Choć od śmierci Syriusza minęły już ponad
dwa tygodnie — nie pomogło nazywanie jej bohaterską — w Norze wciąż utrzymywała się ponura
atmosfera. Oczywiście najlepszym wyjściem byłoby chwilowe przeniesienie Kwatery
Głównej z kamienicy przy Grimmauld Place, lecz nikt nie śmiał tego zaproponować,
bo przenoszenie całej dokumentacji i cudem zdobytych artefaktów dla zwyczajnie
sentymentalnej fanaberii każdemu wydawało się śmieszne. Rząd uznał wojnę za
fakt, a Knota wylano — podpisanie zwolnienia było tylko kwestią
czasu, podobno decyzja już czekała na oficjalne stanowisko Wizengamotu i podpis
Ignacego Rowdy’ego.
Mimo że Kwaterą Główną Zakonu nadal
pozostał dom Blacków, nikt nie chciał tam przebywać dłużej, niż wymagała tego
konieczność. Mroczne wnętrza, wiecznie skrzywione oblicza sportretowanych i
mamrotanie Stworka dochodzące z ciemnych kątów nie zachęcały do radosnych
posiedzeń i uporania się ze stratą poprzedniego właściciela. Na niezapisane
miejsce spotkań towarzyskich wybrano Norę, choć nie obyło się bez westchnień i
narzekań: niepełnoletni uparcie podsłuchiwali pod drzwiami (Ron próbował kiedyś
zmylić matkę i zaczaił się pod kuchennym oknem, ale zdradził go atak
niespodziewanej czkawki), kiedy Kingsleyowi albo Moody’emu udało się wpaść na
herbatę. Nawet Hermiona — zawsze taka rozsądna i
cierpliwa — została przyłapana z końcem sznurka Uszu Dalekiego
Zasięgu we własnym uchu, kiedy pewnego deszczowego wieczora niezadowolony
profesor Snape pojawił się na krótko z szybkimi informacjami z Malfoy Manor.
Tego dnia na kolację miał wpaść sam Dumbledore,
lecz po południu przysłał krótki list, w którym gorąco przeprosił Molly za
swoją nieobecność, ale obiecał kilka godzin później przyprowadzić na herbatę i
ciasteczka niespodziewanego gościa. Pani Weasley rzuciła się do piekarnika
zaraz po kolacji, żeby przygotować świeżą szarlotkę, więc jedynemu
przebywającemu w kuchni synowi pozostało pozmywać po czternastu osobach, które
rozeszły się po domu (niektórzy palili papierosy na ganku). Zanim Ron odtłuścił
salaterkę, przypadkowo podpalił fartuch matki, który ta miała akurat na sobie,
więc skończyło się na chlaśnięciu przez głowę mokrą ścierką i zarekwirowaniu
różdżki. Chłopak stał przy zlewie już drugi kwadrans, ale stos brudnych naczyń
wciąż wyglądał imponująco.
— Ciekawa jestem miny Malfoya, kiedy przyjedziemy do
szkoły — doszedł Rona głos siostry. — Założę się, że
Dumbledore walnie przemówienie. Chciałabym już tam być.
— Ja też nie mogę się doczekać Hogwartu — dodała
Hermiona.
Siedziały we dwie na krzesłach przy nakrytym ceratą stole i łupały
wielką kiść białych winogron, co jakiś czas zerkając na skwaszonego, milczącego
przy zlewie rudzielca. Nie śmiały się z nim drażnić, bo pani Weasley nadal
ciskała się po kuchni, wciąż pamiętając o małym pożarze; w powietrzu nadal
unosiła się delikatna woń spalonej tkaniny.
— Mamo, czy Dumbledore pisał, kiedy będzie nasz
Wybraniec? — zapytała Ginny i puściła oczko do Hermiony. Aby
udobruchać Molly, należało zacząć mówić o Harrym, wszyscy Weasleyowie znali tę
technikę i często ją stosowali.
— Nie mów tak przy nim, chłopak dość ostatnio przeżył, nie ma
potrzeby go jeszcze straszyć. — Kobieta z niebezpiecznymi ognikami w
oczach łypnęła na córkę, ale twarz jej złagodniała. — Biedactwo, nie
wyobrażam sobie, jak on się musi czuć… Stracił ojca chrzestnego, nawet nie zdążył
się po tym otrząsnąć, bo pojechał prosto do tych mugoli…
— Harry to twarda sztuka, da sobie z nimi radę. Nie przesadzaj,
mamo, nie jesteśmy dziećmi — mrukną znad stosu garów Ron.
Nie tylko on poczuł się zażenowany biadoleniem matki; Hermiona i Ginny
popatrzyły na siebie z kwaśnymi minami, nie wiedząc, czy się uśmiechnąć, czy
zachować powagę. Pustka po niespodziewanej śmierci Syriusza była nadal boleśnie
odczuwalna, ale wszyscy myśleli teraz przede wszystkim o Harrym. Wyczekiwali
jego przybycia z lekkim niepokojem, ponieważ przez dwa tygodnie lipca Hedwiga
nie odwiedziła Nory, a Świstoświnka dwukrotnie wróciła bez odpowiedzi na list.
W końcu zgodnie doszli do wniosku (po subtelnej wskazówce Hermiony), że
najlepszym wyjściem z sytuacji było pozostawienie chłopaka sam na sam ze swoją
żałobą.
