Earth i Ardeth chyba
poczuli się dotknięci moim nieco obcesowym zachowaniem, a ciągła i podejrzana
nieobecność ich młodszej córki musiała być kroplą, która przelała czarę
goryczy, bo rodzice wyjechali z Kemmhyt dzień po hucznym przyjęciu, które
zostało zorganizowane na cześć księcia. Ich pożegnanie było chłodne i
lakoniczne, lecz przyjęłam to ze spokojem, ponieważ miałam wiele powodów do
radości. Moja złość na Czarnego Pana powoli się rozmywała - czas był najlepszym
lekarstwem na bolące po zdradzie serce; Silas miał najlepszą opiekę i rozwijał
się w błyskawicznym tempie, a ja wiedziałam, że była to zasługa boskiego
błogosławieństwa. Bes nareszcie zezwolił, bym powiła dziecko, za co codziennie
mu dziękowałam. Dodatkowo zmęczone ciążą i połogiem ciało doszło już do prawie
stuprocentowej formy, a ja mogłam bez przeszkód chodzić o własnych siłach, a
nawet opuszczać zamek. Bardzo upodobałam sobie nocne przechadzki po pustyni –
od wielu lat stanowiły ważną i niezmienną część mojego życia, a ciąża stanowczo
mi ich zabroniła. Wymykałam się jakąś godzinę po zachodzie słońca, aby mrok
stał się aksamitny i żadne ostatnie promienie go nie rozpraszały; potrafiłam
zaakceptować jedynie gwiazdy, które przyjemnie ochładzały nocną ciemność.
Wystarczyły dwa dni,
abym wyczuła, że znowu coś jest nie
tak, jak być powinno. Mówiąc szczerze, zmysły mnie zawiodły, a niepokojące
sygnały dotarły do mnie dopiero w chwili, kiedy było już za późno na
jakiekolwiek myślenie. Na szczycie majaczącej przede mną wydmy wyrósł jak spod
ziemi przeogromny gad. Skubaniec musiał się na mnie zaczaić, ponieważ leciał
całkowicie bezszelestnie; zamachał potężnymi skrzydłami, a otaczający go piach
poleciał prosto na mnie. Musiałam zareagować natychmiast, nie było czasu na
myślenie, choć w mojej głowie huczało tylko jedno adekwatne do zaistniałej
sytuacji słowo – KURWA! Chwyciłam różdżkę i w ostatniej chwili zdążyłam
wyczarować przed sobą przezroczystą tarczę, która ochroniła mnie przed lecącym
w moim kierunku piachem. Smok jednak nie dał mi ani ułamka sekundy, abym
zdążyła się zastanowić, bo już mknął w moim kierunku potężny, rozświetlający
mroki pustyni płomień; ale ja nie byłam jedną z tych słabych kobiet, które on i
jego smoczy klan pożerali na kolację. Choć Czarny Pan twierdził, że jest to
niemożliwe, potrafiłam bez trudu połączyć klasyczną magię z czarami
starożytnych bogów – piach, który dopiero co wznieciły błoniaste skrzydła
potwora już tworzył dookoła mnie szczelny, gruby kokon, a otulające go
płomienie mogły jedynie się po nim ześlizgnąć. Byłam przekonana, że
przechytrzyłam tego inteligentnego gada, ale jakże się myliłam! Do moich uszu
dobiegła kilkusekundowa cisza, ale żar panujący w drobnoziarnistej zbroi nadal
się utrzymywał; traciłam oddech, a przed oczami mi pociemniało, ale zdążyłam
dostrzec, że piach zmienił się w grube, szarawe szkło! Na wszystkich
starożytnych bogów, cóż było w oddechu tego smoka, że potrafiło zmienić piasek
w szkło?!
Tym razem nie miałam już
tyle szczęścia; zanim pomyślałam nad jakimkolwiek zaklęciem, które mogłoby mnie
uratować, w moją stronę mknął potężny, nabity ostrymi jak kamienie wyrostkami
ogon. Automatycznie wytrzeszczyłam oczy i zasłoniłam głowę ramionami, a w tej
samej chwili poczułam bolesne uderzenie; poleciałam jakieś kilkanaście stóp do
tyłu i ugodziłam plecami w kolejną wydmę. Gdybym znalazła się w innej sytuacji,
z całą pewnością dojście do siebie zajęłoby mi o wiele więcej czasu, ale
zagrożenie życia było tak realne jak otaczający mnie piach, dlatego prawie
natychmiast poderwałam się na nogi. Moją głowę wypełniał chaos, ale adrenalina
prędko podpowiedziała mi, że przecież mogę
latać. Nie było się nad czym zastanawiać. Kolejna sekunda i już byłam w
powietrzu, podczas gdy zaskoczony moim zachowaniem smok kręcił się niespokojnie
i machał ryjkowatym, kolczastym łbem – stałam się dlań natrętną muchą, którą
usiłował strącić w piach. Na początku w ruch poszedł ogon. Gad machał nim jak
ogromnym kiścieniem, a ja starałam się odskakiwać od wściekłych i coraz
szybszych ciosów, zastanawiając się jednocześnie, jakie zaklęcia mogłyby
przebić się przez ochronny pancerz zwierzęcia. Robienie uników było stresujące
i bardzo męczące, ale tylko na to w tej chwili było mnie stać – w głowie miałam
pustkę, przez co różdżka w mojej dłoni stała się bezużytecznym kawałkiem
drewna. Na czoło wystąpiły mi krople potu, a pierś falowała coraz szybciej, w
boku natomiast zaczęło mnie kłóć. Musiałam coś zrobić, ponieważ smok chyba
znudził się odpędzaniem natrętnego insekta i zaczął groźnie kłapać paszczą;
dostrzegłam w jej wnętrzu kotłujące się jądro.
Żałowałam, że nie miałam miecza.
Wystrzeliłam prosto w
kierunku rozwartej paszczy smoka, a za mną ruszyły tumany piachu tworzące
najbliższe wydmy. Dookoła nas nie było już nic, widziałam jedynie chropowatą
szarość kurzu i maleńkich kamyczków, które utworzyły idealnie prostą ścianę
piaskowej burzy; swego czasu słynęłam z takich czarów, gdyż jedynie nad
żywiołem ziemi potrafiłam całkowicie zapanować. Te wieloletnie praktyki się
opłaciły i dziś przyniosły owoce – smoczy pysk został niemal w całości
zapełniony pędzącym jak strzała piaskiem. Jej grot ugodził prosto w buzujący w
gadzim gardle ogień.
Teraz albo nigdy.
