Ostry dźwięk budzika rozbrzmiał tak
gwałtownie, że o mało co nie podskoczyłam; na miękki materac ktoś chyba musiał
rzucić zaklęcie trwałego przylepca, pierzyna wydawała się zbyt ciężka do
zsunięcia, a poduszki podszeptywały: zostań
z nami spać, zostań z nami spać, ale musiałam oprzeć się tym pokusom.
Usiadłam na brzegu łóżka. Spuściłam ostrożnie nogi, przeciągnęłam się,
ziewnęłam potężnie — wszystko na nic, nadal czułam piasek pod
powiekami i przemożną chęć powrotu pod kołdrę. Z ciężkim westchnieniem włożyłam
pantofle i, drżąc lekko na całym ciele, narzuciłam na ramiona cieniutki
szlafrok. Odszukałam wzrokiem piękny zegar powieszony zaraz nad drzwiami
naprzeciwko łoża z kolumienkami — wybiła punkt piąta trzydzieści. Nic
dziwnego, że zataczałam się jak pijana; po czterech godzinach snu ciężko być
rześkim i pełnym zapału. Przez cały wczorajszy wieczór ojciec nie napomknął ani
słowem o mojej nowej pracy; zaprosiliśmy na kolację Taciturnów, która ciągnęła
się niemiłosiernie długo, podejrzanie zbyt
długo, a po wszystkim Hortus wyglądał tak, jakby wygrał worek galeonów.
Najpewniej licząc, że zaśpię albo wyłączę budzik i przekręcę się na drugi bok.
Ta myśl trochę mnie zmotywowała.
Wykonałam poranną toaletę w takim tempie,
jakbym śpieszyła się na egzamin; jedną ręką szperałam w kosmetyczce, drugą
myłam zęby, a Banialuka krzątała się w garderobie, kompletując szaty.
Wskoczyłam w przygotowane ubrania, w biegu pochłonęłam czekające w jadalni
jajka na bekonie, wcisnęłam kanapki do skórzanej torebki i byłam gotowa do
wyjścia. Kiedy wyszłam na taras, w twarz uderzyły mnie promienie ostrego,
porannego słońca i rześki wiaterek; dookoła panowała niczym niezmącona cisza,
żadnych samochodów, dźwięków klaksonów, ordynarnego pokrzykiwania, tylko
delikatny szum wiatru i śpiew ptaków, jakby nasz dwór znajdował się pośrodku
leśnego pustkowia, a nie na przedmieściach Londynu. Z żalem, ale i spięta z
podekscytowania zerknęłam na zegarek — za dziesięć szósta. Pierwszego
dnia pracy w dobrym guście było zjawić się nieco wcześniej, więc natychmiast
się teleportowałam.
Z początku trochę się martwiłam, czy
intensywne myślenie o samym adresie wystarczyło, żeby precyzyjna aportacja się
udała, ale kiedy poczułam pod stopami twardy bruk i otworzyłam oczy, byłam już
pewna, że dobrze trafiłam. Dwupiętrowy, odrapany budynek ze starej, omszałej
cegły stał niemal przyklejony do dwóch wysokich kamienic po obu stronach;
zacienione, wilgotne części muru obrastał bluszcz, a kilka okiennic wisiało
żałośnie na zardzewiałych, ponadrywanych zawiasach. Nad zamkniętymi drzwiami
ktoś krzywo przybił tabliczkę z napisem Pijany
Jednorożec; nad szyldem widniało brzydkie malowidło grubego, zezowatego
konia z na wpół złuszczonym rogiem. Miałam nadzieję, że wnętrze będzie
prezentowało się choć odrobinę lepiej. Przełknęłam ślinę, mocniej zacisnęłam
dłonie na torebce i zajrzałam do środka.
Wyglądało na to, że bar jeszcze nie do
końca się obudził. Przy stolikach rozsianych po całej sali siedziało kilkoro
mężczyzn kiwających się sennie nad pustymi kuflami i zimnym, niedojedzonym
śniadaniem, nie krzątały się żadne kelnerki, pomywaczki nie biegały z miotłami,
jedynie za barem stał jakiś posępnie wyglądający, łysy, ciemnoskóry czarodziej
w średnim wieku i wycierał kufel monotonnymi ruchami bardzo brudnej szmaty.
— Dz-dzień
dobry — wyjąkałam, zamknąwszy za sobą drzwi. — Nazywam się
Victoria Hortus, byłam umówiona z panią Torres… d-do pracy na okres wakacji.
— Mhm, taa… zaczekaj
tam — mruknął znużony czarodziej i, nie przestając polerować szkła,
wskazał podbródkiem wysokie krzesła poustawiane byle jak przy wysokim
kontuarze. — Jak przyjdzie właścicielka, podpiszecie umowę.
Posłusznie wykonałam polecenie; wybrałam
takie, które prezentowało się najczyściej i miało najmniej drzazg, by nie
podrzeć jedwabnych rajstop. Uznałam to za niegrzeczne, gdybym wyciągnęła
różdżkę i dla świętego spokoju rzuciła na stołek zaklęcie czyszczące,
aczkolwiek znudzony barman nie wyglądał na takiego, kto by się tym przejął. Uważając,
by nie dotknąć plecami oparcia (wolałam się nie zastanawiać nad historią plam
na niskim, wypłowiałym obiciu), zaczęłam się dyskretnie rozglądać. Niedokładnie
wyszorowana podłoga w kilku miejscach wyglądała tak, jakby ktoś rozlał na nią
coś lepkiego, bo fruwający w powietrzu kurz osiadł na błyszczących plamach,
ściany pokrywała staromodna, purpurowa tapeta pamiętająca chyba jeszcze
poprzednie stulecie, podobnie porysowane kufle poukładane rządkiem na półkach
za plecami barmana. Na sali panował ciepły półmrok, bo okna były tak oklejone
brudem, że praktycznie nie wpuszczały światła dziennego, więc non-stop musiały
płonąć oliwne lampy lewitujące w powietrzu. Choć zapach potu i stęchlizny nie
zachęcał, a girlandy czarnych pajęczyn — identycznie jak w gospodzie
Pod Świńskim Łbem — zwieszały się z sufitu, wnętrzności skurczyły mi
się w podnieceniu; dopiero w tym momencie pierwszy raz poczułam się naprawdę
dorosła. Ubrana w stonowane kolory, czekałam na właścicielkę lokalu, żeby
podpisać umowę o pracę, w teczce miałam drugie śniadanie, a na twarzy delikatny
makijaż.
Siedziałam tak jakiś kwadrans, kiedy
nareszcie dwuskrzydłowe drzwi otworzyły się z impetem, a na sali pojawiła się
krągła czarownica z burzą kasztanowych włosów, wyszykowana w butelkowo zieloną
szatę i kozaki na wysokich obcasach. Bystrym spojrzeniem omiotła całe
pomieszczenie, a jej wzrok zatrzymał się na mnie na dłużej; miała nieco
zniszczoną, oliwkową cerę, ładne, regularne rysy twarzy i błyszczące, ciemne
oczy przysłonięte nieco ciężkimi powiekami i kurtyną kruczoczarnych rzęs. Jej
egzotyczny wygląd i energia, z jaką się poruszała, sprawiły, że wbiło mnie w
poplamione oparcie krzesła i przez długą chwilę nie potrafiłam wykrztusić
słowa.
— To ty jesteś ta
nowa? — rzuciła władczym tonem, opierając obie dłonie na szerokich
biodrach, a gdy pokiwałam energicznie głową, dodała z zapałem: — Idziesz
ze mną.
Poderwałam się na równe nogi; musiałam
mocno przyśpieszyć kroku, żeby dotrzymać jej tempa; ignorując łysego
czarodzieja, weszła do pokoiku za barem, który okazał się zapleczem, a potem
przez wąski korytarzyk i ciemną klatkę schodową zaprowadziła mnie do
zagraconego gabinetu na półpiętrze. Tam panował dużo większy ład i pachniało
ciężkimi perfumami, ale wszystkie meble wyglądały na starodawne i dopasowane do
siebie, jakby ktoś wziął je z bardzo eleganckiego, modnego lokalu, tyle że
działającego jakieś sto lat temu. Czarownica z trudem przecisnęła się między szczupłą
gablotką i biurkiem, a mnie rozkazała usiąść w kulawym foteliku naprzeciwko. Gdy
sama spoczęła w swoim i oparła pokryte brylantami dłonie na podłokietnikach,
wyglądała jak rasowa matrona. Będąc pod ostrzałem jej badawczego spojrzenia,
momentalnie straciłam pewność siebie i resztkami sił próbowałam utrzymywać
pozory opanowania.
— Ja się nazywam Torres. Kasjopeja
Torres. I jestem tutaj właścicielką, więc słuchasz się tylko mnie, jasne? Albo
tego tam, na dole, Alfonsa — podjęła, a w ręce pojawiła jej się
bardzo gruba, krótka różdżka, którą stuknęła w czysty kawałek pergaminu wzięty
z dużego stosu papierów na blacie; na pożółkłej stronie pojawiła się ściana
tekstu opatrzona dzisiejszą datą. Czarownica podsunęła mi to razem z piórem i
kałamarzem. — Umowa.
Z zapałem pochwyciłam pióro, umoczyłam w
atramencie i już miałam złożyć swój podpis w wykropkowanym miejscu na samym
dole, kiedy Torres położyła mięsistą dłoń na kartce i wychyliła się ku mnie z
głośnym trzaskiem gorsetu.
— Ej, hola, hola — dodała
szybko. Głos miała niski i namiętny, ale wyraźnie przepalony papierosami. Gdy
spojrzała na mnie z tym groźnym błyskiem w oczach, oblałam się zimnym
potem. — Nigdy nie podpisuj niczego bez czytania. A co, jeśli właśnie
podpisujesz zgodę na sprzedaż do burdelu?
Poczułam na policzkach ostre pąsy,
podgrzewane dodatkowo widokiem jej srogo zmarszczonego czoła, ale po chwili
twarz się rozluźniła, a usta wykrzywiły się w figlarnym uśmiechu; nie byłam
pewna, ale przez chwilę dostrzegłam błysk złotego zęba.
— A-a-a
podpisuję? — zająknęłam się, czym jeszcze bardziej ją rozbawiłam.
— Czytaj.
Czując na sobie intensywność spojrzenia
Kasjopei, pochyliłam się nad tekstem. Zrobiło mi się potwornie głupio; włożyłam
eleganckie szaty, zjawiłam się przed czasem, a wyszłam na idiotkę, zanim
otrzymałam pierwsze polecenie. Z bijącym mocno sercem przeczytałam całą
umowę — co prawda nie było w niej wzmianki o pracy w burdelu, ale
Torres przedstawiła mi cały zakres obowiązków: sprzątanie, obsługiwanie gości,
bieganie za sprawunkami i na pocztę, składanie zamówień, a także zakaz
spoufalania się z klientami oraz prawo do jednego dnia wolnego w tygodniu i
jednego darmowego obiadu na dzień. Kiedy drugi raz sięgałam po kałamarz, ręka
nadal drżała mi lekko. Podpisałam się w wyznaczonym miejscu, to samo zrobiła
pani Torres, a zaraz po tym dostałam osobną kopię umowy dla siebie; żeby nie
zapomnieć, natychmiast schowałam ją w torebce.
— Ta robota nie jest
trudna — kontynuowała z łobuzerskim uśmiechem, a w jej oczach nagle
pojawiły się dziwne błyski. — Chyba że taka panienka jak ty
potrzebuje przeszkolenia.
— Nie, podołam każdemu
zadaniu — wypaliłam natychmiast.
Kasjopeja zarechotała pod nosem; tak,
zdecydowanie miała w ustach przynajmniej dwa złote zęby.
— Gdyby reszta dziewczyn
przychodziła tu z takim zapałem… — mruknęła i jeszcze raz machnęła
różdżką, a z wysokiej szafy za drzwiami wyfrunął czerwony, bardzo wypłowiały
fartuszek i spoczął na jej rozpostartej dłoni. — Załóż to i zacznij
od sprzątnięcia podłogi i stolików po nocy. Na zapleczu znajdziesz miotłę. Jak
nie znasz żadnych przydatnych zaklęć, będziesz musiała radzić sobie bez czarów.
