16 kwietnia 2010

Rozdział 35

Nadszedł dzień czternastego października, czyli dzień moich siedemnastych urodzin. Rano, kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam u swoich stóp wysoki stos prezentów. Zepchnęłam ze swoich kolan Midnight’a i usiadłam, żeby rozpakować pierwszą z brzegu paczkę. Rozerwałam kolorowy papier. W środku była kartka z życzeniami i sztuczny, plastikowy, brzydki pierścionek z równie plastikowym rubinem. Wyglądał jak kupiony w kiosku dla dzieci. Na kartce napisane było: Wszystkiego najlepszego z okazji siedemnastych urodzin dla malutkiego, niedojrzałego dziecka. Po piśmie rozpoznałam, że to prezent od Nicka.

Od matki i ojca, czyli tylko od matki dostałam jakieś dziwne, okrągłe bransolety, wyglądające na stare, ale bardzo piękne i złote. Prezent od Ivy i Sokarisa wzbudził moje podejrzenia, bo niby w jaki sposób do Hogwartu bez żadnych problemów dostało się zawinięte w kolorowy papier jajko? Napisane było, że jest to jajo kobry. Członkowie rodziny przysłali mi podobne prezenty. Biżuterię, książki, drogie, niepotrzebne rzeczy… Jednak najbardziej zainteresował mnie prezent od Toma. Była to zapakowana w brązowy papier maleńka klepsydra, zawieszona na złotym łańcuszku.

Szybko ubrałam się i opuściłam pokój, ściskając w zaciśniętej pięści tą małą klepsydrę. Toma zauważyłam, siedzącego w fotelu przy kominku. Wstał, kiedy mnie zobaczył.
- Czy to jest… - zaczęłam, ale Tom wpadł mi w słowo:
- Zmieniacz Czasu. Tak.
- Ale po co mi to dałeś? – spytałam. – Ty wiesz, jak to trudno dostać?
Tom zaśmiał się, lecz nawet nie próbował ukryć dumy.
- Wiesz, mogę powiedzieć, że mam znajomości.
Nic na to nie odpowiedziałam. Riddle zaprowadził mnie do Wielkiej Sali. Na talerzyku położył polukrowaną babeczkę, różdżką wyczarował świeczkę, zapalił knot i rzekł:
- Twój tort urodzinowy. Pomyśl życzenie i dmuchnij.
Na początku pomyślałam, że może sobie zażyczyć, abym była chudsza, ale stwierdziłam, że to zbyt płytkie życzenie. No i mogę to osiągnąć bez jakichś sił paranormalnych. Po prostu mogę mniej jeść.
Chcę mieć inną rodzinę.
Nabrałam powietrze w płuca i dmuchnęłam. Rozedrgany płomyk natychmiast zgasł. Tom ujął mój podbródek i pocałował mnie w usta.
- Czego sobie życzyłaś? – spytał.
- Jeśli powiem, nie spełni się.
Riddle tylko się uśmiechnął i przekroił babeczkę na pół. Jedną dał mnie, drugą położył na swoim talerzu. Popatrzyłam na moją połówkę babeczki i uśmiechnęłam się krzywo. Czując jednak spojrzenie Toma, ułamałam trochę lukru i włożyłam go do ust. Po kilku sekundach rozpłynął się. Był bardzo słodki. Od dawna nie jadłam czegoś o takim smaku. Zwykle miałam w ustach gorzki smak kawy lub suchego, ciepłego tosta. Chyba tęskniłam za tą różnorodnością, lecz zostało to szybko zdominowane przez wyrzuty sumienia.
Pod czujnym okiem Toma zjadłam swoją połówkę babeczki. Z jednej strony było to bardzo przyjemne, choć z drugiej czułam do siebie obrzydzenie.

*

Myślałam, że będzie coraz lepiej ze mną, jednak się myliłam. Było coraz gorzej. Nie panowałam już nad tym. Stało się to moją obsesją. Myślałabym o chudnięciu bez przerwy, gdyby nie spotkania prowadzone przez Slughorna. Już przyzwyczaiłam się do jego dziwnego zachowania, tej obleśnej czułości… Spotykaliśmy się co trzy dni w klasie numer szesnaście, gdzie przygotowywaliśmy coraz to trudniejsze eliksiry.

- Dzisiaj – rzekł Slughorn w ostatnim tygodniu października, kiedy wszyscy zebrali się o osiemnastej w nieużywanej klasie. – Będziemy przygotowywać veritaserum, najsilniejszy eliksir prawdy.
Przez małą grupkę uczniów przebiegły pomruki zaskoczenia.
- Veritaserum? – powtórzyła głośnym szeptem Lily Evans. – Przecież to nie nasz poziom. To jest w klasie owutemowej.
- Może nie twój poziom – odpowiedziałam jej na głos. – Jesteś tutaj, żeby uczyć się czegoś trudnego, a nie dla przykłady jakiegoś antidotum na sraczkę. A jeśli ci coś nie pasuje, to droga wolna, tam są drzwi. Jeśli przygotowanie veritaserum uwłacza twojej godności, możesz wyjść.
Moje słowa wyraźnie zbiły z tropu rudą, przestraszyły resztę uczniów, a Slughorna ucieszyły.
- Doskonałe podejście – powiedział, klepiąc mnie w p0lecy tak mocno, że aż zsunęłam się prawie z krzesła. – No, to zabierajcie się do roboty.