Dopiero teraz
spostrzegłam, jak wielki błąd popełniłam - prychające i miotające się wściekle
zwierzę zaczęło machać skrzydłami i potężnym ogonem, a ja (zachwycona swoim
sukcesem) zawisłam nieruchomo w powietrzu. Tuż nad grzbietem potwora -
wystarczyło jedno potężniejsze machnięcie skrzydłem, aby sprowadzić mnie w
powrotem na ziemię. Straciłam panowanie nad własnym ciałem wraz z potężnym
uderzeniem kolczastej kończyny; świat zawirował, a kotara piasku opadła, na
nowo odsłaniając ciemnogranatowe niebo. Czułam ból, ale ciężko było mi
powiedzieć, w którym miejscu; kiedy upadłam na twardy piasek, a plecy wbiło się
coś ostrego i piekącego, co mogłam porównać jedynie do grotu strzały. Kręgosłup
wygiął się w łuk, a ja zasyczałam z bólu. Nie miałam już siły… Nie potrafiłam
się przebić przez czarodziejski pancerz, a rozwścieczony gad rzucał się na
wszystkie strony, usiłując pozbyć się drażniącego gardło piachu; jego potężne
łapska raz huknęły tak blisko mnie, że aż podskoczyłam i z powrotem upadłam na
broczącą na plecach ranę. Przetrwałam bez Czarnego Pana trzynaście lat, udało
mi się w końcu urodzić dziecko, a miałabym zginąć ze smoczych pazurów? Nie…
Niedoczekanie… Jego niedoczekanie!
Przywołałam porzuconą
kilka stóp ode mnie różdżkę, uniosłam ją i wyczarowałam wąskie, długie lasso,
które momentalnie zapłonęło i skoczyło w stronę rozwścieczonego potwora;
oczyścił swe gardło na tyle, aby móc znów skierować swoją uwagę na mnie. Mimo
że otaczał nas niemal nieprzenikniony mrok, a smok był dla mnie zaledwie
czarnym, błyszczącym zarysem, widziałam, jak jego szkaradne ślepia płoną w
ciemności. Przyglądał mi się, ale moje lasso było szybsze. Oplotło pysk gada, a
drugi płonący sznur owinął się ciasno dookoła grubej szyi. Miałam nadzieję, że
uda mi się go poddusić, co mogłoby znacznie zwiększyć moje szanse, ale nie,
zwierzę rozwarło pysk, a ognista pętla pękła z cichym, lecz dosłyszalnym
trzaskiem. Nie minęła kolejna sekunda, a smok rzygnął potężnym płomieniem,
który z trudem został odparty przez moją różdżkę. Nie mogłam już dalej się
bronić! Dopiero teraz spostrzegłam, że byłam dla niego zaledwie zabawką, którą
mógł drażnić i popychać, a sam nie odnosił żadnych poważniejszych obrażeń! Nie
mogłam na to pozwolić. Skoczyłam w jego stronę; gad uczynił to samo, lecz ja
znowu byłam szybsza. Zasypałam go gradem złotych i zielonych snopów iskier, a
każde zaklęcie odbijało się od jego błyszczących w ciemności łusek z głośnym,
dźwięcznym odgłosem, jakby ktoś począł walić obuchem w miedziany dzwon, ale ja
się nie poddawałam, wierząc, że w końcu będę w stanie przebić się przez jego
tarczę. Bestia najwyraźniej znudziła się tymi kolorowymi światełkami, które
musiały ją co najwyżej przyjemnie łaskotać, bo rozłożyła swoje potężna skrzydła
i znów nimi machnęła, wzniecając dookoła siebie kolejną małą burzę piaskową,
która zawirowała i pozwoliła na kilkusekundowy kamuflaż, lecz ja wciąż miotałam
na oślep wszystkimi zaklęciami, jakie znałam.
W tym momencie zdarzyło
się kilka rzeczy jednocześnie. Piach opadł, smok znowu zamachał skrzydłami i
wzniósł się w powietrze, a rozliczne dziury w porastającej je błonia zasklepiły
się na moich oczach; do tego jakiś ciemny kształt rzucił się w kierunku
potwora, który zaryczał jak zraniony byk. Leciał
prosto w moją stronę, machając na oślep wielkim, rogatym łbem, usiłując odgonić
natręta, a ja osłoniłam jednym ramieniem twarz, aby ziarenka piasku nie
powpadały mi do oczu, rękę z różdżką wyciągnęłam przed siebie i czekałam, a
sekundy wlokły się jak całe godziny. Wszystko dookoła mnie ustało; miałam tylko
jedną szansę, aby trafić. Dłoń trzęsła mi okropnie, a smok zbliżał się do mnie
jak bardzo kolczasty, błyszczący meteoryt okolony nierównomiernie ognistymi
językami. Jeszcze dwie sekundy… Serce waliło mi w piersi jak oszalałe,
wzmagając drżenie całego ciała i różdżki, od której zależał jej los… Jedna
sekunda… Wiedziałam, że jeśli nie trafię, potwór spadnie prosto na mnie…
- Avada kedavra!
Potężny podmuch powalił
mnie z nóg, a ja odleciałam do tyłu i po raz wtóry upadłam boleśnie na zranione
plecy; zielony promień znów rozjarzył mroki pustynnej nocy, ale tym razem nie
chybił. Na przenajświętszych bogów, nie
chybił! Wpadł prosto w rozwartą smoczą paszczę, uciszając jednocześnie
kumulujący się pod podniebieniem ogień, jak i tę przerośniętą jaszczurkę, która
upadła na ziemię i sunęła w moją stroną na szerokim, ciemnym brzuchu,
zatrzymując się prawie u moich stóp.
Dokonałam tego. Na
Wielkiego i Potężnego Anubisa, udało mi się powalić bestię jednym celnym
zaklęciem, choć jeszcze chwilę temu groziła mi śmierć w tej naszpikowanej
odrażającymi kłami paszczy. Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście… Nie… Nie! Nie w szczęście! W moc! Nie mogłam
przyjąć do wiadomości, że to moje
zaklęcie wydarło ducha z tak potężnego i niebezpiecznego stworzenia, które…
Ale zaraz…
Ów ciemny,
niezidentyfikowany przeze mnie kształt wylądował tuż przy wielkim, kanciastym łbie
i przybrał swoją zwyczajną postać. Choć pomiędzy wydmami zrobiło się już
całkiem ciemno, perłowo biała twarz głowa Czarnego Pana była widoczna pod
gwieździstym niebem jak w dzień; mogłam nawet dostrzec w tej chłodnej poświacie
blask szkarłatnych oczu. Wiedziałam, że gdyby nie jego pomoc, wciąż męczyłabym
się z gadem, lecz nie potrafiłam być mu wdzięczna! Nie!!! Nie mogłam patrzeć na
ten skurwysyński spokój; cała jego postać, każdy jego oddech i mrugnięcie
powieki wypełniało mnie tak przeogromną wściekłością, że jeszcze chwila, a gniew
zacząłby tryskać z moich uszu pod postacią najczystszego jadu. Lord Voldemort
wyciągnął rękę w moją stronę, ale ja już stałam na własnych nogach, zamachnęłam
się i jednym ciosem starłam mu z twarzy ten nieszczery wyraz zatroskania. Kiedy
smocze ryki już opadły, wszystkie zaklęcia zgasły, a na pustyni znów zapanowała
grobowa cisza, przerwał ją ostry trzask, który był następstwem policzka
wymierzonego czarnoksiężnikowi.