Zegar wybił godzinę dwudziestą pierwszą i ludzie zaczęli się powoli
schodzić (pani Weasley zmotywowała syna ponaglającym smagnięciem podeschniętej
ścierki), ale Dumbledore nadal się nie pojawił. Wszyscy nie mogli się go
doczekać, zwłaszcza że dyrektor zniknął i dziś mieli zobaczyć go po raz
pierwszy od tygodnia. Nikomu nie powiedział, dokąd i na ile się wybierał, co
oznaczało sekretną misję. Choć kuchnia była całkiem obszerna, zagracenie i
natłok ludzi (samych Weasleyów zeszła się jeszcze czwórka) spowodował, że Artus
musiał wyczarować kilka dodatkowych krzeseł. Momentalnie zrobiło się gęsto i
hałaśliwie, mimo że brakowało najbardziej charyzmatycznej osoby, a Tonks
całkowicie utraciła energię — siedziała teraz samotnie przy jednym z
rogów stołu i wpatrywała się smętnie Lupina, który zaczął dyskutować z Ginny i
Hermioną o Karkarowie, i choć o śmierci eks-śmierciożercy wiedzieli od dwóch
dni, z braku nowych informacji maglowali ten temat, zastanawiając się nad
szpiegowskimi metodami popleczników Lorda Voldemorta. Kiedy w drzwiach pojawił
się lekko spocony Kingsley w eleganckim, mugolskim garniturze, Molly syknęła do
najmłodszego syna:
— Ron, jeszcze patelnia i zmiataj z kuchni.
— Kurwa…
Pani Weasley wyciągała właśnie gorącą blachę z pieca, ostrożnie
sterując nią za pomocą różdżki, ale na to ciche mamrotanie wyprostowała się jak
potraktowana zaklęciem pełnego porażenia ciała. Ciasto pomknęło w stronę stołu,
śmignęło przez całą długość blatu i zatrzymało się na jego krawędzi.
— Coś ty powiedział?
Ron nie zdążył się godnie zaczerwienić, bo w progu stanął profesor
Dumbledore, węsząc intensywnie i rozglądając się po kuchni w poszukiwaniu
źródła słodkiego aromatu. Chłopak nie zdążył nawet wydukać powitania, bo matka
błyskawicznie wepchnęła go do ciasnego przedpokoju i zatrzasnęła drzwi.
— Molly, sam zapach pobudza ślinianki! — zawołał cicho
dyrektor i podszedł do stołu, żeby się ze wszystkimi przywitać.
Za najstarszym czarodziejem do izby wsunął się Snape; z wyrazu jego
twarzy można było wyczytać niezadowolenie, a następnie jeszcze głębokie
obrzydzenie i pogardę, gdy Fleur Delacour zaszczebiotała donośne bonsoir, monsieur Dumbledore, odcinając
się irytująco na tle cichych, pospiesznych pomruków. Nowoprzybyli zajęli wolne
miejsca, a w kuchni zapanowała cisza nieznacznie zakłócana cichym
pobrzękiwaniem filiżanek. Dyrektor uśmiechał się niezmiennie, a energia, która
z niego emanowała, była tą samą przyjemną, uspokajającą harmonią, natomiast
Mistrz Eliksirów zdawał się przejawiać całe zdenerwowanie i rozdrażnienie za
siebie i swojego przełożonego. Wystający zza czarnej, przetłuszczonej kurtyny
włosów nos i niewielka część twarzy mocno poszarzały, a spiczasty podbródek i
zapadnięte policzki pokrywał cień zarostu. Nikt nie śmiał skomentować tego
zaniedbania, zwłaszcza że w tej samej chwili we wszystkich głowach pojawiła się
jednakowa myśl: Syriusz nie omieszkałby
tego wyszydzić.
— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko, zacznę i wracam do
siebie — odezwał się swym głębokim basem Kingsley, a wśród młodszej
części grupy zrobiło się ciche poruszenie. Bill wyprostował się na krześle; od
rana czekał na pojawienie się aurora, bo czuł się odpowiedzialny za
niebezpieczną misję, którą przypadkowo mu podsunął. — Pan premier
jest o wiele mniej nieznośny, kiedy wszystko jest zrobione na czas… Dumbledore
otrzymał notkę — najstarszy czarodziej skinął lekko
głową — i powiem wam… dobrze, że Szalonookiego dzisiaj nie ma, znów
by zrzędził. A miałby na co.
— Ale udało się! — ponaglił go Bill, zaciskając palce na
swojej filiżance w kwiatki. W tym samym czasie Snape odmówił milcząco herbaty,
obserwując z niesmakiem, jak dyrektor kruszył drugim kawałkiem szarlotki na
swoją brodę.
— Jak pisałem — przytaknął Shacklebolt. — Doszło
do bitwy. Byłem tam tylko przez chwilę, ale widziałem Dżahmes-Meritamon i jej
wojsko. Dość, by zmieść Chwalących Słońce. Kiedy tam wróciłem, było już po
wszystkim, zostały tylko plamy krwi na piasku.
Zapadła głucha cisza, a wszyscy wpatrywali się w Kingsleya szeroko
otwartymi oczami, bojąc się poruszyć na swych krzesłach. Wyjątkiem był Snape,
który siedział z tym bezustannie niezgłębionym wyrazem twarzy, ze wzrokiem
wlepionym w ścianę, ciekaw, jak bardzo znana mu wersja różniła się od tej
prawdziwej. Choć już podczas prywatnej rozmowy z Czarnym Panem był przygotowany
na mocno sfałszowaną opowieść, poczuł uciążliwą niechęć do Dżahmes-Meritamon,
bo mimo wszystko w pewien sposób ją cenił. Wielokrotnie doznał jej szczerości,
więc kłamstwo w jej ustach wydało mu się — o ironio — czymś
znaczniej bardziej parszywym niż wybicie bogu ducha winnego plemienia.