Albo podpytaj dziewczyn, nauczą cię.
— Tak jest.
Wzięłam od niej fartuch i zawiązałam na
szyi; wyglądało na to, że mogłam zaczynać, ale czarownica zmierzyła mnie
jeszcze raz przeciągłym, oceniającym spojrzeniem i dodała:
— Wkładaj do pracy coś
podlejszego. — Jej wzrok zatrzymał się dłużej na moim śnieżnobiałym
kołnierzyku z brukselskiej koronki i haftowanych zdobieniach dookoła
rękawów. — Tak to ty się możesz rychtować do pracy w ministerstwie, a
nie do jeżdżenia na szmacie. Szkoda takich pięknych fatałaszków.
— Jasne — przytaknęłam po
raz drugi, znów delikatnie się rumieniąc. — Mam już odejść?
— Taa…
Poderwałam się z fotela, skinęłam lekko
głową i ruszyłam w stronę drzwi. Serce waliło mi jak młotem, kiedy znalazłam
się na korytarzu. Świetnie. Wprost wspaniale. Najpierw wpadka z umową, teraz ta
szata… Wzrok Kasjopei mówił mi wprost: nie
nadajesz się do tej roboty. Zdałam sobie sprawę, że byłam całkowicie i
absolutnie nieprzygotowana do samodzielnego funkcjonowania. Skoro przerosła
mnie konfrontacja z szefową zwykłego baru, jak ja wyobrażałam sobie
studiowanie? Jak miałam jeździć po świecie z profesorem Slughornem, skoro
jedyne, co mogłam zaoferować, to dobre maniery? Stojąc na korytarzu i wiążąc
włosy w koński ogon, nagle poczułam się przytłoczona ogromem tych wszystkich drobnych
spraw, z których do tej pory nie zdawałam sobie sprawy.
Powlokłam się na dół z sercem wypełnionym
lękiem i niepewnością, chociaż szłam tylko i wyłącznie na spotkanie z miotłą. I
pierwsze, co zrobiłam po podniesieniu szczotki, było strącenie wiadra
zawieszonego na zardzewiałym haku; w drzwiach prowadzących na maleńkie podwórko
z tyłu lokalu stał łysy barman, popalając papierosa. Na dźwięk spadających
przedmiotów obrzucił mnie lekko cynicznym spojrzeniem.
— Teraz wszystko wywracasz…
zobaczysz, co się będzie działo wieczorem, jak zlezie się
lumpiarnia — rzekł głębokim basem i założył czarną, połyskującą
tiarę. Gdy się uśmiechnął, błysnęły jego ogromne, śnieżnobiałe
zęby. — Stara wiedźma pewnie nie wysiliła się, żeby mnie przedstawić…
Alfons Simkute.
— V-Victoria
Hortus — bąknęłam i podeszłam nieśmiało, żeby uścisnąć mu dłoń.
— Mówiłaś już — odparł.
Schował do szafki robocze szaty, zamknął ją różdżką i dodał na
odchodne: — Koniec mojej zmiany, zaraz pewno przyjdzie reszta
dziewczyn… w teorii powinny ci wszystko pokazać, ale ja bym na to nie liczył.
Powodzenia.
On również obrzucił wzrokiem ubranie
wystające spod mojego wypłowiałego fartucha, cisnął niedopalonego papierosa w
kałużę i teleportował się. Czując w gardle rosnącą gulę strachu, podniosłam
rozrzucone wiadra i z miotłą w garści wyszłam na salę. Początkowo czułam się
bardzo głupio, zamiatając podłogę; wyglądało na to, że czyszczono ją wyłącznie
pobieżnie, bo w kątach było aż gęsto od kotów, petów i starych, pożółkłych
rachunków. Aż się prosiło, aby usunąć to za pomocą czarów, tym bardziej, że
kiedy przykucnęłam, żeby zebrać śmieci na szufelkę, z mroku wyleciał ogromny,
włochaty pająk, więc szybkim krokiem oddaliłam się od ściany, nieciekawa
kolejnych odkryć.
Przez następny kwadrans kręcenia się po
barze nie działo się absolutnie nic, a mężczyźni pochrapywali tak, jak ich
zastałam; powoli zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam ich obudzić, kiedy
w jednej chwili na zewnątrz rozległ się odgłos przypominający deportację, a
sekundę później na salę wpadły dwie młode dziewczyny; na oko mogły mieć
najwyżej dwadzieścia lat, ale nie przypominałam sobie, bym pamiętała je z
Hogwartu. Natychmiast mnie wypatrzyły i jak na komendę przytknęły sobie obie
dłonie do ust, żeby stłumić parsknięcie, więc natychmiast odwróciłam wzrok. Nie
chciałam, by sobie pomyślały, że się gapiłam; zdążyłam tylko zauważyć
nieświeże, rozlatujące się fryzury i błyszczące szaty wyjściowe, bo przy barze
jak zjawa wyrosła nagle pani Torres. W jej oczach płonęło zniecierpliwienie;
oparła obie ręce na biodrach, jeszcze bardziej przywodząc na myśl hiszpańską
kwokę.
— Godzina
spóźnienia! — huknęła. Podeszła bliżej i zmarszczyła nos, a oczy jej
się zwęziły. — I znów po całonocnym balowaniu! Zabierać się za
robotę, Marta — kuchnia! Camilla — latryny! Byle na jednej
nodze!
Dziewczyny, choć wciąż zarumienione ze
śmiechu, czmychnęły prędko na zaplecze, a pani Torres obrzuciła mnie rozeźlonym
spojrzeniem.
— Czemu ich nie
wykopałaś? — rzuciła ostro, wskazując palcem na śpiących w głębi
pomieszczenia mężczyzn.
Poczułam, jak serce zabiło mi mocniej,
ale wytrzymałam jej intensywne spojrzenie; kobieta nie czekała na odpowiedź, tylko
w mgnieniu oka wyskoczyła zza baru i energicznym krokiem podeszła najpierw do
jednego, potem do drugiego stolika. Jeden czarodziej zaczął się nieprzytomnie
rozglądać, najpewniej rozbudzony głośnym wrzaskiem pani Torres.
— Wstawać, moczymordy!
Już! — wrzasnęła ostro i poczęła go szarpać i
poszturchiwać. — Precz mi stąd, to nie hotel!
Wywijając ścierką, przegoniła na wpół
przytomnych, zataczających się mężczyzn na zewnątrz i zatrzasnęła za nimi drzwi
z taką siłą, że z sufitu pospadało kilka martwych pająków; jeden z nich
wylądował w pustym kuflu, nad którym wcześniej drzemał mężczyzna z czerwonym,
przepitym nosem.
— Z takimi trzeba stanowczo, bo
wylezą ci na głowę — dodała, dysząc lekko.
— To tak wypada? — zapytałam
cicho.
— Wrócą — odparła krótko i
znów podparła się rękami pod boki. — Tylko zdobędą złoto na następną
kolejkę. Będą przyłazić i prosić, żebyś dała na zeszyt, ale pamiętaj, nigdy, przenigdy się na to nie zgadzaj.
Jest złoto, jest baniaczek. Nie ma złota, paszoł won za drzwi.
Słuchałam tego z szeroko otwartymi
oczami, usiłując przyswoić scenę, której właśnie byłam świadkiem, a
Kasjopeja — jakby czytając mi w myślach — westchnęła ciężko
i skrzyżowała ręce na piersiach; na jej twarzy pierwszy raz zagościł wyraz
szczerej troski.
— To nie jest robota dla takiej
dziewczyny jak ty — powiedziała ze spokojem. — Powinnaś
zajadać sobie lody w cieniu pod altaną, a nie biegać ze ścierą za pijusami.
Widok jej zmartwionych oczu, ton, jakim
to powiedziała… i przede wszystkim co — poczułam
się tak, jakby dała mi w twarz. Nie potrafiłam docenić jej dobrych chęci. Musiałam
spuścić wzrok, bo pod powiekami zaczęły zbierać się łzy, a w gardle coś mnie
ścisnęło. Przez moment miałam ochotę cisnąć miotłę na podłogę, rzucić
fartuszkiem w panią Torres i wybiec na ulicę, ale zaraz potem wyobraziłam
sobie, jak wracałam do domu — godzinę po wyjściu, z niezjedzonymi
kanapkami, cała przesiąknięta smrodem baru. W holu spotykałam ojca
wybierającego się do kuchni po sok pomidorowy na kaca. Złośliwe przytyki,
dumnie wypięty brzuch, fałszywe zapewnienia: gdzie ci będzie lepiej niż u tatusia? Sokaris drwiący z tego, jaka
to się wydawałam dorosła, a wytrzymałam zaledwie godzinę. I te anegdotki na imprezach
golfowych… Moja córuchna wymyśliła,
zanotuj sobie, że zatrudni się jako pomywaczka barze na Nokturnie! Ale że
rączki nieskalane pracą, nie minęła godzina, a była z powrotem! Co się tej
młodzieży roi w głowach… Jak to dobrze, że mają nas, bo gdyby przyszło samemu
zarabiać na chleb, to by prędko pomarły z głodu! Rumieniec wstydu uderzył
mnie w twarz na samą myśl o tym. Oddychając głęboko, żeby opanować łzy,
spojrzałam na Kasjopeję i odpowiedziałam najgrzeczniejszym, najbardziej
opanowanym tonem, na jaki było mnie w tej chwili stać:
— Pani wybaczy, ale sama zadecyduję
o tym, co powinnam. Wydawać towar po uiszczeniu opłaty i wypraszać gości pod
wpływem alkoholu. Zrozumiałam.
Czarownica zastygła na moment, ale
szelmowski uśmieszek szybko powrócił na jej usta.
— Gdybyśmy wywalali ludzi pod
wpływem alkoholu, po miesiącu poszłabym z
torbami — zarechotała. — Wystarczy takich, którzy są zalani
w trupa, tacy i tak nie zostawią tu więcej złota. Łap się za szmatę, stoły mają
lśnić, a o dziesiątej wysyłam cię na pocztę. Aha, zaczekaj chwilę… Marta,
Camilla! Na salę!
Długo kazały na siebie czekać; wciąż
ziewając i zakładając fartuchy, przyczłapały z zaplecza i stanęły pod ścianą z
rękami wciśniętymi do kieszeni; jedna z nich ostentacyjnie żuła gumę.
Natychmiast przypomniała mi się Bellatriks, tym bardziej, że pomywaczka miała
identyczne czarne, rozczochrane włosy jak Black, kiedy ją poznałam. Marta i
Camilla były wyraźnie wczorajsze; rozbiegany, zamglony wzrok, bladozielone,
lekko wilgotne lica, podkrążone oczy. Obie bardzo wysokie, chude i żylaste, z
wąskimi wargami i zaniedbaną cerą, rysy twarzy bez cienia
delikatności — dziewczyny wyglądały niemal jak siostry.
— To jest ta
nowa — rzuciła do nich Kasjopeja. — Wprowadźcie ją i
pokażcie co i jak.
W tym samym momencie doznałam przebłysku.
— My się już znamy ze
szkoły — wtrąciłam, uśmiechając się szeroko do czarownicy z
ciemnorudych strąkach. — Ty byłaś w Ravenclawie, prawda?
Spodziewałam się, że pomywaczka odpowie
mi uśmiechem, ale beztroska na jej twarzy w jednej chwili ustąpiła miejsca
wrogości. Stal w tym lodowatym, przerażającym spojrzeniu sprawiła, że
natychmiast straciłam grunt pod stopami i sama musiałam odwrócić wzrok. Pani
Torres zdawała się tego nie dostrzegać, bo kontynuowała niewzruszenie:
— W takim razie bez zbędnych
pogawędek, zrozumiano? A teraz do roboty.
I zostawiła nas same, łopocząc
energicznie szatami.