*

Po dwóch godzinach ślęczenia nad kociołkiem, zakorkowałam litrową butelkę, podpisałam ją i schowałam do szafki, gdzie miała czekać na mnie do czwartku. Slughorn trochę mnie przetrzymał, bo chciał, bym mu pomogła posprzątać przypominający rosół, wylany na podłogę przez przypadek przez Puchona eliksir. Pełna niesprawiedliwości, wyciągnęłam różdżkę, podczas gdy Slughorn szukał mokrej szmaty.
- Chłoszczyć – powiedziałam bez większego entuzjazmu, a zepsuty eliksir zniknął z podłogi. Kiedy profesor się wyprostował, szmata wypadła mu z rąk ze zdumienia.
- Jak to zrobiłaś? – zapytał.
- Użyłam różdżki.
- Ano tak – odpowiedział, śmiejąc się sam z siebie. – Nie pomyślałem o tym.
Nie mam pojęcia, czy Slughorn był takim przygłupem, czy tylko takiego udawał. Pożegnałam się i wyszłam z klasy. Niedaleko drzwi pałętała się…
- Evans! – krzyknęłam, a dziewczyna aż podskoczyła. – Co tu robisz? Wracaj natychmiast do dormitorium albo dostaniesz szlaban.
Gryfonka podeszła do mnie z wyzywającą miną.
- Co, myślisz, że jeśli jesteś dobra w nauce, to już możesz każdemu rozkazywać? – zapytała.
Podeszłam do niej tak blisko, że musiałam spojrzeć na nią z góry, taka była mała. Gówniara.
- Nie-  odpowiedziałam, wyciągając różdżkę. – Jestem dobra w czarach i coś znaczę w tej szkole, w przeciwieństwie do ciebie, dlatego mogę każdemu rozkazywać.
Przytknęłam koniec różdżki do gardła dziewczyny.
- Gryffindor traci dziesięć punktów – dodałam szeptem. – Więc uważaj, bo może cię spotkać coś złego.
Schowałam różdżkę do kieszeni i odeszłam. Lily Evans nieźle mi podniosła ciśnienie, ale nie na tyle, żeby do końca dnia musiałam na każdego warczeć, aby wyładować swoją złość. Dałam popalić smarkuli i tyle.

Weszłam do salonu Ślizgonów. Włosy miałam napuszone od żaru, buchającego z kociołka. Musiałam wziąć prysznic, w ogóle moja szata śmierdziała żabim skrzekiem, bo ten idiota, gnojek z Hufflepuffu wywalił na mnie pół beczki tego świństwa, więc ją też musiałam oddać do prania.
Ktoś znienacka objął mnie od tyłu w talii. Serce podskoczyło mi do gardła ze strachu, a ja aż podskoczyłam.
- Tom, debilu! – krzyknęłam zdenerwowana, wyrywając mu się z objęć. Uderzyłam go pięściami w pierś. – Myślałam, że dostanę zawału, idioto!
- Nie bulwersuj się tak – powiedział spokojnie. – Wróciłaś później niż Yaxley, co cię zatrzymało?
- Już nie bądź taki podejrzliwy, nie – warknęłam, nadal obrażona za to niespodziewane powitanie. – Slughorn sobie zażyczył, żebym mu pomogła uporządkować chlew, który reszta zostawiła w klasie, później spotkałam taką jedną szlamę z Gryffindoru, więc musiałam odjąć jej punkty.
Pozwoliłam mu się objąć, ale tylko dlatego, że nie miałam siły mu się oprzeć. Zbyt byłam zmęczona tym dniem, moją dietą i eliksirami.
- Idę spać – oświadczyłam, odsuwając się od niego. Riddle pocałował mnie w policzek, ja jednak prawie tego nie poczułam. Powlokłam się do swojej sypialni, nie zwracając nawet uwagi na głośno zachowujących się drugoklasistów. Jeśli Tomowi to przeszkadza, niech sam zrobi z tym porządek. W końcu jego boją się bardziej.

*

Rano obudziłam się tak wypoczęta jak nigdy Dotąd. Nie przeszkadzała mi nawet tak bardzo moja waga, a kiedy Tom znów przyjął swoją taktykę bezczelnego gapienia się na mnie, zjadłam bez słowa swoją owsiankę.
Gdy przyleciały sowy z pocztą, wśród mieszaniny ptaków zauważyłam sowę, która należała chyba do mojej matki. Wylądowała w mojej do połowy opróżnionej już misce.
- Nie zjem tego – oświadczyłam, kiedy Tom parsknął śmiechem, oblewając się herbatą.
Wyciągnęłam sowę z miski i odwiązałam od jej nóżki kopertę pobrudzoną owsianką. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy odsunęłam od siebie miskę, w której wylądowała sowa i teraz pływało tam kilka brązowych piór i wydobyłam list z koperty.

Kochana Victorio
Piszę do Ciebie teraz, bo potem może być już za późno. To nie jest informacja, którą mogę Ci przekazać w liście, dlatego nalegam na spotkanie. Nie w bliskiej przyszłości, bo teraz mam coś ważnego do zrobienia. Sądzę jednak, że na początku grudnia albo w Boże Narodzenie będzie to możliwe. Proszę Cię, nie mów o tym nikomu, bo obie możemy mieć kłopoty. Nie, nie martw się, nic się nie stało, ale ojciec nic o tym nie wie, a nie znosi, gdy coś się knuje za jego plecami.
Powodzenia w szkole
Mama

Musiałam przeczytać ten list dwa razy, aby zrozumieć jego treść. Nie brzmiał wcale wesoło, raczej bardzo tajemniczo i poważnie. Musiało więc być to coś ważnego. Ale co, do cholery? Mam czekać aż do grudnia, zanim dowiem się, o co chodzi?
Schowałam list do podręcznika do transmutacji. Może mi się jeszcze przydać.
- Co to? – spytał Tom.
- Nic – mruknęłam, strzepując z szaty i włosów resztki zaschniętej owsianki. Znów się skrzywiłam. Zaschnięta owsianka wygląda jak gówno sowy.


