31 grudnia 2008

5. Wyzwanie czy wyznanie

Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD


Przywyknięcie do nowej sytuacji okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałam, ponieważ człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Niemyślenie o pewnych sprawach przyszło bez trudu, gdyż w odizolowaniu się od starego towarzystwa pomogła nieco bliższa znajomość z Gaby Taciturn, choć byłam przekonana, że ten niespodziewany zapał do spędzania ze mną przerw i siadania obok w ostatniej ławce mógł się wziąć z rozmowy z siostrą albo z Sokarisem. Ja jednak o to nie dbałam — dzięki temu sobie radziłam.
Mimo wszystko nadal oczekiwałam na odpowiedź matki, która nadeszła we środę podczas śniadania. Nie rozpoznałam sowy, która przyniosła list, co oznaczało, że ojciec znowu sprawił sobie nową. Namiętnie hodował ptaki (najchętniej sowy), którym wybudował miniaturowy pałac na tyłach domu i sam ich doglądał. Kiedy odwiązałam kopertę od nóżki wielkiego puchacza, Sokaris, który siedział naprzeciwko mnie i wolno popijał kawę, rzucił się po list, ale zdążyłam go zabrać z zasięgu jego rąk.
— Od kogo? — syknął, lecz ja już wczytywałam się w tekst.

Najdroższa Victorio,
Chciałabym Cię pocieszyć, zaproponować coś, co by Cię zadowoliło, ale jedyne, co mogę poradzić, to — bądź szczęśliwa. W obecnej sytuacji postaraj się odnaleźć tyle radości, ile zdołasz, a zobaczysz, że szybko przywykniesz. Każdą pannę młodą dopadają wątpliwości, lecz przyrzekam Ci, że miną. Oboje wciąż jesteście bardzo młodzi i uczycie się nowych ról, ale uwierz mi — im wcześniej, tym lepiej. Bądź delikatna i posłuszna, a zyskasz wszystko. Wkrótce się przekonasz, że bycie żoną to ciężka praca, jednak dająca radość. Urodziłyśmy się kobietami, a status naszej krwi dodatkowo obciąża nas obowiązkami szukania takiej partii, która nie wykracza poza naszą sferę. Nie obawiam się jednak, że tego nie pojmiesz, ponieważ rozumu i pokory Ci nie brakuje, a to doskonałe cechy dobrej żony.
Nie trap się weselem i innymi sprawami, bo wszystko układa się jak należy, skup się na nauce i uważaj na słońce.
mama

Gdy to czytałam, zrobiło mi się słabo, a na twarzy poczułam gorąco, ale uczyniłam wszystko, żeby nie pokazać po sobie zdenerwowania. Zawiodłam się tym listem o niczym. Po stokroć wolałabym przyjąć połajankę za kwestionowanie woli ojca, niż czytać brednie o najczystszym szczęściu żony. Moja matka była ostatnią osobą, która mogła o nim mówić. Wpatrywałam się w duże, eleganckie litery z zawijasami, starając się dyszeć możliwie jak najdyskretniej; to wykorzystał Sokaris, który sięgnął do przodu i wyrwał mi list, przewracając przy okazji solniczkę. Otworzyłam usta i spojrzałam z wyrzutem na brata, ale napotkałam karcący wzrok Ivy, więc wróciłam do śniadania. Serce miałam w gardle, bo wiedziałam, co się za chwilę stanie. Będą wyrzuty, pretensje i drwiny. Skargi do ojca się nie bałam, bo ten z pewnością nadzorował rękę matki, gdy ta pisała odpowiedź. Brat szybko pochłonął tekst wzrokiem, po czym złożył pergamin i odrzucił mi go z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczył trolla na swoim wypracowaniu.
— Od matki — prychnął. — Nie mówiłaś, że wysłałaś sowę. Czyją wzięłaś?
— Szkolną — uprzedził mnie Nick, a ja spojrzałam na niego z taką wdzięcznością, na jaką nigdy dotąd nie mógł liczyć. Poczułam w sercu dawno zapomniane ciepło. — Byliśmy razem, co nie? Przyzwyczajaj się.
— Aha…
Tym razem nie musiałam udawać uśmiechu, którym obdarzyłam Rowdy’ego, a on — choć trochę pokrętnie — odwzajemnił go i wpakował do ust kolejną kiełbaskę. Choć jednoznaczna odpowiedź matki nadal mi ciążyła, wystarczyło jedno ciepłe słowo Nicolasa, jedno jego przychylne (choć może trochę cwaniackie) spojrzenie, by wypełniła mnie ulga. Może faktycznie wystarczyło po prostu wejść w rolę? Zaczęłam wierzyć, że mogliśmy stworzyć na tyle szczęśliwe stadło, aby się nawzajem znosić.
— No to widzimy się na obiedzie, co nie? — mruknął, wytarł usta rękawem i zaczął się przeciskać pomiędzy Ezdraszem i stołem. — Ej, idziesz?
Sokaris mruknął tylko krótkie zaraz, ale nie wyglądał, jakby się spieszył. Kiedy Nick zniknął w małym tłumie wypływających z sali uczniów, nadal siedział, obejmując długimi palcami filiżankę, i przyglądał mi się spode łba, a ja udawałam, że nie czułam tego zaczepnego spojrzenia. Długo przeżuwałam chleb z serem, zastanawiając się, jak uciec przed zazdrością brata i kto, do diabła, będzie mnie pilnował, zanim zaczną się lekcje, choć wiedziałam, że nikt nie musiał. Dopóki byłam daleko od nich, nie odczuwałam pokusy.
— Skończyłaś jeść? — zapytał, wciąż lekko rozdrażniony.
— Tak właściwie…
— Skończyłaś. Pomówimy?
Popatrzyliśmy na siebie, ale gdy Sokaris wstał, z niechęcią zrobiłam to samo. Podążyłam za nim aż do sali wejściowej, gdzie uczniów było znacznie mniej — wszyscy rozchodzili się do swoich obowiązków albo na lekcje. Zatrzymał się przy schodach, więc i ja tak uczyniłam. Gdy zostaliśmy sami, pozwoliłam sobie na śmielsze spojrzenie, skrzyżowałam też ramiona na piersiach, ciekawa, co mi rzeknie.
— Już ci mówiłem, nie zależy mi na tym, za kogo wyda cię ojciec…
I w tej chwili mnie oświeciło.
— Doprawdy nie rozumiem cię, bracie — syknęłam, i choć w środku cała się trzęsłam, szturchnęłam go palcem w pierś. Moje dłonie były lodowate i mokre od potu. — Wymagasz ode mnie posłuszeństwa, choć i tak jesteś niepocieszony, kiedy wszystko układa się po myśli ojca! Przecież od początku o to chodziło.
Jego zielone oczy ciskały gromy, a ja nie mogłam w tej chwili uwierzyć, że zwykle były kropka w kropkę jak oczy naszej matki — zawsze takie spokojne i pełne ciepła. Nareszcie pojęłam, w czym rzecz. Sokarisa bolało nie moje nieposłuszeństwo Hortusowi, a kontrola, którą tracił — braciszka trawiła zazdrość i nie potrafił tego przede mną ukryć. Jego drgające nerwowo wargi były tego dowodem.
— Dobrze — wyszeptał. Choć twarz mu płonęła, głos miał spokojny. — Ale pamiętaj, że cię obserwuję, siostro.

