— Jeśli wygląda choć w połowie tak
źle, musiała porządnie oberwać.
— Wygląda gorzej! Aua, uważaj
trochę!
Zaraz po tym, jak ściana ukazała nam
wejście do dormitorium, zamknęłam się w maleńkiej toalecie w przejściu z tańczącymi
kościotrupami; sądząc po stłumionym, ale głośnym trzaśnięciu, Black musiała
przejść jak burza przez salon i zabarykadować się w swojej sypialni. Ja nie
miałam tyle odwagi i całe szczęście, bo okazało się, że pokój wspólny był nie
do końca pusty, jak wcześniej zakładałam. Poobijana twarz Bellatriks, jej szata
w strzępach i dźwięk zamykanych drzwi na korytarzu musiały dać do zrozumienia,
komu trzeba, bo zaledwie chwilę później usłyszałam, że za progiem zgromadził
się mały tłumek. Wciąż trochę się trzęsłam, ale kiedy wyobraziłam sobie
komentarze dobijającego się Notta i Mulcibera, parsknęłam śmiechem, aż zabolały
mnie wargi. Dopiero po jakiejś minucie, którą spędziłam, polewając pulsującą
twarz zimną wodą z kranu, zgodziłam się wpuścić Riddle’a; na dyskrecję mogłam
liczyć wyłącznie z jego strony. I panicznie bałam się wyjaśnień przed
wszystkimi.
— Wierzę, lwico,
wierzę. — Całkiem pewnie operował różdżką, kiedy siedziałam na
zamkniętej klapie od sedesu, ale i tak czułabym się bezpieczniej, gdyby
pozwolił mi samej uporać się z obrażeniami. Zanim pozwoliłam Tomowi wejść, naprawiłam
sobie nos i pozbyłam się śladów włosów Bellatriks z szaty. — Jeden
tydzień, dwie ofiary… Bierzesz od Rowdy’ego same najgorsze cechy. Zamiast
bezbłędnego prawego sierpowego trzeba było nauczyć się latać na miotle.
Najpierw przez górną, potem przez dolną
wargę przebiegło zimne mrowienie, które objęło całą twarz i czubek głowy,
zatrzymując się na dłużej pod podbitym lewym okiem i trzech długich zadrapaniach
biegnących przez całą szerokość czoła. Spojrzałam w okrągłe lusterko powieszone
nad poobtłukiwaną umywalką — po siniakach, ogromnym, purpurowiejącym
limie i licznych czerwonych draśnięciach nie było śladu.
— Dziękuję — mruknęłam,
wstając, by wymyć spod pomalowanych paznokci zaschniętą krew. — Myślisz,
że Pringle naprawdę nas zleje?
— Niewykluczone. Ale możesz
przekazać Bellatriks, że po wszystkim chętnie was poskładam.
Posłałam mu ostre, przelotne spojrzenie.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szum płynącej wody; okazało się, że krew
miałam nie tylko na dłoniach. W kilku miejscach oblepiła mi włosy i pochlapała
przód szaty, maleńkie kropelki spostrzegłam także na czubkach butów. Gdy
zobaczyłam to wszystko w lustrze, natychmiast musiałam odwrócić wzrok, żeby nie
zwrócić obiadu. Tom stał obok, oparty plecami o drzwi, krzyżując ręce na
piersi, czułam, jak taksował mnie wzrokiem, szukając szczeliny w magicznej
barierze, ale nie pozwoliłam mu wejść. Chciałam mieć kontrolę nad tym, czego
się dowie.
— Nie wiem, co się ze mną
dzieje — westchnęłam w końcu, zakręcając skrzypiący
kurek. — Ostatnio nie czuję się sobą, wszystko mnie irytuje… Tamte
przeprosiny nie były szczere. Przepraszam, nie powinnam była tracić nad sobą
panowania. I nie chciałam dać się sprowokować Black, nie wiem, jak to się
stało…
Opadłam z powrotem na opuszczoną klapę i
na moment schowałam twarz w dłoniach; każda kość wciąż dawała o sobie znać, a
plecy, po których skopała mnie Bellatriks, nadal promieniowały bólem. W obecnej
sytuacji drżałam na myśl o ponownym laniu i pocieszenie odnajdywałam jedynie w
tym, że nie tylko ja oberwę.
— Jak na moje oko, to ty ją
sprowokowałaś — rzekł w końcu, prostując się. Kiedy na niego
spojrzałam, uśmiechał się przekornie. — Chyba ani przez sekundę nie
sądziłaś, że nie wiem, kto stoi za zniknięciem jej drogocennego pamiętniczka?
Kompletnie nie potrafisz machlować, ale na szczęście dla ciebie prawie nikt nie
potrafi tego wypatrzyć. No, na ciebie już czas. Powodzenia u Pringle’a.
Przypominam, że jutro po historii magii jesteśmy umówieni, masz być
punktualnie.
— Chyba odpuszczę sobie zmianę
szaty — mruknęłam, jeszcze raz omiatając w lustrze zaschnięte
kropelki krwi na białym kołnierzyku.
— Spójrz na jasną stronę tej
sytuacji — rzucił na koniec, kładąc dłoń na
klamce. — Możesz być pewna, że po tym szlabanie będziesz bardzo
niewyspana.
Miałam ochotę odpowiedzieć mu
morderczym spojrzeniem, ale już wyszedł na zewnątrz.
Nie czekałam na Bellatriks. Bez
jakichkolwiek tłumaczeń jak najprędzej i z pochyloną głową opuściłam
dormitorium, starając się nie patrzeć na Ślizgonów, którzy w małych grupkach
powoli zaczęli wracać z kolacji. Zignorowałam burczenie w brzuchu, kiedy z otwartej
Wielkiej Sali wciąż subtelnie napływał przyjemny aromat zapiekanki z
pieczarkami i pieczonych kiełbasek. Biuro woźnego znajdowało się na parterze za
głównymi schodami, w korytarzu niedaleko wejścia do lochów. Jeszcze nigdy nie
byłam w środku, ale słyszałam przeróżne, mrożące krew w żyłach opowieści z ust
uczniów, których spotkał ten niechlubny zaszczyt. Widząc z oddali zaśniedziałą
tabliczkę z napisem woźny, zwolniłam
kroku, a przed oczami stanęły mi najróżniejsze narzędzia tortur, o jakich
Mulciber tak często wspominał. Z duszą na ramieniu zapukałam obolałym knykciem
i zajrzałam do środka.
Pokój okazał się ciemny, obskurny i
bardzo malutki ze względu na brak okien i zakurzoną, staroświecką meblościankę
zajmującą trzy ściany. Z sufitu zwisały girlandy wypolerowanych łańcuchów z
żelaznymi kajdanami na końcach, a w oszklonym barku zamiast zastawy rozłożono różnej
grubości witki, kilka zwiniętych pasów z ogromnymi, metalowymi sprzączkami i
całą masę dziwacznych przedmiotów, które najprawdopodobniej zarekwirowano
uczniom. Po środku gabinetu, przy kulawym biurku siedział Pringle, wciąż
rozgniewany i wyraźnie zniecierpliwiony.
— Siadaj — warknął na
mnie, więc czym prędzej posłusznie zajęłam jedyne krzesło naprzeciwko
niego. — Jak się to teraz wychowuje te bachory. Starzy mają furę
złota, to się poprzewracało we łbach, tak? Nie szanuje się ciężkiej pracy,
zachciewa fikania pod sam sufit, psia mać! O, gdybyś ty była moją córką,
inaczej byś śpiewała… i tamta smarkata podobnie.
Na blacie pomiędzy stertami pootwieranych
teczek leżał gruby jak męski kciuk bat; na jego widok dostałam gęsiej skórki. Woźny
narzekał tak jeszcze przez długą chwilę, ale Bellatriks nie nadchodziła. Na
korytarzu zaczęło się robić cicho, co oznaczało, że kolacja dobiegła już końca,
a w większości uczniowie już dawno wrócili do swoich dormitoriów. Na początku
zaczęłam się denerwować; każda minuta zwłoki oznaczała większą irytację Pringle’a,
co z kolei mogło skutkować dotkliwszym laniem. Dopiero gdy zegar w sali
wejściowej dźwięcznie wybił godzinę dwudziestą, zaniepokoiłam się nie na żarty.
A co, jeśli Black stchórzyła? Albo jeszcze gorzej — specjalnie mnie
wystawiła i teraz zostanę ukarana za nas dwie? W tym samym momencie drzwi
zaskrzypiały donośnie, a woźny przerwał swoje pomstowanie i zawołał ochryple:
— Jest! Jest nasza księżniczka, ależ
zapraszam, zapraszam na salony! Może herbaty? Jakie ciasteczka do tego? Co ty
sobie wyobrażasz, przeklęty bachorze?! Że wszyscy będą na ciebie czekać? Słać
specjalne zaproszenia? Wstawaj, Hortus, idziemy.
Sam — zaskakująco żwawo jak na
swój wiek — wstał i ruszył ku drzwiom. Pobiegłam za nim, nie czekając
na Bellatriks, która wyglądała na szczerze zdezorientowaną. Z mieszaniną
strachu i niepokoju, starając się nie rozglądać na boki, próbowałam sobie
przypomnieć jakąś historię o torturach, które odbyłyby się poza biurem woźnego.
Może Pringle prowadził nas do dyrektora, żeby uzyskać zgodę na jakąś nietypową
karę? Albo na zostawienie nas w Zakazanym Lesie na całą noc? Choć potajemne
eskapady poza błonia nie należały do rzadkości, bez męskiej części grupy z
Tomem na czele nie byłam już taka odważna. Spojrzałam na Black — ona
również nie tryskała butą i chyba miała podobne obawy. Jednak minęliśmy zakręt
prowadzący do gabinetu profesora Dippeta i podążyliśmy wyżej, w kierunku Wieży
Zachodniej. Dopiero pod koniec drogi zdałam sobie sprawę, że Pringle prowadził
nas do sowiarni. Wlazł po schodach na samą górę, zapalając po drodze pochodnie,
a gdy znaleźliśmy się pośrodku okrągłego, zimnego pomieszczenia, zatrzymał się,
sapiąc głośno. Setki błyszczących oczu obróciło się, śledząc pilnie każdy nasz
ruch.
— Wrócę tu po
północy — oświadczył woźny. — Ma błyszczeć. Bez użycia
magii, ma się rozumieć. W składziku na dole macie miotły, detergenty i świeżą
słomę. Zapaskudzoną ładujecie do jutowych worków i zabieracie do komórki, żeby
jakimś dowcipnisiom nie uwidziało się rozwlec tego po całej szkole. A jak
zobaczę, że któraś coś kręci, jedna i druga przeklęczy na grochu całą noc,
zrozumiano? To zabierać się za robotę.
Wyciągnął gruzłowatą rękę po nasze
różdżki; swoją oddałam błyskawicznie w obawie, że woźny się rozmyśli i zamieni
sprzątanie sowiarni na obiecane wcześniej lanie, ale Bellatriks się ociągała.
Patrzyła spode łba, jak kuśtykał po spiralnych schodach, a kiedy zniknął za
zakrętem, łypnęła na mnie.
— Po prostu nie
wierzę — mamrotała. Powiesiła na wolnej żerdzi torbę i zaczęła
ściągać wierzchnią część nowej szaty. — W głowie się nie mieści, że
zamiast siedzieć w salonie, rozwijać się intelektualnie, utknęłam na cały
wieczór w sowiarni. Z tobą, babrząc się w sówskim łajnem.
— Z niechęcią ci przypomnę, że to ty
rzuciłaś się na mnie — odparłam spokojnie, rozpinając swój mundurek. Po tym, jak Pringle pokazał nam
sowiarnię i komórkę, nie żałowałam, że zostałam w tym
poplamionym. — Ja nie uciekam się do tak pierwotnych metod.
— Oczywiście, bo kradzież nie jest
ani trochę prymitywna. Nie zapomnij się z tego wyspowiadać, cnotko niewydymko,
ale nie licz na rozgrzeszenie, bo ja wcale nie zamierzam przyjąć żadnego
twojego zadośćuczynienia, a to jeden z warunków…
— Dobra już, zamknij się i
chodź — warknęłam nieprzyjaźnie, bo kroki na schodach ucichły i
mogłyśmy bez przeszkód zejść do schowka na miotły.
