20 lipca 2009

14. Szeptaniny


— Jeśli wygląda choć w połowie tak źle, musiała porządnie oberwać.
— Wygląda gorzej! Aua, uważaj trochę!
Zaraz po tym, jak ściana ukazała nam wejście do dormitorium, zamknęłam się w maleńkiej toalecie w przejściu z tańczącymi kościotrupami; sądząc po stłumionym, ale głośnym trzaśnięciu, Black musiała przejść jak burza przez salon i zabarykadować się w swojej sypialni. Ja nie miałam tyle odwagi i całe szczęście, bo okazało się, że pokój wspólny był nie do końca pusty, jak wcześniej zakładałam. Poobijana twarz Bellatriks, jej szata w strzępach i dźwięk zamykanych drzwi na korytarzu musiały dać do zrozumienia, komu trzeba, bo zaledwie chwilę później usłyszałam, że za progiem zgromadził się mały tłumek. Wciąż trochę się trzęsłam, ale kiedy wyobraziłam sobie komentarze dobijającego się Notta i Mulcibera, parsknęłam śmiechem, aż zabolały mnie wargi. Dopiero po jakiejś minucie, którą spędziłam, polewając pulsującą twarz zimną wodą z kranu, zgodziłam się wpuścić Riddle’a; na dyskrecję mogłam liczyć wyłącznie z jego strony. I panicznie bałam się wyjaśnień przed wszystkimi.
— Wierzę, lwico, wierzę. — Całkiem pewnie operował różdżką, kiedy siedziałam na zamkniętej klapie od sedesu, ale i tak czułabym się bezpieczniej, gdyby pozwolił mi samej uporać się z obrażeniami. Zanim pozwoliłam Tomowi wejść, naprawiłam sobie nos i pozbyłam się śladów włosów Bellatriks z szaty. — Jeden tydzień, dwie ofiary… Bierzesz od Rowdy’ego same najgorsze cechy. Zamiast bezbłędnego prawego sierpowego trzeba było nauczyć się latać na miotle.
Najpierw przez górną, potem przez dolną wargę przebiegło zimne mrowienie, które objęło całą twarz i czubek głowy, zatrzymując się na dłużej pod podbitym lewym okiem i trzech długich zadrapaniach biegnących przez całą szerokość czoła. Spojrzałam w okrągłe lusterko powieszone nad poobtłukiwaną umywalką — po siniakach, ogromnym, purpurowiejącym limie i licznych czerwonych draśnięciach nie było śladu.
— Dziękuję — mruknęłam, wstając, by wymyć spod pomalowanych paznokci zaschniętą krew. — Myślisz, że Pringle naprawdę nas zleje?
— Niewykluczone. Ale możesz przekazać Bellatriks, że po wszystkim chętnie was poskładam.
Posłałam mu ostre, przelotne spojrzenie. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko szum płynącej wody; okazało się, że krew miałam nie tylko na dłoniach. W kilku miejscach oblepiła mi włosy i pochlapała przód szaty, maleńkie kropelki spostrzegłam także na czubkach butów. Gdy zobaczyłam to wszystko w lustrze, natychmiast musiałam odwrócić wzrok, żeby nie zwrócić obiadu. Tom stał obok, oparty plecami o drzwi, krzyżując ręce na piersi, czułam, jak taksował mnie wzrokiem, szukając szczeliny w magicznej barierze, ale nie pozwoliłam mu wejść. Chciałam mieć kontrolę nad tym, czego się dowie.
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — westchnęłam w końcu, zakręcając skrzypiący kurek. — Ostatnio nie czuję się sobą, wszystko mnie irytuje… Tamte przeprosiny nie były szczere. Przepraszam, nie powinnam była tracić nad sobą panowania. I nie chciałam dać się sprowokować Black, nie wiem, jak to się stało…
Opadłam z powrotem na opuszczoną klapę i na moment schowałam twarz w dłoniach; każda kość wciąż dawała o sobie znać, a plecy, po których skopała mnie Bellatriks, nadal promieniowały bólem. W obecnej sytuacji drżałam na myśl o ponownym laniu i pocieszenie odnajdywałam jedynie w tym, że nie tylko ja oberwę.
— Jak na moje oko, to ty ją sprowokowałaś — rzekł w końcu, prostując się. Kiedy na niego spojrzałam, uśmiechał się przekornie. — Chyba ani przez sekundę nie sądziłaś, że nie wiem, kto stoi za zniknięciem jej drogocennego pamiętniczka? Kompletnie nie potrafisz machlować, ale na szczęście dla ciebie prawie nikt nie potrafi tego wypatrzyć. No, na ciebie już czas. Powodzenia u Pringle’a. Przypominam, że jutro po historii magii jesteśmy umówieni, masz być punktualnie.
— Chyba odpuszczę sobie zmianę szaty — mruknęłam, jeszcze raz omiatając w lustrze zaschnięte kropelki krwi na białym kołnierzyku.
— Spójrz na jasną stronę tej sytuacji — rzucił na koniec, kładąc dłoń na klamce. — Możesz być pewna, że po tym szlabanie będziesz bardzo niewyspana.
Miałam ochotę odpowiedzieć mu morderczym spojrzeniem, ale już wyszedł na zewnątrz.

Nie czekałam na Bellatriks. Bez jakichkolwiek tłumaczeń jak najprędzej i z pochyloną głową opuściłam dormitorium, starając się nie patrzeć na Ślizgonów, którzy w małych grupkach powoli zaczęli wracać z kolacji. Zignorowałam burczenie w brzuchu, kiedy z otwartej Wielkiej Sali wciąż subtelnie napływał przyjemny aromat zapiekanki z pieczarkami i pieczonych kiełbasek. Biuro woźnego znajdowało się na parterze za głównymi schodami, w korytarzu niedaleko wejścia do lochów. Jeszcze nigdy nie byłam w środku, ale słyszałam przeróżne, mrożące krew w żyłach opowieści z ust uczniów, których spotkał ten niechlubny zaszczyt. Widząc z oddali zaśniedziałą tabliczkę z napisem woźny, zwolniłam kroku, a przed oczami stanęły mi najróżniejsze narzędzia tortur, o jakich Mulciber tak często wspominał. Z duszą na ramieniu zapukałam obolałym knykciem i zajrzałam do środka.
Pokój okazał się ciemny, obskurny i bardzo malutki ze względu na brak okien i zakurzoną, staroświecką meblościankę zajmującą trzy ściany. Z sufitu zwisały girlandy wypolerowanych łańcuchów z żelaznymi kajdanami na końcach, a w oszklonym barku zamiast zastawy rozłożono różnej grubości witki, kilka zwiniętych pasów z ogromnymi, metalowymi sprzączkami i całą masę dziwacznych przedmiotów, które najprawdopodobniej zarekwirowano uczniom. Po środku gabinetu, przy kulawym biurku siedział Pringle, wciąż rozgniewany i wyraźnie zniecierpliwiony.
— Siadaj — warknął na mnie, więc czym prędzej posłusznie zajęłam jedyne krzesło naprzeciwko niego. — Jak się to teraz wychowuje te bachory. Starzy mają furę złota, to się poprzewracało we łbach, tak? Nie szanuje się ciężkiej pracy, zachciewa fikania pod sam sufit, psia mać! O, gdybyś ty była moją córką, inaczej byś śpiewała… i tamta smarkata podobnie.
Na blacie pomiędzy stertami pootwieranych teczek leżał gruby jak męski kciuk bat; na jego widok dostałam gęsiej skórki. Woźny narzekał tak jeszcze przez długą chwilę, ale Bellatriks nie nadchodziła. Na korytarzu zaczęło się robić cicho, co oznaczało, że kolacja dobiegła już końca, a w większości uczniowie już dawno wrócili do swoich dormitoriów. Na początku zaczęłam się denerwować; każda minuta zwłoki oznaczała większą irytację Pringle’a, co z kolei mogło skutkować dotkliwszym laniem. Dopiero gdy zegar w sali wejściowej dźwięcznie wybił godzinę dwudziestą, zaniepokoiłam się nie na żarty. A co, jeśli Black stchórzyła? Albo jeszcze gorzej — specjalnie mnie wystawiła i teraz zostanę ukarana za nas dwie? W tym samym momencie drzwi zaskrzypiały donośnie, a woźny przerwał swoje pomstowanie i zawołał ochryple:
— Jest! Jest nasza księżniczka, ależ zapraszam, zapraszam na salony! Może herbaty? Jakie ciasteczka do tego? Co ty sobie wyobrażasz, przeklęty bachorze?! Że wszyscy będą na ciebie czekać? Słać specjalne zaproszenia? Wstawaj, Hortus, idziemy.
Sam — zaskakująco żwawo jak na swój wiek — wstał i ruszył ku drzwiom. Pobiegłam za nim, nie czekając na Bellatriks, która wyglądała na szczerze zdezorientowaną. Z mieszaniną strachu i niepokoju, starając się nie rozglądać na boki, próbowałam sobie przypomnieć jakąś historię o torturach, które odbyłyby się poza biurem woźnego. Może Pringle prowadził nas do dyrektora, żeby uzyskać zgodę na jakąś nietypową karę? Albo na zostawienie nas w Zakazanym Lesie na całą noc? Choć potajemne eskapady poza błonia nie należały do rzadkości, bez męskiej części grupy z Tomem na czele nie byłam już taka odważna. Spojrzałam na Black — ona również nie tryskała butą i chyba miała podobne obawy. Jednak minęliśmy zakręt prowadzący do gabinetu profesora Dippeta i podążyliśmy wyżej, w kierunku Wieży Zachodniej. Dopiero pod koniec drogi zdałam sobie sprawę, że Pringle prowadził nas do sowiarni. Wlazł po schodach na samą górę, zapalając po drodze pochodnie, a gdy znaleźliśmy się pośrodku okrągłego, zimnego pomieszczenia, zatrzymał się, sapiąc głośno. Setki błyszczących oczu obróciło się, śledząc pilnie każdy nasz ruch.
— Wrócę tu po północy — oświadczył woźny. — Ma błyszczeć. Bez użycia magii, ma się rozumieć. W składziku na dole macie miotły, detergenty i świeżą słomę. Zapaskudzoną ładujecie do jutowych worków i zabieracie do komórki, żeby jakimś dowcipnisiom nie uwidziało się rozwlec tego po całej szkole. A jak zobaczę, że któraś coś kręci, jedna i druga przeklęczy na grochu całą noc, zrozumiano? To zabierać się za robotę.
Wyciągnął gruzłowatą rękę po nasze różdżki; swoją oddałam błyskawicznie w obawie, że woźny się rozmyśli i zamieni sprzątanie sowiarni na obiecane wcześniej lanie, ale Bellatriks się ociągała. Patrzyła spode łba, jak kuśtykał po spiralnych schodach, a kiedy zniknął za zakrętem, łypnęła na mnie.
— Po prostu nie wierzę — mamrotała. Powiesiła na wolnej żerdzi torbę i zaczęła ściągać wierzchnią część nowej szaty. — W głowie się nie mieści, że zamiast siedzieć w salonie, rozwijać się intelektualnie, utknęłam na cały wieczór w sowiarni. Z tobą, babrząc się w sówskim łajnem.
— Z niechęcią ci przypomnę, że to ty rzuciłaś się na mnie — odparłam spokojnie, rozpinając swój mundurek.          Po tym, jak Pringle pokazał nam sowiarnię i komórkę, nie żałowałam, że zostałam w tym poplamionym. — Ja nie uciekam się do tak pierwotnych metod.
— Oczywiście, bo kradzież nie jest ani trochę prymitywna. Nie zapomnij się z tego wyspowiadać, cnotko niewydymko, ale nie licz na rozgrzeszenie, bo ja wcale nie zamierzam przyjąć żadnego twojego zadośćuczynienia, a to jeden z warunków…  
— Dobra już, zamknij się i chodź — warknęłam nieprzyjaźnie, bo kroki na schodach ucichły i mogłyśmy bez przeszkód zejść do schowka na miotły.