Pierwszą i jedyną lekcją przed obiadem była obrona przed czarną magią. Przedmiot ten cieszył się wśród uczniów sporą popularnością, bo choć momentami ciężki, z profesor Merrythought nigdy się nie nudziliśmy — stara, lecz wciąż energiczna czarownica nie słynęła z takiej zaciętości jak Albus Dumbledore, który po SUM-ach przyjmował do swojej klasy jedynie najlepszych, ale wymagała od nas równie dużo. Wszyscy przywykliśmy, że nauczycielka lubowała się w książkach i teorię stawiała ponad praktykę, dlatego w tym roku pozwoliła nam wziąć różdżki do rąk dopiero w drugim tygodniu września. Nie kryłam, że mi to odpowiadało, ponieważ już od pierwszej lekcji opowiadała o zaklęciach niewerbalnych, uczyła nas specjalnych technik koncentracji i polecała odzwyczajać się od wypowiadania formułek na głos. Dlatego kiedy na początku lekcji kazała schować książki i ustawić ławki pod ścianami, poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Wiedziałam, że będę musiała ćwiczyć z Gaby, która — jak się coraz częściej okazywało — była ode mnie znacznie lepsza w czarowaniu, a dodatkowo perspektywa pojedynkowania się wprawiła ją w doskonały humor. Z szerokim uśmiechem na ustach jako jedyna uczennica zabrała się za pomaganie chłopcom w przestawianiu stołów i krzeseł; czułam na plecach czyjeś spojrzenie i od razu się domyśliłam, że to Nott musiał zerkać tęsknie w kierunku jedynej osoby, od której (dobrze wiedział) nie oberwie.
Później poszło już dużo wolniej. Podzieliliśmy się w pary i stanęliśmy naprzeciwko siebie, a profesor Merrythought lawirowała między nami i wykrzykiwała typowe słowa krytyki, do których już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić. Byłam tak zestresowana, że z mojej różdżki przez całe zajęcia nie wyszło żadne zaklęcie, a tuż przed dzwonkiem oberwałam jeszcze wyszeptaną przez Gaby Drętwotą, więc opuściłam klasę nie tylko z zadaniem domowym („Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć! Od czego macie te różdżki?!”), ale i wielkim guzem na potylicy. Pocieszałam się, że reszcie klasy poszło równie kiepsko; wyjątkiem był oczywiście Tom, który bez trudu rozbroił Mulcibera i otrzymał za to dwadzieścia punktów dla domu. Dyskretnie zerkałam na jego ostry profil i cieszyłam się z pozostałymi Ślizgonami, chociaż Riddle nie zdradzał żadnych oznak dumy czy radości, po prostu uśmiechnął się i podziękował krótko. Znalazł się w swoim żywiole.
Obiad nie okazał się już tak miły, jak śniadanie. Do Wielkiej Sali miałam wrócić z Gaby, nadal myśląc o fatalnej lekcji i zadaniu domowym, którego nie będę w stanie wykonać. Nawet nie starałam się udawać zadowolonej. Na moje nieszczęście jeszcze na trzecim piętrze spotkałyśmy Sokarisa w standardowym towarzystwie Ivy. Na tle innych radosnych uczniów wyglądali dość mizernie, co mogło oznaczać tylko jedno — niezapowiedziany test. Czując tępe pulsowanie z tyłu głowy, ciężko mi było im współczuć. Gaby natychmiast podeszła do siostry i zaczęła się emocjonować pojedynkiem (wiele przekoloryzowała), co Hortus natychmiast wykorzystał. Zrównał się ze mną i nachylił się delikatnie, by móc swobodnie szeptać do mojego ucha.
— Słuchaj no… dobrze, że przestałaś się buntować. Nic by z tego nie wyszło, rozumiesz…
Uniosłam brwi. Nie mogłam uwierzyć w ten dzień dobroci, najpierw lojalny Nick, teraz ukorzony brat — przyszło mi to z trudem, ale gdybym wiedziała, że wystarczyło po prostu przyjąć swój los takim, jak zdecydował ojciec, zrobiłabym to dużo wcześniej. Wszystko było warte spokoju, nawet ograniczenie kontaktu z przyjaciółmi. W tej przychylnej postawie pierwszy raz dostrzegłam swoją szansę; choć niejedno cisnęło mi się na usta, pokiwałam w milczeniu głową i powiedziałam cicho: 
— Wiesz, że nie musicie mnie już pilnować. Dzisiaj jest trening, pomyślałam sobie…
— Zobaczymy. — Sokaris chyba się zdenerwował, ale bynajmniej nie wynikało to z moich słów, bo nagle zrobił się jakby niższy. — Nie denerwuj Nicka, co? Zetrzyj z gęby ten spsiały wyraz i bądź miła.
W tej samej chwili przekonałam się, co tak zmroziło brata. Zza zakrętu wyłoniła się masywna i wściekła postać Rowdy’ego. Już dawno zauważyłam, że w tym roku (kiedy jego starsi kumple ukończyli szkołę), gdy nie wałęsał się z Sokarisem i akurat nie towarzyszył mu Ezdrasz, większość czasu spędzał samotnie. Czasami nawet trochę mu współczułam, bo sama dobrze znałam gorzki smak jedynie własnego towarzystwa. Przełknęłam ślinę i przywołałam na twarz możliwie jak najprawdziwszy uśmiech, chociaż Nicolas nawet na mnie nie spojrzał, tylko doczepił się do naszej grupki, żeby w milczeniu zejść do Wielkiej Sali. Korytarze były dużo bardziej zapełnione, bo wszyscy spieszyli na obiad. Niemal z każdej strony towarzyszyły mi jakieś radosne rozmowy, ostrożne narzekania na nauczycieli, kilka razy obiły się o uszy SUM-y i zaklęcia, jednak serce zabiło mi mocniej, kiedy na głównych schodach rozpoznałam dobiegający zza moich pleców donośny głos Rosiera. Przez chwilę miałam ochotę się obejrzeć, zwolnić, żeby dosłyszeć, o czym rozmawiał z pozostałymi, ale w głowie cały czas miałam obietnicę brata. Wierzyłam, że jeśli w końcu uda mi się zbudować zaufanie Rowdy’ego, będę mogła na powrót spędzać czas ze starą grupą, chociaż gdzieś z tyłu głowy pojawił się głosik: czy warto?
Bo jedna rzecz zaczynała boleć — nikt o mnie nie walczył.

Środa okazała się dniem bardzo stresującym i jednocześnie przyjemnym. Poza obroną przed czarną magią miałam do odfajkowania jedynie wróżbiarstwo, które niesłychanie wszystkich nudziło, ale przynajmniej nikt nie wymagał zaklęć niewerbalnych czy większego skupienia. Choć na początku się przeraziłam, że nikt poza mną nie zapisał się na ten przedmiot, okazało się, że wróżbiarstwo postanowiło kontynuować jeszcze sześciu uczniów. Ślizgonów i Krukonów było po równo, a samotnym rodzynkiem okazał się Lucjusz Smith z Hufflepuffu, którego wcale nie peszyła obecność ambitnych uczniów. Bardzo szybko się dowiedziałam, że zdecydował się na wróżbiarstwo z takich samych powodów co ja — bo coś należało wybrać.
Rowdy bardzo uprzejmie odprowadził mnie na szczyt Wieży Północnej i cierpliwie poczekał, aż nadejdzie nauczyciel, po czym cmoknął mocno mój policzek (albo raczej walnął ustami, bo jeszcze na lekcji czułam tamto miejsce) i poszedł sobie, całkowicie ignorując profesora Bykowa. Tamten również go zlekceważył, tylko wycelował różdżką w klapę w suficie, aby wysunąć drabinę.
