17 lipca 2015

95. Smocza Królowa

         Earth i Ardeth chyba poczuli się dotknięci moim nieco obcesowym zachowaniem, a ciągła i podejrzana nieobecność ich młodszej córki musiała być kroplą, która przelała czarę goryczy, bo rodzice wyjechali z Kemmhyt dzień po hucznym przyjęciu, które zostało zorganizowane na cześć księcia. Ich pożegnanie było chłodne i lakoniczne, lecz przyjęłam to ze spokojem, ponieważ miałam wiele powodów do radości. Moja złość na Czarnego Pana powoli się rozmywała - czas był najlepszym lekarstwem na bolące po zdradzie serce; Silas miał najlepszą opiekę i rozwijał się w błyskawicznym tempie, a ja wiedziałam, że była to zasługa boskiego błogosławieństwa. Bes nareszcie zezwolił, bym powiła dziecko, za co codziennie mu dziękowałam. Dodatkowo zmęczone ciążą i połogiem ciało doszło już do prawie stuprocentowej formy, a ja mogłam bez przeszkód chodzić o własnych siłach, a nawet opuszczać zamek. Bardzo upodobałam sobie nocne przechadzki po pustyni – od wielu lat stanowiły ważną i niezmienną część mojego życia, a ciąża stanowczo mi ich zabroniła. Wymykałam się jakąś godzinę po zachodzie słońca, aby mrok stał się aksamitny i żadne ostatnie promienie go nie rozpraszały; potrafiłam zaakceptować jedynie gwiazdy, które przyjemnie ochładzały nocną ciemność.
         Wystarczyły dwa dni, abym wyczuła, że znowu coś jest nie tak, jak być powinno. Mówiąc szczerze, zmysły mnie zawiodły, a niepokojące sygnały dotarły do mnie dopiero w chwili, kiedy było już za późno na jakiekolwiek myślenie. Na szczycie majaczącej przede mną wydmy wyrósł jak spod ziemi przeogromny gad. Skubaniec musiał się na mnie zaczaić, ponieważ leciał całkowicie bezszelestnie; zamachał potężnymi skrzydłami, a otaczający go piach poleciał prosto na mnie. Musiałam zareagować natychmiast, nie było czasu na myślenie, choć w mojej głowie huczało tylko jedno adekwatne do zaistniałej sytuacji słowo – KURWA! Chwyciłam różdżkę i w ostatniej chwili zdążyłam wyczarować przed sobą przezroczystą tarczę, która ochroniła mnie przed lecącym w moim kierunku piachem. Smok jednak nie dał mi ani ułamka sekundy, abym zdążyła się zastanowić, bo już mknął w moim kierunku potężny, rozświetlający mroki pustyni płomień; ale ja nie byłam jedną z tych słabych kobiet, które on i jego smoczy klan pożerali na kolację. Choć Czarny Pan twierdził, że jest to niemożliwe, potrafiłam bez trudu połączyć klasyczną magię z czarami starożytnych bogów – piach, który dopiero co wznieciły błoniaste skrzydła potwora już tworzył dookoła mnie szczelny, gruby kokon, a otulające go płomienie mogły jedynie się po nim ześlizgnąć. Byłam przekonana, że przechytrzyłam tego inteligentnego gada, ale jakże się myliłam! Do moich uszu dobiegła kilkusekundowa cisza, ale żar panujący w drobnoziarnistej zbroi nadal się utrzymywał; traciłam oddech, a przed oczami mi pociemniało, ale zdążyłam dostrzec, że piach zmienił się w grube, szarawe szkło! Na wszystkich starożytnych bogów, cóż było w oddechu tego smoka, że potrafiło zmienić piasek w szkło?!
         Tym razem nie miałam już tyle szczęścia; zanim pomyślałam nad jakimkolwiek zaklęciem, które mogłoby mnie uratować, w moją stronę mknął potężny, nabity ostrymi jak kamienie wyrostkami ogon. Automatycznie wytrzeszczyłam oczy i zasłoniłam głowę ramionami, a w tej samej chwili poczułam bolesne uderzenie; poleciałam jakieś kilkanaście stóp do tyłu i ugodziłam plecami w kolejną wydmę. Gdybym znalazła się w innej sytuacji, z całą pewnością dojście do siebie zajęłoby mi o wiele więcej czasu, ale zagrożenie życia było tak realne jak otaczający mnie piach, dlatego prawie natychmiast poderwałam się na nogi. Moją głowę wypełniał chaos, ale adrenalina prędko podpowiedziała mi, że przecież mogę latać. Nie było się nad czym zastanawiać. Kolejna sekunda i już byłam w powietrzu, podczas gdy zaskoczony moim zachowaniem smok kręcił się niespokojnie i machał ryjkowatym, kolczastym łbem – stałam się dlań natrętną muchą, którą usiłował strącić w piach. Na początku w ruch poszedł ogon. Gad machał nim jak ogromnym kiścieniem, a ja starałam się odskakiwać od wściekłych i coraz szybszych ciosów, zastanawiając się jednocześnie, jakie zaklęcia mogłyby przebić się przez ochronny pancerz zwierzęcia. Robienie uników było stresujące i bardzo męczące, ale tylko na to w tej chwili było mnie stać – w głowie miałam pustkę, przez co różdżka w mojej dłoni stała się bezużytecznym kawałkiem drewna. Na czoło wystąpiły mi krople potu, a pierś falowała coraz szybciej, w boku natomiast zaczęło mnie kłóć. Musiałam coś zrobić, ponieważ smok chyba znudził się odpędzaniem natrętnego insekta i zaczął groźnie kłapać paszczą; dostrzegłam w jej wnętrzu kotłujące się jądro.
         Żałowałam, że nie miałam miecza.
         Wystrzeliłam prosto w kierunku rozwartej paszczy smoka, a za mną ruszyły tumany piachu tworzące najbliższe wydmy. Dookoła nas nie było już nic, widziałam jedynie chropowatą szarość kurzu i maleńkich kamyczków, które utworzyły idealnie prostą ścianę piaskowej burzy; swego czasu słynęłam z takich czarów, gdyż jedynie nad żywiołem ziemi potrafiłam całkowicie zapanować. Te wieloletnie praktyki się opłaciły i dziś przyniosły owoce – smoczy pysk został niemal w całości zapełniony pędzącym jak strzała piaskiem. Jej grot ugodził prosto w buzujący w gadzim gardle ogień.
         Teraz albo nigdy.