Minęła bardzo długa chwila, kiedy w końcu
przestałyśmy się sobie przyglądać — ja im, one mnie, a atmosfera
gęstniała z sekundy na sekundę. Czułam na sobie wyraźnie pogardliwe spojrzenia,
zahaczające w szczególności o mój koronkowy, bielutki kołnierzyk. Miejsce, w
którym dotykał skóry, zaczynało piec; w porównaniu do cuchnących potem i
przetrawionym alkoholem dziewcząt czułam się wręcz komicznie przebrana; one
tutaj pasowały — z tymi swoimi poobijanymi platformami ze sztucznej
skóry i szatami z lumpeksu, ja nie. Co ja chciałam udowodnić, zjawiając się w
tej spelunie wystrojona i wymuskana co najmniej jak na stanowisko asystentki
ministra? Miałam ochotę natychmiast się przebrać, bo palił mnie nie tylko kołnierzyk,
ale i całe ubranie.
— Tam leży miotła, a tu masz
wiadro — odezwała się czarnowłosa dziewczyna, podniosła z baru
ścierkę, którą pani Torres przeganiała kloszardów, a potem cisnęła nią we
mnie. — Chyba nie trzeba ci pokazywać, jak działa szmata? A może
jednak?
Szturchnęła swoją wściekłą koleżankę w
ramię i obie zniknęły z powrotem na zapleczu. W tej samej chwili drzwi się
otworzyły, a do środka wkroczył potwornie zarośnięty krasnolud, przynosząc ze
sobą mocny smród gnojówki. Poczułam się odarta z godności, ale musiałam
zacisnąć zęby i spisać zamówienie, cały czas mając przed oczami pogardliwe
spojrzenia dziewczyn. Ale czego innego się spodziewałam, będąc Victorią Hortus,
dziedziczką ogromnej fortuny, panienką z wyższych sfer, której zachciało się dla zabawy posmakować ich okrutnej
codzienności? Właśnie tak musiały mnie widzieć. I nie miałam im tego za złe.
Na szczęście przez resztę zmiany byłam
tak zapracowana i rozemocjonowana, że nie zetknęłam się z nimi do końca dnia.
Wiedziałam, że czekała mnie ostra harówka, ale nie spodziewałam się aż tak
ciężkiej pracy. Wszyscy oczekiwali, że zrobię kilka rzeczy na raz; jeszcze nie
skończyłam szorować sali po nocy, a już ktoś przyszedł zamówić śniadanie. Marta
gdzieś zniknęła, więc pani Torres — rozwścieczona do granic
możliwości — sama musiała stanąć w kuchni, a ja jednocześnie
obsługiwałam klientów i roznosiłam gotowe posiłki. Pierwszą czarownicę, którą
obsłużyłam — bardzo ubogą i bardzo pokurczoną starowinę w cuchnących
łachmanach — oblałam herbatą, a pół godziny później źle wydałam
resztę, co właścicielka obiecała potrącić mi z pensji. A dookoła nieustający zgiełk
rozmów, pokrzykiwania, śmiechów, potoki przekleństw, jakieś niewybredne
komentarze na temat mojego „tyłeczka”, dźwięk tłuczonych szklanek i
przewracanych wiader dobiegający z zaplecza… Dlatego wyprawa na pocztę kilka
godzin później okazała się wymarzonym odpoczynkiem; bardzo szybko przemknęłam
przez ulicę Śmiertelnego Nokturnu i wyłoniłam się na słonecznej Pokątnej. Z
parasolką na ramieniu i pękiem listów pod pachą szłam sobie powoli czystym
brukiem i cieszyłam się chwilą spokoju. Tutaj również panował gwar, ale wydawał
się znacznie spokojniejszy. Ulice były czyste, witryny jasne i wypucowane,
zachęcające do wejścia, a na piętrach kamienic z parapetów zwieszały się
pelargonie i inne kwiaty. Mijając uroczą kawiarenkę niedaleko sklepu
zoologicznego, rzuciłam tęskne spojrzenie na starszego pana w schludnym
mundurku obsługującego zakochaną parę siedzącą pod jednym z kolorowych
parasoli. Ten widok sprawił, że poczułam się jeszcze gorzej — jak
charłaczka, która zasługiwała co najwyżej na przeganianie kloszardów i
szarpanie się z nimi o ostatniego zaplutego knuta. Z jednej strony coś mi
podpowiadało, że podświadomie oczekiwałam pracy na świetnych warunkach tylko
dlatego, że pochodziłam ze sfery, choć nie miałam do zaoferowania żadnego
doświadczenia. W tym momencie nie potrafiłam cieszyć się z tego, że
zawdzięczałam tę posadę wyłącznie sobie. Jakiś drugi głosik próbował
przekrzyczeć ten pierwszy, wypominając, że przecież miałam zapał, ambicje i
nie najgorsze oceny w szkole. A każda inna placówka zdawała się tego nie
zauważać.
Załatwiłam sprawę listów raz-dwa i
wróciłam do karczmy akurat na przerwę obiadową. Czarnowłosa Marta właśnie
kończyła obsługiwać ogromną grupę bardzo starych, posępnie wyglądających magów,
więc bez słowa czmychnęłam na zaplecze; do tej pory moje kanapki leżały
nietknięte w szafce, a żołądek przynajmniej od godziny głośno domagał się
obiadu. Przy tak ciężkiej pracy ciężko było ograniczać ilość spożywanych
posiłków, ale oszukiwałam się, że po takiej harówce uda mi się spalić zbędne
funty.
Usadowiłam się z torbą na zagraconym
podwórku, z którego teleportował się Alfons. Poza pokrytą ptasimi odchodami
ławeczką znajdował się tam stos wszystkiego, co niepotrzebne: jakieś
podziurawione, piekielnie zardzewiałe wiadra, beczki pełne zielonkawej wody,
stos połamanych cegieł, omszałe skrzynki z butelkami na wymianę, pojedyncze
strony Proroka Codziennego wtopione w
nierówne, błotniste podłoże, fruwające pióra i inne śmieci. Wolałam się temu
nie przyglądać, oczyściłam tylko ławkę i usiadłam na jej brzeżku, podłożywszy
pod siedzenie znalezioną na zapleczu ulotkę. Ot tak, na wszelki wypadek.
Kończyłam akurat drugą kanapkę z bekonem,
kiedy drzwi na podwórko się otworzyły, a przez całą jego szerokość przeleciał
strumień brudnej wody i wylądował na ścianie sąsiedniej kamienicy, opryskując
wszystko dookoła. Łącznie ze mną.
— Hej! — krzyknęłam i
poderwałam się na równe nogi; ostatnie kęsy kanapki udało mi się ochronić, ale
przód fartucha łącznie z butami, włosami i białym kołnierzykiem miałam cały w
brunatnych plamach.
— Patrz, z czego
żyjesz — dobiegło mnie nieprzyjemne warknięcie, a w progu pojawiła
się ruda dziewczyna. Camilla, ta, którą kojarzyłam ze szkoły.
— Mogłaś najpierw sprawdzić, czy
nikogo tu nie ma.
Zmierzyła mnie ostrym, rozbawionym
spojrzeniem i odwróciła się, żeby wyjść, ale nagle zatrzymała się w pół kroku. Podeszła
tak blisko, że mogłam wyczuć zapach jej tanich, ciężkich perfum zmieszanych ze
smrodem przetrawionego alkoholu.
— Ej, ty — warknęła i
zaczepnie wysunęła do przodu dolną szczękę. — Dlaczego gadasz starej
wiedźmie, że znamy się z Hogwartu?
— Bo to prawda — odparłam
spokojnie; choć w jej oczach igrały niepokojące iskierki, nie odwróciłam
wzroku.
— Taa? Nie wydaje mi się, żeby
ludzie jak ty zaprzątali sobie głowy takimi jak
ja — ironizowała. — Po coś tu przylazła? Przegrałaś jakiś
zakład? Czy jednak wykopali cię z rodziny za spierdolenie ślubu?
Poczułam na policzkach powoli kwitnące
rumieńce.
— Ani to, ani
to — odparłam krótko. — Po prostu chciałam popracować i… i
tylko pani Torres odpowiedziała na moje podanie.
— Bo to dla ciebie taka zabawa, co nie? — kontynuowała,
jakby nie usłyszała tego, co powiedziałam. Pociągnęła ordynarnie nosem i
splunęła w kałużę. — Osiem godzin bawić się w pomywaczkę, a potem
wrócić do atłasów, pozłacanych mebelków, zjeść na obiad homara i opowiadać
innym snobom, jak to na Nokturnie wydzierają sobie knuty? Gardzę takimi jak ty…
Jeszcze raz splunęła, tym razem mi pod
nogi, zabrała wiadro i zniknęła na zapleczu, pozostawiając mnie płonącą ze
wstydu na twarzy. Musiałam na chwilę usiąść, żeby się uspokoić; nie miałam już
najmniejszej ochoty na jedzenie, ale nie potrafiłam wyrzucić resztek kanapki.
Schowałam ją do torby, przytłoczona gigantycznymi wyrzutami sumienia. Camilla
miała rację — czy poza lepszym samopoczuciem istniał jakikolwiek sens
mojej pracy w tym miejscu? Do tej pory nigdy o tym nie pomyślałam, ale być może
dla spełnienia własnej zachcianki pozbawiłam posady kogoś, kto bardziej jej
potrzebował. Westchnęłam ciężko i oparłam się o brudne deski, nie dbając już o
ptasie odchody. Byłam bardziej rozdarta niż kiedykolwiek.
Tych kilka galeonów to nic w morzu fortuny ojca.
Ale gdyby nie jego fortuna, byłabym
biedniejsza od tych pomywaczek. Nie, zaraz. BYŁAM od nich biedniejsza, bo
przecież nie posiadałam nic swojego. Każda piękna szata, każdy mebel, nawet
szkolne podręczniki — to wszystko należało do Hortusa.
I wystarczyło jedno jego słowo, aby to
utracić.
Niczego nie musimy tracić, wystarczy postępować zgodnie z życzeniami
tatki.
Ale problem w tym, że ja chcę postępować
zgodnie ze swoim życzeniem.
Zatem przestań użalać się nad anonimowymi łachmaniarkami i zabieraj
się za robotę. Nikomu nie udowodnisz, ile jesteś warta, omdlewając na ławeczkach.
Łatwo było pomyśleć, ale zrobienie tego
wymagało ode mnie więcej energii, niż sądziłam. Wróciłam na salę — z
wysuszonymi włosami, ale we wciąż poplamionym fartuchu — i
natychmiast zostałam skonfrontowana z falą zamówień. Nic zresztą dziwnego,
zbliżała się pora obiadowa. Pani Torres bez przerwy na nas pokrzykiwała: za
wolno, z życiem, żwawiej, to nie burdel, precz z łapami, tamten jegomość nie
zapłacił, łap go i skasuj, bo potrącę ci z pensji… I tak bez chwili wytchnienia
do godziny czternastej, kiedy to w drzwiach pojawiła się druga zmiana. Najpierw
dwie roześmiane dziewczyny, a pięć minut później trzecia, spóźniona i zdyszana,
ale na sali panował taki rozgardiasz, że Kasjopeja nawet nie zwracała uwagi na
to, kto wchodził, a kto wychodził. Gdy podeszłam, żeby się pożegnać,
pośpiesznie przywołała z gabinetu mój grafik i kazała mi się wynosić. Nie
musiała tego dwa razy powtarzać.
Teleportowałam się jak Alfons z
maleńkiego podwórka za zapleczem, odprowadzona przez zazdrosne spojrzenia Marty
i Camilli; musiały odrobić godzinne spóźnienie i czujne oko pani Torres
prawdopodobnie dopilnowało, aby pracowały do ostatniej minuty, ale ja już o tym
nie myślałam. Wprost marzyłam o kremie do rąk. Wykończona, czując na sobie
smród papierosów, alkoholu i detergentów, wchodziłam po schodkach na taras. Na
wszelki wypadek, gdybym zastała ojca w okolicach salonu. Miałam w planach
długą, gorącą kąpiel i drzemkę, ale musiałam ograniczyć się jedynie do szybkiej
toalety, ponieważ o godzinie piętnastej stół w jadalni już uginał się od ilości
potraw, a mama oczekiwała nas niecierpliwie, wyszykowana w złoto i jaskrawą,
turkusową szatę na ramiączkach. Wyglądała olśniewająco. Sokaris jak zwykle
pojawił się spóźniony; wmaszerował do pokoju rozczochrany i w piżamach, witając
się w progu przeciągłym ziewnięciem. Bez słowa zajęłam swoje miejsce. Kiedy
zerknęłam na stół, nie mogłam powstrzymać uśmiechu — na talerzu
spoczywał olbrzymi homar.