— Siadać, nie gadać — powitał nas standardowym poleceniem, kiedy wszyscy wdrapaliśmy się do klasy (Smith dobiegł w ostatniej chwili). — Złożyć mi dzienniki.
Podczas gdy on zaczął zamykać różdżką okna, Margaret przeszła się po sali i zebrała od wszystkich notatniki. Wręczyłam jej swój i z bezgłośnym westchnieniem usiadłam przy pustym stoliku. Jeszcze w zeszłym tygodniu siedzieliśmy z Tomem i Rowle we trójkę przy jednym, ale wiedziałam, że jeśli chciałam wypaść w oczach Nicka wiarygodnie, musiałam być lojalna nawet w momentach, kiedy nikt mnie nie kontrolował. Ponad wszystko pragnęłam odzyskać spokój.
Bykow sprawdził obecność, a zaraz potem machnął różdżką i rozdał wszystkim podręczniki, co oznaczało, że znowu mieliśmy zajmować się frenologią. Prawdę mówiąc, domyślałam się, że nie wymyśli na te zajęcia nic ciekawego, bo wygodniej było wyciągnąć gazetę i co jakiś czas zerkać, jak uczniowie obmacywali sobie głowy. Ze zrezygnowaną miną czekałam, aż Lucjusz Smith dosiądzie się do mnie. Nie był odpychający (choć lekka nadwaga i zrośnięte brwi nie dodawały mu uroku), ale okropnie się jąkał i zdarzało mu się opluć słuchacza, kiedy się zacinał. Usiadł na małym pufie i uśmiechnął się, ukazując całkiem ładną szparę między jedynkami, ale mnie udało się tylko wydąć wargi.
— Dziś analizujemy skronie. Ty tam, Smith, słuchaj, bo potem nie będziesz wiedział — warknął nauczyciel, wychodząc przed biurko, a Lucjusz przestał się uśmiechać.
Profesor Bykow pociągnął za długi sznurek, a za jego plecami pojawiła się tablica z dokładnym rysunkiem ludzkiej czaszki. Już na pierwszej lekcji zapowiedział, że kiedy skończymy frenologię, zrobi nam sprawdzian z budowy czaszki, ale chyba nikt (może poza Margaret Rowle) nie pomyślał, żeby w końcu się tego nauczyć. Kiedy zaczął mówić, Ślizgonka zabrała się za notowanie, choć byłam przekonana, że już znała na pamięć nie tylko wszystkie nazwy wyrostków i zagłębień, ale i ich interpretacje.
Oparłam podbródek na pięści i strategicznie wbiłam wzrok w nauczyciela, że niby słuchałam, chociaż niewiele do mnie docierało. Domyślałam się, że Bykow urządził swoją klasę dokładnie pod swój wygląd — choć okrągły pokój nie przypominał zwykłej klasy i pierwotnie musiał być dużo bardziej przytulny (sądząc po kolorowej wykładzinie i kwiecistych obiciach puf), od lat panował tu skrajny minimalizm. Nie miałam pojęcia, skąd brały się podręczniki, filiżanki, karty i inne przedmioty, których używaliśmy podczas lekcji, choć większość podejrzewała, że biurko profesora musiało mieć magicznie powiększone szuflady i właśnie tam przechowywał wszystkie rzeczy (łącznie z naszymi dziennikami, sprawdzianami i wypracowaniami). O samym Bykowie mogłam powiedzieć tyle, że był zupełnym przeciwieństwem Slughorna — wysoki, żylasty, o nieproporcjonalnie długich rękach, zawsze krótko ostrzyżony. Niezmiennie chodził w tych samych wyświechtanych, czarnych szatach, błyszczały się tylko zawsze perfekcyjnie wyszorowane buty. Kiedy tak mówił o znaczeniu wyrostka sutkowego („Processus mastoideus, wymagam tej łacińskiej nazwy”), patrzyłam jak zahipnotyzowana na jego ledwo widoczne dzięki bardzo jasnym włosom zakola i myślałam nad tym, jak byłam zmęczona. Wstałam dziś zbyt wcześnie i chyba trochę przeceniłam swoje siły — najpierw forsowne ćwiczenia w łazience, później bieganie do samego śniadania. Cieszyłam się, że po tym nudnym wykładzie i poobijaniu się nad głową Smitha nastąpi oficjalny koniec dnia. Liczyłam, że zdrzemnę się godzinę przed kółkiem, a Sokaris pozwoli mi nie pójść na trening.
— Dość tego, resztę macie w książkach. Ty tam, Hortus — wskazał na mnie garbatym palcem — wracaj do swojej trójki, to samo Smith, ty chyba pracowałeś z Lovegood. Już.
Niechętnie zabrałam torbę i obdarty podręcznik, uważając na okładkę, żeby całkiem nie odpadła, i usiadłam obok Toma, starając się na niego nie patrzeć. Nie było to trudne, bo on też udawał, że mnie nie widział. Odwrócił się do Margaret i zaczął obmacywać jej skronie długimi, bladymi palcami, co chwilę zerkając do książki, a ja (jak w zeszłym tygodniu) zapisywałam to, co mówił. W następną środę po przerobieniu potylicy — zgodnie z zapowiedzią profesora Bykowa — mieliśmy złożyć na jego biurku opisy głów osób, z którymi pracowaliśmy. To była miła odskocznia od piekielnie trudnych zaklęć niewerbalnych, nużących runów czy coraz bardziej męczących eliksirów, na których nieustannie czułam presję, by pozostać w czołówce najlepszych. By nie zawieźć profesora Slughorna.
Kiedy Bykow usiadł i jak co lekcję schował się za gazetą, w klasie zapanowała luźniejsza atmosfera. Smith dostał słowotoku i zanudzał jasnowłosą Ksenię Lovegood opowieścią o swoim trzyletnim kuzynie, który podczas wakacji przepowiedział mu złamanie ręki (słyszałam go wyraźniej niż Toma), odwrócona profilem do mnie Margaret marudziła cicho na pracę domową z numerologii, a ja zerkałam na nią dyskretnie, co jakiś czas zapisując słowa kolegi. Wyglądała na zadowoloną. Bardzo rzadko widywałam Rowle z tak pogodnym wyrazem twarzy, który nie czynił jej ładniejszej. Ona chyba też zdawała sobie z tego sprawę, bo raczej się nie uśmiechała, tylko chodziła z tą samą posągową miną, świadoma swojej urody i wiedzy.
Kiedy nadeszła moja kolej, zimnymi ze stresu dłońmi sięgnęłam do nienagannie ułożonej fryzury Toma i zaczęłam szukać części, które widniały na wyblakłym rysunku w podręczniku. Riddle ustawił się półprofilem i cały czas milczał, ale patrzył mi w twarz, co stanowiło dodatkowy czynnik rozpraszający. Starałam się dotykać jego głowy jak najdelikatniej, błogosławiąc obgryzione paznokcie, które znacznie ułatwiały zadanie, ale czaszka była dla mnie tylko czaszką, a gęste, ciemne włosy przeszkadzały do tego stopnia, że zaczęłam marzyć o prawie łysych skroniach Bykowa.
— Za wysoko — powiedział cicho Tom i śmiało ujął moją rękę, żeby ją poprowadzić. — Część skroniowa zaczyna się tutaj. Tu masz wcięcie ciemieniowe, incisura parietalis… oczywiście mniej więcej. A teraz powiedz mi, jaki jestem.
Zaschło mi w gardle, więc musiałam przełknąć ślinę.
