27 maja 2012

Rozdział 66

         Heather wskazała przybyszowi odpowiednie komnaty jeszcze tego samego dnia. Rozkazałam służbie traktować go jak prawowitego mieszkańca domu; żyłam tutaj już tyle lat i wciąż miałam problem z przywyknięciem do faktu, że służą tu nie skrzaty, lecz prawdziwi ludzie. Oczywiście były to głównie kobiety. Z charakteru były o wiele bardziej pokorne i uczciwsze od mężczyzn.
Spędzałam mnóstwo czasu w bibliotece, obsesyjnie szukając nowych informacji o Zaginionym Mieście. Bardzo zależało mi na odnalezieniu go oraz na wykorzystaniu klucza do otworzenia Księgi Umarłych. To pomogłoby mi uratować Lorda Voldemorta. Lecz bliższa byłam odkrycia miejsca pobytu Czarnego Pana niż miasta. Dlatego poprzestałam na zdobywaniu wiedzy teoretycznej. Przewertowałam tysiące ksiąg, setki starożytnych pergaminów, ale natrafiłam na bardzo mętne informacje, które od dawna wiedziałam. Klucz leżał złożony w moim sejfie, aby absolutnie nikt go przez przypadek nie znalazł. Jeszcze nie miałam okazji go dokładniej zbadać. Dlatego postanowiłam to zmienić.
Nathir mieszkał w moim domu już nieco ponad miesiąc. Był inteligentnym i wykształconym czarodziejem, przez to lubiłam rozmawiać z nim na magiczne tematy, czasami grywaliśmy w karty i czarodziejskie szachy, a on opowiadał mi o swoich przygodach, które miewał, gdy służył w egipskim Ministerstwie Magii.
- Byłem aurorem przez cztery lata, ale miałem wtedy więcej niebezpiecznych przeżyć, niż zwyczajny pracownik ministerstwa z czterdziestoletnim doświadczeniem – powiedział mi któregoś dnia podczas gry w szachy czarodziejów.
Nigdy nie wspomniał o kluczu, który mu wykradłam, ale dobrze pamiętał swoją wyprawę do Zaginionego Miasta. Trafił tam przypadkowo wraz ze swoją ekipą, ponieważ ścigał dwóch rabusiów, którzy splądrowali jeden z nielicznych ocalałych grobowców starożytnych faraonów. Kiedy udało im się ich dorwać, zorientował się, że w oddali majaczył jakiś wielki, dziwny kształt, który okazał się zapomnianym od dawna Miastem. Nathir natychmiast wyruszył, aby je zwiedzić. Napotkał tam jednak tak niesłychane, ciemne moce, że musiał uciekać, aby ratować swoje życie. Jedynym elementem, którego brakowało w tej układance był klucz. Nie miałam pojęcia, gdzie mógł go znaleźć, ale czy to było istotne? Miałam go i wiedziałam, co otwiera. Musiałam jak najszybciej zbadać ten tajemniczy przedmiot.

         Siedziałam w zamkniętej od środka Sali tronowej i obracałam w dłoniach sześciokątne pudełeczko. Dla bezpieczeństwa wolałam zaszyć się w takim miejscu, aby nikt mi nie przeszkadzał. No i obawiałam się, że Nathir mógłby zastać mnie z jego kluczem w ręku.
W pewnej chwili poczułam pod palcem maleńki guziczek. Natychmiast wcisnęłam go, a klucz otworzył się. Delikatnych sześć trójkącików odsłoniło złożony i bardzo, bardzo stary pergamin, który szybko chwyciłam i ostrożnie rozprostowałam. Moim oczom ukazała się… najprawdziwsza mapa do Hamunaptry. Przez jakąś minutę siedziałam nieruchomo na swoim kamiennym tronie, przerażona, ale i uradowana swoim odkryciem. Ów fakt zmienił wiele w mojej obecnej sytuacji. Byłam, co prawda, nadal daleka od odnalezienia Księgi Umarłych, ale miałam już jakiekolwiek odniesienie. No i nie musiałam już szukać miasta po całym Egipcie. Ale… nie. Nie mogłam się rozpraszać. Należało najpierw odnaleźć Voldemorta. On był ważniejszy od potęgi, którą kryje Hamunaptra.