Obie nie do końca wiedziałyśmy, jak się
za to zabrać; nigdy dotąd nie sprzątałam, a i Bellatriks nie wyglądała na
doświadczoną w tym temacie, więc na początek z niemałym trudem, kaszląc i pojękując,
wyciągnęłyśmy zakurzone wory ze słomą. Wywleczenie ich na korytarz okazało się
bułką z masłem w porównaniu z wtaszczeniem tego po krętych, nierównych
schodach. Przetrząsnęłyśmy cały kantorek w poszukiwaniu rękawic ochronnych, ale
niczego takiego nie znalazłyśmy (podejrzewałam, że była to część kary), zatem wypełniłyśmy
dwa wiadra kilkoma butelkami i pudełeczkami Magicznych Likwidatorów Wszelkich
Zanieczyszczeń Pani Skower do różnych powierzchni, wzięłyśmy szmaty i miotły
pod pachy i mogłyśmy zabierać się za porządki.
Zamiatanie okazało się katorgą. Świeże odchody
przeciekły w niektórych miejscach przez wyściółkę i rozmazywały się po
kamieniach, a nasze buty i ubrania bardzo szybko pokryła warstwa brunatnego
kurzu. Na domiar złego Bellatriks bez przerwy nerwowo strzelała z gumy
balonowej, wyjątkowo nieumiejętnie operując miotłą. Domyślałam się, że sama nie
radziłam sobie lepiej, ale wtedy tego nie dostrzegałam; czułam się jedyną
pokrzywdzoną w naszym potępionym duecie. Tym bardziej, że Black wyglądała
bardzo dobrze — choć jej fryzura nie była w najlepszym stanie, Ślizgonka
doskonale poradziła sobie z usunięciem siniaków i nastawieniem nosa. Nawet
zaczęłam się zastanawiać, czy jej spóźnienie nie było skutkiem wizyty u
pielęgniarki, ale szybko odrzuciłam tę myśl — gdyby ktokolwiek wszedł
w takim stanie do skrzydła szpitalnego, pani Jones nie wypuściłaby go bez
wezwania dyrektora i próby ustalenia sprawcy. Dlatego z niezadowoleniem
musiałam przyznać, że poznałam kolejną z wielu umiejętności Bellatriks.
Jednak panowanie nad językiem nie
wychodziło jej już tak dobrze, jak czarowanie.
— Z dwojga złego wolałabym to
lanie — warczała. Robiła miotłą tak zamaszyste ruchy, że słoma
fruwała w powietrzu, a czyściutka, biała koszula Black zrobiła się
szarobrązowa. Stłumiłam chichot, kiedy dziewczyna się odwróciła i zobaczyłam na
jej ramieniu długie źdźbło z zasuszoną kupą. — A to… to upokarzające.
To zajęcie dla służby, dla… dla skrzata domowego. O, niech ten stary cap tylko
zaśnie… niech zaśnie, ja mu pokażę…
— Co mu
zrobisz? — wtrąciłam się, coraz bardziej zmęczona i zirytowana.
Wypełniłyśmy dopiero pierwszy worek, a minęła już ponad godzina naszej pracy.
Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co zrobi Pringle, kiedy o północy zastanie
taki bałagan. — Obsmarujesz go w pamiętniku? Bardzo się przejmie… Zamiataj
i nawet nie próbuj się mścić, słyszałaś, co powiedział…
— Zamknij się! Co trzeba mieć w
głowie, żeby czytać czyjeś prywatne zapiski! — Spostrzegłam, że
widoczny fragment jej twarzy zrobił się niemal purpurowy. — Lepiej
pilnuj swoich rzeczy, żebym i ja ci ich nie przetrzepała.
Kolejna godzina zeszła nam na warczeniu
na siebie, usuwaniu brudnej słomy i pakowaniu jej w jutowe worki. Musiałyśmy
porządnie je wiązać i ostrożnie znosić do komórki, żeby nie oprószyć nią świeżo
zamiecionej podłogi; pierwszy okazał się dziurawy, ale dopiero będąc na dole,
zdałyśmy sobie sprawę z tego, że cała klatka schodowa tonęła w starych
odchodach, suchych kostkach i wyściółce. Wewnątrz dłoni miałam już pęcherze od
miotły, ale kiedy około godziny dwudziestej drugiej cała stara słoma nareszcie
spoczęła w kantorku, z lekkim sercem sięgnęłam po szmatę.
Pringle zarekwirował nam różdżki, więc
bez przerwy na zmianę musiałyśmy biegać po wodę do najbliższej toalety; w takiej
sytuacji jak ta doceniłabym perfekcyjne opanowanie Aquamenti. Sowy obserwowały nas z ciemności, pohukując i wiercąc
się na żerdziach; ptaki nieustannie wylatywały i wlatywały, znosząc martwe
gryzonie. Ja — przyzwyczajona do widoku mysich
trucheł — nie przerywałam szorowania, ale Bellatriks co chwilę
stękała i wzdrygała się, gdy kolejna sowa zasiadał do kolacji. W pewnej chwili Black
wrzasnęła przeraźliwie, kiedy mokry, tłusty szczur plasnął na podłogę zaledwie
kilka cali od jej wiadra. Korciło mnie, by rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale nie
miałam do tego głowy. Byłam jak w transie, pragnąc jak najszybciej uporać się z
tą traumatyczną czynnością. Choć wycierałam zmurszałą, pokrytą zaschniętymi
odchodami kamienną podłogę, przed oczami miałam białe, zachlapane krwią
kafelki; otaczał mnie półmrok, lecz patrzyłam przez stulone powieki, jakby
oślepiona ostrym, łazienkowym światłem. Mimo że zniknął wszelki ślad po
obiedzie, musiałam walczyć, żeby nie zwymiotować. By jakoś odwrócić uwagę od
wstrząsających wizji, odezwałam się niepewnie:
— To, co pisałaś o czarownicach… o
studiowaniu, parytetach w rządzie… o zmuszaniu do małżeństw i ogólnie o prawach
kobiet… Bardzo mi się podobało. Zgodziłabym się prawie ze wszystkim.
— Prawie ze wszystkim? — powtórzyła
z drugiego końca sowiarni, ale to warknięcie różniło się od wszystkich
pozostałych. Było znacznie łagodniejsze i, o dziwo, chyba trochę niepewne.
— Tak. Na przykład… po co podajesz
chłopcom złe odpowiedzi na sprawdzianach? — zapytałam, tarmosząc
szmatę w czystej wodzie. — Feminizm z definicji jest, owszem, walką o
emancypację kobiet, ale także dążeniem do równości. Absolutnie zgadzam się z,
za przeproszeniem, praniem po mordach chłopaków, którzy trzymają się
krzywdzących stereotypów, ale skoro decydujesz się na pomoc w trakcie testów,
pomagaj każdemu. A w ten sposób, który sobie wymyśliłaś, być może karzesz tych,
którzy są wobec nas w porządku.
Prychnęła głośno, aż zahuczała sowa.
— Źle im podpowiadam, żeby nie
myśleli, że to od nich wszystko zależy. Interesuję się tym od siedmiu lat, a ty
od ilu, jeśli można wiedzieć? No właśnie. Pani Estebes powtarzała, że w każdym
mężczyźnie siedzi seksista, dlatego trzeba to zwalczyć, zanim sobie to
uświadomi.
Upuściłam szmatę w wiadrze i natychmiast
się odwróciłam; Bellatriks klęczała przy wyjściu z sowiarni i mazała
niechlujnie po pierwszym stopniu.
— Pani Lukrecja Estebes? Z pensji
państwa Puceyów?
Black też się wyprostowała.
— W Crouch End? — Gdy
skinęłam głową, dodała wyraźnie osłupiała: — Ile lat byłaś?
— Siedem, trafiłam tam, kiedy miałam
pięć lat. Ojciec opłacił mój pobyt z góry do czasu, aż dostanę list z
Hogwartu — odparłam, czując rumieniec wpełzający na
policzki. — A ty? Nie pamiętam cię, a, umówmy się, cudak z taką fryzurą rzuca się w oczy…
— Zamknij się, nie ja wyglądam jak Arabka
utopiona w wapnie!
— Nie wyglądam jak żadna Arabka, tym
bardziej utopiona w wapnie. — Przez moment mierzyłyśmy się wzrokiem,
ale nie czułam już ani gniewu, ani tego nieprzyjemnego napięcia jak wtedy,
kiedy pobiłyśmy się pod biblioteką. Zdałam sobie sprawę, że w Hogwarcie
pierwszy raz z własnej nieprzymuszonej woli rozmawiałam z uczennicą. Nie
czekałam, aż skończy mówić, a rozmawiałam. — Jak
to się stało, że tam trafiłaś? Byłam praktycznie jedyną dziewczynką ze sfery, gdyby
trafiła się druga, w mig by się rozeszło. Mój brat dostał guwernantkę… nie
miałaś swojej?
Black powróciła do mechanicznego
pucowania kamienia.
— Miałam, nawet dwie… Długa
historia — mruknęła niechętnie. — Pensja Puceyów to było
wygnanie, nie żadna nauka. Przesiedziałam tam tylko pół roku, miałam
indywidualne nauczanie. Rodzice mieli nadzieję, że przywołają mnie tam do
porządku, ale, ups, okazało się, że pani Estebes zaraziła mnie feminizmem i
matka po świętach zabrała mnie z powrotem do domu. Dałam taki popis, że pół
rodziny obraziło się na kilka dobrych tygodni. Buraki ćwikłowe jedne…
— Jak u mnie — odparłam po
chwili zawahania. — Pani Lukrecja była moją opiekunką przez prawie
cały pobyt, później pani Andrea…
— Stara flądra, jedyne, co
potrafiła, to wykładać francuski…
— Mnie nawet tego nie nauczyła. Raz
sprała mnie linijką, kiedy przypadkowo lewitowałam jej perukę przez okno.
Okazało się, że praca przy rozmowie na
wspólny temat nie była wcale taka ciężka, a czas nie dłużył się tak
niemiłosiernie. Wciąż czułam efekty niedawnej bójki, zwłaszcza kiedy
prostowałam się z klęczek, ale złość na Bellatriks prawie całkowicie się
rozpłynęła; wiedziałam, że nigdy staniemy się najserdeczniejszymi
przyjaciółkami, lecz — koniec końców — opłaciło się rozdać
kilka kopniaków i dostać za to po głowie, by odzyskać spokój ducha. Gdy przy
bliższym poznaniu Black przestała sprawiać wrażenie mrocznej i nadzwyczajnej,
pomyślałam, że być może nawet dałaby się lubić. W momencie, kiedy prysła jej
wyjątkowość, przestałam czuć się zagrożona.
Północ zastała nas przy płukaniu szmat w
świeżej wodzie, a Pringle zjawił się na szczycie wieży jak z zegarkiem w ręku;
szkoła ucichła na dobre ponad godzinę temu, dlatego jego sapanie było słychać
już z daleka. Szczęka drgała mu niezmiennie, kiedy przenikliwym spojrzeniem
świdrował każdy kąt sowiarni. Wyraźnie chciał się do czegoś przyczepić, ale
bezowocnie — pomieszczenie na górze i klatka schodowa lśniły.
— Widać, że panienki nienawykłe do
wywijania szmatą, dwie lewe ręce do roboty — osądził po dłuższej
chwili; Bellatriks prychnęła cicho pod nosem i skrzyżowała ręce na
piersiach. — Ale ujdzie. Następnym razem jak wam przyjdzie do głowy
bić się jak mugole, pomyślcie, że oni muszą wszystko robić ręcznie. Na
kolanach! Dobra, smarkule, a teraz z powrotem do siebie. I byle grzecznie, byle
grzecznie, bo spiorę jak wyrostka.
Wycieczka opustoszałymi
korytarzami — nawet w towarzystwie przerażającego
woźnego — o tej porze okazała się bardzo przyjemna; gdzieniegdzie
słychać było pochrapywanie portretów i skrzypienie nienaoliwionych zbroi,
płonęły tylko co poniektóre pochodnie, ledwo rozpraszając mrok, tak że
momentami szliśmy prawie po omacku. Oczywiście Pringle doskonale znał każdy cal
szkoły i poruszał się pewnie nawet po schodach, zwinnie przeskakując nad
fałszywymi stopniami; oddał nam różdżki dopiero w sali wejściowej, nie
szczędząc na koniec kąśliwej uwagi o naszych szatach godnych skrzatów domowych,
ale ta dopadła nas dopiero w połowie drogi do lochów.
Kwintesencja pecha? Zostać złapaną przez Bykowa po powrocie od
Pringle’a. Z jednego szlabanu na drugi. Oj, tym razem nie obyłoby się bez
lania.