— No więc… k-krótka kość oznacza — zerknęłam do książki — wytrwałość, sukcesy, ale czasem egoizm… i k-konkretność.
— Tak?
Starałam się nie patrzeć na Rowle, która nadal energicznie notowała, aż końcówka chorągiewki pióra chlastała ją po nadgarstku. Zapisała już prawie pół stopy pergaminu, choć zdążyłam wypowiedzieć zaledwie jedno zdanie. Przesunęłam palce niżej, zanim poprawił je Tom. Koniecznie chciałam zrobić to sama; znowu spojrzałam do podręcznika i wyszukałam wzrokiem opis pożądanej kości.
— Wydatny wyrostek sutkowy to… skrytość, chęć imponowania, chyba duma i… silny popęd seksualny…
Poczułam serce w gardle i gorąco na twarzy, ale ani Tom, ani Margaret nie okazali zawstydzenia. Ślizgonka właśnie skończyła pisać, wsadziła opis skroni do torby i zaczęła wyłamywać palce, dając znać, że moja interpretacja skończona, a Riddle patrzył na mnie tak neutralnie, jak się tylko dało. Kiedy cofnęłam ręce, mogłam swobodniej odetchnąć, choć wpadłam z deszczu pod rynnę — dotykanie głowy Toma, czując na sobie ostre, rozpraszające spojrzenia Rowle i profesora Bykowa, nie było przyjemne, ale trafienie w szpony Margaret też okazało się przykrym doświadczeniem. Znowu nie uważała na długie paznokcie, które mocno wbijały mi się w skórę, a raz bardzo niedelikatnie zahaczyła o guza, którego nabiłam sobie jeszcze na obronie przed czarną magią. Dowiedziałam się, że jestem energiczna, wybuchowa i mam skłonności do nierzeczywistego postrzegania świata, co tylko utwierdziło mnie w sceptycznym podejściu do tego przedmiotu albo do talentu Margaret w jasnowidzeniu. Zachowałam to jednak dla siebie, ponieważ jej paznokcie musiały mieć chyba ze dwa cale długości i wciąż błądziły niebezpiecznie blisko mojej skroni.
Dźwięk dzwonka zakończył mękę, kiedy Tom zapisywał ostatnie słowa dziewczyny. Przez chwilę walczyłam ze sobą, czy by go nie zatrzymać, nie zagadnąć, bo wcale nie wyglądał na obrażonego naszą ostatnią rozmową, ale zanim się spakowałam, on już porwał swój dziennik snów z biurka Bykowa i zniknął w okrągłej dziurze. Ja opuściłam klasę przedostatnia, czując, jak nauczyciel dyszał mi nerwowo w kark, ale tym razem nie było już nikogo, kto pomógłby mi zejść z wysokiej drabiny. Dzięki temu przypomniałam sobie kurczaka, którego zjadłam na obiad, i pamiętałam o nim przez całą drogę do pokoju wspólnego Ślizgonów. Jednak przy tajnym przejściu czekała na mnie miła niespodzianka.
— Cześć — odezwałam się cicho, kiedy zobaczyłam Rosiera opierającego się o ścianę. Starałam się mówić tak, żeby nie obudzić echa, ale chłopak wcale się tym nie przejmował. Odpowiedział mi tak, jakbyśmy siedzieli w zatłoczonej Wielkiej Sali.
— No co tam? Szukałem cię, ale przypadkowo na siebie wpadliśmy, no popatrz…
— Jasne, przypadkowo — mruknęłam, zwietrzywszy kolejny podstęp.
Ślizgon odchylił głowę i roześmiał się w głos, aż odezwało się echo i teraz śmiało się dziesięciu Rosierów, aż jeden po drugim ucichli, kiedy ten prawdziwy mówił dalej:
— Dobra, podpatrzyłem twój plan u Slughorna, kiedy miałem szlaban. Asfodelus. — Przeszliśmy przez ukryte przejście i znaleźliśmy się na korytarzu z płaskorzeźbami. Standardowo omiotłam wzrokiem ścianę z tańczącymi szkieletami. — Nott ma urodziny, robimy małe przyjęcie.
— Miałeś szlaban u Slughorna? — zdziwiłam się i spojrzałam na niego, żeby zobaczyć ten dobrze znany łobuzerski uśmiech.
— Miałem, miałem. To co, przyjdziesz?
Przeciągał sylaby jak młody Lucjusz Malfoy.
— Nie wiem, zapytam.
Zbliżyliśmy się do salonu, więc przyspieszyłam kroku, żeby nikt nie zobaczył nas razem, ale okazało się, że pokój wspólny był jeszcze bardzo opustoszały; prawie wszyscy siedzieli jeszcze na lekcjach. Miałam ochotę tutaj zostać, bo cichy, popołudniowy gwar był przyjemny dla ucha, ale — choć nadal zmęczona — musiałam odrobić pracę domową z obrony przed czarną magią. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, dlatego powędrowałam prosto do sypialni szóstoklasistek, przepakowałam torbę i postanowiłam poświęcić godzinę, która została do kółka z eliksirów, na zmuszanie piórnika do lewitacji. Jak zwykle bezskutecznie. Nie mogłam się skupić, cały czas myślałam o dzisiejszym treningu i urodzinach Notta. Szczęśliwiec kończył dziś siedemnaście lat, ale to nie miało znaczenia, bo jego ojciec — wdowiec — nigdy nie rozporządzał życiem swojego syna, więc ten dzień był jedynie formalnością i okazją do zabawy.

Przed zajęciami w lochach przyszło mi przełknąć niepowodzenie — moje zaklęcia niewerbalne działały dopóty, dopóki wypowiadałam formułki na głos. Jednak na eliksiry szłam nie do końca przegrana, ponieważ moje Aquamenti zaczęło działać, nawet szeptane. Wychodząc z salonu, nie spotkałam Sokarisa, ale obił mi się o oczy Nicolas, lecz nawet nie zwrócił na mnie uwagi, ponieważ udało mi się wmieszać w mały tłumek drugo lub trzecioklasistów i opuścić dormitorium. Usłyszałam stłumione, rozmyte dźwięki rozmów. Przyspieszyłam kroku, gdyż przewidziałam, że pod klasą musieli się zebrać pierwsi uczniowie, więc moje przerażenie było ogromne, gdy ujrzałam oślepiające światło, a zaraz potem różdżkę skierowaną we mnie. Ciche ach! rozniosło się po korytarzu, a serce zabiło tak mocno, że poczułam je w gardle.
— Przepraszam.
Zmrużyłam oczy, ale w tym samym czasie różdżka opadła i ujrzałam najpierw bladą na twarzy Margaret Rowle, a potem czającego się za nią Riddle’a. Na ich piersiach błyszczały odznaki prefektów; zrozumiałam, że musieli właśnie schodzić z patrolu.
— Nie szkodzi — wydyszałam, choć wciąż nieznacznie się trzęsłam.
Oboje poczekali, aż ich minę, dopiero wtedy ruszyli. Jeszcze raz się za nimi obejrzałam — faktycznie skręcili do dormitorium, zapewne po to, aby przyłączyć się do świętujących. Cieszyłam się na kółko, lubiłam sporządzać mikstury, które wymagały ode mnie jedynie dokładności i żadnego ciężkiego czarowania, lecz teraz bardzo chciałam znaleźć się w innym miejscu.