         Dlatego jeszcze tego samego dnia zaczęłam planować moją podróż do Londynu. Musiałam udać się do Banku Gringotta; tam klucz do starożytnego miasta będzie bezpieczny. Tutaj wszyscy znają legendy o Księdze, o jej wielkiej mocy, a w Anglii ludzie nie wiedzą zapewne, jak mumifikuje się zwłoki. A na pewno już czarodzieje. Nikt nie będzie tam szukał ani klucza, ani mapy.
Musiałam jednak znów zacząć przypominać bardziej Victorię Hortus, niż Dżahmes-Meritamon, a to było trudne. Na samym początku wyśledziłam całkowicie moją skórę. Przez dobry kwadrans podziwiałam ją, nie mogąc się nadziwić, jak bardzo przez te lata się zmieniła. Następnie pozbyłam się całego złota i przyodziałam taką biżuterię, w jakiej chodziły arystokratki. Szatę ubrałam zwyczajną: czarną i koronkową. Fizycznie byłam już gotowa. Obawiałam się tylko, że mogę wypaść nieprzekonywująco. A miałam na myśli mój akcent. To niesamowite, jak przez kilka lat może zmienić się sposób wymawiania niektórych słów. Z tym jednak nic nie mogłam zrobić. Byłam już przygotowana.
         Szłam szybko, stukot moich czarnych, skórzanych obcasów ze srebrnymi klamrami niósł się echem po długim, oświetlonym słabym światłem pochodni korytarzu. Byłam już prawie u szczytu schodów prowadzących na najwyższe piętro, gdy niespodziewanie natknęłam się na Nathira. Jęknęłam w duchu. Bardzo się spieszyłam.
- Dżahmes! Prawie cię nie poznałem! – zawołał, rozkładając ramiona. Uśmiechnęłam się.
- Tak. Mam sprawę do załatwienia w Londynie. Nie chcę, by ktoś mnie rozpoznał – odparłam. – Trochę mi się spieszy, możemy porozmawiać, jak wrócę?
Qutajbah skinął głową, wciąż lekko zszokowany moim tak zmienionym wyglądem. Wcale mu się nie dziwiłam, ja również nie mogłam dojść do siebie. Już dawno nie widziałam siebie tak bladej i… dawnej. Wróciły wspomnienia. Hogwart. Nauka. Tom. Anoreksja…
Ledwo się obejrzałam, już leciałam nad kanałem La Manche, wciąż rozmyślając. W jednej dłoni ściskałam różdżkę, w drugiej – mały klucz, w którym ukryta była mapa. Wyleciałam odpowiednio wcześnie, aby wylądować na ulicy Pokątnej o godzinie szesnastej trzydzieści. Była to pora idealna, na brukowanych dróżkach mijałam niewielu ludzi. W Banku Gringotta gobliny obsługiwały jedynie dwóch klientów. Podeszłam do pierwszego wolnego okienka i położyłam na kontuarze różdżkę.
- Chcę wejść do mojej krypty. Nazywam się Victoria Hortus – powiedziałam wyniośle, starając się nie patrzeć goblinowi w oczy.
- Tak, wiem, kim pani jest. Dawno pani u nas nie było – odparł i sprawdził różdżkę, którą zaraz po tym mi oddał. – Jak miewa się małżonek? On również nie odwiedzał państwa depozytu.
- Nie było takiej potrzeby. Używamy krypty raczej do przechowywania rzeczy cennych, złoto ma dla nas drugorzędne znaczenie.
Goblin wezwał jednego ze strażników, który bez słowa zaprowadził mnie do miejsca, w którym stały magiczne wózki. Wsiedliśmy do tego stojącego na przedzie, a on popędził w dół, skrzypiąc przeraźliwie. Mój depozyt mieścił się niemalże na samym dnie rozległych podziemi, więc dotarliśmy do niej po jakimś kwadransie. Goblin przepędził smoka, po czym wpuścił mnie do wielkiej komnaty, gdzie moja rodzina składowała skarby od wielu stuleci.