Obie nie do końca wiedziałyśmy, jak się za to zabrać; nigdy dotąd nie sprzątałam, a i Bellatriks nie wyglądała na doświadczoną w tym temacie, więc na początek z niemałym trudem, kaszląc i pojękując, wyciągnęłyśmy zakurzone wory ze słomą. Wywleczenie ich na korytarz okazało się bułką z masłem w porównaniu z wtaszczeniem tego po krętych, nierównych schodach. Przetrząsnęłyśmy cały kantorek w poszukiwaniu rękawic ochronnych, ale niczego takiego nie znalazłyśmy (podejrzewałam, że była to część kary), zatem wypełniłyśmy dwa wiadra kilkoma butelkami i pudełeczkami Magicznych Likwidatorów Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Skower do różnych powierzchni, wzięłyśmy szmaty i miotły pod pachy i mogłyśmy zabierać się za porządki.
Zamiatanie okazało się katorgą. Świeże odchody przeciekły w niektórych miejscach przez wyściółkę i rozmazywały się po kamieniach, a nasze buty i ubrania bardzo szybko pokryła warstwa brunatnego kurzu. Na domiar złego Bellatriks bez przerwy nerwowo strzelała z gumy balonowej, wyjątkowo nieumiejętnie operując miotłą. Domyślałam się, że sama nie radziłam sobie lepiej, ale wtedy tego nie dostrzegałam; czułam się jedyną pokrzywdzoną w naszym potępionym duecie. Tym bardziej, że Black wyglądała bardzo dobrze — choć jej fryzura nie była w najlepszym stanie, Ślizgonka doskonale poradziła sobie z usunięciem siniaków i nastawieniem nosa. Nawet zaczęłam się zastanawiać, czy jej spóźnienie nie było skutkiem wizyty u pielęgniarki, ale szybko odrzuciłam tę myśl — gdyby ktokolwiek wszedł w takim stanie do skrzydła szpitalnego, pani Jones nie wypuściłaby go bez wezwania dyrektora i próby ustalenia sprawcy. Dlatego z niezadowoleniem musiałam przyznać, że poznałam kolejną z wielu umiejętności Bellatriks.
Jednak panowanie nad językiem nie wychodziło jej już tak dobrze, jak czarowanie.
— Z dwojga złego wolałabym to lanie — warczała. Robiła miotłą tak zamaszyste ruchy, że słoma fruwała w powietrzu, a czyściutka, biała koszula Black zrobiła się szarobrązowa. Stłumiłam chichot, kiedy dziewczyna się odwróciła i zobaczyłam na jej ramieniu długie źdźbło z zasuszoną kupą. — A to… to upokarzające. To zajęcie dla służby, dla… dla skrzata domowego. O, niech ten stary cap tylko zaśnie… niech zaśnie, ja mu pokażę…
— Co mu zrobisz? — wtrąciłam się, coraz bardziej zmęczona i zirytowana. Wypełniłyśmy dopiero pierwszy worek, a minęła już ponad godzina naszej pracy. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co zrobi Pringle, kiedy o północy zastanie taki bałagan. — Obsmarujesz go w pamiętniku? Bardzo się przejmie… Zamiataj i nawet nie próbuj się mścić, słyszałaś, co powiedział…
— Zamknij się! Co trzeba mieć w głowie, żeby czytać czyjeś prywatne zapiski! — Spostrzegłam, że widoczny fragment jej twarzy zrobił się niemal purpurowy. — Lepiej pilnuj swoich rzeczy, żebym i ja ci ich nie przetrzepała.
Kolejna godzina zeszła nam na warczeniu na siebie, usuwaniu brudnej słomy i pakowaniu jej w jutowe worki. Musiałyśmy porządnie je wiązać i ostrożnie znosić do komórki, żeby nie oprószyć nią świeżo zamiecionej podłogi; pierwszy okazał się dziurawy, ale dopiero będąc na dole, zdałyśmy sobie sprawę z tego, że cała klatka schodowa tonęła w starych odchodach, suchych kostkach i wyściółce. Wewnątrz dłoni miałam już pęcherze od miotły, ale kiedy około godziny dwudziestej drugiej cała stara słoma nareszcie spoczęła w kantorku, z lekkim sercem sięgnęłam po szmatę.
Pringle zarekwirował nam różdżki, więc bez przerwy na zmianę musiałyśmy biegać po wodę do najbliższej toalety; w takiej sytuacji jak ta doceniłabym perfekcyjne opanowanie Aquamenti. Sowy obserwowały nas z ciemności, pohukując i wiercąc się na żerdziach; ptaki nieustannie wylatywały i wlatywały, znosząc martwe gryzonie. Ja — przyzwyczajona do widoku mysich trucheł — nie przerywałam szorowania, ale Bellatriks co chwilę stękała i wzdrygała się, gdy kolejna sowa zasiadał do kolacji. W pewnej chwili Black wrzasnęła przeraźliwie, kiedy mokry, tłusty szczur plasnął na podłogę zaledwie kilka cali od jej wiadra. Korciło mnie, by rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale nie miałam do tego głowy. Byłam jak w transie, pragnąc jak najszybciej uporać się z tą traumatyczną czynnością. Choć wycierałam zmurszałą, pokrytą zaschniętymi odchodami kamienną podłogę, przed oczami miałam białe, zachlapane krwią kafelki; otaczał mnie półmrok, lecz patrzyłam przez stulone powieki, jakby oślepiona ostrym, łazienkowym światłem. Mimo że zniknął wszelki ślad po obiedzie, musiałam walczyć, żeby nie zwymiotować. By jakoś odwrócić uwagę od wstrząsających wizji, odezwałam się niepewnie:
— To, co pisałaś o czarownicach… o studiowaniu, parytetach w rządzie… o zmuszaniu do małżeństw i ogólnie o prawach kobiet… Bardzo mi się podobało. Zgodziłabym się prawie ze wszystkim.
— Prawie ze wszystkim? — powtórzyła z drugiego końca sowiarni, ale to warknięcie różniło się od wszystkich pozostałych. Było znacznie łagodniejsze i, o dziwo, chyba trochę niepewne.
 Tak. Na przykład… po co podajesz chłopcom złe odpowiedzi na sprawdzianach? — zapytałam, tarmosząc szmatę w czystej wodzie. — Feminizm z definicji jest, owszem, walką o emancypację kobiet, ale także dążeniem do równości. Absolutnie zgadzam się z, za przeproszeniem, praniem po mordach chłopaków, którzy trzymają się krzywdzących stereotypów, ale skoro decydujesz się na pomoc w trakcie testów, pomagaj każdemu. A w ten sposób, który sobie wymyśliłaś, być może karzesz tych, którzy są wobec nas w porządku.
Prychnęła głośno, aż zahuczała sowa.
— Źle im podpowiadam, żeby nie myśleli, że to od nich wszystko zależy. Interesuję się tym od siedmiu lat, a ty od ilu, jeśli można wiedzieć? No właśnie. Pani Estebes powtarzała, że w każdym mężczyźnie siedzi seksista, dlatego trzeba to zwalczyć, zanim sobie to uświadomi.
Upuściłam szmatę w wiadrze i natychmiast się odwróciłam; Bellatriks klęczała przy wyjściu z sowiarni i mazała niechlujnie po pierwszym stopniu.
— Pani Lukrecja Estebes? Z pensji państwa Puceyów?
Black też się wyprostowała.
— W Crouch End? — Gdy skinęłam głową, dodała wyraźnie osłupiała: — Ile lat byłaś?
— Siedem, trafiłam tam, kiedy miałam pięć lat. Ojciec opłacił mój pobyt z góry do czasu, aż dostanę list z Hogwartu — odparłam, czując rumieniec wpełzający na policzki. — A ty? Nie pamiętam cię, a, umówmy się, cudak z taką fryzurą rzuca się w oczy…
— Zamknij się, nie ja wyglądam jak Arabka utopiona w wapnie!
— Nie wyglądam jak żadna Arabka, tym bardziej utopiona w wapnie. — Przez moment mierzyłyśmy się wzrokiem, ale nie czułam już ani gniewu, ani tego nieprzyjemnego napięcia jak wtedy, kiedy pobiłyśmy się pod biblioteką. Zdałam sobie sprawę, że w Hogwarcie pierwszy raz z własnej nieprzymuszonej woli rozmawiałam z uczennicą. Nie czekałam, aż skończy mówić, a rozmawiałam. — Jak to się stało, że tam trafiłaś? Byłam praktycznie jedyną dziewczynką ze sfery, gdyby trafiła się druga, w mig by się rozeszło. Mój brat dostał guwernantkę… nie miałaś swojej?
Black powróciła do mechanicznego pucowania kamienia.
— Miałam, nawet dwie… Długa historia — mruknęła niechętnie. — Pensja Puceyów to było wygnanie, nie żadna nauka. Przesiedziałam tam tylko pół roku, miałam indywidualne nauczanie. Rodzice mieli nadzieję, że przywołają mnie tam do porządku, ale, ups, okazało się, że pani Estebes zaraziła mnie feminizmem i matka po świętach zabrała mnie z powrotem do domu. Dałam taki popis, że pół rodziny obraziło się na kilka dobrych tygodni. Buraki ćwikłowe jedne…
— Jak u mnie — odparłam po chwili zawahania. — Pani Lukrecja była moją opiekunką przez prawie cały pobyt, później pani Andrea…
— Stara flądra, jedyne, co potrafiła, to wykładać francuski…
— Mnie nawet tego nie nauczyła. Raz sprała mnie linijką, kiedy przypadkowo lewitowałam jej perukę przez okno.
Okazało się, że praca przy rozmowie na wspólny temat nie była wcale taka ciężka, a czas nie dłużył się tak niemiłosiernie. Wciąż czułam efekty niedawnej bójki, zwłaszcza kiedy prostowałam się z klęczek, ale złość na Bellatriks prawie całkowicie się rozpłynęła; wiedziałam, że nigdy staniemy się najserdeczniejszymi przyjaciółkami, lecz — koniec końców — opłaciło się rozdać kilka kopniaków i dostać za to po głowie, by odzyskać spokój ducha. Gdy przy bliższym poznaniu Black przestała sprawiać wrażenie mrocznej i nadzwyczajnej, pomyślałam, że być może nawet dałaby się lubić. W momencie, kiedy prysła jej wyjątkowość, przestałam czuć się zagrożona.
Północ zastała nas przy płukaniu szmat w świeżej wodzie, a Pringle zjawił się na szczycie wieży jak z zegarkiem w ręku; szkoła ucichła na dobre ponad godzinę temu, dlatego jego sapanie było słychać już z daleka. Szczęka drgała mu niezmiennie, kiedy przenikliwym spojrzeniem świdrował każdy kąt sowiarni. Wyraźnie chciał się do czegoś przyczepić, ale bezowocnie — pomieszczenie na górze i klatka schodowa lśniły.
— Widać, że panienki nienawykłe do wywijania szmatą, dwie lewe ręce do roboty — osądził po dłuższej chwili; Bellatriks prychnęła cicho pod nosem i skrzyżowała ręce na piersiach. — Ale ujdzie. Następnym razem jak wam przyjdzie do głowy bić się jak mugole, pomyślcie, że oni muszą wszystko robić ręcznie. Na kolanach! Dobra, smarkule, a teraz z powrotem do siebie. I byle grzecznie, byle grzecznie, bo spiorę jak wyrostka.
Wycieczka opustoszałymi korytarzami — nawet w towarzystwie przerażającego woźnego — o tej porze okazała się bardzo przyjemna; gdzieniegdzie słychać było pochrapywanie portretów i skrzypienie nienaoliwionych zbroi, płonęły tylko co poniektóre pochodnie, ledwo rozpraszając mrok, tak że momentami szliśmy prawie po omacku. Oczywiście Pringle doskonale znał każdy cal szkoły i poruszał się pewnie nawet po schodach, zwinnie przeskakując nad fałszywymi stopniami; oddał nam różdżki dopiero w sali wejściowej, nie szczędząc na koniec kąśliwej uwagi o naszych szatach godnych skrzatów domowych, ale ta dopadła nas dopiero w połowie drogi do lochów.
Kwintesencja pecha? Zostać złapaną przez Bykowa po powrocie od Pringle’a. Z jednego szlabanu na drugi. Oj, tym razem nie obyłoby się bez lania.