Profesor Slughorn spóźnił się kwadrans, ale obiecał, że nie przetrzyma nas dłużej; domyśliłam się, że kolacja mogła mieć na to jakiś wpływ. Usiadłam przy Gaby i obie zaczęłyśmy ubijać jajka popiełka — zgodnie z radą nauczyciela, aby przybrały konsystencję perłowej piany — deliberując, do czego miały posłużyć. Slughorn obiecał nam niespodziankę, ale mieliśmy ją sporządzić sami, nie wiedząc, nad jakim eliksirem pracowaliśmy. Była w tym zgadywaniu kopa zabawy, pozwalała na chwilę oderwać się od ponurych myśli, a ja zaczęłam powoli doceniać otwartość Gaby, jej pogodę ducha i przemiłe usposobienie. Nie była już, jak wcześniej, tylko rozbieganą głupią gęsią — zaczynałam żałować, że tak powierzchownie ją oceniałam. Zresztą jak i Nicolasa.
— Wydaje mi się — zaczepiła mnie z pałającymi oczami — że to będzie Felix.
— Skąd wiesz? Jajek popiełka używa się do wielu eliksirów…
— Ale popatrz na Slughorna! — wyszeptała z podnieceniem. — Jak mu się gęba cieszy! Felix Felicis robi się z pół roku… jak nie dłużej… To jest w jego stylu, mówię ci.
Sama spojrzałam na nauczyciela, który pochylał się właśnie nad miseczką jednego z tych nowych Gryfonów, którego nazwiska jeszcze nie zdążyłam zapamiętać. Profesor uśmiechał się szeroko, choć musiał pokazać chłopcu, jak poprawnie ubijać jajka, aby osiągnąć pożądaną konsystencję. Faktycznie było coś w słowach Taciturn, zabawa w kotka i myszkę z podopiecznymi sprawiała Slughornowi przyjemność, ale nadal nie mogłam uwierzyć, że zachowałby się tak nieodpowiedzialnie i dałby każdemu z nas po fiolce Płynnego Szczęścia. Lecz jedno było jasne — nie mogliśmy warzyć trucizny.
— Posłuchaj — zaczęłam niepewnie, uznawszy, że wreszcie nadszedł czas, aby o to zapytać. — Czy mój brat… albo twoja siostra… czy oni przymuszają cię, żebyś spędzała ze mną czas?
Sama byłam zaskoczona płynnością, z jaką wypowiedziałam to zdanie, a i Gaby nie wyglądała na zmieszaną. Wręcz przeciwnie, odłożyła na chwilę ubijaczkę i roześmiała się ciepło, ale na tyle cicho, aby nie wybijać się na tle swobodnych rozmów przy kociołkach.
— Ivy „zasugerowała” — uniosła palce i zrobiła w powietrzu cudzysłów — żebym postarała się z tobą zakumplować, bo niedługo będziemy rodziną, ale chyba nie jest tak źle, co? Myślałam, że jesteś większą sztywniarą.
Znów się zaśmiała i wróciła do swojej piany, która powoli przybierała perłowy odcień, a ja jej zawtórowałam, choć nie byłam pewna, czy jej odpowiedź mnie zaniepokoiła, czy przyniosła ulgę. Moje jajka były już gotowe, więc przelałam je do buteleczki, w której — według części przepisu widniejącego na tablicy — piana miała odleżeć w nieprzeniknionej ciemności przez co najmniej dziesięć dni. Opatrzyłam więc fiolkę swoim imieniem i nazwiskiem, po czym podeszłam do biurka Slughorna, aby zamknąć ją w drewnianej skrzynce. Ten moment wybrał sobie profesor, żeby do mnie zagaić.
— Dobrze wam idzie. — Wskazał podbródkiem na Gaby, która też kończyła zabawę z ubijaniem. — Obstawiacie już coś?
— Mamy… kilka propozycji — odparłam i uśmiechnęłam się lekko. Przy nim nie sposób było zachować spokoju na twarzy. Odwróciłam się, żeby wrócić do stolika i zająć się obdzieraniem martwych szczuroszczetów ze skóry, ale nauczyciel zatrzymał mnie jeszcze na chwilę.
— Zaraz, moja droga, w sobotę organizuję taką małą kolacyjkę, wiesz — tu zniżył głos do szeptu — dla najlepszych z najlepszych. Mogę liczyć na twoją obecność?
Pulchna twarz rozjaśniła się w uśmiechu, a ja po prostu nie mogłam go nie odwzajemnić. Zgodziłam się bez wahania i wróciłam do Gaby, wypełniona tą niesamowitą energią nauczyciela. Był pierwszym i jedynym tak skrajnym optymistą, jakiego poznałam, a przebywanie w jego obecności zawsze poprawiało mi humor. Na Boga, ten człowiek we wszystkim potrafił odnaleźć powód do radości.  
Wracając z Gaby do dormitorium, miałam nadzieję, że spotkam tam brata. Przez cały dzień liczyłam, że Sokaris doceni moje starania i pozwoli, bym przez chwilę znów mogła stać się dawną Victorią. Choć lochy były puste, w salonie nadal przelewało się od uczniów, którzy powoli wybierali się na kolację. Wzrokiem odszukałam brata — odpoczywał w fotelu przed kominkiem, a Ivy siedziała mu na kolanach (w bardzo nieprzyzwoity sposób). Oboje rozmawiali i śmiali się tak głośno, że nie sposób było ich pominąć. Przeprosiłam na chwilę Gaby i zaczęłam przeciskać się między Ślizgonami, stolikami i kanapami; poczułam, jak coś boleśnie przewróciło mi się w żołądku, gdy podeszłam bliżej i zobaczyłam wyraz twarzy Sokarisa. Zrozumiałam, że to nie był jego czas, więc nie mógł być i mój.
— Już po? — zapytał, obejmując narzeczoną. Drugie ramię złożył na wytartym, skórzanym podłokietniku.
— Tak — odparłam niewinnie. — Dlatego przyszłam zapytać… ten trening, który ma być po dziewiętnastej…
— Pójdziemy wszyscy — przerwał mi, uśmiechają się tak uprzejmie, że aż jadowicie. Ivy zawtórowała mu cichym przytaknięciem. — Nadal jest tak ciepło, szkoda marnować ostatnich ładnych wieczorów na siedzenie w dormitorium, prawda? No, siostro, dasz radę.
Skinęłam łagodnie głową i wycofałam się, choć zagotowało się we mnie. Miałam ochotę pochwycić jakąś grubą księgę i tłuc nią brata tak długo, aż jego głowa zmieni się w miazgę, lecz prędko opanowałam gniew. Skoro nie mogłam liczyć na wsparcie u brata, przyszło mi zwrócić się do kogoś ważniejszego. Musiałam go jednak szukać poza dormitorium. Udałam się wraz z Taciturn na kolację, próbując udawać niewzruszoną. Z przykrością odkryłam, że udawanie szło mi coraz lepiej; zapowiadało się, że niedługo będzie to moje główne zajęcie.
Zastałam Rowdy’ego przy stole Ślizgonów. Siedział z Rowle’em i Ezdraszem tuż przy drzwiach i zajadał się pieczenią, choć nie wszyscy nauczyciele zdążyli się zjawić, a pozostałe trzy stoły były niemal puste. Przywołałam na twarz najszczerszy uśmiech, na jaki było mnie stać — niedawno odkryłam, że radością zyskać mogłam więcej niż łzami. Powoli uczyłam się pogmatwanych zasad tej gry.
— Tak szybko? — zagrzmiał Nick, kiedy szturchnęłam Ezdrasza, żeby się przesunął. Koniecznie chciałam usiąść obok przyszłego męża.
— Profesor Slughorn chyba się gdzieś… śpieszył.