- Moja mama chce, żebym przyjechała do domu na święta – powiedziałam szeptem do Toma podczas lekcji numerologii. Stwierdziłam, że ukrywanie tego przed nim nie byłoby rozsądne, zresztą ja potrzebowałam się wygadać.
- I co, pojedziesz? – zapytał Riddle. – W ogóle dlaczego cię o to prosi? Przecież zna twoje podejście do… no, sama wiesz. Nie lubisz twojego ojca, a ona dobrze o tym wie.
Wzruszyłam ramionami i pochyliłam głowę nad książką, żeby nie zwrócić na siebie uwagi Dumbledore’a.
- Jest to ponoć coś bardzo ważnego, żeby ojciec się nie dowiedział – wyszeptałam. – A teraz ma coś do zrobienia, nie wiem, co, nie napisała. Boję się, że może coś zrobić tej dziewczynie. Tej kochance ojca.
Tom nic nie odpowiedział, tylko zaczął coś skrobać po pergaminie. Chwilę później zorientowałam się, że wszyscy pisząc coś pod dyktando Dumbledore’a. Zerknęłam na niego. Przez ułamek sekundy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Szybko odwróciłam wzrok i zajęłam się pisaniem.

Jego oczy zawsze mnie przerażały. Były tak niebieskie i tak przenikliwe, jakby widział całe moje wnętrze. Były tak uważne jak oczy Toma, ale patrzyły inaczej. Jakby ich właściciel był w zgodzie z każdym i zawsze był radosny. Riddle był zupełnym jego przeciwieństwem. Jego oczy były czarne jak jego charakter, nie lubił nikogo i w ogóle trudno go było rozgryźć. 
Znów nawiedziło mnie to beznadziejne poczucie słabości, marności. Kiedy myślałam o Tomie jak o dorosłym czarodzieju, zawsze wyobrażałam go sobie jako kogoś wielkiego, oderwanego od zwyczajności. A siebie widziałam jako spasioną, gderliwą babę z gromadką dzieci, z przetłuszczonymi włosami i niedokładnym makijażem. I z pewnością taka się stanę, jeśli udzielą mi się geny mojego ojca.

- Wcale nie jesteś spasiona i gderliwa – odezwał się cicho Tom, kiedy Dumbledore znowu zabrał głos. Gdy spojrzałam na niego ze zgorszeniem, dodał: - Czasem zwalnia ci się blokada.
Popukał się palcem w skroń.
- Jeśli masz do mnie szacunek – oświadczyłam ze śmiertelnie poważną miną. – Nie grzeb mi przy każdej nadarzającej się okazji w głowie. Uszanuj moją prywatność i nie wykorzystuj tych rzadkich chwil, kiedy nie stosuję oklumencji.
Tom otworzył usta, ale natychmiast je zamkną i odwrócił ode mnie głowę, bo podszedł do naszej ławki Dumbledore.
- Czy ma pani coś do powiedzenia, panno Hortus? – zapytał uprzejmie, a w jego oczach zamigotały radosne błyski.
- Nie – odpowiedziałam, wstając. – Ale bardzo chętnie zmienię swoje miejsce.
Zabrałam swoje rzeczy i usiadłam obok Elizabeth Nott na drugim końcu sali. Kiedy Tom odwrócił się, żeby na mnie zerknąć. Ja jednak obrzuciłam go nieprzyjemnym spojrzeniem i utkwiłam wzrok w nauczycielu.

Kiedy zadzwonił dzwonek, bardzo szybko wypadłam z klasy. Riddle dogonił mnie niedaleko sali do transmutacji.
- Nie gniewaj się – odezwał się przepraszającym tonem. Ja tylko prychnęłam pogardliwie. – To źle, że chcę wiedzieć, o czym myślisz?
- Tak.
- Dobrze, już tego nie zrobię, obiecuję.
Objął mnie w talii i pocałował w policzek. Chłodno przyjęłam objawy jego czułości. Nawet nie skinęłam głową. Dobrze wiedziałam, co oznacza jego obietnica i przymilny ton. Kolejne kłamstwo.

~*~


Cóż, z przykrością muszę oznajmić, że muszę na jakiś czas zaprzestać pisania. Nie zawieszam bloga, z góry mówię. Mam w tym miesiącu szalenie ważne egzaminy, więc muszę przyłożyć się do nauki. Po testach nareszcie odetchnę i dam porządny rozdział. Oczywiście, w przerwie w nauce mogę coś napisać, lecz jeśliby się długo nic nie pojawiło, to jesteście uprzedzeni. Dla pocieszenia dedykacja dla was wszystkich xD 

6 kwietnia 2010

Rozdział 34

Do Hogwartu wróciłam następnego ranka. Było jeszcze bardzo wcześnie, gdy wemknęłam się cicho do dormitorium Ślizgonów. Matka zaproponowała, że mnie podrzuci, bo i tak ma coś do załatwienia w Hogsmeade, ale odmówiłam. Już doskonale potrafiłam się teleportować. No i wolałam, żeby matka raczej podholowała ojca do domu. Był tak spity, że ledwo trzymał się na nogach. W ogóle goście dużo wypili, Sokaris i Ivy w miarę się pilnowali, bo następnego dnia wyjeżdżali na miesiąc miodowy do Australii. Też sobie miejsce wybrali… Jadowite pająki, węże, skorpiony… Mogę liczyć na to, że w prezencie przywiozą mi taką czarną wdowę, a ja ją wsadzę ojcu w gacie? Może w końcu przestałby się pchać tam, gdzie nie powinien, kiedy go pająk pozbawi pewnego narządu?

Była godzina piąta rano, gdy zziębnięta i zmęczona po całonocnej imprezie wśliznęłam się do swojego łóżka. Midnight ułożył się obok mnie. Zawsze spał ze mną, chyba że akurat nocował u mnie Tom.
Mogę powiedzieć, że to całe wesele było tylko stratą czasu. Mojego czasu. Po co w ogóle mnie tam ciągnęli? Dla nich była to ważna i ekscytująca uroczystość, to jasne, dla mnie zaś noc stracona na siedzenie przy stoliku.