— Czyli znamy położenie tego miejsca? — odezwał się
Artur, patrząc na Dumbledore’a.
— Znamy, lecz Kingsley, podobnie jak Severus, nie może
wypowiedzieć nazwy miasta — odparł czarodziej i uniósł dłonie, by
zetknąć ze sobą koniuszki długich palców. Ta w rękawiczce wyglądała na sztywną
i nieruchomą. — Na razie nie możemy nic zrobić, ponieważ gdyby sprawa
się wydała, odpowiedzialnością za to zostałby obarczony Severus. Jednak misja
powiodła się aż za dobrze, a wszystko zawdzięczamy informacjom, które zdobył
Bill.
Wszystkie pary oczu (łącznie ze Snape’owymi) spojrzały na najstarszego
z braci Weasleyów, ale ten nawet nie drgnął, zerkając na Kingsleya. W swojej
opowiadanej ograniczył się do niezbędnego minimum, ale wciąż pozostało kilka
kwestii, o których nie wspomniał (lub celowo pominął).
— Ale co nam po tym? — odezwał się nagle Fred, udając,
że nie usłyszał karcącego syknięcia matki. — Z całym szacunkiem,
panie profesorze… ale masa ludzi zginęła, a tamto
miejsce jest nadal tylko tamtym miejscem. Co to da…?
— Przecież możemy rozstawić czujki! — wyrwała się
Tonks, zanim dyrektor otworzył usta. Była tego dnia pełna zapału i (pomimo
czarnej, prostej szaty, podkrążonych oczu i krótkich, mysich
włosów — tak niepasujących do zwyczajnej Tonks) pierwszy raz od
starcia w Departamencie Tajemnic tryskała energią. — Oni muszą mieć
jakąś policję czy coś… może by wkręcić któregoś z naszych…?
Ironiczny śmiech Snape’a przebił się przez pomruki zadowolenia i trwał
tak, dopóki w kuchni nie zapanowała idealna cisza. Nimfadora urwała, zezując
groźnie na profesora, ale bez pomocy Syriusza wolała zachować buntownicze
prychnięcie dla siebie. Tymczasem Mistrz Eliksirów wychylił się nieco ku
zebranym, czując, że nadeszło jego pięć minut prawdy.
— Nie przypuszczałem, że Dżahmes-Meritamon da się złapać na plan,
w którym jest tyle żałosnych błędów i niedopowiedzeń. — Zignorował
pomruki niezadowolenia, których prowokatorami okazali się Fred i George
Weasleyowie. — Ma fatalnych
doradców i już dawno stała się ofiarą własnego obłędu, ALE nigdy nie zgodzi się
na przyjęcie kogoś spoza miasta. Już dawno nie wyjawiła tajemnicy komuś nowemu.
A już na pewno od powrotu Czarnego Pana. Zanim się pan wyrwie, panie
Weasley — spojrzał znacząco na Billa — nie, nie ma
możliwości zwerbowania ani zaczarowania takiej osoby, wszyscy mają lewe
papiery, w całej Afryce żyje mnóstwo wydumanych rodów, które od wieków kryją
się pod fałszywymi nazwiskami. To może być każdy, choć nie przeczę, że Imperius
wiele by ułatwił. Poświęcenie Shacklebolta było naprawdę godne
podziwu — skłonił lekko głowę, nie spuszczając wzroku z
rudzielca — ale uważam, że najrozsądniej będzie zostawić
Dżahmes-Meritamon i jej zabawę w wojnę, a zająć się tym, na co mamy wpływ i co
dzieje się w tutaj.
Kiedy Snape zamilkł, w kuchni przez moment słyszano jedynie ciche,
stłumione chrobotanie dobiegające z przedpokoju — Ron i Ginny z
czającą się na schodach Hermioną próbowali coś podsłuchać, ale Molly
prewencyjnie zaczarowała drzwi na czas spotkania z Dumbledore’em. Mistrz
Eliksirów cofnął się, by na nowo schronić się bezpiecznie za włosami, tak że
dla siedzących po obu jego stronach widoczny był tylko ogromny nos rzucający
cień na wąskie usta i podbródek. Nim dyrektor podjął rozmowę, Snape drgnął,
jakby coś sobie przypomniał.
— Ach, zapomniałbym! — zawołał cicho, podejrzanie
uprzejmie. — Nie byłem pewien… Rzuciła Foedusa?
Kingsley skinął głową, pierwszy raz okazując wyraźne zaniepokojenie, a
w izbie zawrzało — znów wśród młodych. Nauczyciel pomyślał, że to
doskonały moment na teatralne przewrócenie oczami, ale zachował to dla siebie.
Zaczynał się poważnie zastanawiać, jak mieli zamiar wygrać wojnę z systemem i
Lordem Voldemortem, znając jedynie te zaklęcia, których używano w Wielkiej
Brytanii.
— Czarny Pan zdążył już o tym wspomnieć — dodał,
uśmiechając się zjadliwie. — Że nikt nie zdołał uciec. A tak z
ciekawości, Shacklebolt. Skąd wziąłeś tylu ludzi? Chyba im nie powiedziałeś, że
są tylko przynętą, co?