         Dopiero teraz spostrzegłam, jak wielki błąd popełniłam - prychające i miotające się wściekle zwierzę zaczęło machać skrzydłami i potężnym ogonem, a ja (zachwycona swoim sukcesem) zawisłam nieruchomo w powietrzu. Tuż nad grzbietem potwora - wystarczyło jedno potężniejsze machnięcie skrzydłem, aby sprowadzić mnie w powrotem na ziemię. Straciłam panowanie nad własnym ciałem wraz z potężnym uderzeniem kolczastej kończyny; świat zawirował, a kotara piasku opadła, na nowo odsłaniając ciemnogranatowe niebo. Czułam ból, ale ciężko było mi powiedzieć, w którym miejscu; kiedy upadłam na twardy piasek, a plecy wbiło się coś ostrego i piekącego, co mogłam porównać jedynie do grotu strzały. Kręgosłup wygiął się w łuk, a ja zasyczałam z bólu. Nie miałam już siły… Nie potrafiłam się przebić przez czarodziejski pancerz, a rozwścieczony gad rzucał się na wszystkie strony, usiłując pozbyć się drażniącego gardło piachu; jego potężne łapska raz huknęły tak blisko mnie, że aż podskoczyłam i z powrotem upadłam na broczącą na plecach ranę. Przetrwałam bez Czarnego Pana trzynaście lat, udało mi się w końcu urodzić dziecko, a miałabym zginąć ze smoczych pazurów? Nie… Niedoczekanie… Jego niedoczekanie!
         Przywołałam porzuconą kilka stóp ode mnie różdżkę, uniosłam ją i wyczarowałam wąskie, długie lasso, które momentalnie zapłonęło i skoczyło w stronę rozwścieczonego potwora; oczyścił swe gardło na tyle, aby móc znów skierować swoją uwagę na mnie. Mimo że otaczał nas niemal nieprzenikniony mrok, a smok był dla mnie zaledwie czarnym, błyszczącym zarysem, widziałam, jak jego szkaradne ślepia płoną w ciemności. Przyglądał mi się, ale moje lasso było szybsze. Oplotło pysk gada, a drugi płonący sznur owinął się ciasno dookoła grubej szyi. Miałam nadzieję, że uda mi się go poddusić, co mogłoby znacznie zwiększyć moje szanse, ale nie, zwierzę rozwarło pysk, a ognista pętla pękła z cichym, lecz dosłyszalnym trzaskiem. Nie minęła kolejna sekunda, a smok rzygnął potężnym płomieniem, który z trudem został odparty przez moją różdżkę. Nie mogłam już dalej się bronić! Dopiero teraz spostrzegłam, że byłam dla niego zaledwie zabawką, którą mógł drażnić i popychać, a sam nie odnosił żadnych poważniejszych obrażeń! Nie mogłam na to pozwolić. Skoczyłam w jego stronę; gad uczynił to samo, lecz ja znowu byłam szybsza. Zasypałam go gradem złotych i zielonych snopów iskier, a każde zaklęcie odbijało się od jego błyszczących w ciemności łusek z głośnym, dźwięcznym odgłosem, jakby ktoś począł walić obuchem w miedziany dzwon, ale ja się nie poddawałam, wierząc, że w końcu będę w stanie przebić się przez jego tarczę. Bestia najwyraźniej znudziła się tymi kolorowymi światełkami, które musiały ją co najwyżej przyjemnie łaskotać, bo rozłożyła swoje potężna skrzydła i znów nimi machnęła, wzniecając dookoła siebie kolejną małą burzę piaskową, która zawirowała i pozwoliła na kilkusekundowy kamuflaż, lecz ja wciąż miotałam na oślep wszystkimi zaklęciami, jakie znałam.
         W tym momencie zdarzyło się kilka rzeczy jednocześnie. Piach opadł, smok znowu zamachał skrzydłami i wzniósł się w powietrze, a rozliczne dziury w porastającej je błonia zasklepiły się na moich oczach; do tego jakiś ciemny kształt rzucił się w kierunku potwora, który zaryczał jak zraniony byk.         Leciał prosto w moją stronę, machając na oślep wielkim, rogatym łbem, usiłując odgonić natręta, a ja osłoniłam jednym ramieniem twarz, aby ziarenka piasku nie powpadały mi do oczu, rękę z różdżką wyciągnęłam przed siebie i czekałam, a sekundy wlokły się jak całe godziny. Wszystko dookoła mnie ustało; miałam tylko jedną szansę, aby trafić. Dłoń trzęsła mi okropnie, a smok zbliżał się do mnie jak bardzo kolczasty, błyszczący meteoryt okolony nierównomiernie ognistymi językami. Jeszcze dwie sekundy… Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, wzmagając drżenie całego ciała i różdżki, od której zależał jej los… Jedna sekunda… Wiedziałam, że jeśli nie trafię, potwór spadnie prosto na mnie…
- Avada kedavra!
         Potężny podmuch powalił mnie z nóg, a ja odleciałam do tyłu i po raz wtóry upadłam boleśnie na zranione plecy; zielony promień znów rozjarzył mroki pustynnej nocy, ale tym razem nie chybił. Na przenajświętszych bogów, nie chybił! Wpadł prosto w rozwartą smoczą paszczę, uciszając jednocześnie kumulujący się pod podniebieniem ogień, jak i tę przerośniętą jaszczurkę, która upadła na ziemię i sunęła w moją stroną na szerokim, ciemnym brzuchu, zatrzymując się prawie u moich stóp.
         Dokonałam tego. Na Wielkiego i Potężnego Anubisa, udało mi się powalić bestię jednym celnym zaklęciem, choć jeszcze chwilę temu groziła mi śmierć w tej naszpikowanej odrażającymi kłami paszczy. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście… Nie… Nie! Nie w szczęście! W moc! Nie mogłam przyjąć do wiadomości, że to moje zaklęcie wydarło ducha z tak potężnego i niebezpiecznego stworzenia, które…
         Ale zaraz…
         Ów ciemny, niezidentyfikowany przeze mnie kształt wylądował tuż przy wielkim, kanciastym łbie i przybrał swoją zwyczajną postać. Choć pomiędzy wydmami zrobiło się już całkiem ciemno, perłowo biała twarz głowa Czarnego Pana była widoczna pod gwieździstym niebem jak w dzień; mogłam nawet dostrzec w tej chłodnej poświacie blask szkarłatnych oczu. Wiedziałam, że gdyby nie jego pomoc, wciąż męczyłabym się z gadem, lecz nie potrafiłam być mu wdzięczna! Nie!!! Nie mogłam patrzeć na ten skurwysyński spokój; cała jego postać, każdy jego oddech i mrugnięcie powieki wypełniało mnie tak przeogromną wściekłością, że jeszcze chwila, a gniew zacząłby tryskać z moich uszu pod postacią najczystszego jadu. Lord Voldemort wyciągnął rękę w moją stronę, ale ja już stałam na własnych nogach, zamachnęłam się i jednym ciosem starłam mu z twarzy ten nieszczery wyraz zatroskania. Kiedy smocze ryki już opadły, wszystkie zaklęcia zgasły, a na pustyni znów zapanowała grobowa cisza, przerwał ją ostry trzask, który był następstwem policzka wymierzonego czarnoksiężnikowi.