Ledwo zasnęłam, już musiałam wstać. Żelazny budzik zadzwonił, wydając z siebie przeraźliwy, drażniący dźwięk. Wzdrygnęłam się i usiadłam na łóżku. Mimo że przespałam te trzy godziny, byłam bardzo zmęczona. Powoli przebrałam się w szatę szkolną, co chwilę ziewając.
Spakowałam torbę i poszłam do salonu. Co prawda nie miałam nawet nadziei, że Tom tam będzie, o tej potrze na pewno siedział już w bibliotece. Zwykle wstawał bardzo wcześnie. Ale nie zaszkodziło przecież sprawdzić.
Ku mojemu zdumieniu zobaczyłam Riddle’a na drugim końcu salonu. A właściwie jego plecy. Dogoniłam go i chwyciłam za rękę. Tom wzdrygnął się.
- Victorio, ale masz zimne ręce – zauważył. – I strasznie kościste.
- Nie, zdaje ci się.
Riddle objął mnie w talii i wyprowadził z dormitorium.

- Jak się bawiłaś na weselu? – zapytał, kiedy weszliśmy do Wielkiej Sali. Parsknęłam śmiechem.
- Ty sobie żartujesz? – zadrwiłam. – Cały czas siedziałam przy stole. To był najnudniejszy ślub, na jakim byłam. Już pogrzeby są ciekawsze.
Usiadłam na swoim miejscu, a moja ręka instynktownie powędrowała w stronę dzbanka z kawą. Nalałam sobie trochę do szklanki i wypiłam jednym haustem. Riddle w tym czasie smarował sobie tosty dżemem. Ledwo nalał sobie do pucharu soku pomarańczowego, ja już wstałam.
- Zaraz, a ty dokąd? – spytał, z trudem przełykając kawałek tosta.
- Do łazienki, spójrz na mój stan, nie mogę tak iść na transmutację – odparłam. – Zjadłam śniadanie, o co ci chodzi? Myślałam, że dasz mi już spokój z tym jedzeniem.
Tom zmrużył oczy.
- Nie kłamię, zjadłam dwa tosty, minie trochę czasu, zanim znów zacznę normalnie jeść – dodałam.
Riddle nic nie powiedział, tylko odprowadził mnie wzrokiem do drzwi.

Czym prędzej podążyłam do najbliższej damskiej łazienki. Na szczęście nikogo w niej nie było. Weszłam do pierwszej lepszej kabiny i zamknęłam drzwi na zasuwkę. Nie mogłam tego w sobie dłużej tłumić, czułam się przez ten posiłek gruba, miałam wyrzuty sumienia, że dziś zjadłam tyle na śniadanie, a wczoraj skonsumowałam kawałek tortu i innych rzeczy z nudów, niż powinnam. Musiałam się tego pozbyć.

Łazienkę opuściłam lekka i o wiele spokojniejsza na duchu. Pozbyłam się wszystkiego, co by mi przeszkodziło w chudnięciu.
Gdy dotarłam pod klasę McGonagall, Tom już tam był. Wyglądał tak, jakby na mnie cały czas czekał. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, stukał palcem w przedramię, wpatrując się we mnie podejrzliwie.
- A gdzie to się tak długo było? – zapytał. – Bo wyglądasz, jakbyś wracała skądś tam.
- Czyli? – spytałam. – Byłam w kiblu, jak mówiłam, ale spotkałam tam Bellę i się trochę zagadałyśmy.
Było to oczywiście kłamstwo, ale przecież musiałam coś wymyśleć, dlaczego mnie tyle czasu nie było. Zdaje mi się jednak, że Tom coś podejrzewał, musiałam jakoś zatuszować sprawę.
- Ach. Ja tam nie widziałem, żeby szła do łazienki – stwierdził, nadal przyglądając mi się podejrzliwie.
Przewróciłam teatralnie oczami.
- No jasne, że jej nie widziałeś – odpowiedziałam takim tonem, jakby to było oczywiste. – To damska toaleta, facetom wstęp wzbroniony. Chyba, że ty czujesz się kobietą.
Wzruszyłam ramionami i weszłam do klasy za Elizabeth Nott.
Przez całą transmutację Tom, zamiast transmutować szopa, przyglądał mi się z uwagą. Rozproszona tym, dźgnęłam swojego w oko, podczas gdy McGonagall przechodziła obok mojego stolika, za co odjęła Slytherinowi pięć punktów.
- I co, dumny jesteś z siebie? – wysyczałam, kiedy opuszczaliśmy klasę, żeby pójść na numerologię, której nauczał teraz Dumbledore.
Nie musiałam pytać. Riddle wyglądał na zachwyconego. Cóż, jego nowa taktyka nie odniosła jednak żadnych rezultatów, bo ja ani myślałam przerwać diety. Podczas numerologii humor go nieco opuścił, zaś na eliksirach był już tym samym spokojnym i milczącym Tonem.

Po lekcji Slughorn kazał mi na chwilę zostać.
- O co chodzi, panie profesorze? – zapytałam, myśląc gorączkowo, co mogłam przeskrobać. Może McGonagall doniosła mu, że dziabnęłam szopa różdżką w oko i będę miała kłopoty z tego powodu. Ale szlabanu mi chyba nie da, prawda?
- To nic złego, nie bój się – wyjaśnił, widząc niepokój, malujący się na mojej twarzy. – Sądząc po twoich postępach na moich lekcjach, chciałbym zaproponować ci udział w dodatkowych zajęciach dla bardziej utalentowanych uczniów.
Uniosłam lekko brwi.
- A zaproponował pan to Tomowi? – spytałam. – Jest o wiele lepszy ode mnie.
- Nie, moja droga, Tom nie potrzebuje żadnych dodatkowych lekcji, i bez nich wie dużo więcej.
- No cóż – mruknęłam. – Jeśli uczestniczy w tym więcej uczniów, to czemu nie.
Slughorn od razu się cały rozpromienił.
- To cudownie, możesz przyjść jutro o osiemnastej? – spytał, niby przypadkiem obejmując mnie w talii ręką i prowadząc do wyjścia. – W sali numer szesnaście.
- Tak.
Pożegnał mnie i poszedł w stronę wyjścia, aby udać się do Wielkiej Sali na obiad. Ja nie byłam głodna. Poszłam do salonu Ślizgonów, żeby napisać pracę domową dla Dumbledore’a. Jutro nie będę miała na to czasu, poza tym gdybym poszła na obiad, Tom zmuszałby mnie do jedzenia. A ja nie miałam najmniejszej ochoty się z nim kłócić.