Chyba do nas obu dotarło to, jak dużo
powiedziałyśmy sobie w sowiarni, bo po przekroczeniu progu dormitorium
zapanowała między nami niezręczna cisza. Zbyt dużo jak na pierwszą prawdziwą
rozmowę. Pożegnałyśmy się krótkim dobranoc
i każda zamknęła się we własnej sypialni; starałam się nie robić hałasu, kiedy
grzebałam w kufrze w poszukiwaniu czystego ubrania. Zamierzałam wziąć długi,
bardzo dokładny prysznic, aby pozbyć się niedomytych resztek krwi, kurzu i
przede wszystkim smrodu sowy. Po wszystkim nie sięgnęłam po koszulę nocną, choć
łóżko z czterema kolumnami kusiło jak jeszcze nigdy dotąd; włożyłam świeżą
szatę i z książkami powędrowałam z powrotem do opustoszałego salonu, żeby chociaż
spróbować nie wypocząć.
A jednak.
Obudziłam się potwornie obolała w fotelu
przed wygaszonym kominkiem, obłożona podręcznikami i zapisanymi kartkami
pergaminu; na jednym kwitła ogromna, zielona plama zaschniętego atramentu.
Wyglądało na to, że przegrałam walkę ze snem, choć z całą pewnością spełniłam
oczekiwania Toma — czułam się jeszcze gorzej, niż gdybym czuwała
grzecznie całą noc. Kark zesztywniał mi niesamowicie, a każdy mięsień w nagrodę
za bójkę i kilkugodzinne szorowanie sowiarni palił przy najdrobniejszym ruchu. Powoli
i niezgrabnie wychyliłam się do przodu, żeby przed śniadaniem pozbierać rzeczy
ze stolika; tymczasem przez salon zaczęli przewijać się pierwsi
Ślizgoni — w większości pierwszo i drugoklasiści. Mignęła mi nawet
Bellatriks; nie odpowiedziała na moje dzień
dobry, zaledwie skinęła głową i zniknęła w przejściu do korytarza z
kościotrupami. Ona także poruszała się nieco ślamazarnie, ale przynajmniej
wyglądała na wyspaną.
— Jak tam szlaban? Mocno dostałyście
w skórę?
Nie musiałam się odwracać, żeby poznać
ten rześki głos Rosiera.
— A ty co taki ranny
ptaszek? — wychrypiałam.
Zrezygnowałam z próby usunięcia plamy z
dziennika snów; za każdym razem znikała część tekstu i musiałam się pogodzić,
że tamten fragment trzeba było napisać od nowa. Tymczasem Evan opadł na kanapę
tuż przy mnie, kompletnie ubrany i elegancko uczesany — jak zwykle do
śniadania, ale zdecydowanie zbyt wcześnie jak na swoje standardy.
— Jak to się w ogóle stało? Naprawdę
złamałaś jej nos? To znaczy… jestem w stanie wyobrazić sobie, jak robi to
Bellatriks, pamiętasz, jak kiedyś przywaliła Malfoyowi…?
Uciszyłam go, bo nieopodal machnął długi
blond kucyk Ivy, a zaraz potem kątem oka wychwyciłam wysoką postać Sokarisa;
domyśliłam się, że plotka na temat bójki dotarła do niego jeszcze wczorajszego
wieczora, zanim razem z Black uporałyśmy się z pierwszym workiem słomy. Byłam
także prawie pewna, że braciszek pierwszą poranną sową doniesie o wszystkim
rodzicom, dlatego utwierdzanie go w prawdzie nie miało najmniejszego sensu, o
ile nie chciałam przywitać nadchodzącego weekendu wyjcem.
Zapakowałam torbę i wyprostowałam się,
starając się nie krzywić.
— A ona podbiła mi oko, jesteśmy
kwita. Za karę posprzątałyśmy sowiarnię, to wszystko, naprawdę. Możemy już o
tym nie rozmawiać? — poprosiłam gorączkowo, nie podnosząc głosu ponad
szept, choć wiedziałam, że dzięki Rosierowi i Nottowi bójka z Bellatriks będzie
w naszej grupie głównym tematem rozmów podczas kilku najbliższych przerw.
I miałam rację, bo ułamek sekundy później
na miejsce obok Evana niewiadomo skąd wskoczył Nott, roześmiany od ucha do
ucha; natychmiast poczułam rumieniec wstydu na policzkach, jak to za każdym
razem, kiedy skupiało się na mnie zbyt wiele uwagi. Poczułam się jeszcze gorzej
niż wtedy, kiedy Slughorn wkroczył w sam środek kłótni z Tomem.
A no właśnie. Jak zwykle musiał pojawić
się zupełnie bezszelestnie i przewidywalnie niespodziewanie.
— I tak będziesz musiała opowiedzieć.
Prędzej czy później — rozległ się aksamitny głos tuż zza moich
pleców. Poczułam na karku chłodny, elektryzujący uścisk i natychmiast zrobiło
mi się nieswojo. — W tym wypadku lepiej prędzej, zanim ta dwójka
eksploduje z ciekawości.
— No to będzie musiała
eksplodować — odparłam i pośpiesznie zerwałam się z fotela,
wyślizgując się z zasięgu smukłych dłoni. Musiałam już płonąć na twarzy, kiedy
jak spod ziemi wyrósł za Riddle’em Yaxley. — Spokojna głowa, po
śniadaniu będziecie mieli po dziurki w nosie opowieści, niech no tylko Black
się dosiądzie…
Nie myliłam się. Wystarczył poranny
harmider i grupa Rowdy’ego na drugim końcu stołu, by Bellatriks rozwiązał się
język; sprytnie pominęła szarpaninę i jej powód, z czego wynikało, że szlaban
od Pringle’a dostałyśmy właściwie za przechadzanie się korytarzem. Najwyraźniej
chłopcy wciąż mieli do niej znacznie mniejszą śmiałość, bo nikt nie insynuował
żadnego zaginionego pamiętnika i złamanego nosa, ale i tak pomimo pikantnych
szczegółów, na które liczyli, bawili się świetnie, słuchając zgryźliwego
utyskiwania na znienawidzonego woźnego. Niejeden z nich porządnie dostał w
skórę i zanim nadleciała sowia poczta, Mulciber, Wilkes, Crabbe i Goyle z
przyjemnością dołączyli swoje trzy knuty do litanii narzekań Bellatriks.
Choć nie mogłam doczekać się kolejnej
lekcji oklumencji, czwartek okazał się dużo bardziej męczący, niż się
spodziewałam. Po stokroć bardziej niż zwykle dziękowałam profesorowi Binnsowi
za niedopuszczenie mnie po SUM-ach do kontynuowania historii magii i mimo że
najchętniej spędziłabym te wolne dwie godziny we własnym łóżku, niechętnie
udałam się na spacer; już nie padało, ale błonia paskudnie rozmokły, a przez
niebo snuły się ołowiane chmury. Potwornie wiało. Nott i Mulciber, którzy
również zrezygnowali z tego przedmiotu, chętnie do mnie dołączyli, łasi na pikantne
wieści z wczoraj, a ja postanowiłam posłuchać Toma i przez pierwszy kwadrans
skupiłam się na opowieści, szczelnie opatulona w zimowy płaszcz. Byli
zachwyceni.
W przeciwieństwie do Riddle’a.
— Zdajesz sobie sprawę, że gdyby
ktoś zajrzał ci dzisiaj w umysł, zobaczyłby każdy szczegół wczorajszego zajścia
z Bellatriks? — zapytał cierpko półtorej godziny później. — Twój
ukochany tatuś, którego tak bronisz, byłby w drodze do Dippeta, żeby wypisać cię
ze szkoły.
Znów ocknęłam się na podłodze, cała zlana
potem; choć jeszcze niedawno względnie opanowałam umiejętność odpierania ataków
Toma, bardzo szybko przywykłam do sukcesów i dzisiejsza porażka rozzłościła
mnie dużo bardziej, niż sądziłam. Odtrąciłam wyciągniętą rękę Ślizgona i sama się
podniosłam.
— Na moje szczęście nie uczęszczam
na transmutację, żeby ktoś miał mi
przeszukiwać myśli. Wiedziałeś, że do tego doszło, widziałeś, jak obie
wyglądałyśmy, świetnie się przy tym bawiłeś. I co, dopiero teraz zaczęło ci to
przeszkadzać? — warknęłam. Oczyściłam swoją szatę za pomocą jednego
zaklęcia, zanim tamten wyciągnął różdżkę. — Podczas gdy sam pięknie
urządziłeś Rowdy’ego. Może zamiast oklumencji powinieneś uczyć mnie, jak
korzystać z kija pałkarza?
Błyskawicznie znalazł się dokładnie
naprzeciwko, unosząc palec w groźnym geście; lodowata, zatrważająca burza już
od jakiegoś czasu szalała po klasie, ale dopiero teraz poczułam jej podmuch na
odsłoniętej skórze.
— Mogę codziennie okładać go pałką,
mógłbym kogoś zabić i nikt by się o tym nie dowiedział, bo w przeciwieństwie do
ciebie potrafię kontrolować swój umysł — odparował; poły jego szaty
zatańczyły dramatycznie, kiedy zatoczył następne koło po środku
klasy. — Dosiadając wyłącznie nowej miotły, nie nauczysz się dobrze
latać. A ty stoisz w miejscu. Postój tak dalej, a zaczniesz się cofać. Nie
interesuje mnie, jak rozwiązujesz swoje spory. Bij się, ale panuj nad swoją
barierą albo bądź sobie słaba i nie łam regulaminu.
— Nie jestem słaba — wycedziłam z naciskiem. Cały dyskomfort, który
odczuwałam w związku z jego natarczywą aurą, przestał się liczyć wraz z
rosnącym rozdrażnieniem. — O niczym nie wiesz, znowu tylko gadasz…
Przestań już i… i spróbujmy jeszcze raz.
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna nie
musiałam podnosić głosu, by to, co powiedziałam, zabrzmiało jak rozkaz.
Wystarczyło jedno słowo, by odblokować serię obrazów, z którymi wciąż walczyłam
przed spaniem i każdym prysznicem, ale nie dałam się ponieść wściekłości. A na
ustach Toma — jakby nigdy nic, jakby wcześniej nie doszło do żadnej
sprzeczki — pojawił się całkiem naturalny, szatański uśmiech. Absurdalnie
pochwalny. Tym razem trzymałam na dystans jego zaklęcie i trwaliśmy tak przez
dłuższą chwilę, tocząc tę milczącą, piekielnie wyczerpującą walkę, dopóki się
nie wycofał — nie odparłam go do końca, lecz nie pozwoliłam mu też wniknąć
do środka i to wystarczyło, bym poczuła się wygrana. I tak obudził we mnie
najgorsze emocje. Godzinę później, kiedy uznał, że na dziś wystarczająco
przyswoiłam sobie obsługę starej miotły, nie przyjęłam ani pomocy w
doprowadzeniu się do ładu, ani skąpej pochwały. Wystarczyło jedno słowo, abym
uświadomiła sobie, że nadal ciążyła mi ta niesprawiedliwość: podczas gdy ja
cierpiałam pustkę po stracie naszego dziecka, on spał spokojnie. Nie musiał
codziennie oglądać morza krwi, nie spoglądał na jezioro jak na grobowiec. Nie
miał o niczym pojęcia, a ja nie potrafiłam tego zmienić. Z rozgoryczeniem
odkryłam, że dopóty ta relacja będzie toksyczna, dopóki on nie pozna prawdy.
Jeśli długo tak będziesz raczyć się tą słabością, to nigdy się nie
stanie. Czego się boisz? Że odejdzie? Przecież ty już jesteś sama. Nie masz
nikogo.
Nie, nie jestem. Przecież cały czas mam
cię w środku głowy.
*
Kiedy nareszcie się wyspałam, nie miałam
czasu na myślenie o Tomie, bo zanim się spostrzegłam, nadeszła sobota, a wraz z
nią pierwsze zajęcia teleportacji. Znów lało jak z cebra, a wiatr połamał
ozdobne brzozy nieopodal szklarni i gajowy Ogg spędził w deszczu całe
przedpołudnie, próbując je przekonać, żeby dały się odczarować. Uczniów
szóstych klas — jak niezmiennie każdego roku o tej porze — ogarnęło
wyjątkowe podniecenie. Zestresowana przesiedziałam całe śniadanie ze ściśniętym
żołądkiem, nie przełknąwszy ani kęsa, odliczając minuty do jedenastej i biernie
wsłuchując się w radosną paplaninę dookoła mnie. Gaby szczebiotała do siostry
kilka miejsc dalej, żądając, by tamta jeszcze raz omówiła z nią zasady
przygotowania do dobrej aportacji i deportacji; wyglądało na to, że Taciturn
bardzo chciała teleportować się jako pierwsza w grupie, ale pewnie jak zwykle
nic z tego. Spojrzałam na Toma. Niezmiennie cichy i opanowany.