Chyba do nas obu dotarło to, jak dużo powiedziałyśmy sobie w sowiarni, bo po przekroczeniu progu dormitorium zapanowała między nami niezręczna cisza. Zbyt dużo jak na pierwszą prawdziwą rozmowę. Pożegnałyśmy się krótkim dobranoc i każda zamknęła się we własnej sypialni; starałam się nie robić hałasu, kiedy grzebałam w kufrze w poszukiwaniu czystego ubrania. Zamierzałam wziąć długi, bardzo dokładny prysznic, aby pozbyć się niedomytych resztek krwi, kurzu i przede wszystkim smrodu sowy. Po wszystkim nie sięgnęłam po koszulę nocną, choć łóżko z czterema kolumnami kusiło jak jeszcze nigdy dotąd; włożyłam świeżą szatę i z książkami powędrowałam z powrotem do opustoszałego salonu, żeby chociaż spróbować nie wypocząć.
A jednak.
Obudziłam się potwornie obolała w fotelu przed wygaszonym kominkiem, obłożona podręcznikami i zapisanymi kartkami pergaminu; na jednym kwitła ogromna, zielona plama zaschniętego atramentu. Wyglądało na to, że przegrałam walkę ze snem, choć z całą pewnością spełniłam oczekiwania Toma — czułam się jeszcze gorzej, niż gdybym czuwała grzecznie całą noc. Kark zesztywniał mi niesamowicie, a każdy mięsień w nagrodę za bójkę i kilkugodzinne szorowanie sowiarni palił przy najdrobniejszym ruchu. Powoli i niezgrabnie wychyliłam się do przodu, żeby przed śniadaniem pozbierać rzeczy ze stolika; tymczasem przez salon zaczęli przewijać się pierwsi Ślizgoni — w większości pierwszo i drugoklasiści. Mignęła mi nawet Bellatriks; nie odpowiedziała na moje dzień dobry, zaledwie skinęła głową i zniknęła w przejściu do korytarza z kościotrupami. Ona także poruszała się nieco ślamazarnie, ale przynajmniej wyglądała na wyspaną.
— Jak tam szlaban? Mocno dostałyście w skórę?
Nie musiałam się odwracać, żeby poznać ten rześki głos Rosiera.
— A ty co taki ranny ptaszek? — wychrypiałam.
Zrezygnowałam z próby usunięcia plamy z dziennika snów; za każdym razem znikała część tekstu i musiałam się pogodzić, że tamten fragment trzeba było napisać od nowa. Tymczasem Evan opadł na kanapę tuż przy mnie, kompletnie ubrany i elegancko uczesany — jak zwykle do śniadania, ale zdecydowanie zbyt wcześnie jak na swoje standardy.
— Jak to się w ogóle stało? Naprawdę złamałaś jej nos? To znaczy… jestem w stanie wyobrazić sobie, jak robi to Bellatriks, pamiętasz, jak kiedyś przywaliła Malfoyowi…?
Uciszyłam go, bo nieopodal machnął długi blond kucyk Ivy, a zaraz potem kątem oka wychwyciłam wysoką postać Sokarisa; domyśliłam się, że plotka na temat bójki dotarła do niego jeszcze wczorajszego wieczora, zanim razem z Black uporałyśmy się z pierwszym workiem słomy. Byłam także prawie pewna, że braciszek pierwszą poranną sową doniesie o wszystkim rodzicom, dlatego utwierdzanie go w prawdzie nie miało najmniejszego sensu, o ile nie chciałam przywitać nadchodzącego weekendu wyjcem.
Zapakowałam torbę i wyprostowałam się, starając się nie krzywić.
— A ona podbiła mi oko, jesteśmy kwita. Za karę posprzątałyśmy sowiarnię, to wszystko, naprawdę. Możemy już o tym nie rozmawiać? — poprosiłam gorączkowo, nie podnosząc głosu ponad szept, choć wiedziałam, że dzięki Rosierowi i Nottowi bójka z Bellatriks będzie w naszej grupie głównym tematem rozmów podczas kilku najbliższych przerw.
I miałam rację, bo ułamek sekundy później na miejsce obok Evana niewiadomo skąd wskoczył Nott, roześmiany od ucha do ucha; natychmiast poczułam rumieniec wstydu na policzkach, jak to za każdym razem, kiedy skupiało się na mnie zbyt wiele uwagi. Poczułam się jeszcze gorzej niż wtedy, kiedy Slughorn wkroczył w sam środek kłótni z Tomem.
A no właśnie. Jak zwykle musiał pojawić się zupełnie bezszelestnie i przewidywalnie niespodziewanie.
— I tak będziesz musiała opowiedzieć. Prędzej czy później — rozległ się aksamitny głos tuż zza moich pleców. Poczułam na karku chłodny, elektryzujący uścisk i natychmiast zrobiło mi się nieswojo. — W tym wypadku lepiej prędzej, zanim ta dwójka eksploduje z ciekawości.
— No to będzie musiała eksplodować — odparłam i pośpiesznie zerwałam się z fotela, wyślizgując się z zasięgu smukłych dłoni. Musiałam już płonąć na twarzy, kiedy jak spod ziemi wyrósł za Riddle’em Yaxley. — Spokojna głowa, po śniadaniu będziecie mieli po dziurki w nosie opowieści, niech no tylko Black się dosiądzie…
Nie myliłam się. Wystarczył poranny harmider i grupa Rowdy’ego na drugim końcu stołu, by Bellatriks rozwiązał się język; sprytnie pominęła szarpaninę i jej powód, z czego wynikało, że szlaban od Pringle’a dostałyśmy właściwie za przechadzanie się korytarzem. Najwyraźniej chłopcy wciąż mieli do niej znacznie mniejszą śmiałość, bo nikt nie insynuował żadnego zaginionego pamiętnika i złamanego nosa, ale i tak pomimo pikantnych szczegółów, na które liczyli, bawili się świetnie, słuchając zgryźliwego utyskiwania na znienawidzonego woźnego. Niejeden z nich porządnie dostał w skórę i zanim nadleciała sowia poczta, Mulciber, Wilkes, Crabbe i Goyle z przyjemnością dołączyli swoje trzy knuty do litanii narzekań Bellatriks.
Choć nie mogłam doczekać się kolejnej lekcji oklumencji, czwartek okazał się dużo bardziej męczący, niż się spodziewałam. Po stokroć bardziej niż zwykle dziękowałam profesorowi Binnsowi za niedopuszczenie mnie po SUM-ach do kontynuowania historii magii i mimo że najchętniej spędziłabym te wolne dwie godziny we własnym łóżku, niechętnie udałam się na spacer; już nie padało, ale błonia paskudnie rozmokły, a przez niebo snuły się ołowiane chmury. Potwornie wiało. Nott i Mulciber, którzy również zrezygnowali z tego przedmiotu, chętnie do mnie dołączyli, łasi na pikantne wieści z wczoraj, a ja postanowiłam posłuchać Toma i przez pierwszy kwadrans skupiłam się na opowieści, szczelnie opatulona w zimowy płaszcz. Byli zachwyceni.
W przeciwieństwie do Riddle’a.
— Zdajesz sobie sprawę, że gdyby ktoś zajrzał ci dzisiaj w umysł, zobaczyłby każdy szczegół wczorajszego zajścia z Bellatriks? — zapytał cierpko półtorej godziny później. — Twój ukochany tatuś, którego tak bronisz, byłby w drodze do Dippeta, żeby wypisać cię ze szkoły.
Znów ocknęłam się na podłodze, cała zlana potem; choć jeszcze niedawno względnie opanowałam umiejętność odpierania ataków Toma, bardzo szybko przywykłam do sukcesów i dzisiejsza porażka rozzłościła mnie dużo bardziej, niż sądziłam. Odtrąciłam wyciągniętą rękę Ślizgona i sama się podniosłam.
— Na moje szczęście nie uczęszczam na transmutację, żeby ktoś miał mi przeszukiwać myśli. Wiedziałeś, że do tego doszło, widziałeś, jak obie wyglądałyśmy, świetnie się przy tym bawiłeś. I co, dopiero teraz zaczęło ci to przeszkadzać? — warknęłam. Oczyściłam swoją szatę za pomocą jednego zaklęcia, zanim tamten wyciągnął różdżkę. — Podczas gdy sam pięknie urządziłeś Rowdy’ego. Może zamiast oklumencji powinieneś uczyć mnie, jak korzystać z kija pałkarza?
Błyskawicznie znalazł się dokładnie naprzeciwko, unosząc palec w groźnym geście; lodowata, zatrważająca burza już od jakiegoś czasu szalała po klasie, ale dopiero teraz poczułam jej podmuch na odsłoniętej skórze.
— Mogę codziennie okładać go pałką, mógłbym kogoś zabić i nikt by się o tym nie dowiedział, bo w przeciwieństwie do ciebie potrafię kontrolować swój umysł — odparował; poły jego szaty zatańczyły dramatycznie, kiedy zatoczył następne koło po środku klasy. — Dosiadając wyłącznie nowej miotły, nie nauczysz się dobrze latać. A ty stoisz w miejscu. Postój tak dalej, a zaczniesz się cofać. Nie interesuje mnie, jak rozwiązujesz swoje spory. Bij się, ale panuj nad swoją barierą albo bądź sobie słaba i nie łam regulaminu.
— Nie jestem słaba — wycedziłam z naciskiem. Cały dyskomfort, który odczuwałam w związku z jego natarczywą aurą, przestał się liczyć wraz z rosnącym rozdrażnieniem. — O niczym nie wiesz, znowu tylko gadasz… Przestań już i… i spróbujmy jeszcze raz.
Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna nie musiałam podnosić głosu, by to, co powiedziałam, zabrzmiało jak rozkaz. Wystarczyło jedno słowo, by odblokować serię obrazów, z którymi wciąż walczyłam przed spaniem i każdym prysznicem, ale nie dałam się ponieść wściekłości. A na ustach Toma — jakby nigdy nic, jakby wcześniej nie doszło do żadnej sprzeczki — pojawił się całkiem naturalny, szatański uśmiech. Absurdalnie pochwalny. Tym razem trzymałam na dystans jego zaklęcie i trwaliśmy tak przez dłuższą chwilę, tocząc tę milczącą, piekielnie wyczerpującą walkę, dopóki się nie wycofał — nie odparłam go do końca, lecz nie pozwoliłam mu też wniknąć do środka i to wystarczyło, bym poczuła się wygrana. I tak obudził we mnie najgorsze emocje. Godzinę później, kiedy uznał, że na dziś wystarczająco przyswoiłam sobie obsługę starej miotły, nie przyjęłam ani pomocy w doprowadzeniu się do ładu, ani skąpej pochwały. Wystarczyło jedno słowo, abym uświadomiła sobie, że nadal ciążyła mi ta niesprawiedliwość: podczas gdy ja cierpiałam pustkę po stracie naszego dziecka, on spał spokojnie. Nie musiał codziennie oglądać morza krwi, nie spoglądał na jezioro jak na grobowiec. Nie miał o niczym pojęcia, a ja nie potrafiłam tego zmienić. Z rozgoryczeniem odkryłam, że dopóty ta relacja będzie toksyczna, dopóki on nie pozna prawdy.
Jeśli długo tak będziesz raczyć się tą słabością, to nigdy się nie stanie. Czego się boisz? Że odejdzie? Przecież ty już jesteś sama. Nie masz nikogo.
Nie, nie jestem. Przecież cały czas mam cię w środku głowy.

*

Kiedy nareszcie się wyspałam, nie miałam czasu na myślenie o Tomie, bo zanim się spostrzegłam, nadeszła sobota, a wraz z nią pierwsze zajęcia teleportacji. Znów lało jak z cebra, a wiatr połamał ozdobne brzozy nieopodal szklarni i gajowy Ogg spędził w deszczu całe przedpołudnie, próbując je przekonać, żeby dały się odczarować. Uczniów szóstych klas — jak niezmiennie każdego roku o tej porze — ogarnęło wyjątkowe podniecenie. Zestresowana przesiedziałam całe śniadanie ze ściśniętym żołądkiem, nie przełknąwszy ani kęsa, odliczając minuty do jedenastej i biernie wsłuchując się w radosną paplaninę dookoła mnie. Gaby szczebiotała do siostry kilka miejsc dalej, żądając, by tamta jeszcze raz omówiła z nią zasady przygotowania do dobrej aportacji i deportacji; wyglądało na to, że Taciturn bardzo chciała teleportować się jako pierwsza w grupie, ale pewnie jak zwykle nic z tego. Spojrzałam na Toma. Niezmiennie cichy i opanowany.