- Ty podły sukinsynu, urodziłam ci syna, więc postanowiłeś się mnie pozbyć, tak? – wykrzyknęłam, wciąż nie mogąc się wyprostować.
Choć Czarny Pan wyglądał na bardzo zaskoczonego moją gwałtowną reakcją, odsunął rękę od zaczerwienionego policzka, a kąciki jego wąskich warg drgnęły kilkakrotnie, kiedy zaczął:
- Postradałaś zmysły…  
- Zaplanowałeś to z tą dziwką, ale okazało się, że jeden smok to za mało, żeby posłać mnie na tamten świat…!
Voldemort doskoczył do mnie tak szybko, że nawet nie zauważyłam, aby wykonał jakikolwiek ruch; chwycił mnie za gardło i wcale niedelikatnie zamknął mi usta swoją wielką dłonią. Tym razem to on podniósł głos:
- Co ty opowiadasz, wiedźmo! Gdybym się nie zjawił, byłoby o jednego horkruksa mniej, a ty skwierczałabyś w ognisku jak kawałek steku na patelni! Jak można być tak nieodpowiedzialnym, żeby wyruszyć na przechadzkę prosto do jaskini lwa… Albo raczej do smoczego gniazda.
Odrzucił mnie od siebie i poleciałam niezgrabnie prosto w piach, który zasypał mi nie tylko oczy, ale i jątrzącą się ranę; podczas walki z krwiożerczym gadem peruka trzymała mi się dzielnie na głowie, teraz jednak przekrzywiła się i również wpadła w zaspę. Przyzwałam ją jednym prostym zaklęciem i natychmiast położyłam tam, gdzie było jej miejsce, po czym rzuciłam swemu byłemu kochankowi pełne nienawiści spojrzenie. Tak, teraz byłam już pewna, że nie uda nam się odbudować dawnej relacji, oboje mieliśmy do siebie zbyt wiele pretensji, acz moje były całkowicie uzasadnione. Skoro między nim a moją siostrą nigdy do niczego nie doszło, nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego traktował mnie tak ozięble… Przecież to była jego i tylko jego wina, doskonale wiedział, że nigdy nie zniosę zdrady, a uwodzenie mojej siostry mogło być chyba najgorszą z jej odmian.
         Tymczasem Voldemort całkowicie stracił zainteresowanie moją osobą. Odwrócił się na pięcie i zsunął się z wysokiej wydmy, aby móc zbadać potężny smoczy łeb. Dopiero teraz, kiedy ogromne cielsko leżało w bezruchu, można było bliżej się mu przyjrzeć; kształt pyska był wyjątkowo znajomy – niewielkie nozdrza, ryjkowata paszcza, kanciasty, rogaty łeb i paskudne, wytrzeszczone ślepia, w których próżno było teraz szukać jakichkolwiek oznak życia. Cały grzbiet i wielkie łapy pokrywały granatowe, błyszczące łuski, a błona pokrywająca powykrzywiane, koślawe skrzydła wyglądała jak gruba, aksamitna chusta. Teraz poznałam. To był płachtoskrzydły, tak, teraz nie miałam najmniejszych wątpliwości, lecz nie posiadał tak imponującego ogona i skrzydeł jak ten, którego trzymałam tymczasowo w podziemiach.
- To samiec. – Nie byłam pewna, czy Czarny Pan mówi to do mnie, czy po prostu mruczy do siebie pod nosem, lecz Voldemort nie zwykł rzucać przypadkowych słów w przestrzeń, dlatego musiał zwracać się do mnie. – Samce zazwyczaj są mniejsze od samic i nie są aż tak agresywne. Wygląda na to, że wysłały zwiadowcę.
- Zwiadowcę? – Choć wciąż kipiałam ze złości, nie potrafiłam powstrzymać słowa, które po prostu mi się wyrwało; usiłowałam zrehabilitować się spojrzeniem, kiedy tylko Lord Voldemort odwrócił głowę, lecz wzrok jego płonących, szkarłatnych oczu prędko zmiażdżył mój gniew. 
Znalazł się przy mnie tak samo szybko jak wtedy, kiedy wymierzyłam mu policzek, ale w tej chwili nie zamierzał uczynić mi krzywdy. Znowu wyciągnął ramiona i znowu uczynił to z zaskakującą troską, a ja tym razem pozwoliłam sobie pomóc; stopy zapadły mi się w piachu po kostki, a przypalone i zranione jednym ze smoczych czubów plecy wciąż nie mogły się wyprostować. Czarnoksiężnik zainteresował się tą szramą, lecz nie pozwoliłam mu się dotknąć – znowu rozległo się przenikliwe chlaśnięcie i Czarny Pan odsunął dłoń. Wiedziałam, że niebezpiecznie go drażniłam, ale sama również byłam zdenerwowana i dbałam tylko i wyłącznie o spokój swojej duszy. A właściwie jej części. Sama strzepnęłam z poszarpanej skóry pomieszany z krwią piasek, zaciskając zęby, aby nie dać Voldemortowi okazji do szyderstw czy utyskiwań.
- Pochopnie nas osądziłaś. -  W jego głosie nie było niczego z poprzedniego gniewu, wręcz przeciwnie. Mówił całkiem spokojnie, a twarz miał jak zwykle nieprzeniknioną. – Znasz mnie jak nikt inny i wiesz, że jestem zdolny do strasznych czynów. Zabijałem. Paliłem domy wraz z całymi rodzinami, a moi śmierciożercy mordowali dzieci w kołyskach, wbijali noże w rozdęte brzuchy matek. Gwałcili nastolatki, a to wszystko na moje polecenie. Ale nigdy… nigdy… - W tej chwili słowa musiały ścisnąć mu gardło, bo blokada w jego głosie była wręcz dosłyszalna. – Nie planowałem kobiety w swoim życiu, ale najwidoczniej nie wszystko można dokładnie przewidzieć. A skoro już się trafiła…
         Nie musiał więcej mówić. Wystarczyły mi te próby wyjaśnienia pamiętnej sytuacji, choć tak naprawdę nie wspomniał o tym ani słowem, a imię Zivit nie padło ani jeden raz; widziałam w jego oczach szczery wyraz – oczywiście na tyle, na ile Voldemort mógł sobie pozwolić – który wymazał wszystkie przewinienia.