Początkowo prowadziliśmy zwyczajny
smalltalk, ale czułam, że atmosfera robiła się coraz bardziej nerwowa; co
prawda Sokaris nie zdawał się zachowywać z typową dla siebie zuchwałością, lecz
matka wyglądała na mocno spiętą, jakby zbierała w sobie odwagę, by o coś
zapytać. I faktycznie. Zebrała jej wystarczająco wiele, kiedy na stole pojawiły
się desery.
— Jak ci się podoba w pracy,
kochanie? — starała się zabrzmieć możliwie jak najbardziej obojętnie.
— Spodziewałam się cięższych
warunków, dziękuję — odparłam wyważonym tonem, a przed oczami stanęła
mi struga brudnej wody wylewanej na podwórko przez Camillę. Żułam przez chwilę
kawałek tarty z malinami, czując na sobie intensywny wzrok brata, więc
dodałam: — Mam miłe koleżanki, bardzo się polubiłyśmy.
— To faktycznie powód do dumy, kiedy
lubi cię ludzki śmieć — wtrącił szyderczo Sokaris i parsknął śmiechem
z własnej uwagi.
Earth rzuciła mu karcące spojrzenie, ale
jak zwykle nie powiedziała ani słowa. Krew momentalnie się we mnie zagotowała,
lecz bynajmniej nie przez wzgląd na przemiłe koleżanki, a to, że impertynencja
znów uszła mu płazem. Ja musiałam uważać na słowa. On nigdy. I znaczące
spojrzenia matki nigdy niczego nie wskórały.
— Zważaj na słowa, braciszku, żeby
się nie okazało, że któregoś dnia ten ludzki śmieć odpłaci ci się
pięścią — odpyskowałam.
— Victorio, co to za spekulacje! — wykrzyknęła
cicho Earth, a twarz jej pociemniała.
Odłożyłam widelczyk i dotknęłam
pośpiesznie ust chusteczką, rozjuszona do granic możliwości. Poczucie
niesprawiedliwości wypełniło mi żołądek po samo gardło, tak, że nie byłam w
stanie przełknąć nic więcej.
— Byłabym
wdzięczna — wycedziłam, z trudem panując nad wybuchem
wściekłości — gdyby w tym domu zaczęto szanować ludzi pracujących, a
nie folgować nieróbstwu. Dziękuję za posiłek.
Wstałam, dygnęłam pośpiesznie i
zamaszystym krokiem opuściłam jadalnię; za sobą usłyszałam tylko pełne
niedowierzania „Victorio, ja cię nie poznaję!”, ale bezczelnie to zignorowałam
i pobiegłam na górę. Wiedziałam, że spotkają mnie za to konsekwencje, kiedy
tylko wróci ojciec, mimo to czułam wewnętrzny spokój. I swobodę jak po
zrzuceniu z barków bardzo ciężkiego worka kompostu dla Ogga. Zamknęłam się w
sypialni i podniosłam z podłogi torbę, którą porzuciłam w saloniku zaraz po
powrocie z baru; wygrzebałam z dna błyszczący łańcuszek i schowałam troskliwie
na piersi pod szatą. Praca z fałszoskopem na szyi okazała się niemożliwa;
gwizdał przeraźliwie, kiedy tylko pierwsi klienci zaczęli wynajdywać
najróżniejsze wymówki, żeby nie płacić za trunki, więc naszyjnik trzeba było
zamknąć szafce razem z resztą osobistych rzeczy. Potrzebowałam odpoczynku. Z
tęsknotą powędrowałam myślami do Pijanego Jednorożca, wulgarnego pokrzykiwania,
nieprzyjemnych spojrzeń pomywaczek… Po stokroć bardziej wolałabym znów znaleźć
się w tamtym miejscu, niż wysłuchiwać podłych uwag Sokarisa, znosić wieczną
niesprawiedliwość, uważać na każde słowo. Obolała i psychicznie wykończona
położyłam się do łóżka w ubraniach, licząc, że krótka drzemka upora się
przynajmniej z pieczeniem pod powiekami.
Krótka — to było słowo klucz.
Nie minęła godzina od momentu, kiedy
zamknęłam oczy, a gdzieś z saloniku dobiegł mnie odgłos trzaśnięcia drzwiami i
stłumionego, gniewnego mamrotania. Niemal podskoczyłam, gdy ktoś bez pukania wtargnął
do mojej sypialni.
— Nie może być dnia spokoju z tą dziewuchą!
Wystraszona i rozkojarzona zaczęłam się
rozglądać; w progu stał rozjuszony ojciec. Oczywiście. Nie miałam prawa
spodziewać się nikogo innego. Asekuracyjnie cofnęłam się pod wezgłowie, widząc
siną ze złości twarz Hortusa; obie ręce zacisnął na framugach, jakby tylko to
powstrzymywało go przed rzuceniem się na mnie. Na ten widok poczułam
nieprzyjemny skurcz w żołądku.
— Mimo wszystko poszłaś do tej
speluny! — wrzasnął. — Poszłaś, chociaż wiedziałaś, że ja
się na to nie godzę!
— Jestem dorosła, podpisałam umowę
do końca sierpnia — oświadczyłam, siląc się na uprzejmy ton, choć
doskonale wiedziałam, że cokolwiek bym nie powiedziała i nie zrobiła, Hortusa
nic nie uspokoi.
— A to już nie jest mój
problem! — skwitował jazgotliwie i roześmiał się jak szaleniec, a
oczy już prawie wylazły mu na wierzch. — Moja córka nie będzie
usługiwać szlamom i charłakom! Moje nazwisko i tak jest przez ciebie na
językach całej sfery! Mało ci? Jesteś dorosła i nie obchodzi mnie, jak to
odkręcisz, bo masz to odkręcić! I odkręcisz, bo inaczej…
Reszta jego słów utonęła w przenikliwym
pisku, a fałszoskop na mojej szyi zaczął energicznie wirować. Spodziewałam się,
że ojciec wpadnie w jeszcze większą złość, a jego nalana twarz spurpurowieje,
ale nie. Pozieleniał i zastygł w bezruchu, obserwując, jak pośpiesznie
uciszałam przedmiot.
— Natychmiast wyrzuć to ustrojstwo,
nie będzie przerywało, kiedy mówię! — warknął Hortus, lecz z jego
głosu wyparowała praktycznie cała pewność siebie.
Niemniej jednak z całych sił przylgnęłam
plecami do wezgłowia i podciągnęłam kolana pod brodę, byle fałszoskop zniknął z
zasięgu ojcowskich rąk
— To prezent…
— Wyrzuć to w tej chwili, a zaraz
potem pójdziesz do właścicielki tego baru i zrezygnujesz! Albo od razu idziemy,
wstawaj…
Wrzucił się w stronę łóżka, a ja nie
miałam już dokąd uciekać; za plecami było wyłącznie twarde drewno. Z
przerażeniem automatycznie zakryłam głowę rękami i prawie natychmiast poczułam
na przedramieniu silny uścisk ojca. Szarpnął mną tak, że prawie zleciałam na
podłogę. I w tym momencie jednocześnie wydarzyło się kilka rzeczy: Hortus
wrzasnął jak oparzony i odskoczył, w saloniku rozległ się tupot wielu nóg, w
tym jednych obutych w obcasy, jeszcze jeden krzyk, tym razem kobiecy.
— Aaa… kurwa mać!
— Henryku, co ty…?
— Zamknij się! — huknął
ojciec.
Schroniłam się z powrotem pod wezgłowiem;
w progu stała matka w otoczeniu skrzatów, z tyłu czaił się zaniepokojony
Sokaris, a Hortus ściskał się za czerwoną, mocno pulsującą rękę, karykaturalnie
zgarbiony i z obłędem w oczach. Wargi pokryła mu biała piana. Przez długą
chwilę patrzyliśmy na siebie — ja skupiona, cały czas gotowa na
odparcie kolejnego ataku, on ciężko sapiąc; w powietrzu wirowała magia i trudno
było powiedzieć, do kogo należała.
— Nic tym nie
ugrasz — rzucił na wydechu i pogroził mi palcem; wnętrze dłoni wciąż
miał poparzone. — Tylko narażasz siebie… i całą rodzinę na
śmieszność… żebyś tego kiedyś nie pożałowała…
Odwrócił się na pięcie i wyszedł,
potrącając żonę ramieniem. W drzwiach niemal zdeptał Banialukę, Sokarisa nawet
nie zaszczycił spojrzeniem, a i on nie wyglądał teraz na żądnego ojcowskiej
uwagi; Hortus przekroczył granicę, o którą do tej pory nigdy się nie otarł.
Kiedy wyszedł, coś w gardle zaczęło mnie gnieść, a pod powiekami poczułam
zbierające się łzy. Musiałam zwrócić się w stronę okna, żeby je ukryć. Modliłam
się, by to całe zgromadzenie w końcu się rozeszło, ale wszyscy stali na swoich
miejscach jak spetryfikowani.
Minęło dużo czasu, zanim mama zebrała się
na odwagę i powiedziała tak spokojnie i przepraszająco, jak tylko ona
potrafiła:
— Musisz zrozumieć ojca…
— Wyobraź sobie, mamo, że ja też
chciałabym zostać zrozumiana — przerwałam jej ostro, nawet na nią nie
patrząc. Gapiłam się ostentacyjnie w szybę, ale nie widziałam tego, co było za
nią. — Chcę zostać sama.
Kątem oka zarejestrowałam ruch na
wysokości klamki; skrzaty domowe — jeden po
drugim — natychmiast opuściły moje komnaty; Earth jeszcze przez
moment kiwała się w progu, ale ja wciąż uparcie wpatrywałam się w okno, więc i
ona odeszła, zabierając ze sobą Sokarisa. I zostałam sama. Tak, jak sobie tego
życzyłam.
Nie potrafiłam dłużej powstrzymywać łez.
Wcisnęłam twarz w poduszkę, by zagłuszyć szloch. Płakałam i płakałam,
wyrzucając z siebie wszystkie żale, niesprawiedliwości całego dnia. Felerny
dobór szaty, nieodpowiedzialność przy podpisywaniu umowy, uwagi dotyczące
mojego tyłeczka, okrutne koleżanki, poplamiony
brudną wodą kołnierzyk, dwa sykle potrącone z pensji. To, że lokale na
Nokturnie nie wyglądały tak, jak te na Pokątnej. I w końcu wzburzenie ojca,
jego atak, próbę zawleczenia mnie siłą do Pijanego Jednorożca, żeby rozwiązać
umowę z panią Torres. A kiedy byłam już zbyt zmęczona, by płakać, umyłam twarz
i usiadłam do fortepianu; spodziewałam się, że palce zesztywnieją przez ten
rok, ale nie. Wraz z dotknięciem wypolerowanej klawiatury przypomniały sobie
zwinność i mogłam grać, grać, grać… Tak długo, aż monotonne dźwięki ukoiły moje
nerwy.
Następny poranek i znów ostry dźwięk
budzika. Nie należałam do rannych ptaszków, zdecydowanie bardziej cieszyłam się
na pracę na drugą zmianę, choć Alfons zdążył mnie przed nią przestrzec.