Jak to szło? „Cichy, słodki, milczący”… nie udawaj, że już cię to nie śmieszy…
Nie zdziwiłabym się, gdyby wcześniej próbował teleportacji — chociażby w Hogsmeade po przerwie świątecznej. Tymczasem Nott naprzeciwko mnie z nerwów obgryzał paznokcie; wychyliłam się i z całej siły uderzyłam go po dłoni, aż plasnęło, a chłopak podskoczył na ławce.
— Nie chciałbyś wrócić do malowania paznokci? — zapytałam na tyle głośno, żeby Avery usłyszał.
— Lepiej pokaż swoje — zakomenderował Teodor, choć policzki mu poróżowiały; dumnie wyciągnęłam przed siebie obie ręce, prezentując całkiem odrośnięte, pociągnięte świeżą czerwienią paznokcie. Nadal były krótkie, ale przynajmniej równe i nie nosiły śladów po zębach. — Podobno najczęściej się rozszczepiają, a ból jest taki, jakby wyrywali ci je kleszczami. 
— Przestań o tym myśleć, bo faktycznie się rozszczepisz — odparłam, choć na samą myśl przeszedł mnie dreszcz.
— No dobra, spróbuję…
Nott faktycznie spróbował, ale ja nie mogłam. Myślałam o tym bez przerwy do momentu, kiedy wyprosili nas z Wielkiej Sali, żeby wszystko przygotować. Nie bałam się bólu i zdawałam sobie sprawę, że nawet gdyby faktycznie doszło do rozszczepienia, instruktor i nauczyciele z panią Jones na czele natychmiast nas poskładają, jednak presja była ogromna. Denerwowałam się, sama nie wiedziałam czym, a widok małego tłumu ani trochę nie pomagał. Przed jedenastą wszyscy zebraliśmy się w sali, rozglądając się dookoła; cztery długie stoły zniknęły — podobnie jak podczas SUM-ów — a na ich miejscu rozłożono w równych odległościach dziesiątki obręczy. Opiekunowie domów już na nas czekali, słuchając jakiegoś bardzo starego czarodzieja z długą, siwą brodą; przypominał trochę starszą i grubszą wersję Dumbledore’a, ale na szczęście nie miał tak przenikliwych, błękitnych oczu, przed którymi chciałoby się ukryć.
Kiedy profesor Beery odnotował na liście obecność wszystkich zapisanych, nieznajomy staruszek wystąpił na środek, wygładzając nerwowo szatę. Wyglądał na bardzo zestresowanego.
— Wi-witam wszystkich, k-którzy zdecydowali si-si-się wziąć udział w kur-kursie teleportacji — przemówił. — J-ja nazywam się Anastazy T-Thompson i pos-postaram się was przyg-gotować, żeby za dwanaście tygodni k-każdy, kto ukończył siedemnaście l-lat, zdał egzamin. Pewnie już w-wiecie, że będziemy spotykać si-si-się w każdą sob-botę o jedenastej, póki c-co w szkole, a jak się zrobi cieplej, będziemy ćwicz-ćwiczyć w parku. No to d-d-do dzieła… może na pocz-czątek wybierzcie sobie poręcze… do nich będziecie prób-próbować się przenieść… i stańcie tak z pięć stóp od nich… i od siebie też! K-każdy musi mieć wolne miejsce!
Natychmiast stanęłam w bliskim sąsiedztwie Notta i Antoniny Clearwater z Ravenclawu, aby mieć za sobą tylko ścianę; oczywiście bardzo szybko zrobiło się małe zamieszanie, kiedy wszyscy zaczęli się rozłazić i warczeć na siebie, bo ktoś akurat zakłócił ich wolną przestrzeń. Pan Thompson kontynuował, ale mało kto go słuchał, zajęty kontrolowaniem swojej pętli i miejsca dookoła niej.
— Z-zaraz wam p-p-powiem, co zrobić, żeby się t-teleportować, ale najsampierw musicie przyswoić s-sobie tak zwaną zasadę trzech De. D-dążenie, d-determinacja, d-dokładność.
Słuchało się go potwornie i skupienie podczas tego całego jąkania przychodziło z wielkim trudem, ale wyglądało na to, że nie tylko mnie. W sali zapanowała głucha cisza przerywana jedynie bębnieniem kropli deszczu o wysokie okna, a prawie każdy uczeń w promieniu kilkudziesięciu stóp miał zamknięte oczy i grymas na twarzy; spróbowałam wyobrazić sobie siebie wypadającą gdzieś znikąd i lądującą w środku obręczy, lecz niezmiennie pozostawałam pełna sceptycyzmu. Szczerze wątpiłam, by same chęci wystarczyły; gdyby tak było, już dawno opanowałabym niewerbalne czarowanie na tip-top. Niczym nie różniło się to od lekcji z profesor Merrythought. Zapragnij przenieść się do obręczy, wyobraź sobie, jak przenosisz się do obręczy, przenieś się do obręczy. Z powątpiewaniem obserwowałam, jak sam zademonstrował praktyczne wykonanie trzech De — wyglądało to naturalnie, jakby robił to całe życie. I pewnie w istocie tak było, jednak widząc sposób, w jaki okręcił się, a następnie pojawił wewnątrz najbliższej obręczy, przepowiedziałam sobie bolesny upadek. Przecież to niemożliwe.
— N-no to jeszcze r-raz: d-dążenie, d-determinacja, d-d-dokładność. Skupcie się i n-na trzy: r-raz, dwa, t-trzy!
Spanikowałam. Co prawda nie wylądowałam na podłodze (jak Nott po mojej prawej stronie), ale wykonałam w podskoku jakiś dziwaczny piruet i zachwiałam się. W sali zaroiło się od tracących równowagę uczniów, niektórzy już leżeli plackiem na posadzce, inni powpadali na sąsiadów; Gaby Taciturn wylądowała w ramionach Flitwicka i prawie zwaliła go z nóg. Natychmiast rozległy się chichoty.
— N-no tak. Tak się z-z-zdarza — skomentował pan Thompson, wyraźnie zakłopotany. — Musicie być trochę bardziej zdet-zdet-zdeterminowani i nie zniechęcać się.
Zachęcił nas, byśmy spróbowali raz jeszcze. Bez potrzeby wyrównaliśmy poręcze — prawie nikt nawet ich nie musnął — i stanęliśmy na pozycji startowej, każdy dziesięć razy bardziej skupiony. Utkwiłam wzrok w swojej i jeszcze raz przywołałam obraz siebie wypadającej z nieba prosto do drewnianego okręgu; pięć stóp jeszcze nigdy nie wydawało się tak monstrualną odległością. Na kolejne „t-t-trzy” wykonałam energiczny piruet…
Wtem rozległ się głośny trzask — jednakowy jak ten, który towarzyszył teleportacji Thompsona i wszyscy automatycznie zwrócili wzrok w stronę obręczy Toma, spodziewając się ujrzeć go w środku. Nikt się nie pomylił, jednak nie był to widok, którego się spodziewaliśmy. Riddle stał cały napięty, ściskając się mocno za lewy nadgarstek, ale dłoni tam nie było — została pięć stóp dalej na podłodze, w olbrzymiej kałuży krwi. Zrobiło się ogromne zamieszanie, rozległ się głośny tupot, a zaraz potem przeraźliwy huk, jakby ktoś wystrzelił z armaty, ale już nie widziałam, jakim cudem przyprawili Tomowi rękę z powrotem. Natychmiast zrobiło mi się gorąco, a potem ciemno przed oczami, dosłownie w ostatniej chwili zdołałam cofnąć się o krok, by oprzeć się o ścianę. Musiałam porządnie pomrugać z twarzą wycelowaną w sufit, aż powoli, bardzo powoli zaniesione niebo i krople zatrzymujące się w połowie drogi zaczęły się wyostrzać. Ręce miałam jak z ołowiu, kiedy podniosłam je, by dotknąć policzków — płonęły i zwilgotniały od potu.
— Wszystko gra?
Głos Notta doszedł do mnie jak spod wody, ale pokiwałam energicznie głową i przełknęłam ślinę; musiałam głęboko oddychać, żeby opanować mdłości. Choć zamieszanie trochę zelżało, ludzie dookoła wciąż gorączkowo szeptali do swoich sąsiadów; najwyraźniej nikt nie spodziewał się krwi podczas rozszczepienia. Co prawda wielka, czerwona plama już zniknęła, ale serce wciąż waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi. Jak wszyscy zerknęłam na Toma — właśnie pochylał się, żeby podnieść z podłogi pierścień z czarnym oczkiem i z troską wsunąć go sobie z powrotem na palec. Riddle nie wyglądał na zakłopotanego czy rozbawionego, jego wyraz twarzy był zupełnie nieprzenikniony, choć wyglądało na to, że w środku rozsadzała go wściekłość. Przeżył to, czego obawiali się chyba wszyscy szóstoklasiści. I to kto! On, po którym każdy spodziewał się sukcesu! Ustawiając się po raz trzeci pięć stóp od obręczy, czułam się rozczarowana i zniechęcona, jakbym to ja ich wszystkich zawiodła. Nie wierzyłam Teodorowi, kiedy dziś rano mówił o wielkim bólu, zawsze takie wypadki kojarzyły mi się z czymś zabawnym i dopiero teraz pojęłam, że nadal chodziło o oddzielenie kończyny od ciała. Co sobie wyobrażałam? Że Tom poczuł tylko delikatne łaskotanie? Krew silnie zaczęła pulsować mi w uszach, kiedy wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.
— Rozszczepienie też się zdarza… kiedy n-na przykład w-w-wola jest za słaba — oświadczył instruktor, a w niektórych miejscach w Wielkiej Sali rozległy się cichutkie pomruki świadczące o śmiechu; Nott też posłał mi zaczepny uśmiech, ale nie odpowiedziałam na niego. Nadal byłam trochę roztrzęsiona. — Ale n-nie zrażajcie się, m-m-musicie po prostu trochę bardziej się skupić. To jeszcze r-raz na t-t-trzy…
Wątpiłam, by po takim występie komukolwiek podniosły się morale; przynajmniej ja byłam tak daleka od chęci teleportacji, jak Nott od pojawienia się we wnętrzu swojej obręczy. Jednak znów się pomyliłam; co prawda nie co do Teodora, bo on znów obił sobie siedzenie o kamienną podłogę, ale znów zrobiło się podniosły się głośne szmery. Jeszcze jeden trzask, a chwilę później pomruk zachwytu, który przeszedł przez tę część Wielkiej Sali, która nie wylądowała na plecach albo na uczniu obok. Najwyraźniej tym razem Riddle’owi nie zabrakło ani woli, ani trzech De, bo spostrzegliśmy go pięć stóp dalej, dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć, nie zostawiwszy za sobą nawet paznokcia. Pan Thompson wyglądał na najbardziej zdumionego z nas wszystkich, jakby dziś nie spodziewał się już niczego poza upadającymi nastolatkami. Co więcej, Tom zaskakiwał go podczas każdej kolejnej próby, a inni — ośmieleni jego sukcesem — szybko zapomnieli o niefortunnym rozszczepieniu i pod koniec zajęć aportacja wyszła jeszcze Gideonowi Prewettowi z Gryffindoru i Nottowi. Był tak oszołomiony pojawieniem się w pętli — co prawda nie swojej, a tej, w której na samym początku aportował się instruktor — że prawie natychmiast się przewrócił.
— T-t-to, co teraz zaprezentował pan… — Pan Thompson nachylił się, żeby przeczytać plakietkę z przodu szaty Teodora. — P-pan Nott… to tak zwane znies-zniesienie. Pan dyrektor usunął zaklęcia ant-antyteleportacyjne tylko z tej sali, ale g-gdyby tak zrobił z całą szkołą, p-p-pan Nott mógłby pojawić się nawet kilka pięter wyżej. Albo i w parku, ch-chociaż w taką pog-pogodę n-n-nie polecam, he, he, he… P-p-pamiętajcie: d-dążenie, determinacja, d-d-dokładność! I d-do zobaczenia w następną sobotę.
