu Siostrzenicy, żeby coś tu wrzucić, ale teraz znów na chwilę wracam do SCP, bo wielkimi krokami zbliża się rocznica. Zliczyłam ilość słów, którą napisałam tutaj od prologu do rozdziału osiemnastego… i nie jest dobrze, moi drodzy, nie jest dobrze. Słów jest bardzo dużo. Miałam w planach wydrukować sobie to zbetowane opko w formie książki, pomyślałam, że co dwadzieścia rozdziałów będzie okej, żeby nie wyszły cegły, ale może się okazać, że te dwadzieścia rozdziałów też będę musiała dzielić. Zobaczymy, może tylko mi się tak wydaje i po zmniejszeniu czcionki wszystko będzie cacy? Okaże się za dwa rozdziały.
Dedykacja dla Lady Morte :*