- Nawet nie wiesz, jak… jak było mi ciężko. Odtrąciłeś mnie, a zaraz potem pojawiła się Zivit… Zivit…
         Słowa uwięzły mi w gardle i nawet przełknięcie śliny nie poprawiło sytuacji, ale Czarny Pan zrozumiał. Na jego twarzy wciąż malował się ten sam przekonujący wyraz, a ja natychmiast zdałam sobie sprawę, że nie powiedział mi wszystkiego. Patrzyłam na niego wyczekująco, walcząc z cisnącymi się do oczu łzami, mając nadzieję, że definitywnie zakończyliśmy temat mojej siostry.
- Ona uknuła to dużo wcześniej. Przyznaję, nie doceniłem jej – rzekł, a jego oczy błysnęły na czerwono, kiedy pochylił się lekko w moją stronę. – Nawet mi to schlebiało. Ale z czasem zaczęła się robić coraz bardziej natarczywa, jej impertynencja… Zivit zaczęła planować, więc pomyśl, jak bardzo musiał ją zranić ślub z Nathirem, do którego ją przymusiłaś. To ona jest wszystkiemu winna, lecz ja powinienem ją natychmiast odwieść od głupoty, w której coraz bardziej się zagrzebywała.
Zlustrowałam go spojrzeniem, ale Voldemort spoglądał na mnie bez cienia skruchy na swej płaskiej, błyszczącej perłowo twarzy. Nie powiedział mi niczego nowego, czego nie mogłabym się sama wcześniej domyślić, mało tego, kiedy tylko wyszło na jaw, jakimi uczuciami darzyła go moja siostra, w sekundę połączyłam wszystkie fakty. Jej zachowanie, kiedy sprowadziła się do naszego domu w Londynie, brak zainteresowania jakimkolwiek mężczyzną, niechęć do Nathira, później to zdjęcie pod poduszką i w końcu ta rozpaczliwa próba upodobnienia się do mnie… Nie podejrzewałam, że Zivit mogła być tak różna od jej obrazu, który nosiłam w głowie przez tyle lat.
Prychnęłam bezgłośnie, a usta wykrzywiły mi się w ironicznym półuśmieszku.
- Kochała cię przez te wszystkie lata, a ja niczego nie zauważyłam…
         Podejrzewałam, że kiedy ta wiadomość do mnie dotrze, a ja stawię czoła kłamstwom Czarnego Pana, jakoś bardziej mnie to poruszy, lecz moje serce nawet nie drgnęło, mało tego, byłam rozbawiona fortelem mojej siostry, choć nie mogło się to obyć bez kary. Ale… Ale jeszcze nie teraz.

*

         Silas miał dopiero trzy tygodnie, ale już otaczał go taki luksus i opieka, jakiej mógł mu pozazdrościć niejeden dzieciak wychowany w arystokratycznej rodzinie; mimo że miałam bardzo dużo obowiązków, osobiście pilnowałam, aby niczego mu nie brakowało. Najstarsza córka Heather sprawowała się znakomicie jako mamka, choć bardzo żałowałam, że nie mogłam samodzielnie karmić syna. Oczywiście usiłowałam mu to jakoś wynagrodzić, nadzorując liczne rytuały i ceremonie, które codziennie odbywały się w jego komnatach; wysłałam nawet wspaniały orszak prosto w pustynię na pielgrzymkę do głównej świątyni Bastet, aby wybłagano dla Silasa rodzeństwo, choć wiedziałam, że same modlitwy nie wystarczą. Niestety nie mogłam jeszcze przyjąć Czarnego Pana do swego łoża, gdyż sytuacja z Zivit wymagała domknięcia, a ja musiałam bardzo skrupulatnie obmyślić plan zemsty. Dodatkowo na moich barkach spoczął kolejny problem, który wyrósł jak spod ziemi wraz z bezczelnym gadem, który napadł na mnie na pustyni.
         Kiedy wróciliśmy z powrotem do pałacu, nie pozwoliłam się tknąć ani swoim sługom, ani kapłankom; samodzielnie opatrzyłam swe rany, a Lord Voldemort rozkazał najemnikom udać się na pustynię, gdzie dwie mile od muru otaczającego Kemmhyt mieli napotkać smocze truchło. Nie miałam pojęcia, co się stało z moją pierwszą gadzią ofiarą, choć podejrzewałam, że rządca polecił im wypatroszyć ciało, a wnętrzności i skórę wysłać na sprzedaż do Europy. To jednak nie był największy ze smoczych problemów; Czarny Pan oświadczył, iż bestia, którą mi podarował jest w istocie… królową zalęgłego na pustyni stada. Nie potrafiłam pojąć jego toku myślenia; było dla mnie oczywiste, że te piekielnie inteligentne stworzenia usiłują odbić smoczycę, a moje królestwo pierwszy raz od początku mego panowania stanie pod groźbą zniszczenia. Byłam wściekła.
         Biblioteka znów stała się moją sypialnią. Dnie spędzałam na dawnych, typowych zajęciach, choć na powrót do świątyni Anubisa musiałam jeszcze trochę poczekać, gdyż wciąż nie wydawałam się wystarczająco czysta. Odwróciłam się na moment od swego umiłowanego boga, aby oddać tym razem cześć Najmądrzejszemu z mądrych – Thotowi. To na nim teraz polegałam, przeszukując starożytne zbiory w nadziei, że natrafię na jakieś przydatne wzmianki o smoczych inwazjach. Lord Voldemort już wcześniej przyznał, iż gady będą usiłowały odbić królową, a ona nie ukorzy się przede mną, zanim nie padnie ostatnia bestia z jej stada. Teraz nie było już odwrotu, musieliśmy walczyć nie tylko o smoczycę, ale i o nasze królestwo. Spędzając nocne godziny w bibliotece, miałam mnóstwo czasu na różnego rodzaju deliberacje, wśród których nie mogło zabraknąć miejsca na rozmyślania o Czarnym Panu. Coraz częściej się zastanawiałam, czy Lord Voldemort nie podrzucił mi tego smoka celowo. Oczywiście nie mogłam oskarżyć go o próbę unicestwienia królestwa, wszak Kemmhyt było jego domem od wielu lat; aczkolwiek wszystko by się zgadzało. Czarny Pan nie był naiwnym głupcem i ignorantem, być może to była próba, której chciał poddać mnie i moich poddanych.