Była to mroczna krypta oświetlona bladym światłem świec. Kręte schodki prowadziły na balkon, gdzie piętrzyły się skóry egzotycznych zwierząt oraz drogie kamienie, które walały się również po podłodze na dole i mieszały się ze złotem. Pod ścianą stała bogato zdobiona i niezwykle stara, mahoniowa szafa, na półkach znajdowały się flakony, buteleczki i fiolki z przeróżnymi eliksirami oraz truciznami. W mrocznym pomieszczeniu znajdowało się całe mnóstwo innych drogocennych przedmiotów takich jak dzieła sztuki, zbroje wykute ze szczerego złota i srebra, sznury pereł i przeróżna, wspaniała biżuteria, w której nikt od dawna nie chodził. Do ściany przybite były głowy przerażających monstrów na plakietkach, a każda była opisana łacińską nazwą. Podeszłam do okrągłego stolika wykonanego z ciemnego, lakierowanego drewna, stojącego na pająkowatych, poskręcanych nóżkach i wzięłam do ręki jedną z oprawionych w skórę książek. Pisana była w całości po łacinie, więc mogłam zrozumieć tylko nieliczne zdania. Poczułam się dziwnie, kiedy zobaczyłam datę powstania owego dzieła – 1237 rok. Trzymałam w dłoniach zabytkową księgę, która powinna spoczywać w muzeum. Złożyłam ją z powrotem na blacie stołu i podeszłam do szafy z szufladami. Odsunęłam jedną z nich i włożyłam do środka klucz. Szuflada wyłożona była ciemnoczerwonym aksamitem. Znajdowało się tam kilka galeonów, ale zignorowałam je. Odwróciłam się na pięcie i opuściłam kryptę. Czekający na mnie na zewnątrz Goblin zamknął drzwi i poszedł za mną do magicznego wózka.
         Bez słowa opuściłam Bank Gringotta i powędrowałam w stronę Dziurawego Kotła. Było zimno, a ja chciałam napić się czegoś i ogrzać zmarznięte ciało. Przez myśl przeszło mi nawet, aby zostać tu dzień lub dwa, pożyć jak zwykła czarownica… Aczkolwiek nie jestem pewna, czy był to dobry pomysł. Te wszystkie wspomnienia były straszne. Czasy, kiedy pracowałam z Tomem w sklepie z czarno magicznymi przedmiotami, dwie… nie, trzy kobiety, które zamordowałam, kochanka ojczyma – Holly, moja nienarodzona córka i problemy w Hogwarcie… Byłam wtedy taka młoda, naiwna i bezradna. Samej trudno mi było żyć, Tom kierował mną najlepiej, jak potrafił. Nie miałam mu tego za złe, nawet lubiłam, kiedy czuł się taki ważny i potrzebny, ponieważ panował nade mną. Ale teraz jestem już samowystarczalna, nie wiem, czy pozwoliłabym znów tak sobą władać.
Zamówiłam kielich białego, wytrawnego wina i usiadłam w kącie pomieszczenia. Barman Tom postawił przede mną zamówiony napój i odszedł bez słowa do swoich zajęć. Sączyłam powoli wino, obserwując gości. Niedaleko drzwi siedział jakiś rudowłosy, siwiejący już lekko mężczyzna w prostokątnych okularach i rozmawiał przyciszonym głosem z jakimś drugim mężczyzną. Obaj wyglądali na zmęczonych i przygnębionych. Jakaś pijana wiedźma kłóciła się głośno z gburowato wyglądającym krasnoludem, a trzej dostojni magowie z północy rozprawiali o czymś, sącząc w elegancki sposób najlepsze wino, jakie można było kupić w Dziurawym Kotle. Byłam zmęczona po całym dniu podróży. Chyba faktycznie powinnam zostać w Londynie i odpocząć. Dlatego podeszłam do lady i zamówiłam pokój na jedną noc. Tom dał mi klucze i powiedział, żebym szukała drzwi z numerkiem jedenaście. Drewniane schody poprowadziły mnie na pierwsze piętro. Nacisnęłam klamkę do swojego pokoju i weszłam do środka. Była to mała, lecz urocza komnata z wielkim łożem z baldachimem oraz długimi, sięgającymi podłogi zasłonami koloru wrzosów. Zamknęłam drzwi na klucz, rozebrałam się i usiadłam na miękkim materacu nakrytym śliską, zimną kołdrą. Były to całkiem niezłe warunki, przynajmniej w porównaniu do pokoju, w którym musiałam sypiać, gdy pracowałam u Borgina i Burkesa. Przywykłam do chłodu i ciężkich warunków.