*

Na drugi dzień, w czwartek, za pięć minut szósta, spakowałam swój kociołek, podręcznik do eliksirów i ruszyłam w stronę wyjścia. W połowie drogi zatrzymał mnie Tom. Objął mnie obiema rękami, dzięki czemu nie mogłam go minąć ani się mu wyrwać.
- Gdzie idziesz? – spytał.
- Slughorn kazał mi przyjść, założył jakieś kółko, gdzie „bardziej uzdolnieni uczniowie” mają się dokształcać z eliksirów – wyjaśniłam. – Ach, ciebie nie zaprosił, bo stwierdził, że za dużo umiesz. Pytałam go.
Tom wzruszył ramionami.
- Aha, fajnie – mruknął, mało przejęty tą sprawą. – Ale ty nic mi nie powiedziałaś.
- Wyleciało mi z głowy.
Było to prawdą, bo wczorajszego wieczora odkryłam nową fałdkę tłuszczu, więc musiałam się jej jakoś pozbyć, dlatego do pierwszej w nocy robiłam tysiąc trzysta brzuszków. Tego dnia ledwo mogłam się schylić, tak mnie wszystko bolało.

- Nie wiem, kiedy będę, nie czekaj na mnie – powiedziałam, pocałowałam go w usta i wyszłam z dormitorium Ślizgonów.
Droga do klasy numer szesnaście nie zajęła mi dużo czasu, mimo że zatrzymał mnie Tom. Była to jedyna w lochu klasa, której nikt od dawna nie używał. Bo reszta opuszczonych sal była zbyt daleko, żeby którykolwiek z uczniów się tam zapuszczał, nie zgubiwszy uprzednio drogi powrotnej. Zapukałam więc i weszłam do środka.
W klasie siedziała tylko trójka uczniów. Jakiś Puchon z czwartej klasy i dwie Krukonki, jedna z piątej, druga z siódmej klasy. Slughorn uśmiechnął się szeroko na mój widok.
- Cieszę się, że przyszłaś – powitał mnie. – Czekamy jeszcze na Lily i Billa.

Jakąś minutę później do drzwi ktoś nieśmiało zapukał, po czym weszły dwie osoby. Owa nieprzyjemna Gryfonka z pierwszej klasy i William Yaxley, trzynastoletni Ślizgon.
- Dobry wieczór wszystkim – przemówił Slughorn. – Teraz, kiedy już jesteśmy w komplecie, pragnę wam przedstawić Victorię Hortus. Choć zapewne już ją znacie.
Tylko Lily Evans dała do zrozumienia, że mnie nie zna, unosząc brwi. Znów poczułam okropną niechęć do tej dziewczyny.
Slughorn powiedział nam, że dziś mamy mu przygotować eliksir roztapiający. Każda osoba, która go spożyła, dostawała tak wysokiej gorączki, że jej kości i mięśnie mogły się roztopić, jeśli szybko nie podało się antidotum. Co prawda nie mam pojęcia co gorączka ma do konsystencji i stanu skupienia kości i mięśni, ale nie protestowałam, tylko zabrałam się do ważenia mikstury.

Po dwóch godzinach roboty Slughorn ocenił mój wywar na zachwycający. Tylko starsza z Krukonek, Muriel Key zrobiła go lepiej ode mnie. Z lubością obserwowałam jak Lily Evans z zawiedzioną miną pakuje swoje rzeczy do kociołka i opuszcza klasę bez pożegnania. Dobrze tak smarkuli, niech wie, kto tu rządzi.

~*~

Coś ostatnio za często tu notki dodaję, może powinnam zrobić sobie przerwę, hmm? Nie będę się rozgadywać, bo muszę jeszcze skończyć gazetkę o Katyniu na historię. Dedykacja dla Arancio :*

PS: Jak się podoba nowy szablon? Zrobiłam go, aby pasował do najnowszych odcinków xD 

2 kwietnia 2010

Rozdział 33

Lekcje w siódmej klasie były już na bardzo zaawansowanym poziomie. Zajęcia praktyczne zdawały mi się ewidentnie łatwiejsze, niż te z teorii. Kiedy ja się wytężałam, żeby zrozumieć numerologię czy starożytne runy, Tom w milczeniu robił notatki. Zdawał się wszystko rozumieć, mało tego, znać od dawna.

Musze przyznać, że na eliksirach szło mi zaskakująco dobrze, mimo że w mojej ocenie z tego przedmiotu byłam raczej przeciętnie uzdolniona. A Slughorn cały czas mnie chwalił, opowiadał, jak cudownie wyszedł mi mój eliksir… Toma również chwalił, ale w inny sposób. Bardzo mi się nie podobało, w jaki sposób mnie wyróżnia. Powiedziałam o tym Riddle’owi, ale on tylko machnął ręką i stwierdził, że histeryzuję. Mnie jednak nic się nie zdawało. Slughorn coś do mnie miał. A ja już się dowiem, co.