         Prawdziwe Królestwo Wiedzy. Państwo w państwie, które Tutmos Łaskawy założył w Kemmhyt przez wieloma wiekami stało się moim domem na kilka kolejnych nocy. Bibliotekę umieszczono na parterze, a wejście do niej znajdowało się z prawej strony ogromnych schodów prowadzących prosto do sali tronowej i dalej na pierwsze piętro. Choć sama często radziłam się rządcy lub Heather i rzadko bywałam w tym świętym miejscu, Lord Voldemort potrafił zaszyć się tam na bardzo wiele godzin, mimo że oficjalnie traktował starożytne czary jak błahy dodatek do uprawianej przez siebie magii; ja jednak nie podejrzewałam go o ignorancję, a już na pewno nie o filisterstwo, więc jego niesmaczne żarciki i drobne złośliwości dotyczące potęgi staroegipskich ksiąg traktowałam z pewną dezynwolturą.
         Komnata była przestronna, a ogromne okna wychodzące na centralny ogród zapewniały korzystającym z niej odpowiednią ilość światła, aby mogli delektować się darami zesłanymi przez boskiego opiekuna; jako jedyne w zamku były wypełnione kolorowymi, pieczołowicie sporządzonymi witrażami z grubego, acz przyjaznego słonecznym promieniom szkła. Wysokie, drewniane szafy z białego drewna ciągnęły się aż do samego sufitu, mierząc zapewne osiem (jak nie więcej) jardów; choć wszystkie powierzchnie wykonano z kamienia, który tworzył wszystkie komnaty w pałacu, sufit i ściany pokryte były wymalowane na białym tle freskami przedstawiającymi wykwintne, złocone balkoniki, girlandy lotosów oraz chabrowe sklepienie, a na nim najświętsi rodzice Nut i Geb, pomiędzy nimi zaś osadzony Thot jako srebrne i beznamiętne oblicze księżyca. Choć unosił się tu nadal stricte mitologiczny nastrój, królestwo patrona mędrców było jedynym wnętrzem w Kemmhyt, które urządzono w czysto bizantyjskim stylu. Nie przebywałam tu często, ale często pozwalałam sobie na nieco obłudne westchnienia pod adresem dworzan, którzy rzadko odwiedzali to nabożne miejsce.
         Nocami, kiedy słońce zachodziło, a światło gwiazd i księżyca było niewystarczające, abym mogła w spokoju studiować księgi i papirusowe zwoje, w ogromnych alabastrowych misach płonął poświęcony przez kapłanów ogień, co miało chronić bezcenne zbiory przed spaleniem. Byłam przekonana, że biblioteka dostarczy mi wiadomości o złotym sposobie na zgładzenie smoka, lecz ilość zgromadzonych dzieł i dialekty, jakimi były pisane… Tak, to nie pomagało w poszukiwaniach, ale i biblioteka posiadała swego kapłana, który zawsze służył mi radą; czwartej nocy natknęłam się na przeciętnie wyglądający papirusowy zwój, a zatytułowany był słowami Goblinie sposoby na stworzenia czaroodporne, rośliny o grubym naskórku i nie tylko. Łatwo sobie wyobrazić, jak ów tekst wpłynął na moje zmysły; przez wiele godzin trafiłam na wiele ciekawych, aczkolwiek bezużytecznych ksiąg, dlatego powoli traciłam nadzieję, że w końcu uda mi się znaleźć w miliardach hieroglifów takie, które podpowiedzą, jak mam się rozprawić ze swoich gadzim problemem. Drżącymi rękami rozwijałam tę niewielką rolkę papirusu, a serce łomotało mi w piersi jak szalone (zresztą nie po raz pierwszy tej nocy); wypełniała mnie mieszanina podniecenia i strachu – obawiałam się, że kolejny raz nadzieje zostaną brutalnie rozwiane przez następny nieprzydatny tekst. Ale nie… Zaraz po przedstawieniu wszystkich właściwości wywerniej skóry było napisane:

         Wszelakie gady, niemalże każda smocza, wywernia czy jaszczurza rasa posiada odporność oraz słabość na różnego rodzaju kruszce. Niezaprawieni w bojach wędrowcy zapewne się zdziwią, kiedy się dowiedzą, że zaklęcia raczej dźwięczą w zetknięciu z gadzią skórą, aniżeli ranią, więc zanim udasz się na spotkanie ze smokiem, zabierz ze sobą przedniej jakości miecz ze srebra, chyba że prędko chcesz się spotkać z Anubisem. Klątwy i zaklęcia mają służyć pomocą, lecz to ostrze wykute przez gobliny – jak one same radzą – ma zadać śmiertelny cios.

         Poczułam, jak spływa mi do serca ciepło i słodycz przyswojonej wiedzy. Srebrny miecz. Zadrżałam na samą myśl, że mam wybić smoczy klan za pomocą takiego narzędzia; różdżką władałam bez najmniejszych problemów, a żywioł ziemi był mi posłuszny jak wytresowany pies, lecz nigdy dotąd nie miałam styczności z jakimkolwiek ostrzem.
         Udało mi się jeszcze wyczytać, jakie substancje służą srebru, a co może je uszkodzić, jakiego oleju używać, czym ostrzyć, a jakie mazidła sprawiają, że rękojeść nie ślizga się w dłoniach, lecz te informacje przepływały przez mój umysł, nie pozostawiając w nim najmniejszego śladu. Dostałam to, po co tu przyszłam, ale wyszłam z biblioteki z całkowicie zmienionymi uczuciami; obawiałam się, że nie podołam oczekiwaniom, a przecież smoczej inwazji mogliśmy się spodziewać w każdej chwili. Musiałam być czujna i gotowa, lecz… Nie byłam taka. Nie byłam gotowa, aby oddać własne życie za Kemmhyt; perspektywa utraty horkruksa i spędzenia niewiadomej ilości czasu w karłowatym, zniedołężniałym ciele była chyba gorsza od śmierci. Dopiero w momencie, kiedy poczułam oddech Anubisa na własnym karku, zdałam sobie sprawę, jak fatalnie musiał czuć się Czarny Pan, kiedy musiał się zdać na niezgrabną opiekę Glizdogona.
         A właśnie… Lord Voldemort.

         Zniknął jak zwykle nocą. Nikomu nie powiedział, dokąd i na ile się udaje, ale nie byłam tym zaskoczona; często tak robił, a później pojawiał się tak niespodziewanie, jakby wyrastał spod ziemi. W duchu tego oczekiwałam, ba, nawet już trochę się zaczynałam niecierpliwić, ponieważ nierozwiązana sprawa z Zivit wciąż uwierała mnie w sercu jak drzazga. Kiedy tylko rozniosło się po zamku, że pan znowu „udał się w podróż”, natychmiast wykorzystałam tę okazję i poszłam do siostry; Zivit (skazana na areszt domowy) nadal przebywała w swoich komnatach i nie miała prawa kontaktu z kimkolwiek spoza zamku. Choć nieprzerwanie była mi wstrętna, pilnowałam, aby miała pod dostatkiem wszystkiego, czego sobie tylko zażyczy, a traktowana miała być po królewsku. Tak, jak na królewską siostrę przystało.