- Ty podły sukinsynu, urodziłam
ci syna, więc postanowiłeś się mnie pozbyć, tak? – wykrzyknęłam, wciąż nie
mogąc się wyprostować.
Choć Czarny Pan wyglądał na bardzo zaskoczonego moją gwałtowną
reakcją, odsunął rękę od zaczerwienionego policzka, a kąciki jego wąskich warg
drgnęły kilkakrotnie, kiedy zaczął:
- Postradałaś zmysły…
- Zaplanowałeś to z tą dziwką,
ale okazało się, że jeden smok to za mało, żeby posłać mnie na tamten świat…!
Voldemort doskoczył do mnie tak szybko, że nawet nie zauważyłam, aby
wykonał jakikolwiek ruch; chwycił mnie za gardło i wcale niedelikatnie zamknął
mi usta swoją wielką dłonią. Tym razem to on podniósł głos:
- Co ty opowiadasz, wiedźmo!
Gdybym się nie zjawił, byłoby o jednego horkruksa mniej, a ty skwierczałabyś w
ognisku jak kawałek steku na patelni! Jak można być tak nieodpowiedzialnym,
żeby wyruszyć na przechadzkę prosto do jaskini lwa… Albo raczej do smoczego
gniazda.
Odrzucił mnie od siebie i poleciałam niezgrabnie prosto w piach, który
zasypał mi nie tylko oczy, ale i jątrzącą się ranę; podczas walki z
krwiożerczym gadem peruka trzymała mi się dzielnie na głowie, teraz jednak
przekrzywiła się i również wpadła w zaspę. Przyzwałam ją jednym prostym
zaklęciem i natychmiast położyłam tam, gdzie było jej miejsce, po czym rzuciłam
swemu byłemu kochankowi pełne nienawiści spojrzenie. Tak, teraz byłam już
pewna, że nie uda nam się odbudować dawnej relacji, oboje mieliśmy do siebie
zbyt wiele pretensji, acz moje były całkowicie uzasadnione. Skoro między nim a
moją siostrą nigdy do niczego nie doszło, nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego
traktował mnie tak ozięble… Przecież to była jego i tylko jego wina, doskonale wiedział, że nigdy nie zniosę zdrady, a
uwodzenie mojej siostry mogło być chyba najgorszą z jej odmian.
Tymczasem Voldemort
całkowicie stracił zainteresowanie moją osobą. Odwrócił się na pięcie i zsunął
się z wysokiej wydmy, aby móc zbadać potężny smoczy łeb. Dopiero teraz, kiedy
ogromne cielsko leżało w bezruchu, można było bliżej się mu przyjrzeć; kształt
pyska był wyjątkowo znajomy – niewielkie nozdrza, ryjkowata paszcza, kanciasty,
rogaty łeb i paskudne, wytrzeszczone ślepia, w których próżno było teraz szukać
jakichkolwiek oznak życia. Cały grzbiet i wielkie łapy pokrywały granatowe,
błyszczące łuski, a błona pokrywająca powykrzywiane, koślawe skrzydła wyglądała
jak gruba, aksamitna chusta. Teraz poznałam. To był płachtoskrzydły, tak, teraz
nie miałam najmniejszych wątpliwości, lecz nie posiadał tak imponującego ogona
i skrzydeł jak ten, którego trzymałam tymczasowo w podziemiach.
- To samiec. – Nie byłam
pewna, czy Czarny Pan mówi to do mnie, czy po prostu mruczy do siebie pod
nosem, lecz Voldemort nie zwykł rzucać przypadkowych słów w przestrzeń, dlatego
musiał zwracać się do mnie. – Samce
zazwyczaj są mniejsze od samic i nie są aż tak agresywne. Wygląda na to, że
wysłały zwiadowcę.
- Zwiadowcę? – Choć wciąż
kipiałam ze złości, nie potrafiłam powstrzymać słowa, które po prostu mi się
wyrwało; usiłowałam zrehabilitować się spojrzeniem, kiedy tylko Lord Voldemort
odwrócił głowę, lecz wzrok jego płonących, szkarłatnych oczu prędko zmiażdżył
mój gniew.
Znalazł się przy mnie tak samo szybko jak wtedy, kiedy wymierzyłam mu
policzek, ale w tej chwili nie zamierzał uczynić mi krzywdy. Znowu wyciągnął
ramiona i znowu uczynił to z zaskakującą troską, a ja tym razem pozwoliłam
sobie pomóc; stopy zapadły mi się w piachu po kostki, a przypalone i zranione
jednym ze smoczych czubów plecy wciąż nie mogły się wyprostować. Czarnoksiężnik
zainteresował się tą szramą, lecz nie pozwoliłam mu się dotknąć – znowu
rozległo się przenikliwe chlaśnięcie i Czarny Pan odsunął dłoń. Wiedziałam, że
niebezpiecznie go drażniłam, ale sama również byłam zdenerwowana i dbałam tylko
i wyłącznie o spokój swojej duszy. A właściwie jej części. Sama strzepnęłam z
poszarpanej skóry pomieszany z krwią piasek, zaciskając zęby, aby nie dać
Voldemortowi okazji do szyderstw czy utyskiwań.
- Pochopnie nas osądziłaś.
- W jego głosie nie było niczego z
poprzedniego gniewu, wręcz przeciwnie. Mówił całkiem spokojnie, a twarz miał
jak zwykle nieprzeniknioną. – Znasz mnie
jak nikt inny i wiesz, że jestem zdolny do strasznych czynów. Zabijałem.
Paliłem domy wraz z całymi rodzinami, a moi śmierciożercy mordowali dzieci w
kołyskach, wbijali noże w rozdęte brzuchy matek. Gwałcili nastolatki, a to
wszystko na moje polecenie. Ale nigdy… nigdy… - W tej chwili słowa musiały
ścisnąć mu gardło, bo blokada w jego głosie była wręcz dosłyszalna. – Nie planowałem kobiety w swoim życiu, ale
najwidoczniej nie wszystko można dokładnie przewidzieć. A skoro już się
trafiła…
Nie musiał więcej mówić.
Wystarczyły mi te próby wyjaśnienia pamiętnej sytuacji, choć tak naprawdę nie
wspomniał o tym ani słowem, a imię Zivit nie padło ani jeden raz; widziałam w
jego oczach szczery wyraz – oczywiście na tyle, na ile Voldemort mógł sobie
pozwolić – który wymazał wszystkie przewinienia.