Opuściłam Wielką Salę raczej z mieszanymi uczuciami, choć po minach większości szóstoklasistów widziałam, że byli jeszcze bardziej podnieceni niż dwie godziny wcześniej. Trzymałam się blisko Notta i — pomimo spektakularnego wyczynu Toma — cieszyłam się, że nareszcie to on znalazł się w centrum zainteresowania. Teodor również wydawał się mile zaskoczony, choć wyglądało na to, że wciąż nie do końca dotarło do niego, że się teleportował. Próbowałam cieszyć się jego szczęściem, ale nie potrafiłam. Wciąż miałam przed oczami nieruchomą dłoń porzuconą pośrodku gigantycznej plamy krwi, a zaraz potem przypominałam sobie minę brata, kiedy to przez pierwszy tydzień wakacji dumnie demonstrował swoje umiejętności, teleportując się codziennie do jadalni na każdy posiłek; w nagrodę ojciec na całe lato specjalnie zdjął z jego sypialni zaklęcia ochronne i pozwolił wracać do domu o dowolnej godzinie.
— Nie przejmuj się, tobie też się uda — powiedział Nott, szturchając mnie delikatnie ramieniem, kiedy wchodziliśmy przez tajne przejście do dormitorium Ślizgonów. — Podobno Rowdy teleportował się pierwszy raz dopiero na egzaminie i dostał licencję. Skoro taka baryła sobie poradziła…
— Nie w tym rzecz — mruknęłam i zniżyłam głos na wszelki wypadek, gdyby pewne osoby postanowiły czaić się gdzieś w ciemnym kącie zatłoczonego salonu. — W zeszłym roku Sokaris zdał za pierwszym razem, najlepiej ze wszystkich. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co będzie, jeśli się rozszczepię albo w ogóle nie zdam. Nie da mi żyć przez całe wakacje… a ja po tych zajęciach nie mam absolutnie żadnej woli, żeby się gdziekolwiek teleportować.
Teodor popatrzył na mnie ze szczerym zmartwieniem, ale nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Milczał, dopóki wszyscy nie pozajmowaliśmy miejsc jak najbliżej kominka — zimny wiatr wciąż smagał mury zamku, a deszcz nie ustawał, jakby Bóg miał zamiar zesłać na Ziemię drugi potop. Nott stał się gwiazdą dzisiejszego popołudnia, ale i Toma wciągnięto na świecznik; o dziwo szybki postęp w opanowaniu niełatwej sztuki teleportacji zszedł na boczny tor, bo wszyscy byli nienaturalnie zainteresowani jego rozszczepioną dłonią, każdy chciał ją oglądać i dopytywał, czy Riddle nadal mógł nią poruszać. Przyglądałam się jego zniecierpliwionej twarzy i wyobrażałam go sobie w podłej, upokarzającej robocie, w której traktowaliby go jak popychadło. Zniósłby to bez słowa skargi. A następnie pomyślałam o tym, co powiedział Sokaris — że i ja tego doświadczę: poniżających uwag i ciężkiej, wyzyskującej pracy, by pod koniec miesiąca rzucili mi garść sykli, za które będą oczekiwać niebosiężnej wdzięczności. Z początku skrycie liczyłam na to, że ojcu jednak zmięknie serce i — być może pod wpływem uroczej babki Jane — postanowi cofnąć karę, lecz bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę tego nie chciałam. Sprzątanie sowiarni w towarzystwie Bellatriks okazało się czymś więcej niż tylko zwykłym szlabanem, a zajęcia z oklumencji na drugi dzień dały mi dużo do myślenia. Uzmysłowiłam sobie, nie chciałam być więcej wyręczana, ba, nareszcie chciałam wykorzystać własne umiejętności, by wesprzeć tych, którzy na to zasługiwali. Nie potrafiłam wiele, co najwyżej prosić, ale to wystarczyło, by napisać naprawdę długi list.

*

Drugie spotkanie z panem Thompsonem nie poszło mi ani odrobinę lepiej, trzecie również, na domiar złego jako jedna z wielu poradziłam sobie fatalnie na drugiej części sprawdzianu z zaklęć niewerbalnych i profesor Merrythought nagrodziła całą grupę karnym wypracowaniem o dementorach. Spędziłam przepiękne sobotnie popołudnie w bibliotece razem z Nottem, Traversem, Wilkesem i Mulciberem, wzdychając i zerkając tęsknie w stronę okna; kiedy minął półmetek marca, wiosna buchnęła ze zdwojoną siłą, deszczowe chmury odeszły w niepamięć, i choć poziom wody w jeziorze nadal był wysoki, błonia wyschły i nieśmiało się zazieleniły. Zamek niespodziewanie opustoszał, bo uczniowie bez skrępowania korzystali z uroków rosnącej temperatury, a boisko quidditcha wynajmowano non-stop nie tylko ze względu na pogodę, ale i zbliżający się mecz Gryfonów z Puchonami. Było pięknie. Na zielarstwo wciąż wybierałam się okutana w gruby sweter, ale momentami nie dowierzałam, że dotrwałam końca zimy. Poranne i wieczorne bieganie ścieżkami, które powoli zarastały trawą, jeszcze nigdy nie sprawiało tyle przyjemności.
W pewnym momencie zorientowałam się, że przynajmniej od kwadransa gapiłam się bezmyślnie w szybę, skubiąc paznokciami koniec orlego pióra; przeleciałam wzrokiem po zapisanym pergaminie — półtorej stopy to zdecydowanie za mało, Merrythought zażyczyła sobie minimum dwie, jednocześnie dając do zrozumienia, że za frazesy obniży ocenę. Jęknęłam w duchu i przyciągnęłam sobie podręcznik, żeby znaleźć miejsce, w którym skończyłam. Mulciber naprzeciwko mnie zabierał się za zakończenie, sadząc coraz większe i kulfoniaste litery.
— Pisał ktoś o historii Azkabanu i o tym, jak dementorzy się tam zwlekli? — zapytał Nott, nie przerywając gryzmolenia.
— Wodolejstwo, obetnie ci punkty — mruknęła Gaby, pochylona nad swoim wypracowaniem. Co prawda Tom i Margaret swoje eseje skończyli w dniu ich zadania i nawet nie chcieli słyszeć o spędzaniu takiego popołudnia w zatęchłej bibliotece, Taciturn bardzo szybko się do nas przyłączyła; okazało się, że dysponowała zaskakującą wiedzą na temat dementorów i samego Azkabanu, którą chętnie się dzieliła. — Ale możesz napisać o tym, jak ich moc w połączeniu z izolacją wpływa na więźniów.
Przestudiowałam jeszcze raz to, co napisałam — nie, o tym jeszcze nie wspomniałam, dlatego wytężyłam słuch, notując wszystko, o czym Gaby opowiadała; w wypracowaniach dla Merrythought każde słowo było na wagę złota i jednocześnie mogło zniszczyć bardzo dobry stopień. Nie przypominałam sobie, bym przez pięć ostatnich lat dostała od niej za esej coś więcej niż powyżej oczekiwań, a i to zdarzało się od święta. Pod względem surowości w ocenianiu jedynie profesor Dumbledore mógł z nią konkurować. Z początku było mi przykro, że nie dostałam się na tak prestiżową w ostatnich latach transmutację, ale kiedy po każdej lekcji widziałam poszarzałą z wyczerpania twarz Rowle, a później wściekłą, sfrustrowaną Dafne Carrow, przestałam żałować tamtego powyżej oczekiwań i skupiłam się na tym, co szło mi najlepiej. Czyli na eliksirach.
Podczas sobotniego posiedzenia w bibliotece niejednokrotnie miałam ochotę wrzucić wszystko do torby i zostawić resztę nauki na niedzielę, ale koniec końców przyłożyłam się i skończyłam wszystko przed kolacją, dzięki czemu cały kolejny dzień mogłam poświęcić na błogie obijanie się. Przed obiadem wszyscy co do jednego opuściliśmy szkolne mury i udaliśmy się na błonia; pogoda rozpieszczała jeszcze bardziej niż wczoraj, przez niebo nie snuła się ani jedna chmurka, a powietrze pachniało wiosną. W naszym sadzie czereśnie zapewne zaczynały już kwitnąć.
— Po co ci parasol? — zapytała ostro Bellatriks, kiedy spoczęliśmy w pełnym słońcu po środku parku; Nott zaoferował mi swój płaszcz, żebym nie musiała siedzieć na ziemi. — Jesteś jakaś ślepa? Przecież nie pada.
Automatycznie się zaśmiałam, choć dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że Black była pierwszą osobą, która wypowiedziała przy mnie na głos to, co prawdopodobnie myśleli wszyscy nieznajomi. 
— Mam alergię, nie mogę przebywać na słońcu — odpowiedziałam, kładąc sobie Midnighta na kolanach; na widok grzebienia natychmiast zaczął mruczeć. — W innym wypadku spuchłabym do tego stopnia, że pewnie bym się udusiła.
— Och, w takim razie szkoda by było zgubić taką ładną parasolkę…
— Szkoda — odparłam, uśmiechając się złośliwie. — Ale może znalazłby się ktoś, kto pomógłby mi szukać. Ktoś, kto nie ma nic do roboty i jest taki milczący
Choć moja niechęć do Bellatriks znacznie się zmniejszyła i z czasem nauczyłam się znosić jej irytujący sposób bycia, a po zazdrości zniknął wszelki ślad, patrzenie, jak Black czerwieniała po same cebulki włosów, niezmiennie powodowało ogromną satysfakcję. Tom już raz dał mi do zrozumienia, że znał jej myśli; znał myśli nas wszystkich, ale liczyłam, że dziewczyna jeszcze długo się o tym nie dowie. Do tego momentu mogłam wbijać szpileczki za każdym razem, kiedy zapragnęła sprawić mi przykrość. 
— Tu piszą, że ma powstać biografia Grindelwalda — odezwał się Wilkes, ukryty za kolorowym czasopismem z ogromną twarzą uśmiechniętej kobiety na okładce; na rondzie wielkiego, turkusowego kapelusza połyskiwały litery układające się w słowo Czarownica. — Jakaś wiedźma z Bułgarii walczy o to, żeby uzyskać wstęp do Nurmengardu i przeprowadzić wywiad… Kurcze, to może być ciekawe, co taki Grindelwald miałby do powiedzenia Dumbledore’owi po latach…
— O kurwa, stary, co ty czytasz? — Teodor pisnął z radości i wychylił się, chcąc pochwycić gazetę, ale Wilkes odskoczył w ostatniej chwili. — Tiary w sezonie wiosna-lato, Oczaruj teściową świątecznym puddingiem pani Celestynki… Przecież to babskie!
— Zamknij się, mam to od Scabiora, szukałem czegoś na trądzik — odwarknął, wpychając gazetę głęboko do torby; płonął na twarzy dziesięć razy bardziej niż Bellatriks jeszcze minutę wcześniej. — Tobie też by się przydało, więc możesz uprzejmie spierdalać na drzewo.  
— Wyobrażacie sobie coś takiego w Anglii? — zagadnęłam szybko, widząc, jak oburzony Nott już otwierał usta, żeby coś odpyskować. — Człowiek skłócił kilka państw, podjudził ludzi do wywołania rewolucji, przez co o mało nie ujawnił całego czarodziejskiego świata, a teraz robi się z nim wywiady.
— Pierdolona gwiazdeczka, ot co. Pewnie niedługo będzie na okładce pisemka Wilkesa — wtrącił złośliwie Avery, przez co oberwał cichym spierdalaj.
Rosier jak zwykle nic nie robił sobie ze stanu swojego mundurka; choć miejscami trawa była jeszcze sucha i zeszłoroczna albo nie wyrosła wcale, zdjął wierzchnią szatę, zwiniętą podłożył sobie pod głowę, a sam wyłożył się w śnieżnobiałej koszuli prosto na ziemi i z przymkniętymi powiekami przysłuchiwał się rozmowie, jak zwykle czekając na odpowiedni moment, żeby wkroczyć z kolejną odkrywczą myślą.
— Ale spójrzcie na to… jak to trzeba przegrać życie, żeby wybudować więzienie dla wrogów i samemu w nim skończyć — mruknął. — Wcześniej był kimś, a teraz siedzi zamknięty w jakiejś dziurze, gdzie psy na chujach hejnał grają. Gdzie właściwie leży ten Nurmengard? Jak tamta czarownica ma zamiar zrobić wywiad z Grindelwaldem, skoro nie wiadomo, gdzie go szukać?