         Kiedy tylko weszłam do głównego saloniku, czarownica poderwała się z miejsca. Nie widziałam jej od przyjęcia (na którym i tak starałam się nie zwracać na nią uwagi), dlatego wydała mi się jeszcze bardziej obłąkana niż zazwyczaj. Była zadbana i odziana w najprzedniejsze szaty, ale jej włosy wyglądały tak, jakby nikt ich od dawna nie czesał, a wzrok jej jasnych, zielonych oczu był rozbiegany i padał na mnie w niepokojąco dziki sposób. Ale znałam ją i wiedziałam, że jest cwana. Nie zamierzałam kolejny raz dać się jej oszukać.
- Cieszy mnie twoja skrucha. – Mój głos był tak opanowany, jak oczekiwałam. – Ale to nie wystarczy, bo zdradziłaś nie tylko mnie, ale i całe królestwo. Co ty sobie myślałaś? Że uwiedziesz Czarnego Pana i odbierzesz mi koronę?
         W tym momencie jej dążenia stały się dla mnie jasne jak słońce. Nigdy nie podejrzewałam, że może nas coś takiego spotkać – młodsza siostra zamotała się w swej pogoni za władzą jak chytre książątko, które tylko wypatruje okazji, aby wbić nóż w plecy swego brata. A teraz odbierze swą nagrodę.
         Zivit potrzęsła gwałtownie głową i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie chciałam Kemmhyt ani tronu, rozumiesz? Ja chciałam jego! Od wielu lat… Ale teraz już wiem, że nie jest mi pisane… że nie… Przepraszam, tak bardzo chciałam być wtedy na twoim miejscu…
         Uciszyłam ją jednym spojrzeniem. Choć pokora i przeprosiny nieco zmiękczyły moje serce, jaskrawy gniew prędko je odmienił; nie potrafiłam nad sobą zapanować. Doskoczyłam do siostry i chwyciłam ją z całych sił za ramiona, aż jej twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Miałam ochotę nią potrząsnąć.
- Nawet sobie nie wyobrażasz, głupia dziewczyno, jak przeogromna odpowiedzialność spoczywa teraz na moich barkach. Życie nas wszystkich… twoje również… Od moich rozkazów zależy, czy przeciwstawimy się klanowi smoków, czy strawi nas ich ogień. A ty… Co ty byś zrobiła, gdybyś była na moim miejscu?
- Ja… On… on opuścił Kemmhyt, prawda? – zaczęła nieśmiało. – Najrozsądniej byłoby poczekać, aż wróci Czarny Pan. I dopiero wtedy podjąć jakąś decyzję…
         Prychnęłam i odepchnęłam od siebie siostrę, a ona wpadła w stojące po środku pokoju pufy. Słowa Zivit tylko wymazały wahania i utwierdziły mnie w przekonaniu, że to ja muszę rozprawić się ze smoczą rodziną. Nie Lord Voldemort, nie moje wojsko, nie kapłani. Ja. Teraz byłam już pewna, że to był jakiś fortel uknuty przez Czarnego Pana, któremu miałam się przeciwstawić.
- Jesteś głupia…
- Dżahmes, błagam cię, to nie jeden smok, a…
- ZAMILCZ! – wrzasnęłam tak głośno, aż poczułam pieczenie w gardle. Jednak to był mój jedyny gniewny okrzyk, gdyż pozostałe słowa wypowiedziałam całkiem spokojnie. – Podjęłam decyzję. To już koniec twojego aresztu. Nadszedł czas, abyś zajęła się czymś pożytecznym. Skoro tak obawiasz się o moje życie, udasz się do świątyni Ozyrysa i będziesz błagać Wielkiego Sędzię, aby był dla mnie łaskawy, kiedy jeden ze smoków zdąży odrąbać mi głowę. Rzekłam.
         Głucha byłam na jej łzawe prośby, a ślepa na fakt, że nasi bogowie już dawno przestali się dla niej liczyć. Kara miała być karą. Jeszcze tego samego dnia rozkazałam strażnikom, aby zapieczętowali drzwi do jej komnat, a samą Zivit moje własne służki rozebrały do naga i włożyły jej przez głowę prześwitującą białą szatę, a następnie posadziły na stołku w jednej z łaźni i szybkimi ruchami ogoliły jej głowę. Nie było dla niej taryfy ulgowej – miała stać się kapłanką, a protesty siostry tylko niepotrzebnie irytowały; jeszcze długo nie zazna ona ode mnie łaskawości, byłam tego pewna. Patrzyłam beznamiętnie na mokrą od łez twarz Zivit, kiedy strażnicy prowadzili ją ku świątyni; peruka przekrzywiła się na jej świeżo ogolonej głowie, a sama czarownica powłóczyła nogami, jakby ciągnięto ją na szafot. Na jej bladych policzkach co rusz pojawiały się bordowe plamy wstydu, ponieważ prawie wszyscy mieszkańcy pałacu stłoczyli się przy drzwiach, oknach i na szerokich schodach prowadzących do zamku, podziwiając klęskę siostry królowej. Miała spędzić najbliższe lata w świątyni Ozyrysa, sprzątając wysuszone kwiaty, zapalając kadzidła, modląc się i kontemplując, chyba że moje serce nawiedziłby niespodziewany przypływ litości. Ale teraz wrota zamknęły się za Zivit, a drzazga z mojego serca zniknęła. Moje życie mogło już wrócić do normy.