- Nawet nie wiesz, jak… jak było
mi ciężko. Odtrąciłeś mnie, a zaraz potem pojawiła się Zivit… Zivit…
Słowa uwięzły mi w
gardle i nawet przełknięcie śliny nie poprawiło sytuacji, ale Czarny Pan
zrozumiał. Na jego twarzy wciąż malował się ten sam przekonujący wyraz, a ja
natychmiast zdałam sobie sprawę, że nie powiedział mi wszystkiego. Patrzyłam na
niego wyczekująco, walcząc z cisnącymi się do oczu łzami, mając nadzieję, że
definitywnie zakończyliśmy temat mojej siostry.
- Ona uknuła to dużo wcześniej.
Przyznaję, nie doceniłem jej – rzekł, a jego oczy błysnęły na czerwono,
kiedy pochylił się lekko w moją stronę. – Nawet
mi to schlebiało. Ale z czasem zaczęła się robić coraz bardziej natarczywa, jej
impertynencja… Zivit zaczęła planować, więc pomyśl, jak bardzo musiał ją zranić
ślub z Nathirem, do którego ją przymusiłaś. To ona jest wszystkiemu winna, lecz
ja powinienem ją natychmiast odwieść od głupoty, w której coraz bardziej się
zagrzebywała.
Zlustrowałam go spojrzeniem, ale Voldemort spoglądał na mnie bez
cienia skruchy na swej płaskiej, błyszczącej perłowo twarzy. Nie powiedział mi
niczego nowego, czego nie mogłabym się sama wcześniej domyślić, mało tego,
kiedy tylko wyszło na jaw, jakimi uczuciami darzyła go moja siostra, w sekundę
połączyłam wszystkie fakty. Jej zachowanie, kiedy sprowadziła się do naszego
domu w Londynie, brak zainteresowania jakimkolwiek mężczyzną, niechęć do
Nathira, później to zdjęcie pod poduszką i w końcu ta rozpaczliwa próba
upodobnienia się do mnie… Nie podejrzewałam, że Zivit mogła być tak różna od
jej obrazu, który nosiłam w głowie przez tyle lat.
Prychnęłam bezgłośnie, a usta wykrzywiły mi się w ironicznym
półuśmieszku.
- Kochała cię przez te wszystkie
lata, a ja niczego nie zauważyłam…
Podejrzewałam, że kiedy
ta wiadomość do mnie dotrze, a ja stawię czoła kłamstwom Czarnego Pana, jakoś
bardziej mnie to poruszy, lecz moje serce nawet nie drgnęło, mało tego, byłam
rozbawiona fortelem mojej siostry, choć nie mogło się to obyć bez kary. Ale…
Ale jeszcze nie teraz.
*
Silas miał dopiero trzy
tygodnie, ale już otaczał go taki luksus i opieka, jakiej mógł mu pozazdrościć
niejeden dzieciak wychowany w arystokratycznej rodzinie; mimo że miałam bardzo
dużo obowiązków, osobiście pilnowałam, aby niczego mu nie brakowało. Najstarsza
córka Heather sprawowała się znakomicie jako mamka, choć bardzo żałowałam, że
nie mogłam samodzielnie karmić syna. Oczywiście usiłowałam mu to jakoś
wynagrodzić, nadzorując liczne rytuały i ceremonie, które codziennie odbywały
się w jego komnatach; wysłałam nawet wspaniały orszak prosto w pustynię na
pielgrzymkę do głównej świątyni Bastet, aby wybłagano dla Silasa rodzeństwo,
choć wiedziałam, że same modlitwy nie wystarczą. Niestety nie mogłam jeszcze
przyjąć Czarnego Pana do swego łoża, gdyż sytuacja z Zivit wymagała domknięcia,
a ja musiałam bardzo skrupulatnie obmyślić plan zemsty. Dodatkowo na moich
barkach spoczął kolejny problem, który wyrósł jak spod ziemi wraz z bezczelnym
gadem, który napadł na mnie na pustyni.
Kiedy wróciliśmy z
powrotem do pałacu, nie pozwoliłam się tknąć ani swoim sługom, ani kapłankom;
samodzielnie opatrzyłam swe rany, a Lord Voldemort rozkazał najemnikom udać się
na pustynię, gdzie dwie mile od muru otaczającego Kemmhyt mieli napotkać smocze
truchło. Nie miałam pojęcia, co się stało z moją pierwszą gadzią ofiarą, choć
podejrzewałam, że rządca polecił im wypatroszyć ciało, a wnętrzności i skórę
wysłać na sprzedaż do Europy. To jednak nie był największy ze smoczych
problemów; Czarny Pan oświadczył, iż bestia, którą mi podarował jest w istocie…
królową zalęgłego na pustyni stada. Nie potrafiłam pojąć jego toku myślenia;
było dla mnie oczywiste, że te piekielnie inteligentne stworzenia usiłują odbić
smoczycę, a moje królestwo pierwszy raz od początku mego panowania stanie pod
groźbą zniszczenia. Byłam wściekła.
Biblioteka znów stała
się moją sypialnią. Dnie spędzałam na dawnych, typowych zajęciach, choć na
powrót do świątyni Anubisa musiałam jeszcze trochę poczekać, gdyż wciąż nie
wydawałam się wystarczająco czysta.
Odwróciłam się na moment od swego umiłowanego boga, aby oddać tym razem cześć
Najmądrzejszemu z mądrych – Thotowi. To na nim teraz polegałam, przeszukując
starożytne zbiory w nadziei, że natrafię na jakieś przydatne wzmianki o
smoczych inwazjach. Lord Voldemort już wcześniej przyznał, iż gady będą
usiłowały odbić królową, a ona nie ukorzy się przede mną, zanim nie padnie
ostatnia bestia z jej stada. Teraz nie było już odwrotu, musieliśmy walczyć nie
tylko o smoczycę, ale i o nasze królestwo. Spędzając nocne godziny w
bibliotece, miałam mnóstwo czasu na różnego rodzaju deliberacje, wśród których
nie mogło zabraknąć miejsca na rozmyślania o Czarnym Panu. Coraz częściej się
zastanawiałam, czy Lord Voldemort nie podrzucił mi tego smoka celowo.
Oczywiście nie mogłam oskarżyć go o próbę unicestwienia królestwa, wszak
Kemmhyt było jego domem od wielu lat; aczkolwiek wszystko by się zgadzało.
Czarny Pan nie był naiwnym głupcem i ignorantem, być może to była próba, której
chciał poddać mnie i moich poddanych.