Drugiego dnia również musiałam znosić uszczypliwości Marty i Camilli, ale powoli
zaczynałam się przyzwyczajać do hałaśliwej, roztrzepanej monotonii Pijanego
Jednorożca. Dziewczęta praktycznie do wszystkiego używały magii, ale nawet
słowem nie wspomniały, że mogłyby mnie nauczyć pomocnych zaklęć. Czarowały
wyłącznie niewerbalnie, więc podpatrywanie niczego nie ułatwiało; one za jednym
zamachem układały na półkach całe rzędy wypucowanych kufli, smażyły mięso w
powietrzu, w minutę gotowały ziemniaki, a ja mogłam najwyżej lewitować piwo do
stolika na drugim końcu sali. Ale starałam się nie poddawać. Podczas przerwy na
lunch Camilla wyskoczyła na papierosa, Marta połknęła swoją porcję obiadu i
rozłożyła się na połamanej ławce, żeby złapać trochę słońca, a gdy nadeszła
moja kolej, udałam się do księgarni na Pokątnej, by kupić jakąś książkę o czarach
przydatnych w prowadzeniu domu. Kanapki pochłonęłam w drodze powrotnej.
Byłam rozdarta — rano zbudziłam
się potwornie obolała i marzyłam o kilku dniach przerwy, ale zrobiłabym
wszystko, aby spędzić jak najwięcej czasu poza domem. Tym bardziej, że po
wczorajszej awanturze ojciec zaczął zachowywać się jeszcze dziwniej niż zwykle.
Przeważnie stawał się kąśliwy albo szukał okazji do złośliwości, lecz tym razem
najzwyczajniej w świecie ignorował mnie, a zaraz po kolacji powiedział
Sokarisowi dobranoc, żonie skinął
głową i wyszedł z domu. W mojej głowie pojawiły się ponure myśli: a co, jeśli
faktycznie wybierze się do pani Torres zerwać umowę? Czy to w ogóle dozwolone?
Albo umówi się na coś z profesorem Dippetem i po wakacjach zostanę w tej
karczmie już na zawsze?
Całe szczęście w pracy nie było zbyt dużo
czasu na czarnowidztwo, bo Kasjopeja bez przerwy na nas pokrzykiwała i wymyślała
coraz to nowe zajęcia. Nie spodziewałam się, że w barze — zwłaszcza
takim, w którym prawie wszystko mogłyśmy załatwić za pomocą
czarów — znajdzie się tyle roboty. Myślałam, że trzeba będzie
sprzątać podłogę, myć szklanki i podawać klientom piwo, ale miałyśmy całą masę
innych zajęć. Rozłóż trutkę na szczury, pozbądź się bogina z kredensu w
piwnicy, przygotuj butelki zwrotne na wymianę, skocz po śluz gumochłona do
apteki, uporządkuj faktury z całego kwartału, pododawaj te tabelki, sowa
zwichnęła skrzydło, zanieś ją do Magicznej menażerii. A to wszystko przy
akompaniamencie pijackiego pokrzykiwania „Królowo, tylko ten jeden baniaczek na
zeszyt! Pani kochana, jutro z samego rana będę ze złotem!”. Dlatego kiedy do
końca mojej zmiany pozostała jakaś godzina, a w drzwiach pojawiły się trzy
znajome twarze, prawie usiadłam z wrażenia. Wiadro, które lewitowałam na
zaplecze, świsnęło przez całą salę i uderzyło z hukiem o ścianę, rozbryzgując
pomyje na i tak brudnym oknie.
Wilkes, Nott i
Mulciber — wystrojeni w pięknie skrojone, czarne szaty z
aksamitu — wmaszerowali do środka, rozglądając się dookoła z zaciekawieniem.
Między biedakami, obdartusami i dziwacznymi typami spod ciemnej gwiazdy
prezentowali się jak książęta. Na ich widok uśmiechnęłam się promiennie, ale
poczułam na policzkach delikatny rumieniec wstydu, kiedy zdałam sobie sprawę,
że będę musiała ich obsłużyć. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i chłopcy
również się uśmiechnęli.
— Co wy tu robicie? — spytałam,
podchodząc, żeby wskazać im najczystszy wolny stolik. — Nott, ty
miałeś balować w Berlinie.
— Ojciec zobaczył wyniki z egzaminów
i nici z balowania — odparł, szczerząc się; nie wyglądał na ani
trochę zawiedzionego tym faktem.
— Nie ma głupich, chcieliśmy
zobaczyć ciebie jako pomywaczkę w akcji — dodał Wilkes, rozsiadł się
na krześle i jeszcze raz omiótł wzrokiem karczmę; po urodzinach, które wyprawił
sobie w gospodzie Pod Świńskim Łbem, domyślałam się, że Pijany Jednorożec go
zachwyci. Nie mogło być inaczej, oczy rozbłysły mu na widok podejrzanie
wyglądających magów skupionych w ciemnym kącie i garstki goblinów pochylonych
nad jakąś zapleśniałą, skórzaną torbą. — Możesz tu poznać kupę
przydatnych ludzi!
— Mówisz o
takich? — zapytałam cicho; poczułam dreszcz na grzbiecie, kiedy
zauważyłam, że z poplamionej, gobliniej sakwy kapała jakaś gęsta, czerwona
substancja. — Niestety tacy goście nie szukają niczyjego towarzystwa…
może poza swoim. Ja mam styczność głównie z takim elementem.
Wskazałam podbródkiem w stronę baru, przy
którym brodaty, poobijany łachmaniarz czarował właśnie rozdrażnioną Martę. Mimo
wszystko chłopcy wyglądali na zachwyconych. Nie spodziewałam się, że zobaczymy
się tak prędko. Zaledwie dwa dni wcześniej żegnaliśmy się na stacji, wszyscy
ubrani w szkolne mundurki, a dziś witałam ich w poplamionym, roboczym
fartuszku, zmuszona im usługiwać. To było w pewnym sensie ekscytujące.
— No dobrze — zagadnęłam z
entuzjazmem. — W takim razie co podać? Ale odradzam jedzenie.
— To może… — mruknął Nott,
a oczy mu rozbłysły. — Coś mocniejszego?
— Ognistą, a
co! — oświadczył Mulciber.
— Zaraz będzie, proszę
panów! — wykrzyknęłam i skinęłam różdżką, a spod lady wyfrunęła
karafka ognistej whisky. Rozlałam ją do trzech szklanek i rozdałam chłopakom,
po czym sama usadowiłam się na jednym z krzeseł. — Musicie przeżyć bez
lodu, jeszcze nie potrafię go wyczarować.
— Jak pierwszy dzień?
Poczułam kolejną falę ciepła uderzającą w
policzki.
— Podobno pierwszy dzień pracy
zawsze się pamięta… Już zdążyłam źle wydać resztę — odpowiedziałam, a
chłopcy zarechotali. — Ale to tylko dwa sykle. Oczywiście jestem
tutaj anomalią, więc nie mam co liczyć na to, że nawiążę jakąś przyjaźń… Tamta
szczególnie mnie nie lubi.
Z zaplecza wyszła właśnie Camilla;
popalając papierosa, lewitowała przed sobą osiem talerzy cuchnącej mielonki z
fasolką. Obiad wylądował na stole przed podejrzanymi goblinami w
najciemniejszym kącie sali.
— A wy nie macie nic ciekawszego do
roboty? — zapytałam.
— Nie ma nic ciekawszego od ciebie w
tym łachu — odparł Wilkes.
Już otwierałam usta, żeby się odgryźć,
ale za moimi plecami rozległo się uderzenie mokrej szmaty o twardą powierzchnię
i rozdzierający okrzyk:
— Hortus, ciebie ostatnią
posądziłabym o obijanie się!
Zerwałam się na równe nogi, przy okazji
przewracając krzesło i rozejrzałam się w panice; pani Torres stała w drzwiach
wejściowych z rękami wspartymi o biodra. Zrobiła na chłopcach tak piorunujące
wrażenie, że jak na komendę wsadzili nosy w swoje szklanki, żeby stłumić wybuch
wesołości.
— Przepraszam, już wracam do pracy!
A wy nie zapomnijcie zapłacić.
Czując na sobie wzrok Ślizgonów,
pobiegłam do kantorka; na sali było dość roboty, ale nie chciałam zbierać
brudnych talerzy i wycierać blatów na oczach przyjaciół. Zaszyłam się w
łazience i zaczęłam szorować pracowniczą toaletę. Marzyłam, by w książce z Esów
i Floresów znajdowało się zaklęcie likwidujące smród, choć sądząc po
mieszaninie zapachów w karczmie szczerze wątpiłam w jego istnienie.
Po wyjściu z pracy byłam jeszcze bardziej
głodna, obolała i zmęczona, ale w domu nie zastałam nikogo oprócz skrzatów;
dowiedziałam się od Partacza, że rodzice udali się z Greengrassami do teatru, a
panicz Sokaris po prostu wyszedł.
Mogłam się cieszyć względnie wolnym od nieprzychylnych spojrzeń popołudniem.
*
Najtrudniejsze w pracy okazało się
wczesne wstawanie, dlatego nauczyłam się doceniać drugie zmiany,
choć — zgodnie ze słowami Alfonsa — wieczory były
szczególnie ciężkie. Zdałam sobie sprawę, że docinki i zaczepki znosiłam
znacznie lepiej, niż się tego spodziewałam, a wystarczyło kilka dni nad
książką, abym opanowała zaklęcia czyszczące na poziomie przynajmniej
zadowalającym. Zostawiłam w szafie wszystkie wyjściowe, eleganckie szaty i
zaczynałam powoli czuć się w barze jak wśród swoich. Nigdy nie przyznałabym
tego na głos, zwłaszcza przy ojcu, ale w głębi serca… cieszyła mnie ta
transformacja. Tym bardziej, że — pomijając Camillę i
Martę — byłam chyba naprawdę lubiana. Alfons rozmawiał ze mną
całkowicie uprzejmie, dziewczęta, z którymi współdzieliłam inne zmiany,
wydawały się zaintrygowane obecnością czarownicy z wyższych sfer w takim
miejscu, ale to sympatia pani Torres — szorstka i
obcesowa — sprawiała mi najwięcej przyjemności. Stwarzała pozory
wiecznie niezadowolonej, lecz potrafiła docenić moją punktualność i
zdyscyplinowanie; na tle wiecznie spóźnialskiej Marty wypadałam pod tym kątem
wręcz wzorowo, choć codziennie nadrabiałam ilością tłuczonych naczyń i
upuszczanych zamówień. Wiedziałam, że nie byłam stworzona do tej pracy, ale
pamiętałam o jednym — by dwa razy przeliczyć resztę przed jej
wydaniem. I o ile Marta z czasem nieco się do mnie przekonała, tak Camilla
sprawiała wrażenie coraz bardziej zaciętej, a jej uwagi bywały momentami
naprawdę dotkliwe. Notorycznie wołała mnie po nazwisku, żeby wszyscy na sali
słyszeli i mogli szeptać: „Hortus? Jak ten babiarz Henryk Hortus?”. Widziała
błysk łez w moich oczach i nawet nie próbowała kryć triumfalnego uśmieszku.
— Dlaczego jest taka
okrutna? — zapytałam szeptem Alfonsa w sobotę wieczorem, układając
kufle za jego plecami przy barze. — Nigdy nie dałam jej odczuć, że
czuję się od niej lepsza… Bo oczywiście nie czuję. Ale bądźmy poważni, nie będę
jej nadskakiwać, bo panna ma uprzedzenia.
— Mmm — mruknął pod
nosem. — Nie wydaje mi się, żebyś miała jakiś wpływ na jej
zachowanie. Ona nienawidzi twojego środowiska, nie ciebie.
— Dlaczego?
Mężczyzna przez moment kręcił się przy
blacie, machając od niechcenia różdżką nad rzędem piętnastu szklanek z jakimś
krwistoczerwonym trunkiem. Wyczułam wzrastające napięcie, więc zacisnęłam zęby
i nadal przestawiałam szkło, ale im dłużej Alfons milczał, tym większą miałam
ochotę go ponaglić. W końcu odesłał zamówienie do stolika okupowanego przez
bandę kudłatych magów i dopiero wtedy kontynuował.
— Wykopali ją z Hogwartu.
— I dlatego mnie nienawidzi?
— Wykopali ją z Hogwartu, bo zadała
się z kimś, z kim nie powinna… albo raczej on zadał się z nią… i wyszła z tego
ciąża. A kiedy urodziła, odebrano jej dzieciaka i została z niczym. Załatwili
to po angielsku, żeby nie było skandalu, chociaż pewnie i tak by nie było.