*

         Wydawało mi się, że jestem już gotowa na spotkanie ze smokiem. Rządca sprowadził dla mnie miecz prosto z południa Afryki, gdzie gobliny posiadały jedną z największych odlewni srebra i złota na świecie; wszyscy doskonale wiedzieli, że interesy z tymi małymi, cwanymi diabłami nigdy nie wychodziły czarodziejom na dobre, lecz każdy musiał to przyznać – od stuleci gobliny trudniły się najlepszą obróbką kruszcu i nie mieli sobie równych. Miecz został przysłany prosto do moich komnat; z nabożną wręcz miną rozwijałam misternie zapakowaną broń, od której ciosu miała zginąć cała familia czających się na pustyni smoków. Ujęłam rękojeść w obie dłonie i usiłowałam sobie wyobrazić, jak ostrze ścina potężny gadzi łeb, lecz wizje te były dla mnie nie do ogarnięcia. Miał on nieco ponad trzy stopy długości, lecz był zaskakująco lekki jak na miecz, który należy dzierżyć w obu dłoniach; głownia rozszerzała się delikatnie ku ostrzu, aby tuż przy jego końcu gwałtownie się zwęzić, tworząc wąski, ostry szpikulec (aż się prosił, aby nim wyłupić gadzie ślepię). Jelec był jako smocze skrzydła, a nasadę z obu stron oplatał kolczasty ogon, który wskazywał niczym grot strzały na sztych, który miał zadać ostateczny cios. Miniaturowe szpony tworzyły zgrabną rękojeść, a lśniące pazury zaciskały się na srebrnej kuli, która miała być dla symbolicznego smoka oparciem. Z zachwytem podziwiałam misternie wykonane goblinie dzieło, za które zresztą musiałam słono zapłacić, lecz miałam nadzieję, że będzie warto. Chwilami bywałam dziwnie opanowana, jakbym próbowała zebrać koncentrację rozsianą po całym moim ciele, a następnie ulokować ją w swoich dłoniach, które miały przynieść śmierć. Innym razem zaś cała w środku dygotałam, a zabicie smoka wydawało mi się czymś po stokroć gorszym niż morderstwo na człowieku. Moje ciało domagało się Czarnego Pana, pragnęło jego rady, ale ja pozostałam nieugięta; musiałam rozprawić się z tymi demonami całkiem sama. Już postanowiłam.

         Niestety moja taktyka okazała się naiwną i dziecięcą zabawą.
         Choć ostatnie noce nie przynosiły mi zasłużonego i upragnionego odpoczynku, a moje ciało reagowało na jedwabie jak na włosiennicę, czułam się bez przerwy spięta, jakbym zapomniała o jakiejś szalenie istotnej sprawie, lecz było w tym coś, co utrzymywało mnie w ciągłej gotowości. Lorda Voldemorta nie było już czwarty dzień, a ja nie otrzymałam od niego ani jednej wiadomości… ani jednego słowa. Wyglądało na to, że znów rozpłynął się w powietrzu, aby skupić się na swoich arcyważnych planach, choć coraz częściej przychodziło mi na myśl, że… Że Czarny Pan po prostu postanowił przeczekać rzeź, do której niechybnie miało dojść.
         I doszło. Szybciej, niż się tego spodziewałam.
         Piąta noc od zniknięcia Voldemorta przyniosła do Kemmhyt falę rozpaczliwych wrzasków, a czarne niebo rozjaśniły płomienie. Na początku pomyślałam, że to świat się kończy, a wrota do piekieł otwierają się dokładnie w moim królestwie, bo to tutaj znajdowało się centrum grzechu i rozpusty; dopiero w momencie, kiedy wypadłam na półokrągły taras… To nie demony znalazły ujście z piekła. Było znacznie gorzej. Ujrzałam wielkiego, obrzydliwego stwora; pokrywała go zaropiała łuska, a stara, wykrzywiona paszcza miotała się we wszystkie strony, rzygając ogromnymi ognistymi kulami. Jedyne, o czym byłam teraz zdolna pomyśleć to… Zaskoczyły mnie.
         Nie pamiętam, jakim cudem znalazłam się na szczycie schodów prowadzących do zamku; w dłoni już dzierżyłam różdżkę, a srebrny miecz obijał się o moje lewe udo. Nie było czasu ani na strach, ani na logiczne myślenie, choć wiedziałam, że instynkt tym razem zbyt wiele mi nie pomoże. Byłam cała spięta, a podniecenie całkowicie wymazało z mojego serca strach i bezradność; widziałam tylko szybującą ponad drewnianymi chatami bestię, a uszy wypełniły mi błagania, które łączyły się z przeraźliwymi krzykami mężczyzn i jękami przerażonych kobiet. Idealna mieszanka. Idealna, lecz… Nie na obecną chwilę. Moje serce ścisnął żal; w tym momencie poczułam, jak bliscy i ważni są dla mnie ci mugole i najemnicy, których dotąd traktowałam jak zaczarowane maszyny pracujące na mój majestat. Mieszkaliśmy tu wszyscy razem, a… bądź co bądź… Ta myśl z trudem przewinęła mi się przez głowę… To przypominało mi rodzinę.
         Mijałam dziwnie spokojnych dworzan, którzy stali tuż przed pałacem i podziwiali płonące chaty niewolników, jakby odbywająca się tam rzeź nigdy nie miała ich dotyczyć. Choć był to tylko chwilowy uścisk serca, byłam teraz całą sobą wśród mordowanych najemników, a mieszkańcy zamku zdali mi się nagle wstrętnymi głupcami bez wyobraźni. Niektórzy mężczyźni ruszyli za mną, ściskając nad głowami różdżki, które miały ochronić ich przed ogniem, a ja w tej chwili pomyślałam, jak straszliwa kara spotka tych, którzy pozostawili swoją królową, aby móc obserwować całe zdarzenie, jakby było ono jedynie przedstawieniem; im bliżej znajdowałam się apogeum, tym było goręcej – skwar bijący od tańczących dookoła chat płomieni zrosił moje ciało potem, a trujące, siwe opary blokowały w piersi oddech. Przypomniałam sobie… lot.
         Byłam już na górze; uniosłam się tak wysoko, aby uchronić się przed wysoką na ponad piętnaście stóp ścianą ognia, choć czułam pod sobą prawie płynny żar. Teraz widziałam wszystko tak, jakbym znajdowała się w samym centrum tego piekła. Rozciągające się po horyzont pustynne piaski, które porastały gęsto i nieregularnie chaty wzniesione z gliny i kamienia; nigdy wcześniej nie widziałam, aby ktoś ośmielił się użyć Szatańskiej Pożogi, ale gdybym miała je sobie jakoś wyobrazić, wyglądałoby dokładnie tak, jak pożar, który wzniecił smoczy oddech. Płomienie trawiły dosłownie wszystko, a pomiędzy nimi widać było jakieś ciemne, napędzane krzykiem ruchy. Oni wszyscy stali w płomieniach. A ponad końcem ich świata… On. Czarny, nieproporcjonalnie wielki… Musiał mierzyć ponad dwadzieścia stóp; odrzucił łeb do tyłu, a z rozwartej paszczy znowu buchnął ogień, jakby było go mało pomiędzy chatami. Chciałam rzucić się w jego kierunku, lecz pierwszy raz poczułam w środku jakieś zahamowanie – byłam całkiem sama. Czarny Pan już nie przyjdzie mi na ratunek, a mężczyźni usiłujący walczyć ze śmiercionośnym żywiołem mogli co najwyżej opryskać gada wodą ze swoich różdżek.