Prawdziwe Królestwo
Wiedzy. Państwo w państwie, które Tutmos Łaskawy założył w Kemmhyt przez
wieloma wiekami stało się moim domem na kilka kolejnych nocy. Bibliotekę
umieszczono na parterze, a wejście do niej znajdowało się z prawej strony
ogromnych schodów prowadzących prosto do sali tronowej i dalej na pierwsze
piętro. Choć sama często radziłam się rządcy lub Heather i rzadko bywałam w tym
świętym miejscu, Lord Voldemort potrafił zaszyć się tam na bardzo wiele godzin,
mimo że oficjalnie traktował starożytne czary jak błahy dodatek do uprawianej
przez siebie magii; ja jednak nie podejrzewałam go o ignorancję, a już na pewno
nie o filisterstwo, więc jego niesmaczne żarciki i drobne złośliwości dotyczące
potęgi staroegipskich ksiąg traktowałam z pewną dezynwolturą.
Komnata była
przestronna, a ogromne okna wychodzące na centralny ogród zapewniały
korzystającym z niej odpowiednią ilość światła, aby mogli delektować się darami
zesłanymi przez boskiego opiekuna; jako jedyne w zamku były wypełnione
kolorowymi, pieczołowicie sporządzonymi witrażami z grubego, acz przyjaznego
słonecznym promieniom szkła. Wysokie, drewniane szafy z białego drewna ciągnęły
się aż do samego sufitu, mierząc zapewne osiem (jak nie więcej) jardów; choć
wszystkie powierzchnie wykonano z kamienia, który tworzył wszystkie komnaty w
pałacu, sufit i ściany pokryte były wymalowane na białym tle freskami
przedstawiającymi wykwintne, złocone balkoniki, girlandy lotosów oraz chabrowe sklepienie,
a na nim najświętsi rodzice Nut i Geb, pomiędzy nimi zaś osadzony Thot jako
srebrne i beznamiętne oblicze księżyca. Choć unosił się tu nadal stricte
mitologiczny nastrój, królestwo patrona mędrców było jedynym wnętrzem w
Kemmhyt, które urządzono w czysto bizantyjskim stylu. Nie przebywałam tu
często, ale często pozwalałam sobie na nieco obłudne westchnienia pod adresem
dworzan, którzy rzadko odwiedzali to nabożne miejsce.
Nocami, kiedy słońce
zachodziło, a światło gwiazd i księżyca było niewystarczające, abym mogła w
spokoju studiować księgi i papirusowe zwoje, w ogromnych alabastrowych misach płonął
poświęcony przez kapłanów ogień, co miało chronić bezcenne zbiory przed
spaleniem. Byłam przekonana, że biblioteka dostarczy mi wiadomości o złotym
sposobie na zgładzenie smoka, lecz ilość zgromadzonych dzieł i dialekty, jakimi
były pisane… Tak, to nie pomagało w poszukiwaniach, ale i biblioteka posiadała
swego kapłana, który zawsze służył mi radą; czwartej nocy natknęłam się na
przeciętnie wyglądający papirusowy zwój, a zatytułowany był słowami Goblinie sposoby na stworzenia czaroodporne,
rośliny o grubym naskórku i nie tylko. Łatwo sobie wyobrazić, jak ów tekst
wpłynął na moje zmysły; przez wiele godzin trafiłam na wiele ciekawych,
aczkolwiek bezużytecznych ksiąg, dlatego powoli traciłam nadzieję, że w końcu
uda mi się znaleźć w miliardach hieroglifów takie, które podpowiedzą, jak mam
się rozprawić ze swoich gadzim problemem. Drżącymi rękami rozwijałam tę
niewielką rolkę papirusu, a serce łomotało mi w piersi jak szalone (zresztą nie
po raz pierwszy tej nocy); wypełniała mnie mieszanina podniecenia i strachu –
obawiałam się, że kolejny raz nadzieje zostaną brutalnie rozwiane przez
następny nieprzydatny tekst. Ale nie… Zaraz po przedstawieniu wszystkich
właściwości wywerniej skóry było napisane:
Wszelakie gady, niemalże każda smocza,
wywernia czy jaszczurza rasa posiada odporność oraz słabość na różnego rodzaju
kruszce. Niezaprawieni w bojach wędrowcy zapewne się zdziwią, kiedy się
dowiedzą, że zaklęcia raczej dźwięczą w zetknięciu z gadzią skórą, aniżeli
ranią, więc zanim udasz się na spotkanie ze smokiem, zabierz ze sobą przedniej
jakości miecz ze srebra, chyba że prędko chcesz się spotkać z Anubisem. Klątwy
i zaklęcia mają służyć pomocą, lecz to ostrze wykute przez gobliny – jak one
same radzą – ma zadać śmiertelny cios.
Poczułam, jak spływa mi
do serca ciepło i słodycz przyswojonej wiedzy. Srebrny miecz. Zadrżałam na samą myśl, że mam wybić smoczy klan za
pomocą takiego narzędzia; różdżką władałam bez najmniejszych problemów, a
żywioł ziemi był mi posłuszny jak wytresowany pies, lecz nigdy dotąd nie miałam
styczności z jakimkolwiek ostrzem.
Udało mi się jeszcze
wyczytać, jakie substancje służą srebru, a co może je uszkodzić, jakiego oleju
używać, czym ostrzyć, a jakie mazidła sprawiają, że rękojeść nie ślizga się w
dłoniach, lecz te informacje przepływały przez mój umysł, nie pozostawiając w
nim najmniejszego śladu. Dostałam to, po co tu przyszłam, ale wyszłam z
biblioteki z całkowicie zmienionymi uczuciami; obawiałam się, że nie podołam
oczekiwaniom, a przecież smoczej inwazji mogliśmy się spodziewać w każdej
chwili. Musiałam być czujna i gotowa, lecz… Nie byłam taka. Nie byłam gotowa, aby
oddać własne życie za Kemmhyt; perspektywa utraty horkruksa i spędzenia
niewiadomej ilości czasu w karłowatym, zniedołężniałym ciele była chyba gorsza
od śmierci. Dopiero w momencie, kiedy poczułam oddech Anubisa na własnym karku,
zdałam sobie sprawę, jak fatalnie musiał czuć się Czarny Pan, kiedy musiał się
zdać na niezgrabną opiekę Glizdogona.
A właśnie… Lord
Voldemort.
Zniknął jak zwykle nocą.
Nikomu nie powiedział, dokąd i na ile się udaje, ale nie byłam tym zaskoczona;
często tak robił, a później pojawiał się tak niespodziewanie, jakby wyrastał
spod ziemi. W duchu tego oczekiwałam, ba, nawet już trochę się zaczynałam
niecierpliwić, ponieważ nierozwiązana sprawa z Zivit wciąż uwierała mnie w
sercu jak drzazga. Kiedy tylko rozniosło się po zamku, że pan znowu „udał się w
podróż”, natychmiast wykorzystałam tę okazję i poszłam do siostry; Zivit (skazana
na areszt domowy) nadal przebywała w swoich komnatach i nie miała prawa
kontaktu z kimkolwiek spoza zamku. Choć nieprzerwanie była mi wstrętna, pilnowałam,
aby miała pod dostatkiem wszystkiego, czego sobie tylko zażyczy, a traktowana
miała być po królewsku. Tak, jak na królewską siostrę przystało.