Jak to szło? „Cichy, słodki, milczący”… nie udawaj, że już cię to nie
śmieszy…
Nie zdziwiłabym się, gdyby wcześniej
próbował teleportacji — chociażby w Hogsmeade po przerwie
świątecznej. Tymczasem Nott naprzeciwko mnie z nerwów obgryzał paznokcie;
wychyliłam się i z całej siły uderzyłam go po dłoni, aż plasnęło, a chłopak
podskoczył na ławce.
— Nie chciałbyś wrócić do malowania
paznokci? — zapytałam na tyle głośno, żeby Avery usłyszał.
— Lepiej pokaż
swoje — zakomenderował Teodor, choć policzki mu poróżowiały; dumnie
wyciągnęłam przed siebie obie ręce, prezentując całkiem odrośnięte, pociągnięte
świeżą czerwienią paznokcie. Nadal były krótkie, ale przynajmniej równe i nie
nosiły śladów po zębach. — Podobno najczęściej się rozszczepiają, a
ból jest taki, jakby wyrywali ci je kleszczami.
— Przestań o tym myśleć, bo
faktycznie się rozszczepisz — odparłam, choć na samą myśl przeszedł
mnie dreszcz.
— No dobra, spróbuję…
Nott faktycznie spróbował, ale ja nie
mogłam. Myślałam o tym bez przerwy do momentu, kiedy wyprosili nas z Wielkiej
Sali, żeby wszystko przygotować. Nie bałam się bólu i zdawałam sobie sprawę, że
nawet gdyby faktycznie doszło do rozszczepienia, instruktor i nauczyciele z
panią Jones na czele natychmiast nas poskładają, jednak presja była ogromna.
Denerwowałam się, sama nie wiedziałam czym, a widok małego tłumu ani trochę nie
pomagał. Przed jedenastą wszyscy zebraliśmy się w sali, rozglądając się
dookoła; cztery długie stoły zniknęły — podobnie jak podczas
SUM-ów — a na ich miejscu rozłożono w równych odległościach
dziesiątki obręczy. Opiekunowie domów już na nas czekali, słuchając jakiegoś
bardzo starego czarodzieja z długą, siwą brodą; przypominał trochę starszą i
grubszą wersję Dumbledore’a, ale na szczęście nie miał tak przenikliwych,
błękitnych oczu, przed którymi chciałoby się ukryć.
Kiedy profesor Beery odnotował na liście
obecność wszystkich zapisanych, nieznajomy staruszek wystąpił na środek,
wygładzając nerwowo szatę. Wyglądał na bardzo zestresowanego.
— Wi-witam wszystkich, k-którzy
zdecydowali si-si-się wziąć udział w kur-kursie
teleportacji — przemówił. — J-ja nazywam się Anastazy
T-Thompson i pos-postaram się was przyg-gotować, żeby za dwanaście tygodni
k-każdy, kto ukończył siedemnaście l-lat, zdał egzamin. Pewnie już w-wiecie, że
będziemy spotykać si-si-się w każdą sob-botę o jedenastej, póki c-co w szkole,
a jak się zrobi cieplej, będziemy ćwicz-ćwiczyć w parku. No to d-d-do dzieła…
może na pocz-czątek wybierzcie sobie poręcze… do nich będziecie prób-próbować
się przenieść… i stańcie tak z pięć stóp od nich… i od siebie też! K-każdy musi
mieć wolne miejsce!
Natychmiast stanęłam w bliskim
sąsiedztwie Notta i Antoniny Clearwater z Ravenclawu, aby mieć za sobą tylko
ścianę; oczywiście bardzo szybko zrobiło się małe zamieszanie, kiedy wszyscy
zaczęli się rozłazić i warczeć na siebie, bo ktoś akurat zakłócił ich wolną
przestrzeń. Pan Thompson kontynuował, ale mało kto go słuchał, zajęty
kontrolowaniem swojej pętli i miejsca dookoła niej.
— Z-zaraz wam p-p-powiem, co zrobić,
żeby się t-teleportować, ale najsampierw musicie przyswoić s-sobie tak zwaną
zasadę trzech De. D-dążenie, d-determinacja, d-dokładność.
Słuchało się go potwornie i skupienie
podczas tego całego jąkania przychodziło z wielkim trudem, ale wyglądało na to,
że nie tylko mnie. W sali zapanowała głucha cisza przerywana jedynie bębnieniem
kropli deszczu o wysokie okna, a prawie każdy uczeń w promieniu kilkudziesięciu
stóp miał zamknięte oczy i grymas na twarzy; spróbowałam wyobrazić sobie siebie
wypadającą gdzieś znikąd i lądującą w środku obręczy, lecz niezmiennie
pozostawałam pełna sceptycyzmu. Szczerze wątpiłam, by same chęci wystarczyły;
gdyby tak było, już dawno opanowałabym niewerbalne czarowanie na tip-top.
Niczym nie różniło się to od lekcji z profesor Merrythought. Zapragnij przenieść się do obręczy, wyobraź
sobie, jak przenosisz się do obręczy, przenieś się do obręczy. Z
powątpiewaniem obserwowałam, jak sam zademonstrował praktyczne wykonanie trzech
De — wyglądało to naturalnie, jakby robił to całe życie. I pewnie w
istocie tak było, jednak widząc sposób, w jaki okręcił się, a następnie pojawił
wewnątrz najbliższej obręczy, przepowiedziałam sobie bolesny upadek. Przecież
to niemożliwe.
— N-no to jeszcze r-raz: d-dążenie,
d-determinacja, d-d-dokładność. Skupcie się i n-na trzy: r-raz, dwa, t-trzy!
Spanikowałam. Co prawda nie wylądowałam
na podłodze (jak Nott po mojej prawej stronie), ale wykonałam w podskoku jakiś
dziwaczny piruet i zachwiałam się. W sali zaroiło się od tracących równowagę
uczniów, niektórzy już leżeli plackiem na posadzce, inni powpadali na sąsiadów;
Gaby Taciturn wylądowała w ramionach Flitwicka i prawie zwaliła go z nóg.
Natychmiast rozległy się chichoty.
— N-no tak. Tak się
z-z-zdarza — skomentował pan Thompson, wyraźnie
zakłopotany. — Musicie być trochę bardziej zdet-zdet-zdeterminowani i
nie zniechęcać się.
Zachęcił nas, byśmy spróbowali raz
jeszcze. Bez potrzeby wyrównaliśmy poręcze — prawie nikt nawet ich
nie musnął — i stanęliśmy na pozycji startowej, każdy dziesięć razy
bardziej skupiony. Utkwiłam wzrok w swojej i jeszcze raz przywołałam obraz
siebie wypadającej z nieba prosto do drewnianego okręgu; pięć stóp jeszcze
nigdy nie wydawało się tak monstrualną odległością. Na kolejne „t-t-trzy” wykonałam
energiczny piruet…
Wtem rozległ się głośny
trzask — jednakowy jak ten, który towarzyszył teleportacji Thompsona
i wszyscy automatycznie zwrócili wzrok w stronę obręczy Toma, spodziewając się
ujrzeć go w środku. Nikt się nie pomylił, jednak nie był to widok, którego się spodziewaliśmy.
Riddle stał cały napięty, ściskając się mocno za lewy nadgarstek, ale dłoni tam
nie było — została pięć stóp dalej na podłodze, w olbrzymiej kałuży
krwi. Zrobiło się ogromne zamieszanie, rozległ się głośny tupot, a zaraz potem
przeraźliwy huk, jakby ktoś wystrzelił z armaty, ale już nie widziałam, jakim
cudem przyprawili Tomowi rękę z powrotem. Natychmiast zrobiło mi się gorąco, a
potem ciemno przed oczami, dosłownie w ostatniej chwili zdołałam cofnąć się o
krok, by oprzeć się o ścianę. Musiałam porządnie pomrugać z twarzą wycelowaną w
sufit, aż powoli, bardzo powoli zaniesione niebo i krople zatrzymujące się w
połowie drogi zaczęły się wyostrzać. Ręce miałam jak z ołowiu, kiedy podniosłam
je, by dotknąć policzków — płonęły i zwilgotniały od potu.
— Wszystko gra?
Głos Notta doszedł do mnie jak spod wody,
ale pokiwałam energicznie głową i przełknęłam ślinę; musiałam głęboko oddychać,
żeby opanować mdłości. Choć zamieszanie trochę zelżało, ludzie dookoła wciąż
gorączkowo szeptali do swoich sąsiadów; najwyraźniej nikt nie spodziewał się
krwi podczas rozszczepienia. Co prawda wielka, czerwona plama już zniknęła, ale
serce wciąż waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi. Jak wszyscy
zerknęłam na Toma — właśnie pochylał się, żeby podnieść z podłogi
pierścień z czarnym oczkiem i z troską wsunąć go sobie z powrotem na palec.
Riddle nie wyglądał na zakłopotanego czy rozbawionego, jego wyraz twarzy był
zupełnie nieprzenikniony, choć wyglądało na to, że w środku rozsadzała go
wściekłość. Przeżył to, czego obawiali się chyba wszyscy szóstoklasiści. I to
kto! On, po którym każdy spodziewał się sukcesu! Ustawiając się po raz trzeci
pięć stóp od obręczy, czułam się rozczarowana i zniechęcona, jakbym to ja ich
wszystkich zawiodła. Nie wierzyłam Teodorowi, kiedy dziś rano mówił o wielkim
bólu, zawsze takie wypadki kojarzyły mi się z czymś zabawnym i dopiero teraz
pojęłam, że nadal chodziło o oddzielenie kończyny od ciała. Co sobie
wyobrażałam? Że Tom poczuł tylko delikatne łaskotanie? Krew silnie zaczęła
pulsować mi w uszach, kiedy wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.
— Rozszczepienie też się zdarza…
kiedy n-na przykład w-w-wola jest za słaba — oświadczył instruktor, a
w niektórych miejscach w Wielkiej Sali rozległy się cichutkie pomruki
świadczące o śmiechu; Nott też posłał mi zaczepny uśmiech, ale nie
odpowiedziałam na niego. Nadal byłam trochę roztrzęsiona. — Ale n-nie
zrażajcie się, m-m-musicie po prostu trochę bardziej się skupić. To jeszcze
r-raz na t-t-trzy…
Wątpiłam, by po takim występie
komukolwiek podniosły się morale; przynajmniej ja byłam tak daleka od chęci
teleportacji, jak Nott od pojawienia się we wnętrzu swojej obręczy. Jednak znów
się pomyliłam; co prawda nie co do Teodora, bo on znów obił sobie siedzenie o
kamienną podłogę, ale znów zrobiło się podniosły się głośne szmery. Jeszcze
jeden trzask, a chwilę później pomruk zachwytu, który przeszedł przez tę część
Wielkiej Sali, która nie wylądowała na plecach albo na uczniu obok.
Najwyraźniej tym razem Riddle’owi nie zabrakło ani woli, ani trzech De, bo
spostrzegliśmy go pięć stóp dalej, dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć,
nie zostawiwszy za sobą nawet paznokcia. Pan Thompson wyglądał na najbardziej zdumionego
z nas wszystkich, jakby dziś nie spodziewał się już niczego poza upadającymi
nastolatkami. Co więcej, Tom zaskakiwał go podczas każdej kolejnej próby, a
inni — ośmieleni jego sukcesem — szybko zapomnieli o
niefortunnym rozszczepieniu i pod koniec zajęć aportacja wyszła jeszcze
Gideonowi Prewettowi z Gryffindoru i Nottowi. Był tak oszołomiony pojawieniem
się w pętli — co prawda nie swojej, a tej, w której na samym początku
aportował się instruktor — że prawie natychmiast się przewrócił.
— T-t-to, co teraz zaprezentował
pan… — Pan Thompson nachylił się, żeby przeczytać plakietkę z przodu
szaty Teodora. — P-pan Nott… to tak zwane znies-zniesienie. Pan
dyrektor usunął zaklęcia ant-antyteleportacyjne tylko z tej sali, ale g-gdyby
tak zrobił z całą szkołą, p-p-pan Nott mógłby pojawić się nawet kilka pięter
wyżej. Albo i w parku, ch-chociaż w taką pog-pogodę n-n-nie polecam, he, he,
he… P-p-pamiętajcie: d-dążenie, determinacja, d-d-dokładność! I d-do zobaczenia
w następną sobotę.