Atmosfera momentalnie zgęstniała, mimo że nikt nie dopatrzył się w
słowach Snape’a czegoś obraźliwego, jednak w oczach aurora błysnęły łzy.
Billowi nawet się wydawało, że Kingsleyowi zadrgały policzki, lecz kiedy
odpowiedział, głos miał czysty i spokojny:
— Chwalący Słońce to plemię… rodzina
mojej matki. Wiedzieli, czym się to może skończyć. Pomyśleli, że to poświęcenie
dla Allaha, bo walczą z niewiernymi, szatanem, a ja…
— …postanowiłem nie wyprowadzać ich z
błędu? — dokończył za niego Snape; twarz aurora stężała, ale nie
zaprzeczył.
Przez krótką chwilę lustrowali się wzrokiem; Snape nie okazał
zaniepokojenia, mimo że po raz pierwszy jego ironiczny uśmieszek podczas
brzmienia słowa „Allah” wywołał w nim obrzydzenie. Bez mrugnięcia zniósł nieco
wilgotne spojrzenie Kingsleya, niemal słysząc oskarżycielskie myśli brzęczące w
głowach pozostałych: specjalnie podjął
ten temat. Żeby drwić. Pokazać brak szacunku dla zmarłych. Dumbledore
uznał, że auror mógł wracać do swojej pracy (możliwe, że zrobił to po części z
litości nad sumieniem Shacklebolta), więc wszyscy mruknęli rutynowe na razie, padło kilka powodzenia, a czarodziej — z
niezbyt przekonującym uśmiechem na ustach — ubrał fioletową, podróżną
pelerynę i ruszył ku drzwiom kuchennym prowadzącym na maleńki ganek. Mistrz
Eliksirów zachował dla siebie informację o stanie wojsk Kemmhyt. Siedział
sztywno wyprostowany, czekając, aż Dumbledore albo ktoś inny zabierze głos.
— Skoro jeden plan się powiódł — głos dyrektora był
nieco wyższy niż normalnie — Tonks, jak się mają sprawy z Hortusem?
Dziewczyna wyprostowała się z ważną miną, ciesząc się, że to, co miała
do powiedzenia, rozproszy gęstą atmosferę, która utrzymywała się jeszcze po
wyjściu aurora.
— No, chyba trochę przeceniliśmy jego
„słabości” — odparła i zaśmiała się cicho, choć jej chichot był całkiem
pozbawiony humoru. Brzmiał pusto i sztucznie. — Niby uwierzył, że
jestem dziennikarką… w sumie nawet dobrze trafiłam z tym dziennikarstwem, bo od
razu widać, że Hortus potrzebuje, żeby go ktoś wysłuchał… ale na moje oko on
nic nie wie. To całkiem miły facet, cały czas żartował, ale kiedy wspomniałam o
rozwodzie, wściekł się i rzucił we mnie telewizorem… to takie urządzenie, w
którym mugole oglądają innych mugoli… Dziwne, przecież się domyślał, że będę go
o to pytać…
Pani Weasley szturchnęła męża, by przywołać go do porządku, bo ten już
otwierał usta, żeby zagadnąć Tonks o telewizor; kiedy łokieć małżonki wbił się
w koścista ramię Artusa, entuzjazm w oczach mężczyzny natychmiast przygasł.
Tymczasem profesor Dumbledore (usiłując posłodzić sobie ostygniętą herbatę lewą
ręką) mruknął:
— Tak go właśnie zapamiętałem. Dowcipny, czarujący, ale trochę
nerwowy. Przyjaźnił się swego czasu z Armandem, czasami wpadał do niego na coś
mocniejszego. Mówił coś o dzieciach?
Nimfadora przez chwilę milczała, marszcząc czoło, ale tylko wzruszyła
ramionami i pokręciła głową. Żałowała, że mocniej nie przyłożyła się do
zadania, do którego sama się zgłosiła.
— Nie, nie chciałam wzbudzać podejrzeń, Hortus głupi nie
jest. — Poczuła gorąco na policzkach, które wzmogło się pod wpływem
intensywnego, pogardliwego spojrzenia Snape’a. — Ale rozejrzałam się
po mieszkaniu, nie znalazłam żadnych zdjęć, pamiątek… niczego. Mam dalej to
ciągnąć, panie profesorze?
Zagryzła wargi, mając nadzieję, że dyrektor zwolni ją z tej nudnej
miski i będzie mogła zająć się czymś, co nie wymagało od niej udawania
szczęśliwej. Zdobycie zaufania drażliwego, zdziwaczałego alkoholika
najwyraźniej przerosło jej możliwości, ale sama nie śmiała tego
przyznać — nie tutaj, nie przy Remusie. Jednak Dumbledore (mimo
pozorów w postaci lekkich uśmiechów i niczym niezmąconej aury) też nie wyglądał
najlepiej. Gdy wszyscy przyjrzeli mu się bliżej, od czasu do czasu mogli
dostrzec niewyraźne grymasy bólu, pomiędzy srebrnymi brwiami pojawiło się
więcej zmarszczek, a biała rękawiczka na prawej dłoni od samego początku
wzbudziła podejrzenia.