Kiedy tylko weszłam do
głównego saloniku, czarownica poderwała się z miejsca. Nie widziałam jej od
przyjęcia (na którym i tak starałam się nie zwracać na nią uwagi), dlatego
wydała mi się jeszcze bardziej obłąkana niż zazwyczaj. Była zadbana i odziana w
najprzedniejsze szaty, ale jej włosy wyglądały tak, jakby nikt ich od dawna nie
czesał, a wzrok jej jasnych, zielonych oczu był rozbiegany i padał na mnie w
niepokojąco dziki sposób. Ale znałam ją i wiedziałam, że jest cwana. Nie
zamierzałam kolejny raz dać się jej oszukać.
- Cieszy mnie twoja skrucha.
– Mój głos był tak opanowany, jak oczekiwałam. – Ale to nie wystarczy, bo zdradziłaś nie tylko mnie, ale i całe
królestwo. Co ty sobie myślałaś? Że uwiedziesz Czarnego Pana i odbierzesz mi
koronę?
W tym momencie jej
dążenia stały się dla mnie jasne jak słońce. Nigdy nie podejrzewałam, że może
nas coś takiego spotkać – młodsza siostra zamotała się w swej pogoni za władzą
jak chytre książątko, które tylko wypatruje okazji, aby wbić nóż w plecy swego
brata. A teraz odbierze swą nagrodę.
Zivit potrzęsła
gwałtownie głową i ukryła twarz w dłoniach.
- Nie chciałam Kemmhyt ani tronu, rozumiesz? Ja chciałam jego! Od wielu lat… Ale teraz już wiem,
że nie jest mi pisane… że nie… Przepraszam, tak bardzo chciałam być wtedy na
twoim miejscu…
Uciszyłam ją jednym
spojrzeniem. Choć pokora i przeprosiny nieco zmiękczyły moje serce, jaskrawy
gniew prędko je odmienił; nie potrafiłam nad sobą zapanować. Doskoczyłam do
siostry i chwyciłam ją z całych sił za ramiona, aż jej twarz wykrzywiła się w
bolesnym grymasie. Miałam ochotę nią potrząsnąć.
- Nawet sobie nie wyobrażasz,
głupia dziewczyno, jak przeogromna odpowiedzialność spoczywa teraz na moich
barkach. Życie nas wszystkich… twoje również… Od moich rozkazów zależy, czy
przeciwstawimy się klanowi smoków, czy strawi nas ich ogień. A ty… Co ty byś
zrobiła, gdybyś była na moim miejscu?
- Ja… On… on opuścił Kemmhyt, prawda? – zaczęła nieśmiało. –
Najrozsądniej byłoby poczekać, aż wróci Czarny Pan. I dopiero wtedy podjąć
jakąś decyzję…
Prychnęłam i odepchnęłam
od siebie siostrę, a ona wpadła w stojące po środku pokoju pufy. Słowa Zivit
tylko wymazały wahania i utwierdziły mnie w przekonaniu, że to ja muszę rozprawić się ze smoczą
rodziną. Nie Lord Voldemort, nie moje wojsko, nie kapłani. Ja. Teraz byłam już
pewna, że to był jakiś fortel uknuty przez Czarnego Pana, któremu miałam się
przeciwstawić.
- Jesteś głupia…
- Dżahmes, błagam cię, to nie jeden smok, a…
- ZAMILCZ! – wrzasnęłam tak
głośno, aż poczułam pieczenie w gardle. Jednak to był mój jedyny gniewny
okrzyk, gdyż pozostałe słowa wypowiedziałam całkiem spokojnie. – Podjęłam decyzję. To już koniec twojego
aresztu. Nadszedł czas, abyś zajęła się czymś pożytecznym. Skoro tak obawiasz
się o moje życie, udasz się do świątyni Ozyrysa i będziesz błagać Wielkiego
Sędzię, aby był dla mnie łaskawy, kiedy jeden ze smoków zdąży odrąbać mi głowę.
Rzekłam.
Głucha byłam na jej
łzawe prośby, a ślepa na fakt, że nasi bogowie już dawno przestali się dla niej
liczyć. Kara miała być karą. Jeszcze tego samego dnia rozkazałam strażnikom,
aby zapieczętowali drzwi do jej komnat, a samą Zivit moje własne służki
rozebrały do naga i włożyły jej przez głowę prześwitującą białą szatę, a
następnie posadziły na stołku w jednej z łaźni i szybkimi ruchami ogoliły jej
głowę. Nie było dla niej taryfy ulgowej – miała stać się kapłanką, a protesty
siostry tylko niepotrzebnie irytowały; jeszcze długo nie zazna ona ode mnie
łaskawości, byłam tego pewna. Patrzyłam beznamiętnie na mokrą od łez twarz
Zivit, kiedy strażnicy prowadzili ją ku świątyni; peruka przekrzywiła się na
jej świeżo ogolonej głowie, a sama czarownica powłóczyła nogami, jakby
ciągnięto ją na szafot. Na jej bladych policzkach co rusz pojawiały się bordowe
plamy wstydu, ponieważ prawie wszyscy mieszkańcy pałacu stłoczyli się przy
drzwiach, oknach i na szerokich schodach prowadzących do zamku, podziwiając
klęskę siostry królowej. Miała spędzić najbliższe lata w świątyni Ozyrysa,
sprzątając wysuszone kwiaty, zapalając kadzidła, modląc się i kontemplując,
chyba że moje serce nawiedziłby niespodziewany przypływ litości. Ale teraz
wrota zamknęły się za Zivit, a drzazga z mojego serca zniknęła. Moje życie
mogło już wrócić do normy.