Opuściłam Wielką Salę raczej z mieszanymi
uczuciami, choć po minach większości szóstoklasistów widziałam, że byli jeszcze
bardziej podnieceni niż dwie godziny wcześniej. Trzymałam się blisko Notta
i — pomimo spektakularnego wyczynu Toma — cieszyłam się, że
nareszcie to on znalazł się w centrum zainteresowania. Teodor również wydawał
się mile zaskoczony, choć wyglądało na to, że wciąż nie do końca dotarło do
niego, że się teleportował. Próbowałam cieszyć się jego szczęściem, ale nie
potrafiłam. Wciąż miałam przed oczami nieruchomą dłoń porzuconą pośrodku
gigantycznej plamy krwi, a zaraz potem przypominałam sobie minę brata, kiedy to
przez pierwszy tydzień wakacji dumnie demonstrował swoje umiejętności,
teleportując się codziennie do jadalni na każdy posiłek; w nagrodę ojciec na
całe lato specjalnie zdjął z jego sypialni zaklęcia ochronne i pozwolił wracać
do domu o dowolnej godzinie.
— Nie przejmuj się, tobie też się
uda — powiedział Nott, szturchając mnie delikatnie ramieniem, kiedy
wchodziliśmy przez tajne przejście do dormitorium
Ślizgonów. — Podobno Rowdy teleportował się pierwszy raz dopiero na
egzaminie i dostał licencję. Skoro taka baryła sobie poradziła…
— Nie w tym
rzecz — mruknęłam i zniżyłam głos na wszelki wypadek, gdyby pewne osoby postanowiły czaić się gdzieś
w ciemnym kącie zatłoczonego salonu. — W zeszłym roku Sokaris zdał za
pierwszym razem, najlepiej ze wszystkich. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co
będzie, jeśli się rozszczepię albo w ogóle nie zdam. Nie da mi żyć przez całe
wakacje… a ja po tych zajęciach nie mam absolutnie żadnej woli, żeby się
gdziekolwiek teleportować.
Teodor popatrzył na mnie ze szczerym
zmartwieniem, ale nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Milczał, dopóki wszyscy
nie pozajmowaliśmy miejsc jak najbliżej kominka — zimny wiatr wciąż
smagał mury zamku, a deszcz nie ustawał, jakby Bóg miał zamiar zesłać na Ziemię
drugi potop. Nott stał się gwiazdą dzisiejszego popołudnia, ale i Toma
wciągnięto na świecznik; o dziwo szybki postęp w opanowaniu niełatwej sztuki
teleportacji zszedł na boczny tor, bo wszyscy byli nienaturalnie zainteresowani
jego rozszczepioną dłonią, każdy chciał ją oglądać i dopytywał, czy Riddle
nadal mógł nią poruszać. Przyglądałam się jego zniecierpliwionej twarzy i wyobrażałam
go sobie w podłej, upokarzającej robocie, w której traktowaliby go jak
popychadło. Zniósłby to bez słowa skargi. A następnie pomyślałam o tym, co
powiedział Sokaris — że i ja tego doświadczę: poniżających uwag i
ciężkiej, wyzyskującej pracy, by pod koniec miesiąca rzucili mi garść sykli, za
które będą oczekiwać niebosiężnej wdzięczności. Z początku skrycie liczyłam na
to, że ojcu jednak zmięknie serce i — być może pod wpływem uroczej
babki Jane — postanowi cofnąć karę, lecz bardzo szybko zdałam sobie
sprawę, że tak naprawdę tego nie chciałam. Sprzątanie sowiarni w towarzystwie
Bellatriks okazało się czymś więcej niż tylko zwykłym szlabanem, a zajęcia z
oklumencji na drugi dzień dały mi dużo do myślenia. Uzmysłowiłam sobie, nie
chciałam być więcej wyręczana, ba, nareszcie chciałam wykorzystać własne
umiejętności, by wesprzeć tych, którzy na to zasługiwali. Nie potrafiłam wiele,
co najwyżej prosić, ale to wystarczyło, by napisać naprawdę długi list.
*
Drugie spotkanie z panem Thompsonem nie
poszło mi ani odrobinę lepiej, trzecie również, na domiar złego jako jedna z
wielu poradziłam sobie fatalnie na drugiej części sprawdzianu z zaklęć
niewerbalnych i profesor Merrythought nagrodziła całą grupę karnym
wypracowaniem o dementorach. Spędziłam przepiękne sobotnie popołudnie w
bibliotece razem z Nottem, Traversem, Wilkesem i Mulciberem, wzdychając i
zerkając tęsknie w stronę okna; kiedy minął półmetek marca, wiosna buchnęła ze
zdwojoną siłą, deszczowe chmury odeszły w niepamięć, i choć poziom wody w
jeziorze nadal był wysoki, błonia wyschły i nieśmiało się zazieleniły. Zamek
niespodziewanie opustoszał, bo uczniowie bez skrępowania korzystali z uroków
rosnącej temperatury, a boisko quidditcha wynajmowano non-stop nie tylko ze
względu na pogodę, ale i zbliżający się mecz Gryfonów z Puchonami. Było
pięknie. Na zielarstwo wciąż wybierałam się okutana w gruby sweter, ale momentami
nie dowierzałam, że dotrwałam końca zimy. Poranne i wieczorne bieganie
ścieżkami, które powoli zarastały trawą, jeszcze nigdy nie sprawiało tyle
przyjemności.
W pewnym momencie zorientowałam się, że
przynajmniej od kwadransa gapiłam się bezmyślnie w szybę, skubiąc paznokciami koniec
orlego pióra; przeleciałam wzrokiem po zapisanym
pergaminie — półtorej stopy to zdecydowanie za mało, Merrythought
zażyczyła sobie minimum dwie, jednocześnie dając do zrozumienia, że za frazesy
obniży ocenę. Jęknęłam w duchu i przyciągnęłam sobie podręcznik, żeby znaleźć
miejsce, w którym skończyłam. Mulciber naprzeciwko mnie zabierał się za
zakończenie, sadząc coraz większe i kulfoniaste litery.
— Pisał ktoś o historii Azkabanu i o
tym, jak dementorzy się tam zwlekli? — zapytał Nott, nie przerywając
gryzmolenia.
— Wodolejstwo, obetnie ci
punkty — mruknęła Gaby, pochylona nad swoim wypracowaniem. Co prawda
Tom i Margaret swoje eseje skończyli w dniu ich zadania i nawet nie chcieli
słyszeć o spędzaniu takiego popołudnia w zatęchłej bibliotece, Taciturn bardzo
szybko się do nas przyłączyła; okazało się, że dysponowała zaskakującą wiedzą
na temat dementorów i samego Azkabanu, którą chętnie się
dzieliła. — Ale możesz napisać o tym, jak ich moc w połączeniu z
izolacją wpływa na więźniów.
Przestudiowałam jeszcze raz to, co
napisałam — nie, o tym jeszcze nie wspomniałam, dlatego wytężyłam
słuch, notując wszystko, o czym Gaby opowiadała; w wypracowaniach dla
Merrythought każde słowo było na wagę złota i jednocześnie mogło zniszczyć
bardzo dobry stopień. Nie przypominałam sobie, bym przez pięć ostatnich lat
dostała od niej za esej coś więcej niż powyżej
oczekiwań, a i to zdarzało się od święta. Pod względem surowości w
ocenianiu jedynie profesor Dumbledore mógł z nią konkurować. Z początku było mi
przykro, że nie dostałam się na tak prestiżową w ostatnich latach transmutację,
ale kiedy po każdej lekcji widziałam poszarzałą z wyczerpania twarz Rowle, a
później wściekłą, sfrustrowaną Dafne Carrow, przestałam żałować tamtego powyżej oczekiwań i skupiłam się na tym,
co szło mi najlepiej. Czyli na eliksirach.
Podczas sobotniego posiedzenia w
bibliotece niejednokrotnie miałam ochotę wrzucić wszystko do torby i zostawić
resztę nauki na niedzielę, ale koniec końców przyłożyłam się i skończyłam
wszystko przed kolacją, dzięki czemu cały kolejny dzień mogłam poświęcić na
błogie obijanie się. Przed obiadem wszyscy co do jednego opuściliśmy szkolne
mury i udaliśmy się na błonia; pogoda rozpieszczała jeszcze bardziej niż
wczoraj, przez niebo nie snuła się ani jedna chmurka, a powietrze pachniało
wiosną. W naszym sadzie czereśnie zapewne zaczynały już kwitnąć.
— Po co ci
parasol? — zapytała ostro Bellatriks, kiedy spoczęliśmy w pełnym
słońcu po środku parku; Nott zaoferował mi swój płaszcz, żebym nie musiała
siedzieć na ziemi. — Jesteś jakaś ślepa? Przecież nie pada.
Automatycznie się zaśmiałam, choć dopiero
po chwili zdałam sobie sprawę, że Black była pierwszą osobą, która
wypowiedziała przy mnie na głos to, co prawdopodobnie myśleli wszyscy nieznajomi.
— Mam alergię, nie mogę przebywać na
słońcu — odpowiedziałam, kładąc sobie Midnighta na kolanach; na widok
grzebienia natychmiast zaczął mruczeć. — W innym wypadku spuchłabym
do tego stopnia, że pewnie bym się udusiła.
— Och, w takim razie szkoda by było
zgubić taką ładną parasolkę…
— Szkoda — odparłam,
uśmiechając się złośliwie. — Ale może znalazłby się ktoś, kto
pomógłby mi szukać. Ktoś, kto nie ma nic do roboty i jest taki milczący…
Choć moja niechęć do Bellatriks znacznie
się zmniejszyła i z czasem nauczyłam się znosić jej irytujący sposób bycia, a
po zazdrości zniknął wszelki ślad, patrzenie, jak Black czerwieniała po same
cebulki włosów, niezmiennie powodowało ogromną satysfakcję. Tom już raz dał mi
do zrozumienia, że znał jej myśli; znał myśli nas wszystkich, ale liczyłam, że dziewczyna
jeszcze długo się o tym nie dowie. Do tego momentu mogłam wbijać szpileczki za
każdym razem, kiedy zapragnęła sprawić mi przykrość.
— Tu piszą, że ma powstać biografia
Grindelwalda — odezwał się Wilkes, ukryty za kolorowym czasopismem z
ogromną twarzą uśmiechniętej kobiety na okładce; na rondzie wielkiego,
turkusowego kapelusza połyskiwały litery układające się w słowo Czarownica. — Jakaś wiedźma z
Bułgarii walczy o to, żeby uzyskać wstęp do Nurmengardu i przeprowadzić wywiad…
Kurcze, to może być ciekawe, co taki Grindelwald miałby do powiedzenia
Dumbledore’owi po latach…
— O kurwa, stary, co ty
czytasz? — Teodor pisnął z radości i wychylił się, chcąc pochwycić
gazetę, ale Wilkes odskoczył w ostatniej chwili. — Tiary w sezonie wiosna-lato, Oczaruj teściową świątecznym puddingiem pani
Celestynki… Przecież to babskie!
— Zamknij się, mam to od Scabiora,
szukałem czegoś na trądzik — odwarknął, wpychając gazetę głęboko do
torby; płonął na twarzy dziesięć razy bardziej niż Bellatriks jeszcze minutę
wcześniej. — Tobie też by się przydało, więc możesz uprzejmie
spierdalać na drzewo.
— Wyobrażacie sobie coś takiego w
Anglii? — zagadnęłam szybko, widząc, jak oburzony Nott już otwierał
usta, żeby coś odpyskować. — Człowiek skłócił kilka państw, podjudził
ludzi do wywołania rewolucji, przez co o mało nie ujawnił całego
czarodziejskiego świata, a teraz robi się z nim wywiady.
— Pierdolona gwiazdeczka, ot co. Pewnie
niedługo będzie na okładce pisemka Wilkesa — wtrącił złośliwie Avery,
przez co oberwał cichym spierdalaj.
Rosier jak zwykle nic nie robił sobie ze
stanu swojego mundurka; choć miejscami trawa była jeszcze sucha i zeszłoroczna
albo nie wyrosła wcale, zdjął wierzchnią szatę, zwiniętą podłożył sobie pod
głowę, a sam wyłożył się w śnieżnobiałej koszuli prosto na ziemi i z
przymkniętymi powiekami przysłuchiwał się rozmowie, jak zwykle czekając na
odpowiedni moment, żeby wkroczyć z kolejną odkrywczą myślą.
— Ale spójrzcie na to… jak to trzeba
przegrać życie, żeby wybudować więzienie dla wrogów i samemu w nim
skończyć — mruknął. — Wcześniej był kimś, a teraz siedzi
zamknięty w jakiejś dziurze, gdzie psy na chujach hejnał grają. Gdzie właściwie
leży ten Nurmengard? Jak tamta czarownica ma zamiar zrobić wywiad z Grindelwaldem,
skoro nie wiadomo, gdzie go szukać?
