- Jak znosisz pobyt w Londynie?
Czarny Pan siedział zwyczajowo w swoim twardym, ciemnym fotelu
zawinięty w czarną, grubą chustę i uważnie śledził każdy mój ruch. Jego głos
był przytłumiony i wymęczony. Ja zaś stałam przy oknie i obserwowałam, jak
wielkie, białe płatki śniegu spadają prosto na ziemię z granatowego, gęstego
nieba. Odwróciłam na chwilę głowę w kierunku Czarnego Pana i uśmiechnęłam się
blado. Tęskniłam za słonecznym Egiptem, gdzie zawsze mogłam udać się na
przechadzkę gorącymi, alabastrowo białymi ulicami mego miasta, które wciąż
szybko się rozrastało. Ufałam moim doradcom. Pałac był bezpieczny w ich rękach.
Niemniej jednak czułam się nadal zmęczona. Przytłaczająca, grudniowa pogoda
fatalnie wpływała na mój nastrój, choć starałam się tego nie pokazywać. Czarny
Pan miał dość swoich problemów, nie powinnam frasować go swoimi. Przez te
wszystkie lata nauczyłam się sama radzić z kłopotami. Mogłam polegać tylko na
sobie.
- Dziwnie się czuję, kiedy
jestem zamknięta w tym wielkim, pustym domu, mając do pomocy tylko Glizdogona
– odpowiedziałam i odwróciłam się z powrotem do okna. Jedynym źródłem światła w
salonie był ogień buzujący w dużym, ciężkim kominku. Nigdy nie gasł. Czarny Pan
dla swej własnej, prymitywnej rozrywki podtrzymywał złoty, gorący żar. Kiedy
miał własne ciało, doskonale czuł się w chłodzie; teraz nawet najlżejszy
podmuch sprawiał, że czuł się źle, przez co wydawał mi się jeszcze bardziej
kruchy i bezradny. Nie ośmieliłabym się wyznać mu prawdy.
- Jeśli nie czujesz się tu
dobrze, może po prostu wróć do Egiptu – zaproponował, a jego głos stał się
chłodny i surowy. Mimo że z początku moja wizyta była mu nie na rękę, teraz poczuł
pustkę na myśl, że zostawię go samego. – Nie
musisz tu być.
- Wiem. Ale tego chcę –
odparłam z nieco większym entuzjazmem. – Kocham cię i nie jest to dla mnie
żadne poświęcenie. Każdy spędzony z tobą dzień daje mi siłę do przeżycia w tych
bez wątpienia złych warunkach.
Lord Voldemort odwrócił głowę tak, że widziałam tylko jego oświetlony
pomarańczowym blaskiem profil. Nie widziałam w nim tego dziwacznego,
karłowatego stworzenia. Dla mnie wciąż był wysokim, dostojnym, bladym
młodzieńcem ze skupioną, płaską, wężową twarzą, kościstymi ramionami i o
bystrym spojrzeniu. Chciałam dać mu jak najwięcej zrozumienia i potwierdzenia,
że przecież wszystko jest tak, jak było. Zupełnie nic się nie zmieniło. Znów
byliśmy razem. Kochaliśmy się. Mieliśmy wspólną przyszłość. Bramy Egiptu stały
dla nas otworem, a tron czekał na swego króla.
- Może tego nie okazywałem, ale
zawsze chciałem dla ciebie jak najlepiej – odezwał się po krótkiej,
krępującej ciszy. Usłyszałam delikatne westchnienie. – Poza tobą nie mam nikogo. Dobrze wiesz, że nie planowałem, aby…
- Nic już nie mów – uklękłam
przy nim i położyłam głowę na twardym, szorstkim podłokietniku. Oczy Czarnego
Pana nie zmieniły się ani trochę. Wielkie, szkarłatne i chłodne, wypełnione
uczuciem i niezwykłym strapieniem. Zajrzałam w nie i wyszeptałam: - Podniosłeś się z najstraszniejszego upadku i
jesteś już u samych wrót. Musisz je jedynie przekroczyć.