— Mmm… gdyby udało się dowieść, że Victoria Hortus to
Dżahmes-Meritamon (bo nasza pewność nadal nic nie znaczy), a jej matką jest
Earth Lock-Nah, w niczym by to nie pomogło, jedynie moglibyśmy zniszczyć życie
jednej kobiecie więcej. — Profesor zacisnął pomarszczone powieki i
przetarł je palcami. W tej krótkiej chwili wydał się wszystkim o wiele starszy
i bardzo zmęczony. — Gdybyśmy mieli więcej ludzi… Mam starego
przyjaciela, który dobrze znał Hortusa i jego dzieci, i tak muszę się z nim
skontaktować w sprawie wolnego stanowiska, spróbuję go podpytać… Zostawmy już
ten temat, Severusie, masz coś nowego? Nie możemy tak długo nadużywać
gościnności Molly, okupując jej kuchnię.
— Och, Albusie, daj spokój…
— Z Egiptu nie mam żadnych wieści — oświadczył głośno
Snape, a pani Weasley zamknęła usta, nie kryjąc niezadowolenia, ale nikt nie
zwrócił na uwagi na jej kwaśną minę; brak wieści z pieczary Voldemorta mógł
oznaczać tylko jedno: wiadomości z Wielkiej Brytanii. Atmosfera w kuchni na
powrót zgęstniała, gdy mężczyzna kontynuował: — Czarny Pan przebywa
obecnie na terenie naszego kraju, oczywiście nie mam żadnych informacji na
temat jego kwatery. Jednak nie próżnuje, dementorzy od dawna sieją spustoszenie. — Zrobił
krótką pauzę, aby dodać dramatyzmu swojej wypowiedzi. Mimo że wieść o zbiegłych
potworach obiegła nagłówki czarodziejskich gazet już w zeszły wtorek,
wspomnienie tego wydarzenia podniosło temperaturę dzisiejszego posiedzenia. — Te
artykuły w Proroku i innych…
Oczywiście miały służyć wzbudzeniu paniki, niestety nic mi nie wiadomo o
sprawcy tego Imperiusa. Niedawno miałem sposobność porozmawiać z Czarnym Panem
na osobności… szczęśliwym trafem po
klęsce Lucjusza Malfoya obdarzył mnie jeszcze większym zaufaniem. Ta
nieszczęsna bitwa z dzikusami podsunęła mu pewien pomysł i z pewnością w
większych starciach użyje sfinksów. Są bardzo efektowne. Możliwe, że spróbuje
też zwerbować nomadów z głębi pustyni, ale to już moje prywatne wnioski. Na to
niestety nic nie poradzimy, chyba że mamy drugiego Shacklebolta, który
użyczyłby rodzinnego plemienia.
Zamilkł, aby pozwolić młodszej części grupy na pomruki (starsi
westchnęli albo przewrócili oczami, przyzwyczajeni do subtelnego braku wyczucia
czarnoksiężnika); niektórzy odnieśli wrażenie, że Snape w pewien sposób
szczycił się większą przychylnością Lorda Voldemorta, lecz nikt nie ośmielił
się tego zwerbalizować. Nauczyciel w tym czasie wymienił szybkie spojrzenia z
Dumbledore’em, wyobrażając sobie minę Blacka na te słowa.
Ach, gdyby tylko
żył, pomyślał
jadowicie.
— W takim razie ilu śmierciożerców gracuje na
wolności? — zapytał Bill, z trudem powstrzymując się przed dodaniem:
„poza tobą, Snape”.
Dyrektor poruszył się niespokojnie na krześle, zerkając dyskretnie na
okrągły, drewniany zegar wiszący nad drzwiami do przedpokoju. Delikatne
skrzypienie podłogi na korytarzu i szepty ucichły, co mogło znaczyć, że
młodzież dała za wygraną i postanowiła zaczekać na bliźniaków albo Tonks, choć
ta ostatnia rzadko bywała w Norze, a po spotkaniach natychmiast znikała,
wykręcając się błahą wymówką — zwłaszcza gdy te odbywały się przy
Grimmauld Place.
— Trudno powiedzieć — mruknął Mistrz Eliksirów, gładząc
powoli spiczasty podbródek. Fleur nie mogła powstrzymać wzdrygnięcia na widok
nienaturalnie szczupłych palców profesora. — Czarny Pan pilnuje,
byśmy nie wiedzieli zbyt dużo o zadaniach pozostałych. Ale z przykrością muszę
was powiadomić, że Bellatriks wróciła do Wielkiej Brytanii, nic więcej nie mogę
powiedzieć.
Nastała cisza zmotywowana głównie wzmianką o czarownicy. Snape
spokojnie patrzył na blednącą twarz Lupina i zachodzące mgłą oczy Tonks, która
w jednej chwili postarzała się o jakieś dziesięć lat. Choć Artur szybko zabrał
głos, milczenie na tle rozmytej twarzy Syriusza Blacka zdawało się nadal trwać.
— Ale myślisz, że możemy ufać Scrimgeourowi? To znaczy… nie
wydaje mi się, że ma serce po złej stronie, choć jest dość… hmm, specyficzny…
ale może jakaś klątwa…
— Nie przeczę, że Czarnemu Panu zależy na przejęciu kontroli nad
ministerstwem, lecz myślę, że to jeszcze nie czas. Działania w terenie mają nas
zmiękczyć, nie zdziwiłbym się, gdyby spróbował zaszantażować Scrimgeoura,
inaczej aurorzy nie mieliby czasu na herbatki i
ciasteczka. — Spojrzał pytająco na Tonks, ale ta jedynie wzruszyła
ramionami. Była daleko od dawnej siebie, która dałaby się
sprowokować. — Nie myśl, Arturze, że Imperius to wszystko. Zdziwiłbyś
się, jak wielu przyłączyło się do Czarnego Pana tylko podczas tych dwóch
tygodni, kiedy Prorok Codzienny ogłosił
jego powrót. Z własnej woli. Imperius jest prostym usprawiedliwieniem.