Słowo piętnastolatki, mugolaczki przeciwko słowu całej wyższej sfery.
Na podłogę poleciała prawie pusta karafka
ognistej whisky, którą właśnie czyściłam z kurzu; buty, ścianę, przód szaty i
podłogę obryzgała resztka bursztynowego trunku. Zdrętwiałymi rękami zaczęłam
przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu różdżki, a serce waliło mi w piersi jak
oszalałe.
— T-to straszne — bąknęłam
i jednym machnięciem usunęłam całe potłuczone szkło i alkohol. — Nie
miałam pojęcia…
Alfons wydawał się nieporuszony tą
historią, ale ja przez resztę wieczora nie potrafiłam przestać o tym myśleć. Za
każdym razem, kiedy widziałam Camillę krzątającą się po kantorku, plującą w
kałużę po wypaleniu papierosa, zastanawiałam się, czy wylądowała w tym miejscu
właśnie dlatego, że nie pozwolono jej ukończyć szkoły. Może byłaby teraz kimś
ważnym, gdyby nie historia z ciążą? Bez przerwy analizowałam, kto mógł w
ostatnim czasie nagle dorobić się małego dziecka. Być może to dlatego ta
dziewczyna stała się tak zgorzkniałą prostaczką… Czy tamten chłopak traktował Camillę
jako przygodę przed żeniaczką? A może chciał ją poślubić? Walczył o ich miłość?
No i czy ta miłość między nimi istniała? Gdyby tak było, nie pozwoliłby na to,
by odebrano jej dziecko. Chyba że nie doceniałam wpływu sfery. Zrobiło mi się
zimno na samą myśl o tym, jak to by się skończyło, gdyby Katy jednak nie
umarła. Ścisnęło mnie w gardle, kiedy policzyłam i zdałam sobie sprawę, że
prawdopodobnie teraz byłabym matką. Zostałabym wydalona z Hogwartu jak Camilla,
a może rodzicom udałoby się przekonać profesora Dippeta, bym mogła wrócić? Tym
razem to ja musiałabym walczyć o siebie, dziecko i Toma… a nie potrafiłam
ostatecznie przeciwstawić się Hortusowi, gdy oponował przeciwko pracy w
karczmie. Camilla wydała mi się dużo bardziej dorosła i odpowiedzialna.
Budowała życie na tym, co wyrządziła jej moja sfera. Poczułam się przez to mała
i słaba… i po części winna temu, że mogłam bawić się w pomywaczkę, ale ona w
matkę już nie. Tylko dlatego, że za jej nazwiskiem nie stały góry złota ani
starożytny herb. Nie potrafiłam zapomnieć o tym dziecku. O dziecku wychowywanym
w kłamstwie, takim, które przez nonsensowne widzimisię obrzydliwie bogatych
snobów nigdy nie pozna swojej matki. Gryzłam się tym do tego stopnia, że
zaczęły chodzić mi po głowie myśli o dowiedzeniu się, kto je odebrał. Podzieliłam
się z Tomem tymi przemyśleniami, licząc, że właśnie on z całego naszego
towarzystwa zrozumie to najbardziej, ale jego odpowiedź całkowicie mnie
zaskoczyła.
Nie mieszaj się w to, pisał
stanowczo. To nie twoja sprawa. Skończą
się wakacje i skończą się problemy z tą dziewczyną, nie musisz robić z siebie
samarytanki, nie jesteś jej nic winna. A jeżeli zaczniesz węszyć, możesz wpaść
w kłopoty. Dość w tym roku namieszałaś. Oboje dobrze wiemy, że niczego nie
wskórasz. Zabawiając się w obrończynię uciśnionych mugolaków, sama napytasz
sobie biedy.
Wiedziałam o tym wszystkim, zanim do
niego napisałam, ale i tak liczyłam na to, że Riddle i tym razem znajdzie
jakieś rozwiązanie, dzięki któremu można byłoby pomóc Camilli i wystrychnąć na
dudka całe brytyjskie wyższe sfery. Nie chciałam tego do siebie dopuścić, ale
na tym drugim zależało mi najbardziej.
Praca w Pijanym Jednorożcu ograniczała do
minimum moje kontakty z ojcem i bardzo szybko przywykłam do warunków panujących
w barze, ale wolna niedziela była tym, czego potrzebowałam po sześciu dniach
wyczerpującej harówki. Choć czarowałam już równie dobrze, co reszta
zatrudnionych dziewcząt, nie mogłam uniknąć bólu mięśni i pęcherzy na palcach,
a na widok moich paznokci w niedzielny poranek mama bez słowa podała mi białe
rękawiczki, zanim w holu pojawił się Hortus. Wymuskana fryzura, szata wyjściowa
z granatowego adamaszku, błyszczące pantofle na obcasie — nie
spodziewałam się, że mogłam się od tego odzwyczaić zaledwie po tygodniu. Tak po
prawdzie, to ani trochę nie brakowało mi tych wykwintnych strojów; nareszcie
nie musiałam się kłopotać, kiedy na fartuszku pojawiała się plama z piwa albo
smugi po wysypanej na siebie zawartości popielniczki. Podobała mi się swoboda,
którą musiałam porzucić wraz z przywdzianiem tych wszystkich eleganckich
fatałaszków.
Tradycja uczęszczania do kościoła była
dla mnie niezrozumiała od momentu, kiedy zrozumiałam ideę Boga i treść
Przykazania Miłości. Początkowo czułam się rozbita, widząc, jak bardzo nasza
rodzina różniła się od rodziny Jezusa, ale później poznałam pojęcie hipokryzji
i blichtru, więc przestałam się nad tym zastanawiać. Sama nie potrafiłam
określić, czy wierzyłam w Boga, czy nie. A jeśli tak, to czy wierzyłam w Niego
w taki sposób, jak nakazywał ksiądz z ambony, ale jednego byłam pewna: brałam
udział w uroczystościach kościelnych głównie dla świętego spokoju.
Po mszy wróciłyśmy z matką do domu, by
przygotować się do obiadu, a Sokaris i ojciec wybrali się samochodem do Prince
Village. Nie ukrywałam, że dzisiejsza wizyta babki Jane od samego ranka budziła
we mnie niepokój. Wiedziałam, że — w zależności od nastroju — mogłam
liczyć albo na jej humorki, albo na ewentualne opowiedzenie się po mojej
stronie, bo nie wierzyłam, że Hortus będzie milczał na temat umowy podpisanej z
właścicielką karczmy. Siedziałam w salonie jak na szpilkach, nasłuchując
odgłosu kół przejeżdżających po żwirze.
A co, jeśli przez drogę przekabacą babcię
na swoją stronę?
Widziałam w seniorce jedyną sojuszniczkę,
choć nigdy nie ufałam jej przekonaniom, gdyż potrafiły się zmieniać jak w
kalejdoskopie. Obserwując, jak matka nerwowo wyglądała zza firanki, domyślałam
się, że ona również spodziewała się najgorszego.
Banialuka wybiegła z jadalni prosto na
schody prowadzące do wejścia, zanim na alejce rozległ się dźwięk jadącego
samochodu; obie z mamą zesztywniałyśmy. Kątem oka obserwowałam, jak skrzatka
prowadziła do holu starszą panią; choć minęło zaledwie pół roku, od kiedy się
nie widziałyśmy, z niepokojem zauważyłam, że nieśmiertelne rude futro wisiało
na babce Jane jeszcze bardziej niż podczas zeszłych wakacji, a
makijaż — mimo że doskonale pokrywał każdy cal twarzy i
szyi — nie obejmował szarożółtej, cieniutkiej jak papier skóry na
dłoniach czarownicy, kiedy ta zdjęła koronkowe rękawiczki. Niemniej jednak
ruszyła prosto do salonu z charakterystyczną dla siebie werwą, uścisnąwszy
córkę i wyciągnąwszy ku mnie rękę.
— Wymizernowanaś
ty — rzuciła, pieszczotliwie szczypiąc mój policzek. — Pewnie
niezbyt dobrze karmią w tej twojej karczmie, co? Słyszałam, że potworna
speluna.
Kamień spadł mi z serca. Zaprowadziłam ją
do jadalni, gdzie na stole czekały naszykowane przystawki.
— Niezbyt
dobrze — przyznałam.
Banialuka natychmiast odsunęła krzesło,
żeby Jane mogła usiąść, Hortus spoczął po jej lewej stronie, ja na swoim
zwykłym miejscu, tak, że miałam doskonały widok zarówno na babcię, jak i na
ojca. Jego twarz przybrała kolor dojrzałej wiśni.
— Była już mama w
kościele? — zapytała Earth, najwidoczniej próbując rozpaczliwie
zmienić temat na bardziej neutralny, tym bardziej, że atmosfera w pokoju
wyraźnie zgęstniała.
— Córuchna, ja już jestem za stara
na kościół. Słucham sobie, proszę ja ciebie, mszy w radiu, ustawiam stację o
osiemnastej trzydzieści, siadam sobie z cygarem, z różańcem i słucham, co
ksiądz dobrodziej ma do powiedzenia — oświadczyła
wesoło. — A jak to u was wygląda, zamykają tę spelunę na niedzielę?
— Nie,
babciu — odparłam. — Pracujemy przez cały tydzień, po
prostu dzisiaj wzięłam sobie dzień wolny. Żeby pójść do kościoła.
Na to czarownica zarechotała i wychyliła
się przez stół, żeby jeszcze raz uszczypnąć mnie tym razem w oba policzki.
— Tak rób, drogie dziecko, tak też
rób.
Widząc minę ojca, wiedziałam, że to
będzie długi obiad, ale nie pamiętałam, kiedy ostatnio czułam się tak
uskrzydlona, siedząc z nim przy stole. Skończyliśmy sałatkę z tuńczykiem i
prawie natychmiast Partacz pojawił się z wazą kremu cebulowego. Zupa na moment
zamknęła babce usta i pozwoliła wrócić twarzy jej zięcia do bardziej
stonowanych barw, ale trwało to zaledwie moment.
— Nie wiem, czy mama
słyszała — podjęła Earth — że pan Taciturn z sukcesem
zarezerwował całą wysepkę na Morzu Śródziemnym, jutro Henryk wpłaci swoją część
i będzie można ogłosić miejsce ślubu Ivy i naszego Sokarisa. Razem z panią
Taciturn planujemy to oznajmić w Proroku
Codziennym jeszcze w tym tygodniu.
W głosie matki wyraźnie było słychać
dumę, a na widok czułego spojrzenia, którym obdarzyła syna, poczułam w żołądku
nieprzyjemny skurcz zazdrości, ale starsza pani nie wyglądała na zaaferowaną.
— Może by mnie to bardziej
rajcowało, proszę ja ciebie, gdyby to był pierwszy taki ślub w rodzinie od
dwudziestu lat — skwitowała i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
mrugnęła do mnie, kiedy rodzice wymienili zaskoczone spojrzenia. Oblicze
Hortusa momentalnie pokraśniało. — Już wymieniłyśmy sowy na ten
temat… z Arabellą Selwyn, ma się rozumieć… i, owszem, jest to pewne wydarzenie
w towarzystwie, ale nie budzi już takiego zainteresowania, wszak było kwestią
czasu, że ta dwójka niebawem się pobierze. Oboje piękni, proszę ja ciebie,
młodzi, bogaci… Nudni. Teraz, proszę ja ciebie, szemrze się o tym, że córka
Hortusa robi karierę w branży monopolowo-gastronomicznej.
Oczy jej błyszczały, kiedy to mówiła. I
byłam święcie przekonana, że obmyśliła tę mowę już dawno. Z uśmiechem spojrzała
najpierw na córkę, potem na zięcia i na mnie; jej wzrok nawet nie musnął wnuka,
choć Sokaris nie sprawiał wrażenia zasmuconego tymi słowami. Chciwie spijał
każe słowo z jej warg, najwyraźniej licząc na kolejną awanturę. Natomiast babka
ciągnęła dalej.