*
Świadomość, że Zivit
była tak blisko mnie, nie dawała mi spokoju. Bardzo często myślałam o siostrze,
jednak nie ośmieliłam się do niej napisać, gdyż miałam pewne obawy, że jej
nierozważne pojawienie się w domu Croucha seniora mogłoby wszystko zniszczyć. Korespondowałam
za to z Nathirem i Heather, do których miałam pełne zaufanie i mogłam wierzyć w
ich rozsądek. Poza tym miałam nad nimi władzę. Zivit nigdy nie wykonywała moich
rozkazów, sądząc, że nasze pokrewieństwo usprawiedliwia jej wybryki. Wciąż
miałam jej za złe nierozważny romans z Lucjuszem Malfoyem, który podobno
zakończyła, lecz tego nawet ja nie mogłam wiedzieć. Długo będę pamiętać tę
hańbę, którą przyniosła sobie i naszej rodzinie. Nie znosiłam Malfoya, mało
tego, uważałam go za zdrajcę i tchórza większego, niż Glizdogon, a ona tak
prymitywnie mu się oddała jak pierwsza lepsza ladacznica. Straciła moje względy
na długo. Niemniej jednak kusiło mnie, aby wziąć pióro i napisać do niej.
Zwierzyłam się z tego swemu panu, lecz nie spodziewałam się tak negatywnej
reakcji:
- Co to za niedorzeczny pomysł?!
– zawołał, a jego płaska twarzyczka pociemniała szybko. Wzdrygnęłam się
gwałtownie, ponieważ nie sądziłam, że będzie miał na tyle siły, aby zareagować
tak agresywnie. – Ta kobieta nie kojarzy
mi się z dyskrecją. Chcesz nam ściągnąć na głowę kłopoty? Wystarczy, że muszę
na co dzień dyrygować tym błaznem, Crouchem, nie zamierzam mieć na głowie
kolejnej wtajemniczonej w to osoby!
Momentalnie się wystraszyłam. Serce załomotało mi w piersiach, kiedy
tak strasznie krzyczał. Nie spodziewałam się, że miał w sobie tyle energii.
Chciałam chwycić jego rękę, aby go uspokoić, ale wyrwał ją z mojego uścisku.
- Nie denerwuj się, mój drogi,
tak tylko pomyślałam… Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy – powiedziałam
żarliwie. Kolana już mnie bolały od klęczenia przy jego fotelu. Przysiadłam na
piętach. – Nie zrobię niczego, zanim się
z tobą nie skonsultuję.
Spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem, a on spojrzał w buzujący w
kominku ogień. Był nerwowy i władczy z charakteru, ale do tego przywykłam już
bardzo dawno temu. Odetchnął głęboko, twarz wróciła do poprzedniego koloru i
rozluźniła się.
- Dobrze. Jestem zmęczony,
zawołaj Glizdogona, niech mnie nakarmi – rzekł ze stoickim spokojem. Znów
był chłodnym, beznamiętnym księciem. Nie było śladu po gorączce, która go
ogarnęła. Skinęłam głową i w milczeniu wykonałam jego polecenie, choć w środku
bolało mnie, że wszystko, co ja również mogłam zrobić, wykonywał Glizdogon,
wiedziałam, że nie jestem od niego gorsza. Ale źle czułam się z myślą, że
Czarny Pan wstydzi się przede mną swojej nieporadności. Zawsze kojarzył mi się
z niezależnością, siłą i potęgą, ale to, że teraz nie był do końca sobą, nie
zmieniło jego obrazu w moich oczach. Mało tego, podziwiałam go za to, że miał
siłę, aby walczyć o swój powrót do świata żywych. Po stokroć nie chciałam być
na jego miejscu. Nie miałabym ani chęci, ani motywacji. Zagrzebałabym się we
własnym bólu i tęsknocie.