To całe „zapracowanie” Toma miało też dobre strony. Jak na początku semestru interesował się moim poczynaniem, teraz w ogóle tego nie robił. Mogę nawet powiedzieć, że widywałam go jedynie na lekcjach i czasami w salonie Ślizgonów. Znów się zaczyna to, co w tamtym roku. Ja, nie chcąc mu się narzucać, nie odwiedzałam go ani w jego sypialni, ani w bibliotece, ani nigdzie. Znów poczułam, że się od siebie oddalamy.
Nie mogło mi to jednak przyćmić mojego celu. Tom nie przeszkadzał mi w działaniu, więc mogłam spokojnie chudnąć. Zamówiłam w aptece na Pokątnej wagę. Dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego z pięćdziesięciu siedmiu schudłam na pięćdziesiąt dwa. Ale co z tego, że ważyłam mniej, skoro nie widziałam efektów? Kiedy patrzyłam w lustro, godzinami obserwowałam te fałdy tłuszczu i nie mogłam się nadziwić, jak mogłam rozebrać się przed Tomem. W ogóle jak mogłam wytrzymać sama ze sobą w tym ciele?

Podczas śniadania, na które zresztą się spóźniłam, bo biegałam brzegiem jeziora, Tom powiedział mi, że przyszedł do mnie list, kiedy mnie nie było.
- Gdzie ty właściwie byłaś? – spytał, podczas gdy ja rozrywałam kopertę.
- Biegałam – odpowiedziałam.
- Nadal obsesyjnie chcesz schudnąć?
- Nie – skłamałam. – Ale suknia musi mi pasować.
Wydobyłam list z koperty i przeczytałam w milczeniu:

Victorio
Bardzo chcieliśmy poczekać ze ślubem, aż skończysz siedemnaście lat, ale okazuje się, że urodziny masz czternastego października, więc to trochę za późno. Dlatego Twoja matka, oczywiście po konsultacji z profesorem Dippet’em, przyjdzie po Ciebie trzydziestego września. Czekać będzie na stacji Hogsmeade o ósmej wieczorem.
Ivy

Zmięłam w zaciśniętej pięści list, uśmiechając się z satysfakcją.
- I teraz Ivy sobie zobaczy, kto tu jest za gruby – powiedziałam. – Powiedz McGonagall, że jestem chora i nie przyjdę.
Wstałam.
- Zaraz… dokąd idziesz? – zawołał za mną Tom.
- Jak to dokąd? Biegać.
Opuściłam czym prędzej Wielką Salę i wybiegłam na błonia.

Biegałam tak długo, bez wytchnienia i choćby sekundy odpoczynku, że po godzinie tej męki padłam na trawę, wykończona, pozbawiona całkowicie sił. Leżałam twarzą w trawie, czułam kłujący ból w klatce piersiowej, w boku i tłukące mi się w gardle tętno. Byłam jednak świadoma, że muszę  dążyć do ideału bez względu na wszystko. Żaden ból i żadne zmęczenie nie jest w stanie mnie powstrzymać.

W końcu wstałam. Po bardzo długiej chwili podniosłam się na nogi, mimowolnie drżąc na całym ciele. Nogi miałam jak z waty. Kiedy sobie pomyślałam, że będę musiała wspinać się po schodach na czwarte piętro, zrobiło mi się słabo.
Ledwo dowlokłam się do drzwi wejściowych, te nagle się otworzyły, a na błonia zaczęły się wylewać uczniowie. A więc lekcja transmutacji skończyła się na szczęście, za dziesięć minut miała zacząć się opieka nad magicznymi stworzeniami. Nie przepadałam za tym przedmiotem, chodziłam na niego tylko dla tego, że inni chodzili. Zaczęłam żałować, że poszłam za stadem jak ten baran. Tak, będę musiała ponieść tego konsekwencje i przeżyć w nudzie dwie bite godziny, obserwując, jak profesor McKinley karmi nieśmiałki.

Na tą  lekcję przyprowadził chochliki kornwalijskie. Nauczyciel postawił klatkę po środku drewnianego stołu, a dookoła niej porozkładał pożywienie, którym miał nakarmić te stworzenia. Na widok tego jedzenia zemdliło mnie, musiałam się mocno wysilić, żeby nie zwrócić kawy, którą wypiłam na śniadanie.

McKinley zaczął opowiadać o chochlikach, ich naturze… Mój umysł w ogóle nie przyjmował tych informacji, nie rozumiałam, o czym nauczyciel mówi. Stałam tylko, kiwając się do przodu i do tyłu, gapiąc się niewidzącym wzrokiem w klatkę z chochlikami. Chwilę później zrobiło mi się okropnie gorąco, mimo że słońce schowało się za chmurami, przed oczami mi pociemniało…

Ocknęłam się jakiś czas później. Kończyny miałam jak z żelaza, w ogóle ciało ciążyło mi okropnie. Byłam też jakaś otumaniona. Kiedy otworzyłam oczy, błękit nieba, choć nieco zachmurzony, poraził mój narząd wzroku.
Zauważyłam czyjeś twarze, pochylające się nade mną, a chwilę później poczułam, jak ktoś mnie podnosi i zaczyna się przemieszczać. Potem widziałam już tylko jakieś rozmazane, migające światło, więc zamknęłam oczy.
Położyli mnie na łóżku w skrzydle szpitalnym. Tam było o wiele chłodniej i ciemniej, szybko wróciłam do siebie. Zauważyłam, że osobą, która mnie przyniosła był Tom. Cóż, dziwne by było, gdyby pozwolił się do mnie zbliżyć choćby nauczycielowi. Nie po tym, co przeszłam z Nickiem. Ale nie z troski, nie. Tylko dla tego, że czuje się za mnie za bardzo odpowiedzialny. Niepotrzebnie.