Margaret na moment oderwała się od
swojego lusterka.
— Prawdopodobnie gdzieś na wschodzie
Bułgarii albo w Turcji, ale wątpię, żeby każdy mógł tam sobie tak po prostu
wejść. Nurmengard chroni zapewne ogrom potężnych zaklęć, najprawdopodobniej
jest też nienanoszalny… Poważnie,
Nott? — Westchnęła. — Nienanoszalny, czyli opatrzony takimi
zaklęciami, które nie pozwalają nanieść jakiegoś miejsca na mapę. Jak Hogwart
albo inne szkoły.
Przez chwilę debatowali o więzieniu i
samym czarnoksiężniku, a tematy ich rozmów stawały się coraz bardziej mroczne.
Przynajmniej ich zdaniem; do Rosiera i Wilkesa dołączył Mulciber i to
wystarczyło, żeby zacząć ze wszystkiego żartować. Ja nie brałam udziału w
takich dyskusjach; z nienaturalną dokładnością skupiłam się na sierści
Midnighta, starając się nie irytować, kiedy w ruch weszły opowieści o wojnie z
armią Grindelwalda. Robiłam się drażliwa za każdym razem, kiedy słyszałam o
torturach i widziałam błyski w oczach kolegów — to był jedyny moment,
gdy naprawdę działali mi na nerwy. Nierozłączna trójka niepoprawnych
wizjonerów: Rosier, Wilkes i Mulciber, a do tego przytakujący głupkowato Nott.
Gdy padły słowa „obdzieranie mugoli żywcem ze skóry”, miałam ochotę złożyć
parasolkę i przynajmniej raz zdzielić każdego Ślizgona po głowie. W tym czasie
Yaxley wyciągnął z kieszeni papierośnicę (tę samą rzeźbioną w mandragory, którą
wygrał podczas ostatnich kart) i zaczął częstować wszystkich dookoła;
spojrzałam na niego krzywo, kiedy wyciągnął ją w moją stronę, ale jeszcze bardziej
wytrzeszczyłam oczy, widząc, jak Tom bez słowa sięgnął po fajkę i odpalił od
różdżki Traversa.
Nie byłam jedyną zaskoczoną w tym gronie.
— Ty palisz? — zdumiała się Margaret.
— Że Yaxley dał się tym zarazić, to
jeszcze rozumiem — dodałam nieco bardziej ośmielona. — Ale
ty? I Avery? Miałam was za mądrzejszych. Jestem oburzona.
Na to Rosier parsknął śmiechem i też
wziął od Jerzego papierosa, szczerząc się złośliwie; obie z Rowle zmierzyłyśmy
go lodowatym spojrzeniem. W środku przez moment coś się we mnie zatrzęsło,
kiedy zobaczyłam ich zrelaksowanych, z fajkami w zębach — a
jakże! — bardzo z siebie zadowolonych. Kiedy poczułam pierwszą falę
tytoniowego smrodu, zapragnęłam natychmiast poderwać się na nogi i wrócić
obrażona do zamku, ale prędko uznałam, że tylko sprawiłabym im większą
satysfakcję. Najwyraźniej Margaret doszła do tego samego wniosku, bo jedynie sugestywnie
odsunęła się daleko od Yaxleya — sprawcy całego
zamieszania — i skrzyżowała ręce na piersiach. Nawet przez grubą
warstwę wściekłości nie mogłam wyjść z podziwu — im bardziej się
krzywiła, tym ładniej wyglądała.
— Prawie wszyscy mugole palą, a i
tak zaczynają w młodszym wieku — powiedział Rosier i zaciągnął się,
ale prawie natychmiast zaczął kaszleć. Margaret roześmiała się mściwie.
— Żałosne — stwierdziłam,
obserwując z obrzydzeniem, jak Teodor zaczął bić Evana po plecach. Z miernym
skutkiem. — Ale skoro mugole tak robią… To faktycznie wszystko
wyjaśnia, autorytet godny naśladowania.
Zostałam zignorowana przez każdego, nawet
Rowle — wciąż obrażona — odpuściła sobie komentarz, tylko
odwróciła się do wszystkich plecami, wyciągnęła z torby gruby podręcznik do
transmutacji i zagłębiła się w lekturze. Rozsierdzona do granic możliwości,
nawet nie spróbowałam zatrzymać pogardliwego prychnięcia. Tymczasem Wilkes i
Mulciber powrócili do swojego ulubionego, przerwanego tematu, którego nie
mogłam już słuchać; dym papierosowy i niedojrzałe pertraktacje o zabijaniu
mugoli wypełniły czarę i wystarczyła jedna maleńka
kropelka — chociażby pod postacią jakiejś głupiej uwagi
Bellatriks — żebym wybuchnęła. Raz na jakiś czas zerkałam na
Riddle’a, ale tamten zdawał się tego wszystkiego nie słyszeć, a ja tak bardzo
chciałam, żeby nareszcie pokierował nami… albo raczej nimi… tam, gdzie warto
było się udać. Bo to, co teraz rozrastało się w poglądach moich przyjaciół,
zmierzało w bardzo niebezpiecznym, skrajnym, wręcz głupim kierunku. Momentami
sama miałam ochotę włączyć się w dyskusję, zapytać, na ile naprawdę popierali
brutalne, bezmyślne zrywy Grindelwalda, a na ile były to jedynie młodzieńcze
popisy. Naprawdę sądziłam, że po wakacjach to trochę się zmieniło, lecz
wyglądało na to, że niektórzy z nich dorośli tylko na kilka miesięcy, a
wiosenne powietrze na powrót poprzestawiało im w głowach.
— Mój dziadunio widział na własne
oczy, jak jeden Ukrainiec ze Znakiem Grindelwalda na szyi piekł nad ogniskiem
mięso, które wyglądało jak odcięta ludzka stopa — rzekł Wilkes, a
niektórzy skrzywili się z niesmakiem; Nott stęknął z obrzydzenia.
— A co on robił z tym Ukraińcem? — zapytał.
— Biwakował. Ale dziadunio lubi się
zapruć, możliwe, że coś mu się przywidziało…
— Słyszałem — podjął Evan
z miną znawcy — że ludzkie mięso smakuje trochę jak wołowina…
W tym samym czasie rozległ się cichy,
pobłażliwy śmiech; wszyscy odwróciliśmy głowy w stronę Toma, który leżał na
swoim staromodnym płaszczu, podparty na ręce, przeglądając Proroka Codziennego i popalając papierosa.
— Brakuje wam wszystkim
subtelności — oświadczył łagodnie Riddle i sięgnął po drugiego, żeby
włożyć go sobie za ucho. — Rosier, wydaje ci się, że to tylko gra? Opowiadacie
o tym, jakbyście naczytali się mugolskich bajeczek o Sinobrodym albo o Kubie
Rozpruwaczu, chociaż jesteście, wybaczcie mi trywializację, naiwnymi
dzieciakami. Tego nie da się słuchać.
Zrobiło się nienaturalnie cicho, nikt nie
ośmielił się drgnąć, nawet Evan przestał się głupkowato uśmiechać. Tom
wypowiedział dokładnie to, co cisnęło mi się na ustach za każdym razem, kiedy
Rosier i Wilkes podejmowali mroczne tematy typu „mam siedemnaście lat i zabiję
was wszystkich”, choć teraz nie poczułam się ani trochę lepiej. W mgnieniu oka
przypomniałam sobie każdą pustą deklarację, każdą jego obietnicę bez pokrycie i
wezbrała we mnie taka gorycz, że miałam ochotę na kłótnię tu i teraz. To było
dużo więcej niż mała kropla. Serce już zaczynało szybciej pracować, lecz
ograniczyłam się tylko do lodowatego spojrzenia i odważnego pytania:
— A ty co o tym sądzisz? Przestań
owijać w bawełnę i powiedz, jak się na to zapatrujesz. Zabijać? Nie zabijać?
Grindelwald się mylił? Powiedz.
Poczułam na sobie karcący wzrok
Bellatriks, ale nie odwróciłam oczu od Riddle’a nawet na ułamek sekundy. Czułam
gniew parujący z twarzy, potworne gorąco buzujące w
żołądku — wiedziałam, że kiedy się uspokoję, będę tego żałować, lecz
teraz nie dbałam o to. Pragnęłam nareszcie usłyszeć, dokąd zmierzaliśmy, choć
miałoby się to skończyć kolejnymi krzykami.
— Tak. I nie. Grindelwald od zawsze
postulował, że czarodzieje powinni wyjść z ukrycia i zawładnąć nad mugolami. Ja
tak nie uważam. — Nie miał w dłoniach różdżki, więc zaczął bawić się
niedopałkiem, a jego oczy w pewnym momencie zalśniły czerwienią i dopóki mówił,
nie straciły tej barwy. Pośród chłopaków atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała,
a Margaret poruszyła się niespokojnie za moimi plecami. Dopiero teraz
zarejestrowałam, że nie przerywałam mechanicznego czesania
kota. — Uważam, że jesteśmy w stanie kontrolować ich bez użycia siły,
z doświadczenia wiem, że — zaśmiał się podle — niektórzy potrafią
być całkiem użyteczni. Grindelwald dążył do ich całkowitego usunięcia, ja
wolałbym wyeksploatować to, co przydatne. Czy zabić? Jak najbardziej. Zachowuj
litość wobec wszystkich, a spowodujesz większą krzywdę, niż gdybyś miała nie
zabić garstki dla przykładu. Dobrze wiesz, że każdy pogląd znajdzie swoich
przeciwników.
— Czytałam Machiavellego, wiem do
czego pijesz — rzuciłam ze złością. — To jest twój program?
Bardzo to wszystko „perspektywiczne”, ale obawiam się, że czarodzieje z
mugolskimi korzeniami mogliby mieć coś przeciwko…
— Jak powiedziałem, zawsze znajdzie
się ktoś, kto będzie grymasił — odparł i niespodziewanie uśmiechnął
się niewinnie. — Ale my przecież tylko teoretyzujemy. Jak zwykle.
Na moment zabrakło mi słów i tę chwilę
wybrał sobie zegar, aby wybić południe i oznajmić porę obiadową. Niektórzy
poderwali się z ziemi, otrzepując szaty i płaszcze, ja zepchnęłam Midnighta z
kolan i podniosłam się niechętnie; choć zbita z tropu, wciąż byłam wściekła, że
to ja wyszłam na tę zapalczywą. Nie mogłam zostawić tego niedopowiedzenia, dlatego
odczekałam, aż wszyscy ruszą w stronę zamku; patrzyłam zirytowana, jak Riddle
powoli wstawał i przeciągał się.
— Teoretyzujemy? — zagadnęłam
go, kiedy łaskawie wyprostował się z Midnightem w ramionach i oczekiwaniem
wymalowanym na twarzy. — Najpierw ich podpuszczasz, a potem rugasz
Rosiera, że to nie zabawa. Widzę, że ciebie to bawi, ale chyba nie pomyślałeś,
że Hogwart nie przetrwa drugiej Komnaty Tajemnic. Boję się myśleć, co będzie,
jeśli jednemu albo drugiemu przewróci się w głowie, znowu dorwą takiego
Rowdy’ego…
— Zbyt wielu rzeczy się boisz i w
tym tkwi twój problem — przerwał mi, kiedy wspinaliśmy się po
łagodnym zboczu. — Chcesz nas umoralniać, bo tak myślisz? Czy
czujesz, że powinnaś, bo tak mówi ci twój Bóg? Ten sam, w którego imieniu
inkwizycje wyrżnęły tysiące niewiernych? Widzisz? Wszystko zależy od kontekstu.
Odpowiedni motyw i sama byś zabiła.
— Ja? — oburzyłam
się. — Nigdy bym nie zabiła. Nigdy.
Ślizgon znów zachichotał i tym razem
musiałam zacisnął obie ręce na parasolce, żeby jej nie złożyć i dźgnąć go z
całej siły w brzuch; oczami wyobraźni już to robiłam i wyglądało to bardzo
nieelegancko — gdybym spróbowała tego przy Pringle’u, zapewne
wylądowałabym na kolejną noc w sowiarni.
— Zdziwiłabyś się, jak bardzo siebie
nie znasz.
— Przestań! Natychmiast przestań, co
ty sobie wyobrażasz, jesteś… jesteś… — Zamilkłam, nie mogąc znaleźć
odpowiednio obraźliwego słowa, a narastający śmiech Riddle’a ani trochę nie
pomagał. W końcu prychnęłam. — Co za bezczelność. Nie mierz
wszystkich swoją miarą!