*
Śnieg powoli topniał,
stawał się ciężki, wilgotny i brudny. Zima dobiegała końca, zabierając swoją
srogość i ustępując miejsca delikatnej i zmysłowej wiośnie. Jednak zanim miała
rozbłysnąć zielenią, musiał skończyć się luty. Drugie zadanie Turnieju odbyło
się tak, jak przypuszczał Czarny Pan, a Potterowi udało się przejść dalej bez
większych problemów. Oczywiście dzięki wiernemu słudze. Nie chciałam tak
myśleć, ale nie mogłam uciec od prawdy: gdyby nie Barty Crouch, Czarny Pan nie
mógłby realizować żadnego planu. Był uzależniony od każdego, a jedyne, co mógł
zrobić, to uśmiercić osobę, która wyprowadziła go z równowagi.
Od momentu, gdy zamieszkałam w domu starego Croucha, nie dostałam ani
jednego listu od Zivit czy rodziców. Z bólem serca musiałam to przyznać: mieli
swoje życie. Nie byłam im do niczego potrzebna, bo nie szukali ze mną kontaktu.
Mimo to wciąż oczekiwałam na sowę z Londynu i wciąż walczyłam z pragnieniem
odwiedzenia domu rodzinnego. Pogoda coraz bardziej zachęcała do tego, aby udać
się na spacer czy po prostu wyjść na zewnątrz. Często siadałam na balkonie na
najwyższym piętrze i podziwiałam, co działo się za wysoką bramą. Wpatrywałam
się w przejeżdżające samochody, oglądałam toczących się chodnikami mugoli… Ich
życie wydawało mi się tak normalne i sielankowe, że próbowałam sobie wyobrazić,
jak to jest nie mieć żadnych większych zmartwień.
Czarny Pan nie chciał mi towarzyszyć, gdy siadałam na balkonie lub
przy otwartym oknie. Kazał zaciągać zasłony nawet za dnia, a blask słońca go
drażnił. Nie miałam do niego żalu. Był zgorzkniały, rozgoryczony i wściekły z
powodu swej nieporadności i bezsilności. Wyżywał się często na Glizdogonie, ale
nie przynosiło mu to ulgi w cierpieniu.
Tego dnia był wyjątkowo spokojny. Siedział w milczeniu przed
nieustannie płonącym kominkiem i wpatrywał się w ogień. Planował. Widziałam to
w jego oczach. Były nieruchome i przygaszone, jakby zupełnie odpłynął.
- O czym myślisz? –
spytałam. Jego oczy nagle rozbłysły szkarłatem.
- Wspominam – rzekł krótko.
– Dwadzieścia lat temu nie miałem
pojęcia, że kiedykolwiek upadnę tak nisko.
Westchnął ciężko.
- To nie twoja wina. Za kilka
miesięcy wszystko wróci do normy – powiedziałam cicho. – Pomyślałam, że teraz, kiedy jest już trochę
cieplej, będę mogła odwiedzić Zivit…
Voldemort spojrzał na mnie z takim gniewem, że wystraszyłam się nie na
żarty. Jednak w chwili, gdy przemówił, głos miał całkiem spokojny i nawet
zbolały:
- Dżahmes… Nie zostawiaj mnie.
~*~
Niewiarygodne.
Opublikowałam wtedy, kiedy obiecałam, mało tego, nawet napisałam wcześniej, niż
powinnam. Niestety na kolejny rozdział znów będziecie musieli trochę poczekać
(ale bez obaw, nie pół roku), ponieważ muszę nadrobić pisanie na inne blogi, a
nie chciałabym znów zawieszać mojej „działalności” na okres sesji letniej. Po
prawej stronie pod nagłówkiem macie datę publikacji kolejnego odcinka, tym
razem uda mi się dotrzymać terminu. Dedykacja dla Eweline Eden :*
PS: Wszystkie publikacje będą wypisane TUTAJ, zapraszam do obserwowanie xD