*

         Następnego ranka wstałam prawie o świcie, ale na dole w barze panował taki harmider, jak za dnia. Ubrałam się i zeszłam na dół, aby coś zjeść przed odlotem. Zamówiłam sobie tosty z dżemem truskawkowym i gorącą, zieloną herbatę w pucharku. Jedząc śniadanie, rozmyślałam o rodzicach i Zivit. Mieszkali przecież tak blisko miejsca, w którym się teraz znajdowałam…
Ale musiałam być silna. Poczułam gniew. Nie interesowali się mną, a ja nie zamierzałam im niczego ułatwiać. Gdyby zależało im na zobaczeniu się ze mną, to sami przyjechaliby do Egiptu. Nie miałam ani ochoty, ani potrzeby widzenia się z nimi.
Do drogi byłam gotowa dwadzieścia minut później. Wstałam od stołu i udałam się na ulice Pokątną. Niebo było białe, tak samo jak i świat dookoła mnie. Bez ostrzeżenia wystrzeliłam w powietrze, lodowaty, ostry wiatr rozwiał mi włosy, aż oczy zaszły mi łzami. Ale zignorowałam to, ponieważ wiedziałam, że za chwilę poczuję ciepło. Nienawidziłam śniegu.
         Do Egiptu dotarłam bardzo szybko. Kiedy byłam już odpowiednio blisko, teleportowałam się. Gdy pojawiłam się w zamku, natychmiast udałam się do łaźni. Potrzebowałam kąpieli, odprężenia.
Spojrzałam w ogromne lustro. Zaklęcie już powoli zaczęło mijać, w niektórych miejscach miałam ciemne plamy, szyja wróciła już prawie do swojego pierwotnego koloru. Kąpiel w gorącej wodzie powinna zmyć zaklęcie. Dlatego weszłam naga do wielkiego basenu i zanurzyłam się całkowicie w ciepłej wodzie. Poczułam, jakbym miała na skórze farbę, która odrywa się od niej i rozpuszcza się. Po marznięciu w lodowatym, zaśnieżonym Londynie taka ciepła kąpiel przyniosła mi prawdziwą ulgę. Przywykłam do samotności, więc leżenie przez kilka godzin i nierozmawianie z nikim przestało mi przeszkadzać.
Wieczorem udałam się do komnat Nathira. Zastałam go czytającego księgi nieznanego mi pochodzenia. Kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi, odwrócił się.
- Co tu robisz? – zapytał. – Załatwiłaś swoje sprawy w Londynie?
- Oczywiście. Obiecałam ci spacer, pamiętasz?
Udaliśmy się do mojego ogromnego ogrodu, rozmawiając o obecnej sytuacji politycznej w Egipcie. Qutajbah odwiedził dziś Kair i zorientował się, co ciekawego działo się w ministerstwie.
- Śmierciożercy już od wielu miesięcy nie ujawnili się, lecz ci głupi urzędnicy nadal traktują ludzi jak potencjalnych zwolenników Czarnego Pana – powiedział mi, kiedy mijaliśmy fontannę.
- To głupota, owszem, masz rację, ale z drugiej strony cieszę się, że potęga Czarnego Pana jest tak wielka, że ludzie nadal się boją.
- Dżahmes, nie możesz odpuścić? Wciąż o nim myślisz, łudzisz się, że pewnego dnia powróci… Ale to przecież niemożliwe, Sama-Wiesz-Kto nie żyje. Gdyby był tak potężny, już byłby tutaj z tobą – mruknął Nathir, patrząc na mnie uważnie, jakby się bał, że go uderzę. Jego słowa brzmiały rozsądnie, ale i tak nie mogłam w to uwierzyć. Nie chciałam.
- Czarny Pan to jedyna osoba, którą tak naprawdę kocham. Nie mogę tak po prostu zapomnieć. Tęsknię za nim – westchnęłam, a Qutajbah uczynił w moją stronę dziwny ruch i przytulił mnie. Tak dawno nikt tego nie robił… Poczułam się dziwnie, lecz trwałam przez chwilę w takiej pozycji, po czym odsunęłam się od niego i odeszłam samotnie w stronę zamku. Nathir był naprawdę tylko moim przyjacielem, chociaż czasami odnosiłam wrażenie, być może mylne, że oczekiwał ode mnie czegoś więcej. Oczywiście były to tylko moje odczucia, mogła to być po prostu zwykła serdeczność. Nie chciałam niszczyć przyjaźni między nami, no i nadal myślałam o Voldemorcie. Nie chciałam zaczynać nowego życia. Od jego zniknięcia minęło osiem lat. Długich osiem lat, przez które cierpiałam katusze gorsze, niż sobie można wyobrazić. Otaczali mnie ludzie, a czułam samotność, wszyscy mnie kochali, lecz ja czułam nienawiść. Byłam piękna, a widziałam w lustrze potwora.

~*~


         Chcę już przejść do czwartej części „Pottera”, ale mam tyle do opisania… Dzięki szwankującemu wciąż Onetowi miałam trudności z opublikowaniem posta. Mam pomysł, ale nie wiem, czy zadziała. Wiem, że wśród Was jest wiele osób, które również mają tutaj blogi i zapewne piszę skargi do Onetu. Może dajmy sobie na wstrzymanie i nie wypisujmy do nich, aby mogli zajść się awarią, niż odpowiadaniem na nasze wiadomości poprzez wklejanie spamu. Taki pomysł. 