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, ja
nadal nieco roztrzęsiona, on jak zwykle opanowany i zadowolony. Zerkałam na
niego co jakiś czas, targana sprzecznościami: wciąż byłam obrażona i gryzło
mnie, że on — Tom Riddle, prefekt, najlepszy uczeń — wciągnął
się w tak mugolską słabość i wykorzystywał nasze zaangażowanie w sprawę, a
jednocześnie od rana wyłaziłam ze skóry, aby przekazać mu cudowną nowinę, której
się nie spodziewał.
— Właściwie od jak dawna
palisz? — burknęłam, gdy weszliśmy na ścieżkę łączącą zamek z
cieplarniami.
— Robię to umiejętnie, skoro nie
zauważyłaś, kiedy zacząłem — odparł tajemniczo, nie przestając się
uśmiechać.
— Żałosne — stwierdziłam
lodowato, obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem. Czułam się wręcz oszukana,
lecz postanowiłam przejść do rzeczy; wyciągnęłam grubą, rozerwaną kopertę z
wewnętrznej kieszeni szaty i wcisnęłam mu w ręce. — To list od pana Teda
Greengrassa, czekam od rana, żeby ci przekazać, chociaż pewnie na dniach
dostaniesz swój… To stary kolega mojego taty, pracował w jego biurze, ma
największą hodowlę hipogryfów w Wielkiej Brytanii, pewnie obiło ci się o uszy.
W tym roku byliśmy z nim i z jego żoną na wakacjach na Malcie, wspominał, że
poszukuje ludzi do pomocy przy pokazach… niby to prawie rok temu, ale
postanowiłam napisać i dzisiaj dostałam odpowiedź. Bardzo chętnie cię przyjmie,
a jak się sprawdzisz i będziesz chciał, pomyśli o szkoleniu w przyszłym roku…
Zresztą sam przeczytaj.
Tom stanął jak wryty przy wejściu do sali
wejściowej, więc i ja się zatrzymałam; powoli wyciągał złożoną pergaminową
kartkę z wnętrza koperty, ale robił to z taką miną, jakby list miał w każdej
chwili wybuchnąć mu w dłoniach. Tym razem ja nie potrafiłam powstrzymać
uśmiechu, choć Riddle z każdym wersem wyglądał na coraz mniej zadowolonego;
udało mi się go zaskoczyć i to było wystarczającym potwierdzeniem, że moja
oklumencja wspięła się na kolejny poziom.
— „…oczywiście rozumiem, nie każdy
rodzi się z pełnym pakietem, dlatego pomaganie zdolnym młodziakom bez majątku
to czysta przyjemność, jeśli tylko mogę pomóc…” — przeczytał i
podniósł wzrok, patrząc na mnie oczekująco, a jego oczy znów błysnęły na
czerwono. — Co to ma niby znaczyć? Nie jestem żadnym zubożałym
szlachcicem, co ty mu napisałaś?
— A masz
złoto? — zapytałam cicho; poczułam rosnącą irytację, ale tym razem
zostawiłam ją dla siebie. — Tylko tyle, że jesteś moim kolegą z domu,
prefektem, najlepszym uczniem i szukasz pracy na wakacje. Napisałam, jak się
nazywasz, ale Greengrass nie jest idiotą, wie, że Slytherin przyjmuje tylko
najlepszych, a wspomnienie o Specjalnej Nagrodzie za Zasługi dla Szkoły musiało
rozwiać jego wątpliwości. Wiem, że Greengrass jest trochę… pompatyczny, ale dobrze ci zapłaci i przy okazji czegoś się nauczysz,
poznasz ludzi ze sfery. Nie wiem, jak chcesz odnaleźć się w środowisku, latając
po barze ze ścierką.
To, co powiedziałam, spodobało mu się
jeszcze mniej; zmrużył niebezpiecznie oczy, nadal wyraźnie niedowierzając.
Odniosłam wrażenie, że właśnie próbował prześwietlić mój umysł, wściekły, że
komuś udało się utrzymać przed nim jakąś tajemnicę, dlatego prędko spojrzałam w
stronę Wielkiej Sali, by przerwać chociaż kontakt wzrokowy. Usłyszałam, jak
Riddle zasyczał cicho, aż poczułam nieprzyjemne dreszcze.
— Nie prosiłem cię o
pomoc — niemal wyszeptał.
— Ale ją dostałeś. Ty bez przerwy mi
pomagasz. Nic się nie stanie, jak raz role się odwrócą — oświadczyłam
formalnie i złożyłam parasol. — Niedługo dostaniesz sowę od pana
Greengrassa, zrobisz z nią, co zechcesz.
Odwróciłam się na pięcie i odeszłam,
pozostawiając go w progu holu, muskanego przez śpieszących się uczniów; żołądek
skręcił mi się z głodu, kiedy w Wielkiej Sali zderzyłam się z pierwszą falą
smakowitych aromatów. Choć irytacja po rozmowie na błoniach jeszcze się
utrzymywała, poczułam się wspaniale na widok skonsternowanego Toma. Jeszcze
kilka tygodni temu pomyślałabym, że to widok z kompletnie innego wymiaru, a
teraz był przeznaczony wyłącznie dla moich oczu. Wiedziałam, że gdy Riddle ochłonie
i dostanie wiadomość od urzędnika, chętnie przyjmie ofertę. Po prostu to
wiedziałam. Byłby głupi, gdyby odrzucił taką propozycję.
Albo uparty.
*
Temat pracy w hodowli pana Greengrassa
umarł w momencie, kiedy w niedzielę udałam się na obiad, choć trzy dni później
w trakcie porannej poczty Tom dostał przesyłkę; nie było to niczym dziwnym,
Riddle prenumerował Proroka Codziennego
i często zamawiał książki z antykwariatu przy Pokątnej, lecz sowa, która
przyniosła mu wiadomość, miała przepiękne umaszczenie, a nóżkę otoczoną
srebrnym łańcuszkiem ze wspaniałym, granatowym, miniaturowym
herbem — krukiem w koronie i różdżką w dziobie. Z zadowoleniem
obserwowałam, jak Ślizgon otwierał kopertę i ze zmarszczonymi brwiami czytał
długi list; nie podarł pergaminowej kartki, tylko schował dyskretnie w torbie,
więc uznałam to za dobry znak.
Ach, czyli tak czują się POTRZEBNI ludzie. Zapamiętaj to uczucie,
drugi raz ci się nie przydarzy.
Ciepłe i słoneczne dni marca pozwoliły
nam zapomnieć, że znajdowaliśmy się wszyscy w deszczowej Szkocji.
Wypożyczaliśmy książki z biblioteki i prawie każde popołudnie spędzaliśmy na
zewnątrz, choć temperatura i bezchmurne, chabrowe niebo zachęcały raczej do
jedzenia lodów niż do nauki. Siedząc nareszcie bez zimowego swetra na szkolnym
mundurku, wdychając zapach kwitnących roślin i wiatru, wyobrażałam sobie, jak
będzie wyglądał maj, jeśli pogoda się nie zepsuje. Codziennie urządzałam
mordercze treningi, dzięki czemu posiłki w Wielkiej Sali już tak nie
odstręczały. Śladem Toma sporządziłam także kilka listów w odpowiedzi na oferty
pracy zamieszczone na ostatniej stronie Proroka
Codziennego, lecz wątpiłam, by ktokolwiek chciał trzymać posadę dla
uczennicy przez kolejne trzy miesiące.
Po drodze na wieczorną zaprawę
postanowiłam udać się do Wieży Zachodniej. Wybiegłam z lochów do sali
wejściowej, a później przez hol wskoczyłam z rozpędu prosto na czwarty stopień.
Wtedy zobaczyłam znajomą, lekko przygarbioną sylwetkę pnącą się już prawie na
samym szczycie głównych schodów; Teodor trzymał w dłoniach ogromny pakunek
owinięty dokładnie kolorowym papierem.
— Hej, Nott! Nott! — zawołałam, a kiedy się odwrócił, zamachałam
grubym pękiem listów. — Idziesz do sowiarni?
Jeszcze kilka susów i już byłam przy nim,
dysząc nieznacznie.
— Mmm… no tak, matka ma jutro
urodziny, a ja… tego… myślisz, że do jutra doleci do
Cambridge? — wymamrotał.
— Weź tego puszczyka z wyskubanym
ogonem, jak jeszcze będzie — poradziłam mu. — Melchizedek
czy jakoś tak… A nie lepiej było po prostu zamówić kwiaty w Proroku? Z tyłu, przed ofertami pracy,
ogłasza się poczta kwiatowa.
Teodor jeszcze bardziej zmarkotniał, ale
wziął związany sznurkiem plik kopert i włożył je sobie pod pachę.
— Dzięki, następnym razem będę
pamiętał…
— Następnym razem lepiej pamiętaj,
żeby wysłać prezent w odpowiednim czasie. Dziękuję!
— Eee… V-Victorio, za-zaczekaj
chwilę…
Zatrzymałam się w połowie schodów i
odwróciłam głowę; twarz Notta, choć oświetlona czerwonymi promieniami słońca
powoli zmierzającego ku zachodowi, ewidentnie zrobiła się niemal purpurowa,
kiedy wykrztusił:
— Wiem, że do t-topienia Marzanny
jeszcze trochę i n-nie dostaliśmy jeszcze zaproszeń,
a-a-ale… — Przełknął ślinę i odetchnął głęboko. — Ale skoro
i tak oboje tam będziemy, to m-może pójdziemy razem? Jeśli nie chcesz, to w
p-porządku, zapomnij, t-tak po prostu s-sobie…
— Nie, bardzo
chętnie — odpowiedziałam, zanim kompletnie poplątał się w tym, co
próbował wydukać. Jednocześnie poczułam, że i ja trochę się
zaczerwieniłam. — No to… do zobaczenia później. Jeszcze raz dzięki.
Odwróciłam się i pobiegłam w stronę
wysokich drzwi, nadal lekko się uśmiechając. Właściwie pierwszy raz
doświadczyłam czegoś podobnego. Wcześniej nikt nigdy nie zaprosił mnie na żaden
wieczorek w Klubie Ślimaka, nawet na ten bardziej wystawny — jak
urodziny profesora albo bożonarodzeniowe tańce, które urządzał od czasu do
czasu. Na każdą wiosnę topiliśmy Marzannę i rok w rok szliśmy tam elegancko
odstawieni, ale zawsze jako grupa. Jedyną parą, jaką do tej pory miałam, był
Nicolas, lecz nie bawiliśmy się zbyt szampańsko we własnym towarzystwie,
chociaż gdy wróciłam do tego myślami, doszłam do wniosku, że posiadanie
bliskiego kompana podczas tego samego spotkania może okazać się całkiem
przydatne, zwłaszcza kiedy tych kilku nauczycieli, których nie znudziło snucie
się po przystrojonej klasie, zajrzy głębiej do swoich pucharków.
Pobiegłam najpierw prosto ścieżką
pomiędzy cieplarniami, a później — omijając jezioro szerokim
łukiem — wróciłam przed główne wejście do szkoły, wciąż rozmyślając o
Teodorze, Rowdym i podchmielonym Slughornie. Miałam zamiar jak zwykle wyruszyć
w stronę boiska, lecz coś mnie powstrzymało. Albo raczej ktoś. Stanęłam jak
wryta, widząc kolejną znajomą postać, tym razem potężną i wyraźnie przykurczoną,
jakby się czaiła; pomimo odległości u wejścia do Zakazanego Lasu natychmiast rozpoznałam
Yaxleya i coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. Puściłam się pędem
przez błonia, ale zanim dotarłam do szopy gajowego, słońce ostatni raz zaigrało
na okazałej łysinie i Ślizgon zniknął mi z oczu pomiędzy zaroślami. Obejrzałam
się i przeczesałam wzrokiem cały park — ani żywego ducha. Wiedziałam,
że to mogło się źle skończyć, mimo to, tropem Jerzego, odgarnęłam gałęzie
i — świadomie łamiąc w tym miesiącu kolejny punkt
regulaminu — znalazłam się w lesie kilkadziesiąt stóp od wytyczonej
ścieżki. Przeklinając i cicho wzywając Yaxleya po imieniu, przedzierałam się
krok po kroku coraz bardziej w głąb gęstwiny. Ostre, zeszłoroczne gałązki malin
wczepiały mi się we włosy i ubranie, co chwilę potykałam się o wystające z
ziemi korzenie, a choć zalążki liści dopiero zaczynały się rozwijać, w tym
miejscu lasu drzewa szybciej zgęstniały i nagle ogarnął mnie prawie wieczorny
mrok; na wszelki wypadek zapaliłam różdżkę.