Margaret na moment oderwała się od swojego lusterka.
— Prawdopodobnie gdzieś na wschodzie Bułgarii albo w Turcji, ale wątpię, żeby każdy mógł tam sobie tak po prostu wejść. Nurmengard chroni zapewne ogrom potężnych zaklęć, najprawdopodobniej jest też nienanoszalny… Poważnie, Nott? — Westchnęła. — Nienanoszalny, czyli opatrzony takimi zaklęciami, które nie pozwalają nanieść jakiegoś miejsca na mapę. Jak Hogwart albo inne szkoły.
Przez chwilę debatowali o więzieniu i samym czarnoksiężniku, a tematy ich rozmów stawały się coraz bardziej mroczne. Przynajmniej ich zdaniem; do Rosiera i Wilkesa dołączył Mulciber i to wystarczyło, żeby zacząć ze wszystkiego żartować. Ja nie brałam udziału w takich dyskusjach; z nienaturalną dokładnością skupiłam się na sierści Midnighta, starając się nie irytować, kiedy w ruch weszły opowieści o wojnie z armią Grindelwalda. Robiłam się drażliwa za każdym razem, kiedy słyszałam o torturach i widziałam błyski w oczach kolegów — to był jedyny moment, gdy naprawdę działali mi na nerwy. Nierozłączna trójka niepoprawnych wizjonerów: Rosier, Wilkes i Mulciber, a do tego przytakujący głupkowato Nott. Gdy padły słowa „obdzieranie mugoli żywcem ze skóry”, miałam ochotę złożyć parasolkę i przynajmniej raz zdzielić każdego Ślizgona po głowie. W tym czasie Yaxley wyciągnął z kieszeni papierośnicę (tę samą rzeźbioną w mandragory, którą wygrał podczas ostatnich kart) i zaczął częstować wszystkich dookoła; spojrzałam na niego krzywo, kiedy wyciągnął ją w moją stronę, ale jeszcze bardziej wytrzeszczyłam oczy, widząc, jak Tom bez słowa sięgnął po fajkę i odpalił od różdżki Traversa.
Nie byłam jedyną zaskoczoną w tym gronie.
— Ty palisz? — zdumiała się Margaret.
— Że Yaxley dał się tym zarazić, to jeszcze rozumiem — dodałam nieco bardziej ośmielona. — Ale ty? I Avery? Miałam was za mądrzejszych. Jestem oburzona.
Na to Rosier parsknął śmiechem i też wziął od Jerzego papierosa, szczerząc się złośliwie; obie z Rowle zmierzyłyśmy go lodowatym spojrzeniem. W środku przez moment coś się we mnie zatrzęsło, kiedy zobaczyłam ich zrelaksowanych, z fajkami w zębach — a jakże! — bardzo z siebie zadowolonych. Kiedy poczułam pierwszą falę tytoniowego smrodu, zapragnęłam natychmiast poderwać się na nogi i wrócić obrażona do zamku, ale prędko uznałam, że tylko sprawiłabym im większą satysfakcję. Najwyraźniej Margaret doszła do tego samego wniosku, bo jedynie sugestywnie odsunęła się daleko od Yaxleya — sprawcy całego zamieszania — i skrzyżowała ręce na piersiach. Nawet przez grubą warstwę wściekłości nie mogłam wyjść z podziwu — im bardziej się krzywiła, tym ładniej wyglądała.
— Prawie wszyscy mugole palą, a i tak zaczynają w młodszym wieku — powiedział Rosier i zaciągnął się, ale prawie natychmiast zaczął kaszleć. Margaret roześmiała się mściwie.
— Żałosne — stwierdziłam, obserwując z obrzydzeniem, jak Teodor zaczął bić Evana po plecach. Z miernym skutkiem. — Ale skoro mugole tak robią… To faktycznie wszystko wyjaśnia, autorytet godny naśladowania.
Zostałam zignorowana przez każdego, nawet Rowle — wciąż obrażona — odpuściła sobie komentarz, tylko odwróciła się do wszystkich plecami, wyciągnęła z torby gruby podręcznik do transmutacji i zagłębiła się w lekturze. Rozsierdzona do granic możliwości, nawet nie spróbowałam zatrzymać pogardliwego prychnięcia. Tymczasem Wilkes i Mulciber powrócili do swojego ulubionego, przerwanego tematu, którego nie mogłam już słuchać; dym papierosowy i niedojrzałe pertraktacje o zabijaniu mugoli wypełniły czarę i wystarczyła jedna maleńka kropelka — chociażby pod postacią jakiejś głupiej uwagi Bellatriks — żebym wybuchnęła. Raz na jakiś czas zerkałam na Riddle’a, ale tamten zdawał się tego wszystkiego nie słyszeć, a ja tak bardzo chciałam, żeby nareszcie pokierował nami… albo raczej nimi… tam, gdzie warto było się udać. Bo to, co teraz rozrastało się w poglądach moich przyjaciół, zmierzało w bardzo niebezpiecznym, skrajnym, wręcz głupim kierunku. Momentami sama miałam ochotę włączyć się w dyskusję, zapytać, na ile naprawdę popierali brutalne, bezmyślne zrywy Grindelwalda, a na ile były to jedynie młodzieńcze popisy. Naprawdę sądziłam, że po wakacjach to trochę się zmieniło, lecz wyglądało na to, że niektórzy z nich dorośli tylko na kilka miesięcy, a wiosenne powietrze na powrót poprzestawiało im w głowach.
— Mój dziadunio widział na własne oczy, jak jeden Ukrainiec ze Znakiem Grindelwalda na szyi piekł nad ogniskiem mięso, które wyglądało jak odcięta ludzka stopa — rzekł Wilkes, a niektórzy skrzywili się z niesmakiem; Nott stęknął z obrzydzenia.
— A co on robił z tym Ukraińcem? — zapytał.
— Biwakował. Ale dziadunio lubi się zapruć, możliwe, że coś mu się przywidziało…
— Słyszałem — podjął Evan z miną znawcy — że ludzkie mięso smakuje trochę jak wołowina…
W tym samym czasie rozległ się cichy, pobłażliwy śmiech; wszyscy odwróciliśmy głowy w stronę Toma, który leżał na swoim staromodnym płaszczu, podparty na ręce, przeglądając Proroka Codziennego i popalając papierosa.
— Brakuje wam wszystkim subtelności — oświadczył łagodnie Riddle i sięgnął po drugiego, żeby włożyć go sobie za ucho. — Rosier, wydaje ci się, że to tylko gra? Opowiadacie o tym, jakbyście naczytali się mugolskich bajeczek o Sinobrodym albo o Kubie Rozpruwaczu, chociaż jesteście, wybaczcie mi trywializację, naiwnymi dzieciakami. Tego nie da się słuchać.
Zrobiło się nienaturalnie cicho, nikt nie ośmielił się drgnąć, nawet Evan przestał się głupkowato uśmiechać. Tom wypowiedział dokładnie to, co cisnęło mi się na ustach za każdym razem, kiedy Rosier i Wilkes podejmowali mroczne tematy typu „mam siedemnaście lat i zabiję was wszystkich”, choć teraz nie poczułam się ani trochę lepiej. W mgnieniu oka przypomniałam sobie każdą pustą deklarację, każdą jego obietnicę bez pokrycie i wezbrała we mnie taka gorycz, że miałam ochotę na kłótnię tu i teraz. To było dużo więcej niż mała kropla. Serce już zaczynało szybciej pracować, lecz ograniczyłam się tylko do lodowatego spojrzenia i odważnego pytania:
— A ty co o tym sądzisz? Przestań owijać w bawełnę i powiedz, jak się na to zapatrujesz. Zabijać? Nie zabijać? Grindelwald się mylił? Powiedz.
Poczułam na sobie karcący wzrok Bellatriks, ale nie odwróciłam oczu od Riddle’a nawet na ułamek sekundy. Czułam gniew parujący z twarzy, potworne gorąco buzujące w żołądku — wiedziałam, że kiedy się uspokoję, będę tego żałować, lecz teraz nie dbałam o to. Pragnęłam nareszcie usłyszeć, dokąd zmierzaliśmy, choć miałoby się to skończyć kolejnymi krzykami.
— Tak. I nie. Grindelwald od zawsze postulował, że czarodzieje powinni wyjść z ukrycia i zawładnąć nad mugolami. Ja tak nie uważam. — Nie miał w dłoniach różdżki, więc zaczął bawić się niedopałkiem, a jego oczy w pewnym momencie zalśniły czerwienią i dopóki mówił, nie straciły tej barwy. Pośród chłopaków atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała, a Margaret poruszyła się niespokojnie za moimi plecami. Dopiero teraz zarejestrowałam, że nie przerywałam mechanicznego czesania kota. — Uważam, że jesteśmy w stanie kontrolować ich bez użycia siły, z doświadczenia wiem, że — zaśmiał się podle — niektórzy potrafią być całkiem użyteczni. Grindelwald dążył do ich całkowitego usunięcia, ja wolałbym wyeksploatować to, co przydatne. Czy zabić? Jak najbardziej. Zachowuj litość wobec wszystkich, a spowodujesz większą krzywdę, niż gdybyś miała nie zabić garstki dla przykładu. Dobrze wiesz, że każdy pogląd znajdzie swoich przeciwników.
— Czytałam Machiavellego, wiem do czego pijesz — rzuciłam ze złością. — To jest twój program? Bardzo to wszystko „perspektywiczne”, ale obawiam się, że czarodzieje z mugolskimi korzeniami mogliby mieć coś przeciwko…
— Jak powiedziałem, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie grymasił — odparł i niespodziewanie uśmiechnął się niewinnie. — Ale my przecież tylko teoretyzujemy. Jak zwykle.
Na moment zabrakło mi słów i tę chwilę wybrał sobie zegar, aby wybić południe i oznajmić porę obiadową. Niektórzy poderwali się z ziemi, otrzepując szaty i płaszcze, ja zepchnęłam Midnighta z kolan i podniosłam się niechętnie; choć zbita z tropu, wciąż byłam wściekła, że to ja wyszłam na tę zapalczywą. Nie mogłam zostawić tego niedopowiedzenia, dlatego odczekałam, aż wszyscy ruszą w stronę zamku; patrzyłam zirytowana, jak Riddle powoli wstawał i przeciągał się.  
— Teoretyzujemy? — zagadnęłam go, kiedy łaskawie wyprostował się z Midnightem w ramionach i oczekiwaniem wymalowanym na twarzy. — Najpierw ich podpuszczasz, a potem rugasz Rosiera, że to nie zabawa. Widzę, że ciebie to bawi, ale chyba nie pomyślałeś, że Hogwart nie przetrwa drugiej Komnaty Tajemnic. Boję się myśleć, co będzie, jeśli jednemu albo drugiemu przewróci się w głowie, znowu dorwą takiego Rowdy’ego…
— Zbyt wielu rzeczy się boisz i w tym tkwi twój problem — przerwał mi, kiedy wspinaliśmy się po łagodnym zboczu. — Chcesz nas umoralniać, bo tak myślisz? Czy czujesz, że powinnaś, bo tak mówi ci twój Bóg? Ten sam, w którego imieniu inkwizycje wyrżnęły tysiące niewiernych? Widzisz? Wszystko zależy od kontekstu. Odpowiedni motyw i sama byś zabiła.
— Ja? — oburzyłam się. — Nigdy bym nie zabiła. Nigdy.
Ślizgon znów zachichotał i tym razem musiałam zacisnął obie ręce na parasolce, żeby jej nie złożyć i dźgnąć go z całej siły w brzuch; oczami wyobraźni już to robiłam i wyglądało to bardzo nieelegancko — gdybym spróbowała tego przy Pringle’u, zapewne wylądowałabym na kolejną noc w sowiarni.    
— Zdziwiłabyś się, jak bardzo siebie nie znasz.
— Przestań! Natychmiast przestań, co ty sobie wyobrażasz, jesteś… jesteś… — Zamilkłam, nie mogąc znaleźć odpowiednio obraźliwego słowa, a narastający śmiech Riddle’a ani trochę nie pomagał. W końcu prychnęłam. — Co za bezczelność. Nie mierz wszystkich swoją miarą!