— I nie jest to odbierane w złym
tonie, mój drogi, bo widzę, że masz ochotę się unieść — zwróciła się
spokojnie do ojca i zachichotała. — Co prawda obiło mi się o uszy, że
ktoś żartował, jakoby Victoria naruszyła kolejny ślub… ale pewnie coś źle
usłyszałam. Za to, proszę ja ciebie, mówią też o tym jak o skruszeniu
pierwszego muru między biedotą a sferą.
Tym razem i ja poczułam, jak na policzkach
rozlał mi się rumieniec. Nie pomyślałam, że ktoś mógł połączyć te dwie sprawy.
A tym bardziej wykoncypować, że podjęcie pracy w barze na Nokturnie miało na
celu przyćmić ślub brata i jego narzeczonej. Starałam się nie zerkać na ojca,
ale nawet kątem oka dało się zauważyć ogromną, spoconą twarz koloru wina, które
pojawiło się na stole wraz z olbrzymim baranim udźcem. Skrzaty uwijały się w
popłochu, byle jak najszybciej zejść swojemu panu z oczu.
— Nie wiem, czy jest się z czego
cieszyć — skomentował krótko.
Atmosfera w jadalni zrobiła się bardzo
niezręczna, ale babka zdawała się wyśmienicie bawić. Kazała nałożyć sobie
wszystkiego po trochu i tym razem zwróciła się do Sokarisa.
— Macie już plany co do posiadłości,
w której zamierzacie wprowadzić się po ślubie? Taciturn szykuje podobno Fount
Cottage, tak słyszałam.
Chłopak, zdziwiony tą nagłą zmianą
tematu, zakrztusił się lekko kęsem baraniny, ściągając na siebie złowrogie
spojrzenie ojca.
— T-tak… tak, szykuje, ale to
jeszcze nic pewnego, Ivy myśli kontynuować naukę w Paryżu — odparł
zmieszany i sięgnął po puchar z winem.
Babka uniosła wysoko brwi i pokiwała
głową z uznaniem, ale wzrok, którym prześwidrowała wnuka, nie należał do
najbardziej poczciwych, kiedy ciągnęła:
— Ona na studia, a ty? Masz zamiar w
końcu podjąć jakąś pracę? Nie wstyd ci, że nawet twoja młodsza siostra zarabia,
a ty nadal siedzisz na garnuszku rodziców?
Tu Sokaris dumnie wypiął pierś.
— Bo ja, droga babciu, mam zamiar podjąć pracę na odpowiednim poziomie,
adekwatną dla statusu i wyników w szkole — odparł, przeciągając
sylaby. — Czekam tylko na sowę z owutemów, ale z góry mogę zapewnić,
że to tylko formalność. Mam zamiar zająć się sprzedażą ekskluzywnych dworków letniskowych
nad morzem, tata już załatwił mi posadę w firmie u pana Yaxleya. Bardzo dobrze
płatną. I jeżeli dobrze pójdzie, a babcia może mi wierzyć, że tak, bo posiadam
wszystkie cechy wybitnego handlowca, najdłużej za rok będę współwłaścicielem
spółki.
— I w tym też, proszę ja ciebie, pomógł
ci ojciec.
— Ma się rozumieć.
Babcia nawet nie ukrywała powodu swojej
wizyty; nabijanie się z Sokarisa, ciągłe spytki o pracę w Pijanym Jednorożcu…
Czułam fale gorąca uderzające w twarz za każdym razem, kiedy Jane się do mnie
zwracała. A nalana gęba ojca to bladła, to purpurowiała, to zieleniała i tak w
kółko. Miałam wrażenie, że obiad trwał przez to dwa razy dłużej, a kiedy matka
zaprosiła nas wszystkich do salonu na popołudniową kawę, czoło Hortusa zrosił
pot, ale w tym już nie musiałam uczestniczyć. Sądząc po obliczu Sokarisa, on
również przyjął z ulgą wymknięcie się na górę.
Korzystając z okazji, wślizgnęłam się na
strych, gdzie ojciec urządził sobie sporą prywatną sowiarnię. Ani trochę nie
przypominała tej szkolnej. Podłogę, owszem, pokrywała słoma, ale nie było na
niej śladu łajna; skrzaty domowe miały obowiązek sprzątać w niej minimum trzy
razy dziennie, dlatego przypuszczałam, że panował w niej większy ład niż w
kuchni. Ptaki miały na strychu jak w pałacu. Na ścianach wisiały gobeliny z
leśnymi motywami, marmurowe kolumienki podpierały pokryty kasetonami sufit, a
był on wystarczająco wysoko sklepiony, żeby sowy mogły wygodnie się
przemieszczać. Cała komnata została wypełniona rzeźbami, półeczkami,
miedzianymi laseczkami i innymi przedmiotami, na których wygodnie siadały.
Każda miała własne gniazdo wyłożone aksamitnymi poduchami, a po środku stała
wysoka na kilka stóp fontanna, z której piły. Kiedy tylko klapa w podłodze
zaskrzypiała i moja głowa pojawiła się w otworze, jakieś dwadzieścia par oczu
błysnęło w półmroku; położyłam na stoliczku dwa uszykowane wcześniej listy,
uważając, żeby koperty nie dotknęły wielkiego, na wpół zjedzonego martwego
szczura i zaczęłam przechadzać się po pokoju. Minęło dużo czasu, zanim zwabiłam
do siebie dwie smukłe płomykówki i z trudem przywiązałam listy do ich nóg; ojciec
rozpieścił te ptaki do granic możliwości, tak, że przestały reagować na
jakiekolwiek przysmaki. Nic zresztą dziwnego, skoro Partacz codziennie serwował
im surowe węgorze, cielęcinę, dziczyznę i inne frykasy. Pierwszą, wyglądającą
na nieco starszą sowę wysłałam do Avery’ego do Szanghaju, a drugą do Toma.
Liczyłam, że wróci, zanim Hortus zauważy jej brak; o ile nie kryłam się z
korespondencją z Jeremiaszem, tak sprawa poczty od Toma wciąż pozostawała
śliska. Uciekłam ze strychu tak szybko, jak to było możliwe — nie
miałam ochoty się tłumaczyć, zwłaszcza po tak traumatycznym dla ojca obiedzie.
Ale nie zastałam go ani w pobliżu jego
gabinetu, ani nigdzie na korytarzu; jego głos dobiegał bardzo wyraźnie z holu.
— …i zaklinam cię, to ostatnia taka
sytuacja, kiedy znoszę takie zachowanie!
— Kochanie, wiesz, że mama jest
trudna…
— Trudna to jest łamigłówka w Proroku Codziennym! Ta stara plotkara
wprosiła się specjalnie, żeby mnie wkurwić!
— Nie przypisuj mamie złej woli. To
starsza kobieta, czasami nie wie, co mówi…
— Nie broń jej! Akurat dzisiaj
doskonale wiedziała, co powiedzieć! Dziwne, że każde jedno wesele w
towarzystwie jest dla niej wydarzeniem na skalę światową, tylko ślub Sokarisa
jej zawadza. Kręci nosem na każde jedno stanowisko, na każdą jedną inwestycję,
a kiedy Victoria oznajmia, że będzie podawać wódkę w mordowni na Nokturnie,
jest zachwycona! Stara hipokrytka…
Usłyszałam ciężkie kroki zbliżające się w
kierunku schodów, więc czmychnęłam czym prędzej na górę; siadając do książek,
czułam w dołku nieprzyjemne pieczenie. Byłam bardzo wdzięczna babci, że obrała
moją stronę, lecz musiałam zgodzić się z ojcem. Z trudem
przyznałam — Sokaris nie mógł ponosić konsekwencji za to, że zachowywał
się dokładnie tak, jak większość chłopców ze sfery w jego wieku. Żenił się z
dobrą partią i to należało uznać, dokładnie tak, jak stało w tradycji. To ja
się wyłamałam, to ja postąpiłam wbrew zasadom i cokolwiek by nie powiedziała,
prawda była tylko jedna — na dwa miesiące zrównałam się z klasą, od
której babka stroniła.
Minął dopiero tydzień, ale przez nawał
roboty i wczesne wstawanie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pracowałam w
Pijanym Jednorożcu okrągły rok. Momentami czułam się tam swobodniej niż we
własnym domu. Z niepokojem przysłuchiwałam się temu, o czym rozmawiano przy
stole, bo kiedy tylko nie przesiadywałam w karczmie, musiałam wykonywać
wszystkie obowiązki córki. Nikogo nie interesowało, że następnego dnia
zaczynałam pierwszą zmianę — moją powinnością było towarzyszyć
rodzicom podczas wieczornych wyjść, a ojciec nie chciał słyszeć o wcześniejszych
powrotach.
Sowy, którą posłałam do Avery’ego,
jeszcze nie wypatrywałam, ale w poniedziałek zaskoczyła mnie odpowiedź od Toma,
którą płomykówka przytargała prosto na zaplecze. Z bijącym mocno sercem
pochwyciłam rulonik i podsunęłam jej pod dziób skórkę chleba z niedojedzonej
kanapki, ale ptak obrzucił mnie tylko pogardliwym spojrzeniem i odleciał przez
uchylone drzwi na podwórko.
— O, a co to
jest? — dobiegł mnie szyderczy jazgot Marty. — List
miłosny? Od kolejnego męża?
Pojawiła się na schodach, lewitując przed
sobą kilka ogromnych wiader wypełnionym czymś śmierdzącym. Machnęła różdżką, a
ja poczułam, jak zwitek pergaminu wyślizgnął mi się z rąk; pochwyciłam go w
ostatnim momencie i na wszelki wypadek przycisnęłam mocno do piersi. Poczułam
gorący rumieniec rozlewający się po szyi i twarzy.
— Nikt nie nauczył cię, czym jest
prywatność? — warknęłam dużo bardziej obcesowo, niż planowałam.
Ale na Marcie nie zrobiło to żadnego
znaczenia; przecisnęła się między mną a rzędem szafek i zniknęła za drzwiami na
podwórku, zaśmiewając się pod nosem. Na wszelki wypadek, aby nie budzić
zainteresowania kręcącej się za barem Camilli i nie ściągać na siebie sępiego
wzroku pani Torres, pobiegłam do łazienki na piętrze, zamknęłam się w kabinie i
usiadłam na opuszczonej klapie.
List od Toma był długi, ale nie zawierał
zbyt wielu konkretów. W odróżnieniu od mojego, ale spodziewałam się, że to,
czym zajmował się u Greengrassa, musiało być mu bliższe niż mnie to, co robiłam
w Pijanym Jednorożcu. Nigdy o tym nie wspominał, a nikt z chłopców nie śmiał
pytać, ale on jako jedyny z całego naszego towarzystwa nie miał dwóch lewych
rąk do roboty. Jeszcze raz uderzyła mnie przepaść między nami, ale tym razem w
zupełnie inny sposób — on rozprawiał o wartości swojego nazwiska, ja
narzekałam na czyszczenie toalet i smród przetrawionego alkoholu. Poczułam się
przez to dziwnie… infantylna.