6 maja 2012

Rozdział 65

         Rozejrzałam się dookoła, kiedy tylko otworzyłam oczy. Znajdowałam się w sypialni na wielkim łóżku. Czułam się taka… pusta. Jakbym była już tylko zwykłą skorupą, wydrążonym w środku drewnem lub czymś podobnym. Byłam w zbyt dużym szoku, aby okazać jakieś emocje. U wezgłowia siedziała Heather. Wyglądała na przerażoną, ale i niesamowicie zasmuconą. Łzy lśniły jej na ciemnych, gładkich policzkach.
- Tak się bałam o panienkę… Długo była pani nieprzytomna. Wszystko w porządku? Zaraz przyniosę trochę wody – odezwała się. Jej głos drżał.
- Nie trzeba. Wezwij Rudolfa – rozkazałam jej poważnym tonem. Heather skinęła głową, wstała i szybkim krokiem wyszła z mojej sypialni. Po wyrazie jej wielkich, czystych oczu poznała, że powinnam szlochać i panikować. Nie chciałam jej już widzieć. Musiałam porozmawiać z Rudolfem. Musiałam. To on przybył do mnie z tragiczną nowiną i to on musiał wyjaśnić mi wszystko od początku do końca. Był mi to winien.
Heather przyprowadziła Lestrange’a jakieś dwie minuty później. Jego kamienna, pusta twarz bez wyrazu wyglądała jak maska. Usiadłam u wysokiego wezgłowia i kazałam kapłance wyjść. Gdy to uczyniła, natychmiast zwróciłam się do Śmierciożercy:
- Jak to się stało? Opowiedz mi o wszystkim.
- Widzi pani, w domu Potterów miały miejsce takie czary, o jakich ani mnie, ani pani się nie śniło – rzekł. – Nie wiadomo dokładnie, co się tak zdarzyło. Ale ludzie mówią, że dom do połowy został rozwalony, Potterowie martwi… Jedynie dziecko przeżyło. Nie wiadomo, co się z nim stało. A Czarny Pan… zniknął. Nikt nie ma pojęcia, gdzie się udał i czy w ogóle żyje. Jest jeszcze jedna sprawa. Pojmano Syriusza Blacka. Czy wiadomo pani coś na temat tego, że popierał Czarnego Pana?
- Nie. Z tej szkolnej grupy jedynie Glizdogon był po naszej stronie. Z tego, co wiem, rodzina Blacka skrycie nas popierała, ale Syriusz został wyklęty przez matkę, należał też do Zakonu Feniksa.
Rudolf na krótki moment zamilkł i spuścił wzrok. Najwyraźniej zmieszała go moja dogłębna wiedza na temat jednego z Huncwotów. Wyglądał na zaniepokojonego i taki naprawdę był. Jak my wszyscy. Teraz, bez Lorda Voldemorta, wszyscy będziemy mieć problemy.
- Ale wychodzi na to, że Glizdogon zdradził Czarnego Pana. Mugole, którzy przeżyli zamach Blacka potwierdzili to – dodał. – Nie wiem, co zrobimy. Czarny Pan zniknął. Co mamy robić? Czekać? Rozejść się?
- Jak to rozejść się? Lord Voldemort był dla was wszystkich bardzo wyrozumiały. Dlaczego chcecie go tak łatwo porzucić? Szukajcie go! Wyjdź! Nie chcę teraz nikogo widzieć!
Rudolfus czym prędzej wycofał się z komnaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Teraz już nie mogłam dłużej w sobie tego tłumić. Poczułam się całkowicie samotna. Zwinęłam się w kłębek i ukryłam twarz w poduszkach, aby stłumić odgłos płaczu.
Leżałam tak i leżałam przez bardzo długi czas. Sama nawet nie wiem, ile to było godzin. Moje myśli skierowane były w stronę jednej osoby. Czarny Pan nie mógł zginąć. Przecież poczułabym to. Między nami była niezwykła więź. Łzy nie chciały przestać wypływać z moich przekrwionych, piekących oczu. Odetchnęłam kilkakrotnie i przeciągnęłam się. Byłam zmęczona, ale wiedziałam, że nie będę mogła zasnąć. Dlatego obróciłam się na drugi bok i utkwiłam wzrok w ścianie. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić.