Szłam tak przez kilka minut, coraz
bardziej wystraszona; otulona nagimi gałęziami, daleko od ścieżki, nie byłam
już tak ciekawa, co takiego ściągnęło Yaxleya do Zakazanego Lasu. Gdy
przemknęło mi przez myśl, że być może chciał się tu spotkać z dziewczyną,
poczułam się bardzo głupio, ale szybko o tym zapomniałam, bo gdzieś z tyłu coś
głośno trzasnęło. Podskoczyłam, przerażona do granic możliwości, miotając
różdżką we wszystkie strony; światło skakało po pniach i krzakach, ale zarośla
rosły tu zbyt blisko siebie, bym mogła cokolwiek wypatrzeć. Sekundę później
jeszcze jeden dźwięk łamanej gałęzi. Zamarłam. Natychmiast pożałowałam, że nie
poszłam z Nottem wysłać tej sowy. Nie zobaczyłabym Yaxleya, nie pobiegłabym za
nim…
Patrzcie, kolejny uczeń… wymyka się…
Struchlałam z sercem łomoczącym w piersi.
Wynocha! Wynocha!
Ale łysa paskuda… widziałeś kiedyś coś podobnego?
Uciekaj!
Kolejne trzaśnięcie, a zaraz potem odgłos
jakby… setek maleńkich stópek przebiegających po liściach. I jeszcze jedno.
Szepty. Dziesiątki szeptów, niezrozumiałych, nakładających się na siebie
szmerów. Spanikowana wycelowałam różdżkę pod nogi, ale i tym razem niczego nie
zobaczyłam poza starą ściółką i wielkim grzybem, którego rozdeptałam.
— Y-Y-Yaxley… jeśli to ty… i robisz
s-sobie żarty… p-p-pożałujesz… — wydusiłam z siebie nienaturalnie
piskliwym głosem, rozglądając się dookoła, ale w odpowiedzi dostałam jedynie
ciszę.
Kilkanaście stóp na prawo zaskrzeczało
jakieś ptaszysko i znów wzdrygnęłam się gwałtownie. Zaczęłam przyswajać, że
chyba się zgubiłam i oszalałam ze strachu. Jeszcze raz obejrzałam się, próbując
sobie przypomnieć, z której strony przyszłam. Dookoła było jednakowo gęsto, ale
niebo ponad nagimi koronami bardziej jaśniało na lewo, więc tam się udałam.
Odwidziało mi się wszystko, co związane z Yaxleyem, chciałam już tylko wrócić
na błonia.
Uciekaj! Uciekaj stąd!
Przyśpieszyłam kroku, ale szmer narastał.
To tak wygląda człowiek? Jest ich więcej?
Chodź z nami, chcemy mięsa… dasz nam mięso… dasz nam nogę…
Kolejny raz coś strzeliło, tym razem
bardzo, bardzo blisko…
— Boże…! — wrzasnęłam, ale
jedna wielka silna ręka zacisnęła się na moich ustach, a druga pochwyciła
ramię.
— Cicho! — To Jerzy wyrósł
jak spod ziemi. — Albo się w ogóle nie odzywasz, albo krzyczysz,
kiedy trzeba się zamknąć, co jest z tobą?
Wciąż potwornie roztrzęsiona
wyswobodziłam się z jego uścisku i na wszelki wypadek odskoczyłam tak, że
wpadłam prosto w suchy krzak malin. Jakiś czas zajęło, zanim wyswobodziłam się
z kłujących objęć, cały czas obserwowana przez Jerzego. Zirytowany obrzucił
mnie zniecierpliwionym spojrzeniem znad wydatnego nosa i w milczeniu ruszył
naprzód. Chcąc, nie chcąc, podążyłam za nim, wściekła i zrozpaczona; co prawda
rozgarniał potężnymi ramionami gałęzie i nie musiałam się już o nie obdzierać,
ale byłam cała podrapana, a szepty — choć nagle
ustały — wciąż nie dawały mi spokoju.
— Co ty tu
robisz? — zapytałam półgłosem. Zorientowałam się, że szłam podobnie
pochylona jak on, chociaż przecież nikt nie mógł nas wypatrzeć; wyprostowałam
się i w prawie natychmiast zawadziłam głową o wystającą gałąź.
— O to samo mógłbym zapytać ciebie — odburknął.
— Byłam
ciekawa — wypaliłam szczerze. — Nie pozwolę, żeby kolejny
żałosny dowcip spowodował, że znów ktoś z nas trafi do dyrektora. Traversa i
Riddle’a prawie wydalono ze szkoły, chcesz się pożegnać z dyplomem na dwa
miesiące przed owutemami?
— Nie ciebie wywalą. Chociaż teraz
polemizowałbym. — Obrócił głowę i parsknął śmiechem. — Nie
ja mam na koncie bójkę z Black. Ale skoro tu już jesteś, przydaj się na coś i
pomóż mi szukać takich całkiem sporych, włochatych pająków. Kiedy tu ostatnio
byłem, natrafiłem na ich gniazdo, powinno gdzieś tu być…
— Czyś ty kompletnie stracił rozum? Po co ci akromantula?! To one tak
szepczą?
— A jak myślisz? — syknął,
skupiony na świdrowaniu wzrokiem leśnej ściółki. — Żeby jedną złapać.
— Postradałeś zmysły? Po co?
Przecież one… one są chyba jadowite…
— Teraz po to, żeby wsadzić ci go w
pościel. Ucisz się wreszcie, bo wszystkie wypłoszysz…
Zatrzymałam się gwałtownie. Już sama myśl
o bliskim sąsiedztwie gniazda ogromnych, śmiertelnie niebezpiecznych pająków
zrobiło mi się słabo, ale odzyskałam resztki rozsądku i absolutnie nie
zamierzałam przykładać ręki do chwytania jadowitego stwora. Oczywiście
najprawdopodobniej po to, żeby podrzucić go komuś, kto naraził się Yaxleyowi.
— Jest sens, żebym spróbowała ci to
wyperswadować? — zapytałam zrezygnowana.
Jerzy odwrócił się i skrzyżował na piersi
muskularne ramiona.
— Nie ma.
— Dobrze
więc — westchnęłam. — Ja… ja tu na ciebie poczekam, a ty
załatw te swoje… te swoje sprawy i… o
ile nie zeżrą cię te potwory… wrócisz tu po mnie. Tylko błagam, pośpiesz się.
Wiedziałam, że kiedy zostanę sama, szmery
znów się zaczną, lecz w tej dramatycznej sytuacji nie mogliśmy znaleźć lepszego
rozwiązania. Obiecał wrócić do kwadransa, po czym bez słowa wkroczył w
ciemność; jeszcze przez jakiś czas słyszałam jego oddalające się kroki, a potem
tylko stłumione, trzaskające pod stopami gałęzie, ale w końcu i to ucichło.
Zapanowała nienaturalna cisza i modliłam się, by tak już pozostało. Cała w nerwach
rozglądałam się bez przerwy, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że za którymś z
grubych drzew ktoś się chował i obserwował mnie. Z całych sił powstrzymywałam
narastającą wewnątrz panikę; Midnight nieustannie znosił ogromne, martwe albo
półżywe pająki, którymi później się bawił, ale wtedy miałam pewność, że nie
zostanę pokąsana i nie umrę w środku Zakazanego Lasu. Do tego świadomość, że
istniał gatunek pająków, który potrafił mówić… Na samą myśl wstrząsnął mną
lodowaty dreszcz. Przez chwilę chciałam przywrzeć plecami do pnia, lecz
obawiałam się, że jakaś akromantula uwiła sobie w gałęziach gniazdo i mogłaby
spaść mi na głowę. Skurczyłam się więc jak najbardziej i zesztywniałam,
czekając w ten sposób — w półmroku i zimnie — chyba całą wieczność.
Niebo wysoko nade mną powoli zaczynało ciemnieć. Za chwile zajdzie słońce,
Yaxley wpadnie prosto w gniazdo pająków albo innych potworów… albo spotka go
coś gorszego… centaury albo wilkołaki… rozszarpią go i nikt nigdy nie odnajdzie
jego szczątków… a ja będę się błąkać i błąkać i błąkać, a te szepty będą
narastać, narastać, narastać… Miałam ochotę usiąść i zapłakać, lecz odważyłam
się jedynie zakryć uszy rękami.
Ale nie było ucieczki od nawarstwiających
się szmerów, jakby działy się w mojej głowie. Obrzydliwe, wstrząsające,
paraliżujące każdy mięsień. Nie pomagała świadomość, że to jedynie zgraja jadowitych akromantul (najwyraźniej świetnie
bawiących się moim kosztem), a nie jakaś zbłąkana dusza. Z dwojga złego
wolałabym czekać tu z Martą albo Krwawym Baronem.
Ładne kostki… ładnie obgryziemy kosteczki…
…gniazdo… gniazdo w twojej czaszce… chcę gniazdo w twojej czaszce…
Uciekaj! Uciekaj!
W rzeczywistości minęło jakieś
kilkanaście minut, ale dla mnie czas zupełnie przestał istnieć; jeszcze nigdy
nie ucieszyłam się tak na widok tej opalonej, łysej głowy i szpetnego nosa, że
zapragnęłam go wycałować. Przynajmniej dopóki Yaxley nie zagrzechotał mi przed
oczami pękatym słoikiem z wielką, tłustą akromantulą. Osiem paciorkowatych oczu
błysnęło gniewnie w chłodnym, surowym świetle różdżki.
— Zabieraj
to! — wychrypiałam; znów odskoczyłam, ale tym razem upewniłam się,
czy nie wyląduję w kolejnym kłębowisku cierni.
— Tyle razy kroisz pająki na eliksirach i boisz się takiego
malucha? — zagadnął, jeszcze mocniej potrząsając
słoikiem. — Matko, ale jesteś szkaradny i włochaty, nie dziwota, że
mieszkasz w takich ciemnościach.
— Proszę cię, schowaj to.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jerzy
umieścił troskliwie pojemnik z akromantulą na dnie torby; szliśmy przez jakiś
czas w milczeniu, a ja nie mogłam powstrzymać potoku myśli. Co prawda nie
wierzyłam, by Yaxley naprawdę zamierzał podrzucić mi go do łóżka, ale
zestawiłam jadowitego pająka z ostatnimi rozmowami chłopaków i naprawdę
zaczęłam się niepokoić. A co, jeśli — ośmieleni sukcesem z pobiciem
Rowdy’ego — zaplanowali zemścić się na kimś jeszcze? Koniec końców po
wezwaniu rodziców Nicolasa Browna i Owena wyrzucono z drużyny, odebrano każdemu
po sto punktów i do końca semestru zawieszono w prawach ucznia, a Travers i
Riddle wyślizgnęli się z tego jak dwa parszywe węże, lecz tym razem nie było tu
Toma i jego znakomitej intuicji. Chyba że znów o czymś nie wiedziałam, a on o
swoim teoretyzowaniu mówił tylko teoretycznie.
Wydostaliśmy się z zarośli na ścieżkę i
teraz szło się o wiele przyjemniej bez przedzierania się przez ostre szakłaki i
potykania o zaczepne pnącza bluszczu w ściółce. Korony drzew ponad nami wciąż
nie rozwinęły liści i przepuszczały mnóstwo słońca, tak że gdyby nie zimne,
wilgotne powietrze z lasu, można byłoby pomyśleć, że lato zbliżało się wielkimi
krokami. Pomiędzy powyginanymi krzewami na tle pomarańczowego nieba rysował się
zamek — jak uchwycony na widokówce. Byliśmy już prawie u wyjścia,
kiedy nagle przed nami pojawił się obraz, który kolejny raz złamał mi serce.
~*~
Z początku miałam nie rozszczepiać Toma,
ale zdałam sobie sprawę, że zmierzam w niebezpiecznym kierunku Gary’ego Stu,
nawet jeśli całość jest z punktu widzenia Victorii. Dlatego Tom stracił trochę
krwi (imo jak najbardziej mu się należało), a scena jego kolejny nudnie
przewidywalny sukces. No Rowling zrobiła z niego trochę Gary’ego Stu. W pewnym
sensie „naprawiła” to potem Voldemortem, chociaż też przegięła w drugą stronę i
stworzyła jakiegoś bezmózgiego stwora, ale zawsze to trochę mnie gryzło w
książce — że Toma i jego ekipy nikt nigdy na niczym nie przyłapał, a
byli przecież tylko bandą nastolatków. To chyba też trzeba będzie zmienić. Tym
razem dedykacja dla wszystkich, którzy to przeczytali.