Gaby zachichotała i nalała sobie herbaty, a Rowdy spojrzał na stół nauczycielski, przy którym siedziała Merrythought rozmawiająca z profesorem Dumbledore’em, a kilka pustych krzeseł dalej zajadał Mistrz Eliksirów. Uśmiechnęłam się pod nosem na ten widok, a po mojej prawicy Nick zarechotał rubasznie, wyraźnie wybijając się na tle dopiero rozpoczynających się kolacyjnych rozmów w Wielkiej Sali.
— Stary piernik śpieszy się tylko do koryta — mruknął.
— I do podglądania piętnastek — dodał Rowle i znów oboje zarżeli, a ja i Taciturn popatrzyłyśmy po sobie, nie wiedząc, jak się zachować. Pierwszy raz widziałam w jasnych oczach koleżanki prawdziwe zażenowanie.
Korzystając z dobrego humoru Nicolasa i szumu, który narastał wraz z wchodzącymi do sali uczniami, postanowiłam jeszcze raz zawalczyć o swoje. Przełknęłam ostatni kęs sadzonego jajka, popiłam herbatą i przysunęłam się ostrożnie do narzeczonego. Zachęcona tym, że ode mnie nie odskoczył, zapytałam jak najprzymilniej:  
— Mogę o coś poprosić?
Beknął cicho pod nosem, sięgnął po kolejny puchar z sokiem dyniowym i skinął głową. Przysunęłam się jeszcze bardziej, poczułam wtedy, że i on był trochę bliżej, nie trzymał się też tak sztywno jak wcześniej.
— Mój dawny przyjaciel obchodzi dzisiaj siedemnaste urodziny — ciągnęłam, patrząc na jego profil, który z tej perspektywy nie wyglądał nawet tak szpetnie. — Nott chciał, abym wypiła z nim kieliszek czy dwa… Jeśli pozwolisz.
Rowle wychylił się zza Nicka, spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem przypominającym skrzek jakiegoś wielkiego ptaszyska, po czym poklepał kumpla po masywnym ramieniu i mruknął coś o panienkach, ale trwałam przy miłym uśmiechu, udając, że nie dosłyszałam. Wróciłam do swojego talerza, aby dać Rowdy’emu chwilę do namysłu; choć sztućce trzymałam spokojnymi dłońmi, w środku skręcałam się ze strachu. Właśnie ważyło się jego zaufanie, a ja wierzyłam, że wraz z twierdzącą odpowiedzią zyskam wszystko, a z odmową — stracę. W końcu zaśmiał się sam do siebie i powiedział:
— Racja, trudno im odmówić, co nie? No dobra, dobra, ale nie będziesz sama… Sokaris…? 
— Sokaris bardzo chciał obejrzeć wasz trening — wpadłam mu w słowo, starając się powstrzymać śmiech na myśl o minie brata, kiedy się o tym dowie. — Mówił, że razem z Ivy chętnie wam pokibicują. Z trybun.
Popatrzyliśmy na siebie, a Nick uśmiechnął się krzywo. Widać było, że nie miał w tym wprawy, lecz wyglądał o niebo lepiej z tym koślawym grymasem, niż udając cwaniaka. Widząc to spojrzenie, wiedziałam, że osiągnęłam sukces.
— No chyba, przecież jest na co popatrzeć, co nie? — Znowu beknął, tym razem głośniej, kończąc tym samym ucztę. — Worple, ty pójdziesz.
Ezdrasz nie wyglądał na zachwyconego swoją niespodziewaną misją, ale tylko się zaczerwienił i wyjąkał znad pucharku:
— Z rad-dością.
Nie mogłam opanować szczęścia, co raczej mi się nie zdarzało, zwłaszcza ostatnio, kiedy nie miałam do niego zbyt wielu powodów. Uśmiechając się od ucha do ucha, chwyciłam Nicolasa za rękę i objęłam (trochę niezdarnie z powodu jego gabarytów); on nie pozostał mi dłużny, też mnie uściskał, choć chyba trochę się zmieszał pod wpływem krótkiego śmiechu barczystego Rowle’a. Ten moment tylko potwierdził, że doprawdy można zmienić każdego człowieka, nawet mego niesfornego narzeczonego, wystarczyło obrać odpowiednią postawę. Nadstawił policzek i poklepał się po nim palcem; zawahałam się, ale wypełniała mnie taka lekkość, że mogłam skłonić się do wszystkiego. Przysunęłam się i szybko go cmoknęłam, czując gorąco na twarzy. Serce waliło mi jak młotem, ale odetchnęłam kilkakrotnie, możliwie jak najdyskretniej, żeby się uspokoić; wróciłam na swoje miejsce, żeby dokończyć kolację (Rowdy pożegnał się ze mną krótkim do później, co nie? i odszedł z Rowle’em w kierunku wyjścia), a Gaby gapiła się na mnie zza kurtyny prostych, jasnych włosów i nieustannie chichotała, nawet wtedy, kiedy opuściłyśmy z Ezdraszem Wielką Salę.
Idąc do dormitorium, towarzyszył mi nie tylko niechciany Worple, ale i mieszane uczucia. Wypełniało mnie szczęście na myśl o rychłym spotkaniu przyjaciół tak, jak to bywało dawniej, ale z każdym krokiem coraz bardziej się denerwowałam. Nie obawiałam się ani o swojego brata (którego minęłam w wejściu do lochów), ani o nieszczęsnego strażnika, lecz o to, jak zostanę powitana. Rosier wydawał się pełen optymizmu, zresztą jak zwykle, ale po reszcie nie mogłam się niczego spodziewać. Kiedy wypowiedziałam hasło, a ściana cofnęła się, odsłaniając wąski korytarz, doszły nas odgłosy śpiewania.
W salonie zastaliśmy sporą grupę otaczającą (jak się domyślałam) solenizanta oraz randomowych Ślizgonów, którzy wrócili lub nie udali się jeszcze na kolację. Zostawiłam Gaby na końcu korytarza i ruszyłam niepewnym krokiem w stronę kominka, pod którym wrzało od rozmów i radosnych piosenek, a Ezdrasz podążył za mną jak cień — i on jak zwykle bez słowa.
Ludzie siedzieli wszędzie, byle jak najbliżej kominka — na podłodze, na długiej kanapie przywleczonej z kąta, na pufach i w dwóch skórzanych fotelach. Avery, Walden Macnair, Wilkes, Crabbe, Yaxley, Mulciber, Goyle, młody Malfoy, Tom, Travers, Margaret (poczułam się dziwnie, gdy ujrzałam ją na kolanach Evana), Nott w centralnym miejscu. Pierwszy pomachał mi solenizant. Szybko zerwał się z miejsca i, przecisnąwszy się między kanapą a fotelem, podbiegł, aby obdarować mnie bardzo kościstym i twardym uściskiem. Ujęłam w dłonie jego szczurzą twarz, aby ucałować go w oba policzki i szeptem złożyć urodzinowe życzenia. Dopiero teraz to do mnie dotarło — Teodor Nott właśnie kończył siedemnaście lat, wraz z wybiciem północy zdjęto z niego Namiar i teraz mógł legalnie czarować poza szkołą.
— Przyszłaś, a Rosier kręcił, że nawet nie chciałaś z nim gadać — powiedział. Całkowicie zignorował Ezdrasza, kiedy ruszyliśmy w kierunku pozostałych; kamień spadł mi z serca, gdy ujrzałam, że ich spojrzenia nie różniły się od tych, które znałam.