*
Wydawało mi się, że
jestem już gotowa na spotkanie ze smokiem. Rządca sprowadził dla mnie miecz
prosto z południa Afryki, gdzie gobliny posiadały jedną z największych odlewni
srebra i złota na świecie; wszyscy doskonale wiedzieli, że interesy z tymi
małymi, cwanymi diabłami nigdy nie wychodziły czarodziejom na dobre, lecz każdy
musiał to przyznać – od stuleci gobliny trudniły się najlepszą obróbką kruszcu
i nie mieli sobie równych. Miecz został przysłany prosto do moich komnat; z
nabożną wręcz miną rozwijałam misternie zapakowaną broń, od której ciosu miała
zginąć cała familia czających się na pustyni smoków. Ujęłam rękojeść w obie
dłonie i usiłowałam sobie wyobrazić, jak ostrze ścina potężny gadzi łeb, lecz
wizje te były dla mnie nie do ogarnięcia. Miał on nieco ponad trzy stopy
długości, lecz był zaskakująco lekki jak na miecz, który należy dzierżyć w obu
dłoniach; głownia rozszerzała się delikatnie ku ostrzu, aby tuż przy jego końcu
gwałtownie się zwęzić, tworząc wąski, ostry szpikulec (aż się prosił, aby nim
wyłupić gadzie ślepię). Jelec był jako smocze skrzydła, a nasadę z obu stron
oplatał kolczasty ogon, który wskazywał niczym grot strzały na sztych, który
miał zadać ostateczny cios. Miniaturowe szpony tworzyły zgrabną rękojeść, a
lśniące pazury zaciskały się na srebrnej kuli, która miała być dla
symbolicznego smoka oparciem. Z zachwytem podziwiałam misternie wykonane
goblinie dzieło, za które zresztą musiałam słono zapłacić, lecz miałam
nadzieję, że będzie warto. Chwilami bywałam dziwnie opanowana, jakbym próbowała
zebrać koncentrację rozsianą po całym moim ciele, a następnie ulokować ją w
swoich dłoniach, które miały przynieść śmierć. Innym razem zaś cała w środku
dygotałam, a zabicie smoka wydawało mi się czymś po stokroć gorszym niż
morderstwo na człowieku. Moje ciało domagało się Czarnego Pana, pragnęło jego
rady, ale ja pozostałam nieugięta; musiałam rozprawić się z tymi demonami
całkiem sama. Już postanowiłam.
Niestety moja taktyka
okazała się naiwną i dziecięcą zabawą.
Choć ostatnie noce nie
przynosiły mi zasłużonego i upragnionego odpoczynku, a moje ciało reagowało na
jedwabie jak na włosiennicę, czułam się bez przerwy spięta, jakbym zapomniała o
jakiejś szalenie istotnej sprawie, lecz było w tym coś, co utrzymywało mnie w
ciągłej gotowości. Lorda Voldemorta nie było już czwarty dzień, a ja nie
otrzymałam od niego ani jednej wiadomości… ani jednego słowa. Wyglądało na to,
że znów rozpłynął się w powietrzu, aby skupić się na swoich arcyważnych
planach, choć coraz częściej przychodziło mi na myśl, że… Że Czarny Pan po
prostu postanowił przeczekać rzeź, do której niechybnie miało dojść.
I doszło. Szybciej, niż
się tego spodziewałam.
Piąta noc od zniknięcia
Voldemorta przyniosła do Kemmhyt falę rozpaczliwych wrzasków, a czarne niebo
rozjaśniły płomienie. Na początku pomyślałam, że to świat się kończy, a wrota
do piekieł otwierają się dokładnie w moim królestwie, bo to tutaj znajdowało
się centrum grzechu i rozpusty; dopiero w momencie, kiedy wypadłam na
półokrągły taras… To nie demony znalazły ujście z piekła. Było znacznie gorzej.
Ujrzałam wielkiego, obrzydliwego stwora; pokrywała go zaropiała łuska, a stara,
wykrzywiona paszcza miotała się we wszystkie strony, rzygając ogromnymi
ognistymi kulami. Jedyne, o czym byłam teraz zdolna pomyśleć to… Zaskoczyły mnie.
Nie pamiętam, jakim
cudem znalazłam się na szczycie schodów prowadzących do zamku; w dłoni już
dzierżyłam różdżkę, a srebrny miecz obijał się o moje lewe udo. Nie było czasu ani
na strach, ani na logiczne myślenie, choć wiedziałam, że instynkt tym razem
zbyt wiele mi nie pomoże. Byłam cała spięta, a podniecenie całkowicie wymazało
z mojego serca strach i bezradność; widziałam tylko szybującą ponad drewnianymi
chatami bestię, a uszy wypełniły mi błagania, które łączyły się z przeraźliwymi
krzykami mężczyzn i jękami przerażonych kobiet. Idealna mieszanka. Idealna,
lecz… Nie na obecną chwilę. Moje serce ścisnął żal; w tym momencie poczułam,
jak bliscy i ważni są dla mnie ci mugole i najemnicy, których dotąd traktowałam
jak zaczarowane maszyny pracujące na mój majestat. Mieszkaliśmy tu wszyscy
razem, a… bądź co bądź… Ta myśl z trudem
przewinęła mi się przez głowę… To przypominało mi rodzinę.
Mijałam dziwnie spokojnych
dworzan, którzy stali tuż przed pałacem i podziwiali płonące chaty niewolników,
jakby odbywająca się tam rzeź nigdy nie miała ich dotyczyć. Choć był to tylko
chwilowy uścisk serca, byłam teraz całą sobą wśród mordowanych najemników, a
mieszkańcy zamku zdali mi się nagle wstrętnymi głupcami bez wyobraźni.
Niektórzy mężczyźni ruszyli za mną, ściskając nad głowami różdżki, które miały
ochronić ich przed ogniem, a ja w tej chwili pomyślałam, jak straszliwa kara
spotka tych, którzy pozostawili swoją królową, aby móc obserwować całe
zdarzenie, jakby było ono jedynie przedstawieniem; im bliżej znajdowałam się
apogeum, tym było goręcej – skwar bijący od tańczących dookoła chat płomieni
zrosił moje ciało potem, a trujące, siwe opary blokowały w piersi oddech. Przypomniałam
sobie… lot.
Byłam już na górze;
uniosłam się tak wysoko, aby uchronić się przed wysoką na ponad piętnaście stóp
ścianą ognia, choć czułam pod sobą prawie płynny żar. Teraz widziałam wszystko
tak, jakbym znajdowała się w samym centrum tego piekła. Rozciągające się po
horyzont pustynne piaski, które porastały gęsto i nieregularnie chaty
wzniesione z gliny i kamienia; nigdy wcześniej nie widziałam, aby ktoś ośmielił
się użyć Szatańskiej Pożogi, ale gdybym miała je sobie jakoś wyobrazić, wyglądałoby
dokładnie tak, jak pożar, który wzniecił smoczy oddech. Płomienie trawiły
dosłownie wszystko, a pomiędzy nimi widać było jakieś ciemne, napędzane
krzykiem ruchy. Oni wszyscy stali w
płomieniach. A ponad końcem ich świata… On. Czarny, nieproporcjonalnie
wielki… Musiał mierzyć ponad dwadzieścia stóp; odrzucił łeb do tyłu, a z
rozwartej paszczy znowu buchnął ogień, jakby było go mało pomiędzy chatami. Chciałam
rzucić się w jego kierunku, lecz pierwszy raz poczułam w środku jakieś
zahamowanie – byłam całkiem sama. Czarny Pan już nie przyjdzie mi na ratunek, a
mężczyźni usiłujący walczyć ze śmiercionośnym żywiołem mogli co najwyżej
opryskać gada wodą ze swoich różdżek.