         I wtedy smok opuścił łeb, a skrzydła rozwarły się nad nim jak dwa wielkie, skórzaste parasole; nie mogłam doliczyć się dziur, które powinny już dawno się zasklepić. Moje serce drgnęło. Pozwoliłam sobie na śmielszy ruch w jego kierunku; w pomarańczowym blasku szalejącej pode mną pożogi widziałam zaropiałe oczy, a w paszczy brak było wielu kłów. Podleciałam bliżej… Nie widział mnie. Był prawie ślepy. Podniecenie znów eksplodowało w moim żołądku, skutecznie tłumiąc strach. Jeszcze jeden ruch… Tak, teraz już byłam tego pewna. Smok mnie nie widział. Albo przynajmniej nie potrafił dostrzec mnie na tyle, aby rozpoznać we mnie człowieka. I jeszcze kilka stóp bliżej… Dopiero teraz spostrzegłam, jak chaotycznie się miotał; wyczułam w jego ruchach przerażenie – sam ugrzązł w stworzonym przez siebie ogniu, który nagle stał się moim sprzymierzeńcem. Różdżka znalazła swoje miejsce w skórzanej pochwie, a miecz – w dłoniach; uścisk miałam silny i pewny, wiedziałam, że tylko od tego zależy moja skuteczność. Zrobiłam krok naprzód, a wysoki, chudy płomień prawie liznął mi stopę; wystarczyło machnąć mieczem… Choć otaczał nas szkarłatno złoty blask, jego ostrze błysnęło niczym niezmąconą bielą, a ja nie napotkałam pod ręką ani odrobiny oporu. I tyle. Wszystko się skończyło, ogromne, czarne cielsko zachwiało się i runęło prosto w płonące resztki drewnianych domów, a wstrętny, broczący zielonkawą krwią łeb padł zaledwie kilka stóp dalej, pozwalając, aby ogień zaczął trawić zgrubiałą, starą łuskę. Pode mną coś się zaczęło dziać, choć krzyki trwały nieprzerwanie, a ja wciąż wisiałam w powietrzu, ściskając w pogotowiu miecz na wypadek ponownego powstania smoczyska; byłam kompletnie skołowana, jakbym to nie ja zadała morderczy cios. To… to nie była żadna walka! Nie odniosłam najmniejszej rany, wystarczyło jedynie machnąć mieczem… To była egzekucja. Te wiwaty i szlochy mi się nie należały, a Smocza Królowa na niewolniczych ustach brzmiała jak bluźnierstwo; wystarczyło jeszcze unieść dłoń, aby zimne piaski otaczające Kemmhyt opadły na płonące domostwa jak kotara kończąca przedstawienie. Kiedy tylko wylądowałam w złej chwale na pomieszanym z pyłem drewnem, obdarte i pokryte całkowicie czarną, błyszczącą sadzą kobiety zaczęły się ku mnie cisnąć, lamentując tak, jakby z mojego rozkazu wyrżnięto ich dzieci. Jednak te łzy były dobre – pierwszy raz z ich ust popłynęły pod moim adresem słowa wdzięczności, ale ja nie mogłam się tym cieszyć, bo zgładzenie smoka urodziło w moim sercu jedynie frasunek. Kiedy wraz z Czarnym Panem poskromiliśmy tamtego gada, czułam się jak zwyciężczyni, a teraz… Teraz wypełniała mnie mieszanina tak skrajnych emocji, że robiłam wszystko, aby się nie rozpłakać; nawet nie spojrzałam na dogorywające truchło, tylko odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem ruszyłam w stronę pałacu, którego majestat pozostał nietknięty. Przycisnęłam miecz do uda, a różdżkę wyszarpnęłam z pochwy, aby powstrzymać łkające kobiety przed całowaniem zabarwionej krwią klingi. Nie widziałam, dokąd zmierzam, bo przed oczami wciąż miałam palące się chaty, a blokada w mojej głowie zwolniła dopiero po chwili, wpuszczając do umysłu nieposkromiony strumień myśli. Ogarnęły mnie wątpliwości, a strach przed smoczym klanem jeszcze się wzmocnił. To było… chytre! I tak piekielnie inteligentne! Już drugi raz te diabelskie gady zagrały mi na nosie! Tylko co one chciały dzięki temu osiągnąć? Przecież nie sądziły, że stary i zniedołężniały smok sam zdoła zniszczyć królestwo i wyswobodzić królową. One posłały go na pewną śmierć, ale powód ich decyzji nadal pozostawał dla mnie tajemnicą.

         Kiedy poskromiono ostatnie płomienie, rozproszono dyn, a zwęglone ciała zmarłych poskładano pod murem, złote oblicze boga Ra powoli uniosło się nad horyzontem, patrząc krytycznie na to, co pozostało po rzezi, która odbyła się podczas jego snu. Wszyscy bogowie spali, udając, że nic się nie dzieje, ale ja dziękowałam Thotowi za zesłany na mnie rozsądek, a Horusowi – za odwagę. Niewierni zostali ukarani, a ja zastanawiałam się, czy to nie z mojej winy bogowie zesłali na Kemmhyt to płonące przekleństwo; przecież to ja odprawiłam Zivit do świątyni Ozyrysa.
         Wraz ze słońcem przyszło pod postacią sowy jakieś ukojenie. Ptak przyleciał aż ze Szkocji; służąca przyniosła na srebrnej tacy zwinięty w rulonik pergamin. Kazałam mamce zabrać Silasa, a sama sięgnęłam po list – przypuszczałam, że to matka jakimś cudem dowiedziała się o niewoli młodszej córki, ale nie. Sowa dostarczyła mi dziś szczęśliwe wieści, które były osłodą po tej gorzkiej nocy. Sokaris pisał: W czerwcu urodzi się moje dziecko, daj Bóg, będzie to syn.

~*~


         Jakoś tam ta fabuła biegnie do przodu, rozdziałów jest coraz więcej, co oznacza, że materiałów do betowania także przybywa. Jednak będę się za to zabierać dopiero wtedy, kiedy skończę już tę część. Nie wiem, czy ktokolwiek zobaczył, że w spisie treści już znajduje się pierwszy podział, a w zakładce w menu o opowiadaniu można natknąć się na opis pierwszej części (czyli tej, o której teraz piszę). Kolejnego rozdziału można spodziewać się w sierpniu, ale nie wiem dokładnie, kiedy się on ukaże, ponieważ planuję na sierpień jakąś pracę.