*

         I tak mi mijały dni. Spędzałam praktycznie cały czas w sypialni, leżąc na łóżku i nie myśląc o niczym. Mimo że dużo spałam, wciąż czułam się wykończona. Ten wewnętrzny, psychiczny niepokój był nie do zniesienia. Na samym początku odwiedziła mnie Zivit. Była przerażona tym wszystkim, co się stało. Nie tylko samym zniknięciem Lorda Voldemorta, ale i upadku tak potężnego imperium, które stworzył. Dla mnie za to miało to drugorzędne znaczenie. Obecność siostry przez ten czas był dla mnie zbawienny, choć ona sama chyba nie zdawała sobie sprawę z tego, że niektóre jej słowa bardzo mnie raniły.
- Tak mi przykro… Nigdy bym nie pomyślała, że Czarny Pan mógłby kiedykolwiek umrzeć… - powiedziała zaraz na wstępie, nawet nie przekroczywszy progu domu. Te słowa wytrąciły mnie z równowagi. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak się zachowywałam. Przecież Zivit była moją siostrą, przybyła, aby mnie pocieszyć. A ja nakrzyczałam na nią ze łzami w oczach:
- Dlaczego mówisz o nim tak, jakby był już martwy? On żyje, tylko wy wszyscy rozpuszczacie fałszywe plotki!
Zivit była przerażona moim wybuchem, ale nie skomentowała tego. Zapewne uznała, że jako osoba dotknięta ogromną tragedią mam prawo zachowywać się tak niestabilnie.
Została ze mną aż do wiosny 1982 roku. Być może bała się, że mogłabym coś sobie zrobić. Szczerze mówiąc, to myślałam o tym. Ale nie chciałam martwić siostry, więc starałam się zachowywać w miarę normalnie. Dopiero, gdy wyjechała, poczułam jak naprawdę jestem samotna. Coraz częściej myślałam, że horkruksy, na których opierał się cały plan Voldemorta, nie zadziałały. Co musiało oznaczać, że mój również był niesprawny. Z jednej strony naprawdę często tak sądziłam, lecz z drugiej wciąż gdzieś w środku wierzyłam w nieomylność Czarnego Pana. Tylko to utrzymywało mnie jeszcze przy życiu i zmuszało nieustannie dzień po dniu do istnienia. Egzystowałam – to jedyne, co mogłam powiedzieć o moim życiu. Sam fakt, iż zachowywałam się tak spokojnie w obliczu zaginięcia Voldemorta przerażał mnie. Bywały dni, podczas których całkowicie traciłam nadzieję. Ale i przychodziły też takie, gdy ją odzyskiwałam. Wtedy opuszczałam wygodne komnaty mojego egipskiego pałacu i szukałam go rozpaczliwie w przeróżnych miejscach na ziemi. Wszędzie, gdzie mogła podziać się jego zbłąkana, udręczona dusza. Ale to wszystko było tak chaotyczne…

*

         Był rok 1984. Trzy lata minęły już od morderstwa Potterów. Przeróżne plotki rozchodziły się w świecie czarodziejów na temat ich syna, Harry’ego. Dobrze wiedziałam, dlaczego nikt się tutaj nie zapuszczał. Egipt, a zwłaszcza pustynie były wciąż, nie tylko dla miejscowych, ale i dla zagranicznych czarodziejów miejscem, gdzie swoją siedzibę miało zło i siły nieczyste. No i poza tym fakt, że Czarny Pan zniknął, nie znaczył wcale, że czarownicy odzyskali pełnię spokoju. Wciąż ujawniali się coraz to nowi, autentyczni Śmierciożercy, którzy próbowali walczyć. Ale ministerstwo łapało ich i umieszczało w Azkabanie. Bez procesu. Bellatriks i jej grupę spotkał taki sam los. Ja nie brałam udziału w tej zabawie. Po pierwsze była to czysta głupota, a po drugie… wciąż czułam zbyt wyraźnie ból. Czarny Pan nie chciałby, żebym się narażała. Nie tak. Tęsknota za nim wypełniała każdą moją samotną noc. Dodatkowo tak dawno nie widziałam rodziców i Zivit… Czułam się jak w jakimś równoległym wszechświecie, który nie toleruje mojej obecności. Pragnęłam któregoś dnia położyć się spać i już się nie obudzić. By ta męka już się skończyła. Byłam jednak zbyt tchórzliwa, aby sama to zakończyć.