— Będzie teraz trochę inaczej, ale moje uczucia się nie zmieniły — odparłam, ściskając go za przedramię. — Nadal będę się śmiała z twojego czarowania.
— A ja z twojego.
Zostałam powitana tak, jak sobie to wymarzyłam. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, jakbym nie dokonała brzemiennego w skutkach wyboru, który pozbawił mnie dostępu do jedynej radości, która czyniła mój pobyt w Hogwarcie pełnym. Prawie każdy podał Ezdraszowi dłoń i zachęcił, abyśmy częstowali się ukradzionymi z kuchni smakołykami — Rosier pochwalił się, że to jemu zawdzięczamy dzisiejszą ucztę, a Margaret (o dziwo) powstrzymała się od krytycznego spojrzenia. Choć Avery wciskał we mnie kolejne ciastka, a ja musiałam siedzieć obok cuchnącego naftaliną Goyle’a, byłam szczęśliwa. Właśnie tak miałam nadzieję poukładać sobie przyszłość, którą wybrał dla mniej ojciec. Kompromis. Właśnie tak, kompromis był najrozsądniejszą opcją.
Choć świętowaliśmy siedemnaste urodziny Notta, to Ezdrasz znalazł się w centrum zainteresowania. Doskonale wyczułam fałsz w tych wszystkich dobrych słowach i ciepłych uśmiechach, lecz Worple bardzo szybko spostrzegł różnicę. Nick i Sokaris byli po prostu zbyt głupi, wykorzystywali swoją pozycję w szkole, a zaskarbienie czyjejś sympatii wydawało im się tak odległe, jak lubienie kogoś bez powodu.
— Myszlałem, że jestesz zwykły kabel — mruknął Crabbe i poklepał Ezdrasza po ramieniu, aż ten się skrzywił. — Ale jestesz nawet do rzeczy.
— Myślałeś? — wtrącił się Rosier i zarechotał. Miał tak zaraźliwy śmiech, że po chwili chichotali już wszyscy (łącznie z Crabbe’em, który jak zwykle nie zrozumiał przytyku), choć żarty z sepleniącego Ślizgona przestały nas bawić już dawno temu. — Proponuję przenieść się w bardziej ustronne miejsce, bo już się zaczynają schodzić, a mam do zaoferowania pewną grę. Tylko nie zapomnijcie o żarciu!
Zrobiło się małe zamieszanie, wszyscy zaczęliśmy wstawać i przeciskać się między pufami i stolikami, każdy zabrał tyle, ile dało rady udźwignąć jego Wingardium Leviosa; Evan miał rację, na korytarzu rozległy się rozmowy, a chwilę później w salonie pojawiła się pierwsza grupka uczniów. Zanim się zorientowałam, Worple znalazł się u mojego boku, ale wydawał się znacznie spokojniejszy niż na początku. Nie dziwiłam się jego zdenerwowaniu, w końcu nie mógł oczekiwać miłego powitania.
Na korytarzu prowadzącym do dormitoriów chłopców panował ciepły półmrok, a kiedy drzwi oddzielające nas od pokoju wspólnego się zamknęły, odgłosy rozmów znacznie przycichły. Nott śmiało poprowadził nas do sypialni szóstoklasistów i odsunął się, abyśmy wszyscy mogli wejść do środka. Pokój wyglądał niemal identycznie jak nasza sypialnia, miał takie same wymiary, a wejście do łazienki znajdowało się również po prawej stronie. Nie był to pierwszy raz, kiedy odwiedziłam to pomieszczenie, ale za każdym razem nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że na ścianach wisiały jedynie mroczne gobeliny — żadnych okien, żadnego dodatkowego światła, jedynie mieszanina zielonkawych lampek pod stosunkowo niskim, podtrzymywanym przez bliźniacze kolumny sufitem. Usiedliśmy pomiędzy dwoma z pięciu porządnie zaścielonych łóżek, odłożyliśmy przekąski, a Nott zanurkował w kufrze stojącym najbliżej drzwi łazienki. Kiedy się z niego wynurzył, w dłoniach ściskał ogromną butlę bez etykiety wypełnioną bursztynowym płynem. Przez pokój przeszedł pomruk zadowolenia; Mulciber zaczął wyciągać ze swojej szafki nocnej duże, kryształowe szklanki, a Rosier natychmiast do niego doskoczył i rozdał każdemu po jednej. Ze sceptycyzmem przyglądałam się swojej, obracając ją w rękach, ale na szczęście nie musiałam nic mówić, bo uprzedziła mnie Margaret, której również nie spodobał się ten pomysł.
— Będziemy to pić? — zapytała jadowicie, marszcząc drobny nosek. — Mamy z rana transmutację, odpada.
— Zwariowałaś? — syknął Nott i otworzył butelkę. — To najlepszy burbon, kitrałem go ze trzy miesiące.
Travers machnął różdżką, a butelka obleciała cały pokój i wypełniła piętnaście szklanek. Choć Nott trzymał ją pomiędzy ubraniami, czułam przez szkło, że alkohol pozostał zimny. Usiedliśmy w kółku (jak polecił Rosier), a Teodor — jako solenizant — ofiarował swoją różdżkę, która miała posłużyć do gry. Ezdrasz standardowo zajął miejsce po mojej lewej stronie, ściskając nerwowo swojego drinka (choć czasem zgrywał cwaniaka, poznałam, że to miała być jego pierwsza styczność z takim napojem), a z prawej pojawił się Tom. Skarciłam go spojrzeniem, choć sama nie wiedziała, za co, ale on tylko popatrzył niewinnie i zwrócił twarz ku Rosierowi, który położył różdżkę na środku powstałego koła i zaczął tłumaczyć zasady.
— To nie jest trudne i chyba każdy o tym słyszał. Nazwa brzmi: wyzwanie czy wyznanie. Zadajemy pytanie, a osoba ma odpowiedzieć na nie zgodnie z prawdą… mam nadzieję, że Nott nie dodał do burbona veritaserum, bo wszyscy się dowiedzą, że skończyły mi się czyste skarpetki… może też wybrać wyzwanie. A jeśli polegnie, pije kolejkę. Ale zaraz, zaraz, gdzie się śpieszysz, Avery, najpierw wypijemy zdrowie naszego drogiego kolegi, w końcu po coś przyniósł tego whiskacza.
Wszyscy unieśliśmy szklanki (Margaret miała bardzo obrażoną minę, ale nie wyłamała się z grupy), padło donośne sto lat, po czym każdy opróżnił szkło. Prawie każdy, bo Ezdrasz tylko zamoczył wargi i zaczął się krztusić, a ja całkiem się wycofałam. Uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że nadrobię miną, ale oczywiście mi się nie upiekło, ponieważ osiągnęłam już szczyt szczęścia na ten dzień. Worple został zignorowany (na szczęście dla niego, bo nadal kaszlał), za to Rosier nawet nie usiadł, tylko natychmiast pojawił się przy mnie, udając zagniewanego. Parsknęłam śmiechem, widząc tę anielską twarz przyozdobioną tym groteskowym wyrazem — był naszym komediantem.
— A co to? Hrabianka nie pija burbona?
Starałam się nie patrzeć po innych.
— W ogóle nie piję. — Poczułam, że się zaczerwieniłam. Z trudem odetchnęłam przez gulę w gardle. — Nie chcę…
— Iiitam! Bzdura! — Rosier machnął ręką i przy okazji wychylił się, żeby klepnąć Ezdrasza w plecy, który nareszcie się uspokoił. To rzężenie za uszami zaczynało mnie irytować. — Nottowi będzie przykro.