- Wyszedłeś z lekcji – zauważyłam, kiedy pani Pomfrey podała mi jakiś eliksir. – Nigdy tego nie robisz.
- Zrobiłem to, żeby cię ochrzanić – odpowiedział groźnym tonem. – Co ty sobie myślisz, pani Pomfrey powiedziała mi, że zasłabłaś z głodu i przemęczenia.
- Nie jestem głodna – odpowiedziałam szczerze, bo na samą myśl o spożyciu czegokolwiek zrobiło mi się niedobrze.
- Jadłaś śniadanie?
- Tak.
Riddle spojrzał na mnie podejrzliwie, mrużąc oczy.
- Jadłam, zresztą co ciebie to obchodzi? – spytałam z pretensją w głosie. – Ja nie kontroluję, czy jadasz posiłki czy nie.
- Bo ja obsesyjnie się nie głodzę.
Odwróciłam się na drugi bok, plecami do Toma.
- Nie odwracaj się do mnie plecami, wysłuchasz mnie do końca – usłyszałam.
- Gnojek.
- Victorio…
- Dupek.
Riddle obszedł łóżko dookoła i usiadł na krześle naprzeciwko mnie.
- Nie jestem twoją własnością, jeśli zechcę, to cię stąd wyrzucę – dodałam, na co Tom parsknął śmiechem.
- Tak? Ciekawe, jak tego dokonasz.
Uśmiechnęłam się złośliwie.
- Pani Pomfrey, hej! – zawołałam, machając ręką.
Tom zatkał mi usta ręką, odwracając się do tyłu z zaniepokojoną miną, żeby się upewnić, że pielęgniarka nie dosłyszała.
- Dobrze, ucisz się – wysyczał. – Kontroluję cię cały czas, bo się o ciebie martwię. Rozumiesz?
Pokiwałam głową, żeby wyswobodzić się od jego uścisku.
- Ja chcę po prostu schudnąć na ten ślub, to wszystko – wyjaśniłam.
Tom pochylił się, żeby pocałować mnie w czoło.
- Ale później to się już skończy, tak? – spytał.
- Tak.

*

Matka przyszła po mnie, jak obiecała w liście, trzydziestego września wieczorem. Powiedziała, że nie muszę brać żadnych ubrań, bo zostanę tylko na weselu, później odeślą mnie z powrotem do Hogwartu. Rada z tego, że długo w domu nie zabawię, wzięłam Midnight’a i teleportowałam się z matką do Londynu.

Następnego ranka w całym domu panował straszny bajzel. Ja, czekając, aż Ivy przyjdzie z Gaby, żeby nas ubrać, przebrałam się w zwykłą szatę i zeszłam do salonu, żeby obserwować, jak matka wścieka się na ojca i Sokarisa.
- Nie szykuj się tak, nie – ofuknęła męża, patrząc, jak ten poprawia muchę przed lustrem. – Twojej kochanki tam nie będzie.
Henryk tylko rzucił żonie posępne spojrzenie i szybko odszedł z zasięgu wzroku matki. Nie znał jej od tej strony, dlatego, kiedy była w pobliżu, przybierał minę czuwającego przy łożu chorego i milczał, zaś gdy matki nie było, stawał się nienaturalnie i bezwstydnie wesoły, nawet względem mnie.

Kiedy matka weszła do jadalni, usłyszałam, jak ruga Sokarisa za to, że ten ubiera się zbyt wolno.
- Zamierzasz do ślubu przystąpić w samych skarpetkach i gaciach? – zapytała zdenerwowana. – Mamy jeszcze tylko pół godziny, za chwilę przyjdzie Ivy, więc się streszczaj!
Ledwo to powiedziała, do drzwi wejściowych ktoś zadzwonił. Jeden z naszych skrzatów podbiegł, by je otworzyć. Do holu weszła Ivy z siostrą. Niosła jakieś zawinięte w brązowy papier ubrania.
- Ach, Victorio, dobrze, że już wstałaś – zaszczebiotała wesoło Ivy. – Chodź musicie się przygotować.
Za nią weszła jej matka, uderzająco do niej podobna, lecz o wiele starsza. Moja matka miała trzydzieści sześć lat, za to ona musiała mieć co najmniej dziesięć lat więcej.

Ivy wepchnęła mnie do pokoju, w którym ukryłam się z Sokarisem, kiedy podsłuchiwaliśmy kłótnię rodziców. Na fotelach porozkładała szaty wyjściowe i kazała mnie i Gaby podejść.
- Przysłali je wczoraj wieczorem, Gaby już swoją mierzyła – powiedziała przyszła panna młoda, wręczając mnie i jej młodszej siostrze taką samą błękitną suknię.
Odeszłam trochę na bok, żeby się przebrać. Ze zdziwieniem zauważyłam, że szata wisi na mnie, jakby była o co najmniej kilka numerów za duża.
Ivy podbiegła do mnie, załamując ręce.
- Jak to się stało, że zamówiłaś zbyt dużą szatę? – zapytałam. – Jaki to ma numer, sześćdziesiąt?
- Pięćdziesiąt! – wykrzyknęła blondynka. – Jak mogłaś się odchudzić?!
- Pięćdziesiąt?! – powtórzyłam wściekła. – Nawet przed dietą nie nosiłam takiego rozmiaru! Zresztą to jest moja sprawa, czy się odchudzam, czy nie!
Ivy spojrzała zrozpaczona na siostrę.
- Co my teraz zrobimy? – jęknęła.
Moja matka, przyciągnięta krzykami, zajrzała do pokoju.
- Co się stało? – zapytała zaniepokojona.
- Niech pani sama przyjdzie i zobaczy – odpowiedziała Ivy zrezygnowanym tonem, której zbierało się wyraźnie na płacz.
Matka podeszła do niej i poklepała ją pocieszająco po plecach, przyglądając się mojej sukni.
- Zamówiłaś zbyt dużą szatę – stwierdziła. – Dlaczego?
- Victoria schudła i teraz mój ślub będzie katastrofą! – jęknęła Ivy.
- Ano tak, przecież jestem szczuplejsza od panny młodej, jak w ogóle śmiałam schudnąć – zadrwiłam, kręcąc głową. – Mogę trochę zmniejszyć tą szatę, Tom powiedział mi, jak to zrobić.
Wyciągnęłam różdżkę i machnęłam nią krótko. Szata zaczęła się na mnie kurczyć, a gdy poczułam, że ma już właściwy rozmiar, znów machnęłam różdżką.
- Już – oświadczyłam.
Twarz matki wyraźnie się rozluźniła. Poleciła Ivy iść się przygotować i już nie płakać, po czym sama opuściła pokój.