Dumbledore złożył dłonie na blacie i wyprostował się, co wyrwało
wszystkich z sennego odrętwienia. Wydawało się, że to koniec posiedzenia i
czarodziej szybko rozdzieli nowe zadania, ale twarz profesora wydłużyła się i
spoważniała, a oczy utraciły pobłażliwy wyraz, który utrzymywał się przez cały
wieczór
— Nie chciałem tego mówić przy Kingsleyu — zaczął
cicho — ale podczas tej wojny poniesiemy jeszcze wiele ofiar, aby
ocalić więcej żyć… przekonałem się o tym kilka dni temu… Oczekuję, że będzie
ich jak najmniej, ale jeśli nie będziecie mieć innej możliwości, wszystko to
obciąży moje sumienie. Rozumiecie? Rozumiesz, Molly?
To krótkie przemówienie, choć pełne podniosłych frazesów, uderzyło do
każdego serca w tej kuchni. Cisza wypełniona wstrzymywanymi oddechami szybko
prysła, kiedy Dumbledore na nowo zabrał głos; nie brzmiał już tak stanowczo, a
oczy na powrót zamigotały za okularami połówkami, lecz atmosfera ani trochę się
nie rozrzedziła. Bill przyjął z kwaśną miną prośbę o powrót do Egiptu, gdzie
miał doskonałą sposobność śledzenia propagandy, Artur Weasley skwitował cichym tak rozkaz o kontynuowanie zadania w
Ministerstwie Magii, podobnie Tonks („Prawdopodobnie spotkamy się w Hogwarcie,
ale do tego jeszcze ho, ho”), Lupin wymienił z dyrektorem znaczące spojrzenia,
a gdy wzrok przenikliwych, błękitnych oczu padł na Snape’a, ten skinął głową i
uniósł się lekko na krześle. Zrobiło się zamieszanie, wszyscy zaczęli wstawać,
ściskać sobie dłonie i wymieniać ostatnie uwagi; w tym czasie Dumbledore
kończył dziękować Molly.
— Jutro wpadam po Harry’ego, przekażę mu testament Syriusza.
Liczę, że będziemy mogli dalej spotykać się przy Grimmauld Place i nie będziemy
wam — zerknął na jej męża, który właśnie żegnał się z
Lupinem — dłużej siedzieć na głowie. Jeszcze raz dziękuję… Och!
Harry’ego możecie się spodziewać rano, musimy jeszcze odwiedzi Horacego…
— Harry na pewno go przekona — zapewniła z entuzjazmem
czarownica, choć jej uśmiech był nieco wymuszony. Z rumieńcem przyjęła szybki
pocałunek w obie dłonie.
Jeszcze trochę czasu minęło, zanim w kuchni zostali sami Weasleyowie i
Fleur; Molly próbowała przekonać Tonks, żeby została na noc („Po co masz
chodzić po nocy, Fred i George wracają do sklepu, pościelę ci u nich w
pokoju”), ale dziewczyna grzecznie podziękowała i zniknęła w ciemności,
zmęczona nadmierną troską kobiety. Z niewiadomych wszystkim przyczyn oberwało
się najstarszemu z braci (za to, co zwykle — włosy, kolczyk z zęba i
resztę Billa), a Francuzka dostało się paskudnym spojrzeniem spode łba. W
zasięgu pani Weasley zrobiło się bardzo nieprzyjemnie, więc każdy postanowił
się ewakuować, by pozwolić jej pozmywać w spokoju. Widok podeschniętej,
nieumytej patelni na dnie zlewu nie wróżył najlepiej.
W pokoju Rona panował
typowy nieporządek. Komiksy na biurku były porozrzucane, pościel zwichrowana, a
ze stojącej na podłodze klatki Świstoświnki nie pachniało najprzyjemniej. Sówka
najwidoczniej uważała podobnie, bo cała w tumanach kurzu siedziała na szczycie
szafy i świergotała; kiedy Hermiona i Ginny wślizgnęły się do sypialni,
rozćwierkała się jeszcze radośniej.
— Cicho tam!
Ron nie wytrzymał i cisnął w nią pantoflem, ale nie trafił i ten
wylądował na szafie, wzniecając kurz. Hermiona westchnęła i usiadła na
podkurczonych nogach na podłodze pośród zaczarowanych kart z Dumbledore’ami i
papierków po czekoladowych żabach, a Ginny zaczęła się mościć w nogach łóżka,
zachowując bezpieczną odległość od rozdrażnionego brata.
— Nie tylko tobie się oberwało. Billowi,
tacie — odezwała się, a przez jej piegowatą, zarumienioną twarz
przebiegł złośliwy uśmieszek. — Flegmie też. Więc możesz przestać
czuć się wyróżniony.
Ron tylko prychnął pod nosem i wcisnął do ust kolejną żabę, ale
zmarszczki na czole mu się wygładziły. Mimo że Hermiona to zauważyła, dodała w
ten irytujący, wszechwiedzący sposób, aż brwi Gryfona znowu się zmarszczyły:
— Mógłbyś przestać na nas prychać? Podczas gdy ty postanowiłeś
się obrazić, poszłyśmy do Freda i George’a. I wyobraź sobie, że dużo się
dowiedziałyśmy.