         Dla zabicia czasu podczas bezsennych nocy opuszczałam pałac i znikałam. Spacerując po pustyni nigdy nie natknęłam się na żadnego człowieka czy też inną żywą istotę, dlatego widok ciemnego, wysokiego kształtu majaczącego w oddali zaskoczył mnie. Zatrzymałam się, wytężając wzrok i czekając, aż do mnie podejdzie. Sylwetka szybko rosła, coraz bardziej przypominając swoim kształtem mężczyznę. Nigdy wcześniej go nie widziałam, więc szybko wyciągnęłam różdżkę, której koniec natychmiast zapłonął. Wiedziałam już, że jeśli jest mugolem, zginie. Jedynie z czarodziejem podejmę konwersację.
- Kim jesteś? – zapytałam po angielsku donośnym głosem. – I co robisz na tej ziemi?
- Spokojnie. Możesz opuścić różdżkę – rzekł. Zdziwiło mnie, że znał mój ojczysty język. – Zmierzam do Kairu, nie lubię magicznych środków transportu. Jestem Nathir Qutajbah*.
Nic nie odpowiedziałam, tylko przyjrzałam mu się z bliska. Na głowie miał błękitny turban z lśniącymi paciorkami, na plecach wisiała mu przewieszona przez lewe ramię płócienna, wielka torba, a on sam ubrany był w ciemnoniebieską szatę. Jako Arab skórę miał ciemną, oczy czarne, pałające w słabym świetle mojej różdżki, ładne rysy twarzy i ciemne, dodające grozy jego twarzy brwi. Musiał mieć około trzydziestu dwóch, trzydziestu czterech lat.
- Niemalże codziennie spaceruję po pustyni i jakoś nigdy nikogo nie spotkałam. Mieszkam tu od lat – odparłam. – W ogóle jestem pełna podziwu dla ciebie, że się mnie nie lękasz. Przecież mogłabym zabić cię bez chwili zawahania.
- Tak, wiem o tym – brzmiała odpowiedź. Zdziwił mnie jego nienaturalny wręcz spokój, który, co zaskakujące, nie był wcale udawany. Harmonia biła od niego jakąś magiczną aurą; pomyślałam sobie, że jest zupełnym przeciwieństwem Voldemorta, zawsze bardzo nerwowego, gwałtownego, targanego ogromnymi namiętnościami i pasjami. – Żyję tu od urodzenia, kiedy tylko zwlekli się tu Śmierciożercy, wiedziałem już, co będzie się działo. Ale nie myślałem, że pewnej zimnej nocy spotkam na pustyni Dżahmes-Meritamon. Ja wiem, że nic mi nie zrobisz. Po zniknięciu Czarnego Pana jesteś tak zagubiona, że nie wiesz, co ze sobą zrobić. Nie potrafisz nawet zebrać Śmierciożerców, aby reaktywować armię.
Te słowa mocno podniosły mi ciśnienie. On drwił sobie ze mnie otwarcie, nic sobie z tego nie robiąc! Poczułam gwałtowne gorąco, krew pulsującą mi w skroniach. Od bardzo wielu dni pośród tego całego otępienia i apatii nie poczułam tak silnej emocji. Aż różdżka zawibrowała w mojej zaciśniętej dłoni, gotowa do ataku. Tęskniła za jakimś mocniejszym działaniem, tak samo jak ja. Nie wahałam się ani chwili. Skoro Nathir był tak święcie przekonany, że nie byłam w stanie mu nic zrobić, to dlaczego miałabym mu tego nie udowodnić? Zapragnęłam usunąć z jego duszy ten chorobliwy spokój. Moja różdżka płynnie zatoczyła w powietrzu koło, a piasek dookoła nas zawirował z głośnym, wietrznym szumem. Zaskoczony Arab uniósł się w powietrze, machając rozpaczliwie rękami i nogami.
- Tak? Uważasz, że jestem całkowicie bezbronna? – zawołałam, kiedy piasek przylegał do jego ciała, że wyglądał tak, jakby znajdował się w brązowym, chrapowatym kokonie. Sama stworzyłam czym prędzej burzę piaskową, która powiodła nas do mojego pałacu. Lubiłam ten środek transportu. I mimo że był dość niepraktyczny, to o wiele przyjemniejszy od teleportacji czy proszku Fiuu. Za to latanie na dywanie zajmowało zbyt dużo czasu. W domu byłam już kilkanaście sekund później. Arab upadł na alabastrową, twardą podłogę, wciąż spętany piaskowymi linami. Teraz w jego oczach zamiast spokoju gościł strach. Uśmiechnęłam się z satysfakcją i uniosłam rękę, a piasek opadł na posadzkę. Nathir stanął na drżących nogach, rozglądając się dookoła z przerażeniem. Chyba zorientował się, że utracił swą maskę spokojnego, cynicznego drania, bo wyprostował się z przesadną wyniosłością i rzekł:
- To twój dom, tak? Zaiste, piękny.
Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się z pełną pogardą.
- Dziękuję bardzo, też tak uważam. A teraz – klasnęłam w dłonie – czas, abyś poczuł się jak prawdziwy więzień.
Pojawili się dwaj mocno opaleni, muskularni kapłani Anubisa, chwycili Nathira pod ramiona i zawlekli do lochów. Nie chciałam oglądać tego, jak wtrącają go do celi. Nie był jak wszyscy inni więźniowie. Zdawał się być bardzo inteligentny i z pewnością wykształcony, jeśli faktycznie wychował się w Egipcie, fakt, iż znał angielski był dużym wyczynem w naszych czasach. Był interesujący, a ja postanowiłam wykorzystać to w moim nudnym życiu.
Udałam się do swojej komnaty, aby udać się na spoczynek. Gdy weszłam do sypialni, zastałam tam Midnight’a leżącego z dostojną gracją na łóżku pośród satynowej, alabastrowo białej pościeli.
- Widzę, że raczyłeś odwiedzić moje skromne progi – odezwałam się, kłaniając mu się z przesadną powagą i skruchą. Kot przyglądał mi się z chłodnym opanowaniem. Zieleń jego oczu lśniła w bladym świetle pachnących wrzosami świec. Położyłam się na puchatych poduszkach i pogładziłam kota po gładkiej, miękkiej sierści na grzbiecie. Bardzo chciałam, żeby od czasu do czasu do mnie przemówił. Wtedy poczułabym się bardziej związana z tym światem. Zdałam sobie, że dotychczas dryfowałam.