Szliśmy przez chwilę w milczeniu, ja nadal nieco roztrzęsiona, on jak zwykle opanowany i zadowolony. Zerkałam na niego co jakiś czas, targana sprzecznościami: wciąż byłam obrażona i gryzło mnie, że on — Tom Riddle, prefekt, najlepszy uczeń — wciągnął się w tak mugolską słabość i wykorzystywał nasze zaangażowanie w sprawę, a jednocześnie od rana wyłaziłam ze skóry, aby przekazać mu cudowną nowinę, której się nie spodziewał.
— Właściwie od jak dawna palisz? — burknęłam, gdy weszliśmy na ścieżkę łączącą zamek z cieplarniami.
— Robię to umiejętnie, skoro nie zauważyłaś, kiedy zacząłem — odparł tajemniczo, nie przestając się uśmiechać.
— Żałosne — stwierdziłam lodowato, obrzuciwszy go pogardliwym spojrzeniem. Czułam się wręcz oszukana, lecz postanowiłam przejść do rzeczy; wyciągnęłam grubą, rozerwaną kopertę z wewnętrznej kieszeni szaty i wcisnęłam mu w ręce. — To list od pana Teda Greengrassa, czekam od rana, żeby ci przekazać, chociaż pewnie na dniach dostaniesz swój… To stary kolega mojego taty, pracował w jego biurze, ma największą hodowlę hipogryfów w Wielkiej Brytanii, pewnie obiło ci się o uszy. W tym roku byliśmy z nim i z jego żoną na wakacjach na Malcie, wspominał, że poszukuje ludzi do pomocy przy pokazach… niby to prawie rok temu, ale postanowiłam napisać i dzisiaj dostałam odpowiedź. Bardzo chętnie cię przyjmie, a jak się sprawdzisz i będziesz chciał, pomyśli o szkoleniu w przyszłym roku… Zresztą sam przeczytaj.
Tom stanął jak wryty przy wejściu do sali wejściowej, więc i ja się zatrzymałam; powoli wyciągał złożoną pergaminową kartkę z wnętrza koperty, ale robił to z taką miną, jakby list miał w każdej chwili wybuchnąć mu w dłoniach. Tym razem ja nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, choć Riddle z każdym wersem wyglądał na coraz mniej zadowolonego; udało mi się go zaskoczyć i to było wystarczającym potwierdzeniem, że moja oklumencja wspięła się na kolejny poziom.
— „…oczywiście rozumiem, nie każdy rodzi się z pełnym pakietem, dlatego pomaganie zdolnym młodziakom bez majątku to czysta przyjemność, jeśli tylko mogę pomóc…” — przeczytał i podniósł wzrok, patrząc na mnie oczekująco, a jego oczy znów błysnęły na czerwono. — Co to ma niby znaczyć? Nie jestem żadnym zubożałym szlachcicem, co ty mu napisałaś?
— A masz złoto? — zapytałam cicho; poczułam rosnącą irytację, ale tym razem zostawiłam ją dla siebie. — Tylko tyle, że jesteś moim kolegą z domu, prefektem, najlepszym uczniem i szukasz pracy na wakacje. Napisałam, jak się nazywasz, ale Greengrass nie jest idiotą, wie, że Slytherin przyjmuje tylko najlepszych, a wspomnienie o Specjalnej Nagrodzie za Zasługi dla Szkoły musiało rozwiać jego wątpliwości. Wiem, że Greengrass jest trochę… pompatyczny, ale dobrze ci zapłaci i przy okazji czegoś się nauczysz, poznasz ludzi ze sfery. Nie wiem, jak chcesz odnaleźć się w środowisku, latając po barze ze ścierką.
To, co powiedziałam, spodobało mu się jeszcze mniej; zmrużył niebezpiecznie oczy, nadal wyraźnie niedowierzając. Odniosłam wrażenie, że właśnie próbował prześwietlić mój umysł, wściekły, że komuś udało się utrzymać przed nim jakąś tajemnicę, dlatego prędko spojrzałam w stronę Wielkiej Sali, by przerwać chociaż kontakt wzrokowy. Usłyszałam, jak Riddle zasyczał cicho, aż poczułam nieprzyjemne dreszcze.
— Nie prosiłem cię o pomoc — niemal wyszeptał.
— Ale ją dostałeś. Ty bez przerwy mi pomagasz. Nic się nie stanie, jak raz role się odwrócą — oświadczyłam formalnie i złożyłam parasol. — Niedługo dostaniesz sowę od pana Greengrassa, zrobisz z nią, co zechcesz.
Odwróciłam się na pięcie i odeszłam, pozostawiając go w progu holu, muskanego przez śpieszących się uczniów; żołądek skręcił mi się z głodu, kiedy w Wielkiej Sali zderzyłam się z pierwszą falą smakowitych aromatów. Choć irytacja po rozmowie na błoniach jeszcze się utrzymywała, poczułam się wspaniale na widok skonsternowanego Toma. Jeszcze kilka tygodni temu pomyślałabym, że to widok z kompletnie innego wymiaru, a teraz był przeznaczony wyłącznie dla moich oczu. Wiedziałam, że gdy Riddle ochłonie i dostanie wiadomość od urzędnika, chętnie przyjmie ofertę. Po prostu to wiedziałam. Byłby głupi, gdyby odrzucił taką propozycję.
Albo uparty.

*

Temat pracy w hodowli pana Greengrassa umarł w momencie, kiedy w niedzielę udałam się na obiad, choć trzy dni później w trakcie porannej poczty Tom dostał przesyłkę; nie było to niczym dziwnym, Riddle prenumerował Proroka Codziennego i często zamawiał książki z antykwariatu przy Pokątnej, lecz sowa, która przyniosła mu wiadomość, miała przepiękne umaszczenie, a nóżkę otoczoną srebrnym łańcuszkiem ze wspaniałym, granatowym, miniaturowym herbem — krukiem w koronie i różdżką w dziobie. Z zadowoleniem obserwowałam, jak Ślizgon otwierał kopertę i ze zmarszczonymi brwiami czytał długi list; nie podarł pergaminowej kartki, tylko schował dyskretnie w torbie, więc uznałam to za dobry znak.
Ach, czyli tak czują się POTRZEBNI ludzie. Zapamiętaj to uczucie, drugi raz ci się nie przydarzy.
Ciepłe i słoneczne dni marca pozwoliły nam zapomnieć, że znajdowaliśmy się wszyscy w deszczowej Szkocji. Wypożyczaliśmy książki z biblioteki i prawie każde popołudnie spędzaliśmy na zewnątrz, choć temperatura i bezchmurne, chabrowe niebo zachęcały raczej do jedzenia lodów niż do nauki. Siedząc nareszcie bez zimowego swetra na szkolnym mundurku, wdychając zapach kwitnących roślin i wiatru, wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądał maj, jeśli pogoda się nie zepsuje. Codziennie urządzałam mordercze treningi, dzięki czemu posiłki w Wielkiej Sali już tak nie odstręczały. Śladem Toma sporządziłam także kilka listów w odpowiedzi na oferty pracy zamieszczone na ostatniej stronie Proroka Codziennego, lecz wątpiłam, by ktokolwiek chciał trzymać posadę dla uczennicy przez kolejne trzy miesiące.
Po drodze na wieczorną zaprawę postanowiłam udać się do Wieży Zachodniej. Wybiegłam z lochów do sali wejściowej, a później przez hol wskoczyłam z rozpędu prosto na czwarty stopień. Wtedy zobaczyłam znajomą, lekko przygarbioną sylwetkę pnącą się już prawie na samym szczycie głównych schodów; Teodor trzymał w dłoniach ogromny pakunek owinięty dokładnie kolorowym papierem.  
— Hej, Nott! Nott! — zawołałam, a kiedy się odwrócił, zamachałam grubym pękiem listów. — Idziesz do sowiarni?
Jeszcze kilka susów i już byłam przy nim, dysząc nieznacznie.
— Mmm… no tak, matka ma jutro urodziny, a ja… tego… myślisz, że do jutra doleci do Cambridge? — wymamrotał.
— Weź tego puszczyka z wyskubanym ogonem, jak jeszcze będzie — poradziłam mu. — Melchizedek czy jakoś tak… A nie lepiej było po prostu zamówić kwiaty w Proroku? Z tyłu, przed ofertami pracy, ogłasza się poczta kwiatowa.
Teodor jeszcze bardziej zmarkotniał, ale wziął związany sznurkiem plik kopert i włożył je sobie pod pachę.
— Dzięki, następnym razem będę pamiętał…
— Następnym razem lepiej pamiętaj, żeby wysłać prezent w odpowiednim czasie. Dziękuję!  
— Eee… V-Victorio, za-zaczekaj chwilę…
Zatrzymałam się w połowie schodów i odwróciłam głowę; twarz Notta, choć oświetlona czerwonymi promieniami słońca powoli zmierzającego ku zachodowi, ewidentnie zrobiła się niemal purpurowa, kiedy wykrztusił:
— Wiem, że do t-topienia Marzanny jeszcze trochę i n-nie dostaliśmy jeszcze zaproszeń, a-a-ale… — Przełknął ślinę i odetchnął głęboko. — Ale skoro i tak oboje tam będziemy, to m-może pójdziemy razem? Jeśli nie chcesz, to w p-porządku, zapomnij, t-tak po prostu s-sobie…
— Nie, bardzo chętnie — odpowiedziałam, zanim kompletnie poplątał się w tym, co próbował wydukać. Jednocześnie poczułam, że i ja trochę się zaczerwieniłam. — No to… do zobaczenia później. Jeszcze raz dzięki.
Odwróciłam się i pobiegłam w stronę wysokich drzwi, nadal lekko się uśmiechając. Właściwie pierwszy raz doświadczyłam czegoś podobnego. Wcześniej nikt nigdy nie zaprosił mnie na żaden wieczorek w Klubie Ślimaka, nawet na ten bardziej wystawny — jak urodziny profesora albo bożonarodzeniowe tańce, które urządzał od czasu do czasu. Na każdą wiosnę topiliśmy Marzannę i rok w rok szliśmy tam elegancko odstawieni, ale zawsze jako grupa. Jedyną parą, jaką do tej pory miałam, był Nicolas, lecz nie bawiliśmy się zbyt szampańsko we własnym towarzystwie, chociaż gdy wróciłam do tego myślami, doszłam do wniosku, że posiadanie bliskiego kompana podczas tego samego spotkania może okazać się całkiem przydatne, zwłaszcza kiedy tych kilku nauczycieli, których nie znudziło snucie się po przystrojonej klasie, zajrzy głębiej do swoich pucharków.
Pobiegłam najpierw prosto ścieżką pomiędzy cieplarniami, a później — omijając jezioro szerokim łukiem — wróciłam przed główne wejście do szkoły, wciąż rozmyślając o Teodorze, Rowdym i podchmielonym Slughornie. Miałam zamiar jak zwykle wyruszyć w stronę boiska, lecz coś mnie powstrzymało. Albo raczej ktoś. Stanęłam jak wryta, widząc kolejną znajomą postać, tym razem potężną i wyraźnie przykurczoną, jakby się czaiła; pomimo odległości u wejścia do Zakazanego Lasu natychmiast rozpoznałam Yaxleya i coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. Puściłam się pędem przez błonia, ale zanim dotarłam do szopy gajowego, słońce ostatni raz zaigrało na okazałej łysinie i Ślizgon zniknął mi z oczu pomiędzy zaroślami. Obejrzałam się i przeczesałam wzrokiem cały park — ani żywego ducha. Wiedziałam, że to mogło się źle skończyć, mimo to, tropem Jerzego, odgarnęłam gałęzie i — świadomie łamiąc w tym miesiącu kolejny punkt regulaminu — znalazłam się w lesie kilkadziesiąt stóp od wytyczonej ścieżki. Przeklinając i cicho wzywając Yaxleya po imieniu, przedzierałam się krok po kroku coraz bardziej w głąb gęstwiny. Ostre, zeszłoroczne gałązki malin wczepiały mi się we włosy i ubranie, co chwilę potykałam się o wystające z ziemi korzenie, a choć zalążki liści dopiero zaczynały się rozwijać, w tym miejscu lasu drzewa szybciej zgęstniały i nagle ogarnął mnie prawie wieczorny mrok; na wszelki wypadek zapaliłam różdżkę.