*

Ślub zaplanowany był na dwunastą w ogrodzie rodziców Ivy. Ojciec głośno narzekał, że gdybym zechciała wyjść za Nicka, Sokaris żeniłby się w o wiele większym, ale gdy napotkał spojrzenie matki, natychmiast umilkł.
Pan Taciturn powitał nas wylewnie już w drzwiach. Wystrojony w swoją, jak mniemam, najlepszą szatę wyjściową, zaprowadził wszystkich do salonu.
- Zaproponowałbym kawę, ale prawie wszyscy już są, proszę, chodźmy – rzekł.
Był zupełnie innym człowiekiem niż mój ojciec. Radosny, uprzejmy, obyty… Zdawał się też bardzo interesować losem swoich córek, może nawet je kochał, bo objął je ramionami i poprowadził do drzwi tarasowych. Mój ojciec nigdy taki nie był, zawsze odcinał się od wszystkiego, chyba że chodziło o pieniądze. Wtedy odgrywał przykładnego tatusia.

Po środku ogromnego ogrodu stał okazały, biały namiot. Było ciepło, jednak goście przechadzający się po namiocie ubrani byli w futra i eleganckie płaszcze. Wielu z nich było z pewnością bardzo gorąco; zauważyłam czarownicę, obficie pocącą się w swojej kurtce ze smoczej skóry.

Kiedy wynajęty organista zagrał weselną melodię, ja i Gaby musiałyśmy wejść do namiotu przed panną młodą, prowadzoną przez jej ojca. Myślałam, że druhny muszą iść ZA panną młodą, lecz owa tajemnica szybko się rozwiązała, bo druhny, czyli my, miały sypać kwiatki. Nosz jasna cholera, co oni myślą, że mamy po pięć lat?!
Ja i Gaby dostałyśmy po wiklinowym koszu, pełnym płatków białych róż. Z markotną miną musiałam wysypywać płatki, a Ivy perfidnie po nich deptała. Głupia jędza. Jeśli ja kiedyś wyjdę za mąż, to tylko dla tego, żeby zrobić jej na złość i po niej deptać.

Zaczęła się ceremonia. Wielu gości wyciągało szyje, żeby lepiej zobaczyć pannę młodą. Według mnie wyglądała trochę śmiesznie w koronkowej sukni i srebrnym diademie na głowie. Co za dużo to nie zdrowo. Zmiana planów. Ja tam chyba bym nie chciała wyjść za mąż, nawet na złość Ivy. I nie tylko przez przykre doświadczenie z Nickiem, który zresztą też był na weselu Sokarisa i śledził mnie spode łba. Sądziłam, że po ślubie męża i żonę ogarnia rutyna, a ja nie byłam zainteresowana rolą kury domowej.

Ivy podeszła do katedry, Az którą stał łysy mężczyzna, ubrany w czerń. Zobaczyłam też Sokarisa. Miał na sobie białą szatę, a w kieszeni na piersiach białą różę. Musiałam się mocno wysilić, żeby nie parsknąć śmiechem. Był to chyba pierwszy i najprawdopodobniej ostatni raz, kiedy widziałam go w takim stroju.

- Panie i panowie – rozległ się głos mistrza ceremonii, a wszyscy umilkli. – Zebraliśmy się tu, żeby uczcić zjednoczenie dwóch wiernych dusz…
Wiernych, tak, oczywiście. Jeśli syn wdał się w ojca, wątpię, żeby było w tym związku choć trochę wierności.
Bla, bla, bla. Nudne kazanie trwało chyba ze dwadzieścia minut. Nareszcie nadeszło tak wyczekiwane przeze mnie zakończenie, choć nogi już nieźle weszły mi do tyłka od tego stania.

- Sokarisie Febronie, czy chcesz poślubić Ivy Bernadettę?
Moja i Gaby matki szlochały cicho w chusteczki. Sama Ivy również miała łzy w oczach, kiedy mówiła „tak”. Nie mam pojęcia, czym się tu tak ekscytować. Po prostu ślub i tyle. No, dla Sokarisa i Ivy to nowa droga życia i w ogóle, ale żeby aż ryczeć?
Czarodziej, prowadzący ceremonię, ogłosił zakończenie, więc nowo poślubieni jaki pierwsi opuścili namiot, później wyszła reszta. Wszyscy rzucili się, żeby złożyć im życzenia. Ja, mając Sokarisa na co dzień w domu, tyle się go już naoglądałam, że nie pofatygowałam się nawet, aby choćby do nich podejść. Usiadłam przy stoliku, wzięłam sobie kawałek tortu i zjadłam go, właściwie nawet o tym nie wiedząc.

~*~

Rozdział miałam dawać wczoraj, ale nie zdążyłam go przepisać z zeszytu, bo mój brat musiał sobie pograć. To jest przecież ważniejsze, oczywiście Oo”

Nareszcie jest przerwa wielkanocna, nadrobię trochę zaległości w nauce i pisaniu. Chciałabym też podziękować osobie, choć nie wiem, jakiej, za polecenie. Onet polecił rozdział „Druhną być”, czuję się bardzo zaszczycona, gdyż na tym blogu jest to pierwsza gwiazdka. Dlatego en odcinek dedykuję tej osobie, która poleciła dlr :*