*

         Następnego ranka zeszłam do lochów, aby zobaczyć, jak czuje się mój więzień. Kiedy zajrzałam do jego celi, zastałam go śpiącego w kącie pod ścianą, nakrytego postrzępionym, ciemnozielonym kocem. Wyciągnęłam różdżkę i zabębniłam nią głośno o kraty. Nathir wzdrygnął się gwałtownie i wstał.
- Cóż. Chyba spokorniałeś przez tę noc, hmm? – zapytałam, uderzając lekko różdżką o kolejne żelazne kraty celi. – Czyli teraz możemy spokojnie porozmawiać?
- Możemy. Kiedy mnie wypuścisz?
- Niebawem, niebawem – odparłam i przykucnęłam przy drzwiach.
Moją uwagę przykuło małe, ciemne pudełeczko z wygrawerowanym, złotym skarabeuszem na wieczku. Wisiało na jego szyi razem z innymi złotymi i srebrnymi medalionami, a ja zwróciłam na niego uwagę, ponieważ już go kiedyś gdzieś widziałam. Na stronach jednej z tysiąca przeczytanych przeze mnie książek.
- Co tam masz na szyi? – spytałam cicho, wskazując palcem na medalion. Nathir zdjął małe pudełeczko i wyciągnął je w moją stronę, abym mogła je zobaczyć w bladym, zimnym świetle różdżki. Tak, teraz już poznałam ów przedmiot.
- To klucz…? – mruknęłam, a moje oczy zwęziły się automatycznie.
- Tak. Klucz do Zaginionego Miasta – rzekł Qutajbah i szybko schował go do wewnętrznej kieszeni szaty. Teraz to on się uśmiechnął. – Znalazłem go przez zupełny przypadek. Setki poszukiwaczy skarbów, podróżników i egiptologów poszukiwało go od bardzo wielu lat. A ja… zwykły, prosty Egipcjanin odnalazłem ten skarb.
Szaleństwo, które pojawiło się na jego twarzy wypełniło mnie trwogą. Bez słowa otworzyłam różdżką żelazne drzwi celi Nathira. 
- Jesteś wolny. Możesz zostać w mojej posiadłości. Brakuje mi tu towarzystwa osoby, z którą mogę porozmawiać i która nie traktuje mnie jak boginię – powiedziałam mu. – Zwróć się do kapłanki Heather, wskaże ci twoje komnaty.
Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem opuściłam zimne, ciemne lochy. Musiałam coś zrobić, aby przechwycić klucz. Nareszcie miałam jakieś zajęcie. To było proste, ale nie mogłam stracić zaufania Egipcjanina.
Opadłam na swój kamienny fotel w sali tronowej, myśląc usilnie. Klątwa Imperius była dobrym pomysłem, ale nie mogłam go kontrolować wiecznie. Powinnam użyć czegoś innego. Może jakiś eliksir? Ale to działało podobnie. On musiał na zawsze zapomnieć, że kiedykolwiek posiadał ten klucz. Zaklęcie Obliviate było zbyt mocne. Mogłabym uszkodzić mu pamięć na stałe. Ale… zaraz. Zaklęcie Confundus. Dzięki temu mogłam oszukać go w łatwi i lekki sposób. Tak. To był dobry plan.

~*~

         Przerwę majową postanowiłam wykorzystać na nadrabianie zaległości, mianowicie w pisaniu, zdjęciach i w nauce. Mam jeszcze tydzień, więc na innych blogach coś się jeszcze pojawi. Dedykacja dla Sheirany :*

* Pod gwiazdką znajduje się link do bohaterów.