Szłam tak przez kilka minut, coraz bardziej wystraszona; otulona nagimi gałęziami, daleko od ścieżki, nie byłam już tak ciekawa, co takiego ściągnęło Yaxleya do Zakazanego Lasu. Gdy przemknęło mi przez myśl, że być może chciał się tu spotkać z dziewczyną, poczułam się bardzo głupio, ale szybko o tym zapomniałam, bo gdzieś z tyłu coś głośno trzasnęło. Podskoczyłam, przerażona do granic możliwości, miotając różdżką we wszystkie strony; światło skakało po pniach i krzakach, ale zarośla rosły tu zbyt blisko siebie, bym mogła cokolwiek wypatrzeć. Sekundę później jeszcze jeden dźwięk łamanej gałęzi. Zamarłam. Natychmiast pożałowałam, że nie poszłam z Nottem wysłać tej sowy. Nie zobaczyłabym Yaxleya, nie pobiegłabym za nim…
Patrzcie, kolejny uczeń… wymyka się…
Struchlałam z sercem łomoczącym w piersi.
Wynocha! Wynocha!
Ale łysa paskuda… widziałeś kiedyś coś podobnego?
Uciekaj!
Kolejne trzaśnięcie, a zaraz potem odgłos jakby… setek maleńkich stópek przebiegających po liściach. I jeszcze jedno. Szepty. Dziesiątki szeptów, niezrozumiałych, nakładających się na siebie szmerów. Spanikowana wycelowałam różdżkę pod nogi, ale i tym razem niczego nie zobaczyłam poza starą ściółką i wielkim grzybem, którego rozdeptałam.
— Y-Y-Yaxley… jeśli to ty… i robisz s-sobie żarty… p-p-pożałujesz… — wydusiłam z siebie nienaturalnie piskliwym głosem, rozglądając się dookoła, ale w odpowiedzi dostałam jedynie ciszę.
Kilkanaście stóp na prawo zaskrzeczało jakieś ptaszysko i znów wzdrygnęłam się gwałtownie. Zaczęłam przyswajać, że chyba się zgubiłam i oszalałam ze strachu. Jeszcze raz obejrzałam się, próbując sobie przypomnieć, z której strony przyszłam. Dookoła było jednakowo gęsto, ale niebo ponad nagimi koronami bardziej jaśniało na lewo, więc tam się udałam. Odwidziało mi się wszystko, co związane z Yaxleyem, chciałam już tylko wrócić na błonia.
Uciekaj! Uciekaj stąd!
Przyśpieszyłam kroku, ale szmer narastał.
To tak wygląda człowiek? Jest ich więcej?
Chodź z nami, chcemy mięsa… dasz nam mięso… dasz nam nogę…
Kolejny raz coś strzeliło, tym razem bardzo, bardzo blisko…
— Boże…! — wrzasnęłam, ale jedna wielka silna ręka zacisnęła się na moich ustach, a druga pochwyciła ramię.
— Cicho! — To Jerzy wyrósł jak spod ziemi. — Albo się w ogóle nie odzywasz, albo krzyczysz, kiedy trzeba się zamknąć, co jest z tobą?
Wciąż potwornie roztrzęsiona wyswobodziłam się z jego uścisku i na wszelki wypadek odskoczyłam tak, że wpadłam prosto w suchy krzak malin. Jakiś czas zajęło, zanim wyswobodziłam się z kłujących objęć, cały czas obserwowana przez Jerzego. Zirytowany obrzucił mnie zniecierpliwionym spojrzeniem znad wydatnego nosa i w milczeniu ruszył naprzód. Chcąc, nie chcąc, podążyłam za nim, wściekła i zrozpaczona; co prawda rozgarniał potężnymi ramionami gałęzie i nie musiałam się już o nie obdzierać, ale byłam cała podrapana, a szepty — choć nagle ustały — wciąż nie dawały mi spokoju.
— Co ty tu robisz? — zapytałam półgłosem. Zorientowałam się, że szłam podobnie pochylona jak on, chociaż przecież nikt nie mógł nas wypatrzeć; wyprostowałam się i w prawie natychmiast zawadziłam głową o wystającą gałąź.
— O to samo mógłbym zapytać ciebie — odburknął.
— Byłam ciekawa — wypaliłam szczerze. — Nie pozwolę, żeby kolejny żałosny dowcip spowodował, że znów ktoś z nas trafi do dyrektora. Traversa i Riddle’a prawie wydalono ze szkoły, chcesz się pożegnać z dyplomem na dwa miesiące przed owutemami?
— Nie ciebie wywalą. Chociaż teraz polemizowałbym. — Obrócił głowę i parsknął śmiechem. — Nie ja mam na koncie bójkę z Black. Ale skoro tu już jesteś, przydaj się na coś i pomóż mi szukać takich całkiem sporych, włochatych pająków. Kiedy tu ostatnio byłem, natrafiłem na ich gniazdo, powinno gdzieś tu być…
— Czyś ty kompletnie stracił rozum? Po co ci akromantula?! To one tak szepczą?
— A jak myślisz? — syknął, skupiony na świdrowaniu wzrokiem leśnej ściółki. — Żeby jedną złapać.
— Postradałeś zmysły? Po co? Przecież one… one są chyba jadowite…
— Teraz po to, żeby wsadzić ci go w pościel. Ucisz się wreszcie, bo wszystkie wypłoszysz…
Zatrzymałam się gwałtownie. Już sama myśl o bliskim sąsiedztwie gniazda ogromnych, śmiertelnie niebezpiecznych pająków zrobiło mi się słabo, ale odzyskałam resztki rozsądku i absolutnie nie zamierzałam przykładać ręki do chwytania jadowitego stwora. Oczywiście najprawdopodobniej po to, żeby podrzucić go komuś, kto naraził się Yaxleyowi.
— Jest sens, żebym spróbowała ci to wyperswadować? — zapytałam zrezygnowana.
Jerzy odwrócił się i skrzyżował na piersi muskularne ramiona.
— Nie ma.
— Dobrze więc — westchnęłam. — Ja… ja tu na ciebie poczekam, a ty załatw te swoje… te swoje sprawy i… o ile nie zeżrą cię te potwory… wrócisz tu po mnie. Tylko błagam, pośpiesz się.
Wiedziałam, że kiedy zostanę sama, szmery znów się zaczną, lecz w tej dramatycznej sytuacji nie mogliśmy znaleźć lepszego rozwiązania. Obiecał wrócić do kwadransa, po czym bez słowa wkroczył w ciemność; jeszcze przez jakiś czas słyszałam jego oddalające się kroki, a potem tylko stłumione, trzaskające pod stopami gałęzie, ale w końcu i to ucichło. Zapanowała nienaturalna cisza i modliłam się, by tak już pozostało. Cała w nerwach rozglądałam się bez przerwy, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że za którymś z grubych drzew ktoś się chował i obserwował mnie. Z całych sił powstrzymywałam narastającą wewnątrz panikę; Midnight nieustannie znosił ogromne, martwe albo półżywe pająki, którymi później się bawił, ale wtedy miałam pewność, że nie zostanę pokąsana i nie umrę w środku Zakazanego Lasu. Do tego świadomość, że istniał gatunek pająków, który potrafił mówić… Na samą myśl wstrząsnął mną lodowaty dreszcz. Przez chwilę chciałam przywrzeć plecami do pnia, lecz obawiałam się, że jakaś akromantula uwiła sobie w gałęziach gniazdo i mogłaby spaść mi na głowę. Skurczyłam się więc jak najbardziej i zesztywniałam, czekając w ten sposób — w półmroku i zimnie — chyba całą wieczność. Niebo wysoko nade mną powoli zaczynało ciemnieć. Za chwile zajdzie słońce, Yaxley wpadnie prosto w gniazdo pająków albo innych potworów… albo spotka go coś gorszego… centaury albo wilkołaki… rozszarpią go i nikt nigdy nie odnajdzie jego szczątków… a ja będę się błąkać i błąkać i błąkać, a te szepty będą narastać, narastać, narastać… Miałam ochotę usiąść i zapłakać, lecz odważyłam się jedynie zakryć uszy rękami.
Ale nie było ucieczki od nawarstwiających się szmerów, jakby działy się w mojej głowie. Obrzydliwe, wstrząsające, paraliżujące każdy mięsień. Nie pomagała świadomość, że to jedynie zgraja jadowitych akromantul (najwyraźniej świetnie bawiących się moim kosztem), a nie jakaś zbłąkana dusza. Z dwojga złego wolałabym czekać tu z Martą albo Krwawym Baronem.
Ładne kostki… ładnie obgryziemy kosteczki…  
…gniazdo… gniazdo w twojej czaszce… chcę gniazdo w twojej czaszce…
Uciekaj! Uciekaj!
W rzeczywistości minęło jakieś kilkanaście minut, ale dla mnie czas zupełnie przestał istnieć; jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak na widok tej opalonej, łysej głowy i szpetnego nosa, że zapragnęłam go wycałować. Przynajmniej dopóki Yaxley nie zagrzechotał mi przed oczami pękatym słoikiem z wielką, tłustą akromantulą. Osiem paciorkowatych oczu błysnęło gniewnie w chłodnym, surowym świetle różdżki.
— Zabieraj to! — wychrypiałam; znów odskoczyłam, ale tym razem upewniłam się, czy nie wyląduję w kolejnym kłębowisku cierni.
— Tyle razy kroisz  pająki na eliksirach i boisz się takiego malucha? — zagadnął, jeszcze mocniej potrząsając słoikiem. — Matko, ale jesteś szkaradny i włochaty, nie dziwota, że mieszkasz w takich ciemnościach.
— Proszę cię, schowaj to.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jerzy umieścił troskliwie pojemnik z akromantulą na dnie torby; szliśmy przez jakiś czas w milczeniu, a ja nie mogłam powstrzymać potoku myśli. Co prawda nie wierzyłam, by Yaxley naprawdę zamierzał podrzucić mi go do łóżka, ale zestawiłam jadowitego pająka z ostatnimi rozmowami chłopaków i naprawdę zaczęłam się niepokoić. A co, jeśli — ośmieleni sukcesem z pobiciem Rowdy’ego — zaplanowali zemścić się na kimś jeszcze? Koniec końców po wezwaniu rodziców Nicolasa Browna i Owena wyrzucono z drużyny, odebrano każdemu po sto punktów i do końca semestru zawieszono w prawach ucznia, a Travers i Riddle wyślizgnęli się z tego jak dwa parszywe węże, lecz tym razem nie było tu Toma i jego znakomitej intuicji. Chyba że znów o czymś nie wiedziałam, a on o swoim teoretyzowaniu mówił tylko teoretycznie. 
Wydostaliśmy się z zarośli na ścieżkę i teraz szło się o wiele przyjemniej bez przedzierania się przez ostre szakłaki i potykania o zaczepne pnącza bluszczu w ściółce. Korony drzew ponad nami wciąż nie rozwinęły liści i przepuszczały mnóstwo słońca, tak że gdyby nie zimne, wilgotne powietrze z lasu, można byłoby pomyśleć, że lato zbliżało się wielkimi krokami. Pomiędzy powyginanymi krzewami na tle pomarańczowego nieba rysował się zamek — jak uchwycony na widokówce. Byliśmy już prawie u wyjścia, kiedy nagle przed nami pojawił się obraz, który kolejny raz złamał mi serce.

~*~

Z początku miałam nie rozszczepiać Toma, ale zdałam sobie sprawę, że zmierzam w niebezpiecznym kierunku Gary’ego Stu, nawet jeśli całość jest z punktu widzenia Victorii. Dlatego Tom stracił trochę krwi (imo jak najbardziej mu się należało), a scena jego kolejny nudnie przewidywalny sukces. No Rowling zrobiła z niego trochę Gary’ego Stu. W pewnym sensie „naprawiła” to potem Voldemortem, chociaż też przegięła w drugą stronę i stworzyła jakiegoś bezmózgiego stwora, ale zawsze to trochę mnie gryzło w książce — że Toma i jego ekipy nikt nigdy na niczym nie przyłapał, a byli przecież tylko bandą nastolatków. To chyba też trzeba będzie zmienić. Tym razem dedykacja dla wszystkich, którzy to przeczytali.