I wtedy smok opuścił
łeb, a skrzydła rozwarły się nad nim jak dwa wielkie, skórzaste parasole; nie
mogłam doliczyć się dziur, które powinny już dawno się zasklepić. Moje serce
drgnęło. Pozwoliłam sobie na śmielszy ruch w jego kierunku; w pomarańczowym
blasku szalejącej pode mną pożogi widziałam zaropiałe oczy, a w paszczy brak
było wielu kłów. Podleciałam bliżej… Nie
widział mnie. Był prawie ślepy. Podniecenie znów eksplodowało w moim
żołądku, skutecznie tłumiąc strach. Jeszcze
jeden ruch… Tak, teraz już byłam tego pewna. Smok mnie nie widział. Albo
przynajmniej nie potrafił dostrzec mnie na tyle, aby rozpoznać we mnie
człowieka. I jeszcze kilka stóp bliżej…
Dopiero teraz spostrzegłam, jak chaotycznie się miotał; wyczułam w jego ruchach
przerażenie – sam ugrzązł w stworzonym przez siebie ogniu, który nagle stał się
moim sprzymierzeńcem. Różdżka znalazła swoje miejsce w skórzanej pochwie, a
miecz – w dłoniach; uścisk miałam silny i pewny, wiedziałam, że tylko od tego
zależy moja skuteczność. Zrobiłam krok naprzód, a wysoki, chudy płomień prawie
liznął mi stopę; wystarczyło machnąć mieczem… Choć otaczał nas szkarłatno złoty
blask, jego ostrze błysnęło niczym niezmąconą bielą, a ja nie napotkałam pod
ręką ani odrobiny oporu. I tyle. Wszystko się skończyło, ogromne, czarne
cielsko zachwiało się i runęło prosto w płonące resztki drewnianych domów, a wstrętny,
broczący zielonkawą krwią łeb padł zaledwie kilka stóp dalej, pozwalając, aby
ogień zaczął trawić zgrubiałą, starą łuskę. Pode mną coś się zaczęło dziać,
choć krzyki trwały nieprzerwanie, a ja wciąż wisiałam w powietrzu, ściskając w
pogotowiu miecz na wypadek ponownego powstania smoczyska; byłam kompletnie
skołowana, jakbym to nie ja zadała morderczy cios. To… to nie była żadna walka!
Nie odniosłam najmniejszej rany, wystarczyło jedynie machnąć mieczem… To była egzekucja. Te wiwaty i szlochy mi się nie
należały, a Smocza Królowa na
niewolniczych ustach brzmiała jak bluźnierstwo; wystarczyło jeszcze unieść
dłoń, aby zimne piaski otaczające Kemmhyt opadły na płonące domostwa jak kotara
kończąca przedstawienie. Kiedy tylko wylądowałam w złej chwale na pomieszanym z
pyłem drewnem, obdarte i pokryte całkowicie czarną, błyszczącą sadzą kobiety
zaczęły się ku mnie cisnąć, lamentując tak, jakby z mojego rozkazu wyrżnięto
ich dzieci. Jednak te łzy były dobre – pierwszy raz z ich ust popłynęły pod
moim adresem słowa wdzięczności, ale ja nie mogłam się tym cieszyć, bo
zgładzenie smoka urodziło w moim sercu jedynie frasunek. Kiedy wraz z Czarnym
Panem poskromiliśmy tamtego gada, czułam się jak zwyciężczyni, a teraz… Teraz
wypełniała mnie mieszanina tak skrajnych emocji, że robiłam wszystko, aby się
nie rozpłakać; nawet nie spojrzałam na dogorywające truchło, tylko odwróciłam
się na pięcie i szybkim krokiem ruszyłam w stronę pałacu, którego majestat
pozostał nietknięty. Przycisnęłam miecz do uda, a różdżkę wyszarpnęłam z
pochwy, aby powstrzymać łkające kobiety przed całowaniem zabarwionej krwią
klingi. Nie widziałam, dokąd zmierzam, bo przed oczami wciąż miałam palące się
chaty, a blokada w mojej głowie zwolniła dopiero po chwili, wpuszczając do
umysłu nieposkromiony strumień myśli. Ogarnęły mnie wątpliwości, a strach przed
smoczym klanem jeszcze się wzmocnił. To było… chytre! I tak piekielnie
inteligentne! Już drugi raz te diabelskie gady zagrały mi na nosie! Tylko co
one chciały dzięki temu osiągnąć? Przecież nie sądziły, że stary i
zniedołężniały smok sam zdoła zniszczyć królestwo i wyswobodzić królową. One
posłały go na pewną śmierć, ale powód ich decyzji nadal pozostawał dla mnie
tajemnicą.
Kiedy poskromiono
ostatnie płomienie, rozproszono dyn, a zwęglone ciała zmarłych poskładano pod
murem, złote oblicze boga Ra powoli uniosło się nad horyzontem, patrząc
krytycznie na to, co pozostało po rzezi, która odbyła się podczas jego snu.
Wszyscy bogowie spali, udając, że nic się nie dzieje, ale ja dziękowałam
Thotowi za zesłany na mnie rozsądek, a Horusowi – za odwagę. Niewierni zostali
ukarani, a ja zastanawiałam się, czy to nie z mojej winy bogowie zesłali na
Kemmhyt to płonące przekleństwo; przecież to ja odprawiłam Zivit do świątyni
Ozyrysa.
Wraz ze słońcem przyszło
pod postacią sowy jakieś ukojenie. Ptak przyleciał aż ze Szkocji; służąca
przyniosła na srebrnej tacy zwinięty w rulonik pergamin. Kazałam mamce zabrać
Silasa, a sama sięgnęłam po list – przypuszczałam, że to matka jakimś cudem
dowiedziała się o niewoli młodszej córki, ale nie. Sowa dostarczyła mi dziś
szczęśliwe wieści, które były osłodą po tej gorzkiej nocy. Sokaris pisał: W czerwcu urodzi się moje dziecko, daj Bóg,
będzie to syn.
~*~
Jakoś tam ta fabuła
biegnie do przodu, rozdziałów jest coraz więcej, co oznacza, że materiałów do
betowania także przybywa. Jednak będę się za to zabierać dopiero wtedy, kiedy
skończę już tę część. Nie wiem, czy ktokolwiek zobaczył, że w spisie treści już znajduje się pierwszy
podział, a w zakładce w menu o
opowiadaniu można natknąć się na opis pierwszej części (czyli tej, o której
teraz piszę). Kolejnego rozdziału można spodziewać się w sierpniu, ale nie wiem
dokładnie, kiedy się on ukaże, ponieważ planuję na sierpień jakąś pracę.