A to, jak traktowano mnie w domu, kiedy
po powrocie z pracy z nizin społecznych teleportowałam się z powrotem do
wyższej sfery, nie pomagało w wydorośleniu. Na proszonych kolacyjkach i
snobistycznych bankietach wciąż pozostawałam panienką Victorią, córką Hortusów, siostrą tego młodego pana
Hortusa, który niebawem miał się ożenić i dołączyć do spółki. Nikt z dorosłych
ze mną nie rozmawiał, każdy oczekiwał, że zabawię towarzystwo grą na
fortepianie albo opowiem ciekawą anegdotkę z karczmy, na co z kolei miałam
kategoryczny zakaz nałożony przez ojca. W głębi serca nawet się z tego
cieszyłam, bo już po pierwszym wyjściu z Selwynami byłam znużona ciągłym
podszczypywaniem o Pijanego Jednorożca i tych śmiesznych charłaków z Nokturnu. Dzięki
Bogu za nadchodzący ślub Sokarisa. Brat uwielbiał brylować w towarzystwie, a
teraz miał do tego doskonałą okazję. Wyniki z owutemów zachował dla siebie,
lecz dworem nie wstrząsnął wrzask rozeźlonego ojca, kiedy tamten zaprosił syna
do gabinetu, co musiało oznaczać, że przygoda Sokarisa z Hogwartem ostatecznie zakończyła
się sukcesem. Aby przyśpieszyć podpisanie umowy z panem Yaxleyem, w kolejną
niedzielę wybraliśmy się całą rodziną na skrzaci balet. To były jedyne
przywileje arystokracji, które uwielbiałam; teatr, opera, pokazy trupy cyrkowej
przybyłej z dalekiej Syberii… Na to nikt z pospólstwa nie mógł sobie pozwolić. Wszyscy
siedzieliśmy w milczeniu i obserwowaliśmy siebie nawzajem i to, co działo się
na scenie, a ja mogłam patrzeć i chłonąć to piękno. Dziesiątki skrzatów
domowych poprzebieranych w tiulowe, zwiewne szaty w odcieniu brudnego różu to
podrygiwały, to płynęły miękko, delikatnie, jakby pociągał je wiatr; przez bite
trzy godziny nie padło ani jedno zaklęcie, lecz i tak doświadczałam wtedy
najbardziej wdzięcznego rodzaju magii. To był jeden z nielicznych powodów, dla
którego opłacało się pochodzić z wyższej sfery.
Prawie każde towarzyskie wyjście wiązało
się ze spotkaniem któregoś z przyjaciół, ale kiedy starsi mieli nas na oku,
nigdy nie bawiliśmy się tak jak w Hogwarcie. Każdy z nas musiał trzymać się
etykiety, a ja, mając w głowie te wszystkie szkolne sytuacje, momentami nie
potrafiłam pogodzić dwóch wersji tych samych osób. Kołyszący się jak kaczka
Crabbe sunął między gośćmi jak łyżwiarz, grubiański Yaxley popijał
dystyngowanie herbatę z porcelanowej filiżanki na garden party u Parkinsonów, obelżywy
Wilkes popisywał się wyszukaną galanterią przed gronem starych ciotek. Obserwowanie
tych transformacji było dla mnie fascynującym doświadczeniem.
Głównie dlatego, że ja sama tego nie
potrafiłam. Nie miałam odwagi nawet pomyśleć, jaka mogłabym się stać, gdyby nie
sztywny gorset konwenansów.
*
Minął trzeci tydzień wakacji, a ja
zdążyłam dostać od pani Torres burę za pierwsze w karierze pomywaczki
spóźnienie, pięknie zapakowaną paczkę herbaty od Avery’ego oraz pocztówkę z RPA
od Lucjusza Malfoya; olbrzymi, kolorowy ptak, który dostarczył ją do Pijanego
Jednorożca, zrobił w gospodzie niemałą furorę. Jednak nie wszystkie sowy były
dla mnie tak szczodre.
Siedemnastego lipca — jak co
rano — ogromny, stary puchacz dostarczył pani Torres Proroka Codziennego. Zwykle czytała go
albo u siebie w gabinecie do śniadania, albo przy barze, kontrolując, która z
pracownic i ile się spóźniła. Tego dnia wszystkie pojawiłyśmy się punktualnie,
pewnie dlatego Kasjopeja wyglądała na mniej zgryźliwą, ale nie zrezygnowała ze
swojego codziennego rytuału. Pod jej czujnym okiem przykładałam się dwa razy
bardziej do czyszczenia kufli, lecz szkło było już tak wysłużone, porysowane i
zmętniałe, że żadne zaklęcie nie potrafiło przywrócić mu dawnego blasku.
— Sokaris Hortus oraz Ivy Taciturn mają zaszczyt zawiadomić, że trzydziestego
pierwszego sierpnia roku bieżącego odbędą się zaślubiny młodej pary.
Błogosławieństwa ma im udzielić arcybiskup Gaudenty Cavendish — przeczytała
pani Torres. Opierała się o blat i żuła jabłko, przewracając leniwie strony Proroka, ale na widok znajomego nazwiska
oczy jej rozbłysły. — Sokaris Hortus to twój brat?
— Tak — mruknęłam
niechętnie.
Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale i
tak widok każdej sowy z gazetą w dziobie wywoływał we mnie mdłości. Nie
pociągnęłam tematu, wiercąc uparcie szmatą w już dawno wyczyszczonej szklance,
ale czarownica nie dała za wygraną.
— Że też się stary Hortus nie obawia
drugi raz słać zapowiedzi do gazety… — rzuciła kpiąco i zachichotała,
ale zaraz po tym szybko dodała: — Tylko się nie obrażaj, to nic
osobistego. Ja akurat bardzo popieram to, co zrobiłaś. Ta decyzja musiała być
trudna.
— Owszem — odparłam surowo
i odłożyłam szkło na półkę trochę zbyt energicznie, niż planowałam.
— Czyżby… inny kawaler?
Nie spodziewałam się, że tamte wydarzenia
nadal we mnie żyły. Czym innym było znosić złośliwe zaczepki brata czy ludzi w
barze, ignorować żarciki w szkole, a czym innym szczera rozmowa na ten temat.
Nikt poza Tomem nigdy o to nie pytał. Każdego interesował skandal, a nie to,
dlaczego do niego dopuściłam, przez co sama zapomniałam, co właściwie zaważyło
na tym, że wtedy uciekłam. Czy to naprawdę inny
kawaler? Przecież nie byliśmy razem, ucieczka sprzed ołtarza nie sprawiła,
że teraz żyliśmy długo i szczęśliwie.
— Nie — odpowiedziałam
cicho po dłuższym zastanowieniu. — Nie kochałam go. Tak po prawdzie,
to nawet się nie lubiliśmy. To nie był nasz wybór, tylko wybór… nawet nie
jestem do końca pewna czyj…
— A teraz pracujesz dla
mnie — dokończyła, ale pokręciłam głową.
— To z innego powodu. Mam złoto… ale
to jest złoto mojego ojca, nie moje.
Nie odzywałyśmy się przez chwilę, ja
zajęta pucowaniem i układaniem kufli, ona przeglądaniem Proroka, ale w powietrzu coś wisiało. Napięcie narastało, jakby
pani Torres zbierała się do jakiegoś wyznania… i faktycznie. Poruszyła się
niespokojnie, a jej oliwkowa twarz nabrała łagodniejszego wyrazu, kiedy znów się
odezwała:
— Ja kiedyś też byłam bogata. I
byłabym teraz, ale wybrałam tak, jak ty. Odrzuciłam świetną partię, a potem na
domiar złego poślubiłam szlamę. Dziadek wykreślił mnie metaforycznie z drzewa
genealogicznego na gobelinie i w rzeczywistości z rodziny. Może gdyby moi
rodzice żyli, nie dopuściliby do tego… A może nie?
Niespodziewanie spłynęło na mnie olśnienie.
Tradycja wypalania nazwisk z drzewa genealogicznego charakterystyczna dla
Blacków… I to imię. Kasjopeja. Kasjopeja… Jak mogłam się nie domyślić? I jakim
cudem ojciec nie zająknął się ani słowem o przeszłości właścicielki Pijanego
Jednorożca? Nie wierzyłam, że o tym nie słyszał. Na chwilę zamilkłam, myśląc
intensywnie. Dopiero teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego pani Torres postanowiła
dać szansę dziewczynie z wyższych sfer. Ponieważ sama kiedyś nią była.
— I jest pani teraz
nieszczęśliwa? — zapytałam wciąż lekko osłupiała.
Nie wydawała się zasmucona ani
skrępowaną, wręcz przeciwnie. Jej oczy zaszły mgłą, a w kącikach ust zaigrał
ciepły uśmiech, jakby na moment zatopiła się we wspomnieniach.
— Nieszczęśliwa? — powtórzyła
cicho i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując swoje żółte zęby. Jej głos
drżał z emocji. — Wręcz przeciwnie. To najlepsze życie, jakie mogło
mi się przytrafić.
Było w tych słowach coś takiego, co
wstrząsnęło mną na resztę dnia. Kasjopei bardzo szybko wrócił dawny nastrój,
wystarczyło, że przyłapała Martę na flircie z wyglądającym na dwukrotnie
starszego dostawcą alkoholu, ale ja nie potrafiłam przejść do porządku
dziennego po tym, co mi powiedziała.
Kiedy skończyłam swoją zmianę, z
niechęcią wróciłam do domu, choć miałam ochotę spędzić ten czas z dala od
Sokarisa, ojca, matki, nawet skrzatów… ale gdy tylko pojawiłam się w holu,
powitała mnie wręcz nienaturalna cisza. Wezwałam kilka razy brata po imieniu,
później rodziców, ale nikt nie odpowiedział, więc po prostu udałam się do
siebie. Przebywanie w pustym domu okazało się całkiem do zniesienia. Zjadłam
lekki obiad na tarasie pod altaną, przeglądając artykuły z Czarownicy, zapłaciłam sowie za Eliksirotwórstwo
praktyczne, później uraczyłam się lodami i krótką drzemką… Cieszyłam się spokojem
mniej więcej do godziny dwudziestej trzeciej, kiedy to zaczęłam przygotowywać
się do wieczornej toalety: na dole rozległy się jakieś hałasy, głośne rozmowy…
i filuterne chichoty. W pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że to Sokaris
postanowił przyprowadzić Ivy, nawet miałam ochotę pobiec na dół, żeby zwrócić
mu uwagę, ale tuż za drzwiami stanęłam jak wryta — męski głos okazał
się głosem ojca. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ojciec chichotał. I czy chichotał
kiedykolwiek, dlatego podpełzłam
cichutko do balustrady i schowałam się za kolumną.
Tak, tym śmiejącym się mężczyzną
faktycznie okazał się ojciec, ale towarzyszącą mu kobietą nie była matka. Wnętrzności
zwinęły mi się boleśnie w kłębek, gdy przykucnęłam i wychyliłam się za szczeble
marmurowej poręczy. Wyraźnie podchmielonemu Hortusowi towarzyszyła jakaś młoda,
zarumieniona dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat i płomiennie
rude, wręcz ogniste włosy zakręcone w misterne loczki opadające na nagie,
piegowate ramiona. Automatycznie cofnęłam się z powrotem za kolumnę, a serce
waliło mi w piersi jak szalone. Odgłos kroków i rozmów zaczął się zbliżać;
ojciec i dziewczyna najwyraźniej zmierzali na górę, więc rzuciłam się w panice
do ucieczki. Dokładnie po drugiej stronie korytarza zastałam Banialukę zastygłą
w przerażeniu. W jej szeroko otwartych oczach dostrzegłam ten sam niepokój,
który widywałam za każdym razem, gdy jej pan zjawiał się w domu w takim stanie.
Minęłam ją na palcach, by nie robić hałasu, choć domyślałam się, że ojciec i
jego gość byli tak zajęci sobą, że nie zwróciliby uwagi nawet wtedy, gdybym
wpadła w jedną ze stojących na korytarzu zbroi. Przemknęłam najpierw przez
salonik, potem przez bawialnię i wpadłam do łazienki, upewniwszy się, że każde
drzwi zostawiłam za sobą dobrze zamknięte.
Chwała Bogu, że mój pokój znajdował się w
dokładnie przeciwnej części domu, co sypialnia rodziców.
~*~
Zrobiłam sobie małą przerwę w betowaniu Siostrzenicy,
żeby coś tu wrzucić, ale teraz znów na chwilę wracam do SCP, bo wielkimi krokami
zbliża się rocznica. Zliczyłam ilość słów, którą napisałam tutaj od prologu do rozdziału
osiemnastego… i nie jest dobrze, moi drodzy, nie jest dobrze. Słów jest bardzo dużo.
Miałam w planach wydrukować sobie to zbetowane opko w formie książki, pomyślałam,
że co dwadzieścia rozdziałów będzie okej, żeby nie wyszły cegły, ale może się okazać,
że te dwadzieścia rozdziałów też będę musiała dzielić. Zobaczymy, może tylko mi
się tak wydaje i po zmniejszeniu czcionki wszystko będzie cacy? Okaże się za dwa
rozdziały.
Dedykacja dla Lady Morte :*