Chłopak popatrzył na nią spode łba (w tej chwili bardzo przypominał
swoją matkę, kiedy ta łypała podejrzliwie na swoich synów, gdy przez chwilę był
zbyt duży spokój), ale nie brzmiał już tak buntowniczo:
— Mnie i tak nic by nie powiedzieli.
— Więc się ciesz, że masz nas — mruknęła Ginny, której
na twarzy przezierał się kolejny uśmiech. Nie mogła dłużej zachować powagi,
widząc głupkowatą minę brata.
Choć na początku obie zastanawiały się, czy warto go wtajemniczyć, po
chwili z wypiekami na twarzy opowiadały jedna przez drugą, czego dowiedziały
się od bliźniaków. W emocjach ani raz nie pomyślały, które wątki mogły zostać
ubarwione. Ron na początku udawał niewzruszonego tym, co usłyszał, lecz prędko
dał się wciągnąć w dyskusję i snucie teorii spiskowych, co trwałoby pewnie do
rana, gdyby po jakiejś godzinie do pokoju nie wpadła rozwścieczona Molly i nie
rozgoniła towarzystwo.
W starej sypialni Billa
pogaszono już wszystkie świece, oświetlał ją jedynie wąski pasek światła z korytarza
wpadający przez uchylone drzwi. Czarodziej siedział już na magicznie
poszerzonym łóżku i czekał na Fleur, które okupowała łazienkę piętro niżej.
Choć dobiegała już północ, cały dom nadal był na nogach (za wyjątkiem pani
Weasley, która wzięła eliksir na ból głowy i położyła się, mając dość
hałasujących bliźniaków — postanowili zostać na noc i teraz
opróżniali szafki ze smakołyków). Ginny od co najmniej czterdziestu minut
biegała z góry na dół, popędzając Francuzkę, ale w pewnej chwili straciła cierpliwość
i zaczęła łomotać w drzwi do łazienki.
— Na gacie Merlina, jeszcze chwila i żaden Namiar mnie nie
powstrzyma! Wyłaź!
Jakbym słyszał mamę, pomyślał Bill. Uśmiechnął się do siebie, słysząc
huk (brzmiał jak bliskie spotkanie nogi z drzwiami), stłumiony jęk i mamrotane
przekleństwa. Jednak zarówno jej, jak i Billowi (temu przysnęło się na kilka
minut) przyszło czekać jeszcze prawie pół godziny, zanim Fleur zjawiła się na
górze — wykąpana, wypielęgnowana, z suchymi, błyszczącymi włosami
spływającymi po plecach niemal platynowymi falami. Gdy podeszła bliżej,
delikatnie zapachniało lawendowym olejkiem. Dziewczyna zdjęła długi, koronkowy
szlafrok (obszyciem zamiotła prawie połowę Nory), a oczom chłopaka ukazała się
krótka, niezbyt obcisła koszulka nocna z białej satyny. Fleur nie dała mu się
nacieszyć tym widokiem, bo szybko wsunęła się pod kołdrę i zaczęła sobie
kremować twarz i dłonie. Choć wyglądała na skupioną na tej czynności, ponura
mina Billa nie uszła jej uwadze.
— Ty smutni, to przed Dumbledore? — zapytała.
Czarodziej jeszcze chwilę się jej przyglądał, starając się wymyślić
przekonującą wymówkę, ale bystre, przeszywające spojrzenie Fleur wypłoszyło mu
z głowy wszelkie pomysły. Ukrył twarz w dłoniach i przetarł powieki tak mocno,
że zobaczył gwiazdki.
— Szczerze? — mruknął, prostując się. — Przez
Snape’a. Coś nie chce mi się wierzyć, że się zmienił. „Czarny Pan mnie poważa,
ma mnie za najwierniejszego śmierciożercę”, słyszałaś? On się tym szczycił, nie
mógł nawet tego ukryć.
— Mi teź si ni podoba ten cali Snape. — Odłożyła
zakręcony słoiczek na szafkę nocną zawaloną kosmetykami i odwróciła się twarzą
do narzeczonego, by swobodnie patrzeć mu w oczy. — Barzo mroczni, ale
robi duźo dla Zakonu. Rizikui.
— A jak dołożył Kingsleyowi…
— No, ni jest miłi.
Wyciągnęła smukłą rękę i zaczęła go głaskać po włosach, ale Bill
zdawał się tego nie odczuwać. Opadł na poduszki i utkwił wzrok w niskim
suficie; teraz, kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, mógł śledzić
wielkiego pająka, który sunął w kierunku ściany. Jego kroki do złudzenia
przypominały chód Snape’a. Młodzi długo milczeli, każde pogrążone we własnym
świecie. Fleur uparcie gładziła narzeczonego po twarzy, a on leżał i starał
uporać się z natłokiem myśli.
— Nie wiem, czy chcę wracać do Kairu — westchnął w
końcu. — Wiem, że Dumbledore mnie prosił… i zrobię to… ale ciężko mi
uwierzyć… Nie wiedziałem, że w egipskim ministerstwie nie mają pełnej
dokumentacji. Myślałem, że to tylko takie gadanie Moody’ego. Myślisz, że będę
mógł patrzeć na tamtych ludzi normalnie? Każdy z nich może być szpiegiem,
kapusiem…
— Za duzi czasu ty spędzil z gobliny, a oni wszędzi są takie same
okropni — zaśmiała się cicho. — Mozi ni będzisz musiał z
ludzi?
Bill też zachichotał, choć nie był to szczery śmiech z przepony. Wyciągnął
rękę, żeby mocniej przytulić Fleur, a ona oddała uścisk, przyciskając policzek
do jego odsłoniętej klatki piersiowej. Leżeli tak przez chwilę, aż chłopak
burknął coś o Egipcie jako swojej drugiej ojczyźnie, po wszystkim nie do końca
wiedząc, czy zrobił to w myślach, czy na głos, ale dziewczyna mu odpowiedziała:
— To ni twoja wina. Ani ni wina kraj. Wszysci źli mieli swoi
ojczyźni. Śpij, Bill, zaczynasz gadaci głupio.
Światła w oknach Nory
stopniowo pogasły (ostatnie świece zdmuchnięto w pokoju Ginny), ale jej
mieszkańcy jeszcze długo nie mogli zasnąć, rozmyślając o tym, czego dowiedzieli
się na wieczornym spotkaniu. Niektórzy myśleli o Harrym, jedni nie mogli się go
doczekać, inni obawiali się spotkania z nim. Fleur wyglądała na pogrążoną we
śnie, ale Bill nie udawał nawet przed samym sobą — nadal śledził
pająka, który pełzał teraz po krawędzi szafy. Snape, powrót do Egiptu,
spotkanie z Dumbledore’em. Tego było za dużo i chłopak miał nadzieję, że do
trzeciej uda mu się zasnąć, wtedy zostanie mu trzy i pół godziny do szóstej
trzydzieści, na którą ustawił budzik.
Na drugim końcu kraju na obrzeżach Norwich dwie postacie nawet nie
myślały o spaniu. Szły lśniącym od deszczu brukiem i od dłuższego czasu nie
odzywały się do siebie, wdychając pachnące ozonem powietrze. Dumbledore zdjął
niewygodną rękawiczkę i wcisnął ją do kieszeni, kiedy tylko znalazł się poza
zasięgiem wzroku zdenerwowanej Molly.
— Kiedy zamierzasz im powiedzieć? — zapytał Snape.
Kaptur na głowie był dodatkową osłoną dla wychudzonej twarzy, ale długi,
zakrzywiony nos i tak rzucał się w oczy. — Chyba że masz zamiar chodzić
w tym do śmierci.
— Zatem nie potrwałoby to zbyt długo — zachichotał
profesor. — Dziękuję, że poszedłeś ze mną do Poppy, nigdy nie
potrafię zachować się przy niej dość stanowczo.
— Nie myśl, że mam za dużo wolnego czasu — mruknął,
wsuwając dłonie głębiej do kieszeni. — Chciałem kontrolować, co ci
zapisała.
Kiedy mężczyźni dotarli do punktu nieobjętego zaklęciami ochronnymi,
obaj zatrzymali się jak na komendę. Choć twarz Snape’a ukryta była w cieniu,
Dumbledore uniósł brwi, patrząc na kolegę wzrokiem wyrażającym uprzejme
oczekiwanie. Uliczka, na której się znajdowali, została praktycznie całkowicie
zaciemniona przez klikający wygaszacz dyrektora, tylko w jednym czy dwóch
oknach paliło się niebieskie światło przypominające to z telewizora.
— Jeśli poczujesz się gorzej — wyrzucił z siebie
młodszy mężczyzna — natychmiast mnie wezwij, jasne?
Dumbledore uśmiechnął się, kiedy usłyszał w jego głosie troskę.
Zgodził się bez zbędnych dyskusji, przyrzekłszy sobie, że nigdy nie skorzysta z
tej możliwości. Pożegnali się krótko, a Dumbledore wyciągnął z kieszeni
śliwkowej szaty wygaszacz i kliknął. Dwanaście białych kul powróciło do
latarni, oświetlając mokrą ulicę i dwadzieścia cztery identyczne domki z
czerwonej cegły.
— Albusie — usłyszał, kiedy już się odwrócił, by się
teleportować. — Wiedziałeś, że to się tak skończy. Dlaczego
podsunąłeś Shackleboltowi pomysł z tą prowokacją?
Czarodziej stał przez moment w tym samym miejscu, dopiero po chwili
zwrócił głowę w kierunku Snape’a; żółte, surowe światło latarni padało z ukosa
na jego twarz, czyniąc ją jeszcze bardziej zmęczoną, chudą i zafrasowaną. Widok
tak niecodzienny, że nawet dyrektor poczuł się uderzony tą zmianą.
— Chciałem, żeby sobie przypomnieli, co to znaczy wojna. Nie miej
mi tego za złe, Severusie, bo to naprawdę wyjdzie im na dobre.
~*~
Wymęczyłam ten rozdział.
Bardzo nie lubię narracji trzecioosobowej, a jeszcze taka narracja bez
konkretnej perspektywy to już w ogóle makabra. Rozdział będzie miał przejść
konkretną poprawę, zwłaszcza końcówka, która jest chyba najmocniejszą stroną
tego gówna, ale cieszę się, że ten moment nastąpi dopiero za tysiąc lat, bo tle
minie, zanim zbetuję prawie sto rozdziałów. Meh. Jutro jadę na Marsz
Niepodległości (tak, wrzuciłam posta w ósmą rocznicę bloga, czuję się jak
polityk spełniający obietnice wyborcze, polecam, może któryś rząd kiedyś też
się tak poczuje), mam nadzieję wrócić żywa i z pełnym uzębieniem, wtedy zabiorę
się za 103 albo za betowanie ósemki, nie wiem. Zdecydujcie — wolicie
wiedzieć, co Dżahmes zrobi po gwałcie, czy Victoria (zgodnie ze starą
fabułą) zaciążyła.