Wykrakałam sobie te szklaneczki.
W pierwszej chwili chciałam mu się stanowczo oprzeć, ponieważ nie miałam jeszcze siedemnastu lat, poza tym wolałam nie sprawdzać przy tak licznej grupie, jak zadziała na mnie alkohol, ale spojrzałam w czarujące, błękitne oczy Evana i pomyślałam sobie… dlaczego nie? Nareszcie udało mi się wyrwać spod kontroli brata, mogłam robić, co chciałam — oczywiście do pewnej granicy, ponieważ Ezdrasz bez wątpienia wszystko zrelacjonuje Rowdy’emu — ale miałam okazję pokosztować czegoś nowego. Usiadłam więc na piętach i uśmiechnęłam się, unosząc odważnie szklankę.
— No dobra, ale z tobą.
Rosiera nie musiałam długo namawiać. Choć miał dopiero piętnaście lat, wyglądało na to, że alkohol nie był mu obcy. Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam, aby ktoś z naszej grupy tak otwarcie pił, aczkolwiek słyszałam już mnóstwo historii z podpitym Evanem w roli głównej, lecz zawsze przyjmowałam je z pewnym sceptycyzmem. Wyglądało jednak na to, że było w nich dużo więcej prawdy niż w opowiastkach Ezdrasza. Butelka jeszcze raz zrobiła kółko (mnie posłusznie ominęła), a wszyscy znowu zaśpiewali formalnie sto lat i wypili. Przytknęłam brzeg szkła do warg i przepuściłam przez nie kilka kropel cierpkiego burbona, lecz sekundę później stało się coś, czego w sumie mogłam się po Rosierze spodziewać — przechylił mocno moją szklankę, a usta wypełnił mi żywy ogień. Przez ułamek sekundy się wahałam, ale postanowiłam to przełknąć, nienauczona pluć czy charkać. Prawie natychmiast się zakrztusiłam (jak poprzednio Worple), zakryłam dłonią usta, a oczy zaszły mi łzami, bo w gardle nadal czułam nieznośne pieczenie. Ktoś poklepał mnie po plecach w akompaniamencie wesołych śmiechów i wtedy zebrało mi się na wymioty, ale kiedy opanowałam kaszel, powoli przeszło, choć szok pozostał.
— Oszalałeś! — wychrypiałam, chcąc się śmiać i bić Evana jednocześnie.
Okazało się, że to on okładał mnie otwartą dłonią po grzbiecie. Uśmiechał się, ale wyglądał niepewnie, jakby się przestraszył, że faktycznie coś mogło mi się stać.
— Bo to trzeba szybko… Ale widzisz, przynajmniej Nott nie będzie smutny.
— Ha, ha, co za ulga — mruknęłam.
Otarłam ręką załzawione oczy i sięgnęłam po butelkę kremowego piwa, by przepić ten ohydny, cierpki smak; w tym czasie Rosier wrócił na swoje miejsce obok Margaret, przywoławszy na twarz swój firmowy uśmiech.
Gra okazała się trochę prozaiczna, ale im bardziej wszyscy byli podchmieleni, tym więcej okazywali w niej entuzjazmu. Zaczął Nott — bardzo ostrożnie, ponieważ wprawiona w ruch różdżka wybrała Margaret, obok której siedział, więc zadał proste pytanie o najbardziej żenujący sen, o którym ośmieliła się napisać w dzienniku dla Bykowa. Brnięcie przez basen pełen ślimaków z włosami spowodował wybuch śmiechu, lecz nie tak duży, jak fantazje Avery’ego o pani Mortemore. Nie pomogły tłumaczenia, jakoby Ślizgon znalazł w jakiejś kronice jej zdjęcie z młodości — został brutalnie obśmiany, więc zemścił się na wybierającym zadanie Macnairze, który musiał pocałować osobę siedzącą po swojej prawicy. Pech chciał, że był to Malfoy. Choć nikomu nie zdarzyło się odmówić wykonania zadania lub odpowiedzi na pytanie, regularnie wznosiliśmy toasty, a butelka co jakiś czas sama się napełniała. Ja sama (zrażona pierwszym nie do końca chcianym łykiem burbona) starałam się sączyć trunek przez zaciśnięte wargi, by przyjąć go jak najmniej i jednocześnie znowu nie wyjść na tę porządnicką, ale szybko zaczęło mi się kręcić w głowie. Było to zupełnie niepowtarzalne uczucie — choć spożywany alkohol niezmiennie piekł w gardle, ogarnęło mnie przyjemne ciepło i tak dobry humor, że potrafiłam śmiać się w głos nawet z najgłupszej odpowiedzi. Potrafiłam przyjąć z uśmiechem nawet najbardziej gorzkie spojrzenie Margaret i coraz bardziej podobał mi się ten stan — dziwiłam się sama sobie, że wcześniej tego nie spróbowałam. Podniosłam do ust trzecią szklankę, i choć było w niej niewiele trunku, Tom chwycił mnie za rękaw i odciągnął na bok.
— Dla ciebie już wystarczy, bo skończysz jak on — powiedział cicho, wskazując podbródkiem na Worple’a, który kiwał się sennie nad ramieniem Crabbe’a. Troił mi się w oczach i miałam problem, żeby skupić wzrok chociaż na jednym wirującym Ezdraszu, ale byłam pewna, że jeszcze chwilę wcześniej Riddle i Travers na zmianę celowali różdżką w jego szklankę i wypełniali ją do połowy.
— Mówww-wiłam, że nie piję. — Czknęłam, zanim zakryłam usta dłonią, a twarz oblało mi gorąco. — To ż-żenujące, nie chciałam mówić, że umówiłabym się z Flitwickiem… a powiedziałam…
— Ale sama się z tego śmiałaś.
— Śmiałam.
Oparłam się na chwilę plecami o bok łóżka i przymknęłam oczy. Zrobiło mi się przyjemnie śpiąco, miałam ochotę wrócić do swojego dormitorium i odciąć się od tych wszystkich śmiechów i rozmów, które też troiły mi się w uszach i nakładały na siebie, przez co nie rozumiałam z tego ani słowa. Miałam nadzieję, że powieki złagodzą natarczywe ciepło, ale nie było pod nimi żadnego chłodu, więc otworzyłam oczy. Riddle przysunął się tak, żeby znowu znaleźć się obok mnie. Chciałam mu powiedzieć, że celowo czekał, aż wypiję odpowiednio dużo, ale ta myśl umknęła mi gdzieś pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu. Wszystko dookoła rozpraszało, każdy bodziec wydawał się magicznie zwielokrotniony, przez co nie mogłam się skupić na twarzy Toma, która falowała na tle rozmytej szafki nocnej. Uśmiechnęłam się i zmrużyłam na chwilę oczy, zanim wybełkotałam:
— Przepraszam, nie mogę…
Znów coś mi uciekło. Musiałam urwać, a utrzymanie uniesionych powiek stało się w tej chwili priorytetem. Starałam się zebrać myśli do kupy, bo choć teraz nie było mi wstyd, wiedziałam, że jutro będzie. Patrzyłam tylko jak przez mgłę i oddychałam głęboko, czując od siebie smród burbona, a Tom ujął moją rękę, jak to zwykł robić dawno temu, zanim wyjechał na wakacje, które tak go zmieniły. Choć próbowałam uchwycić wzrokiem jego oczy, uwagę skupiłam głównie na tej dłoni — elektryzującej i przyjemnie chłodnej. Czułam podniesione powieki, ale cały czas miałam wrażenie, że zasypiałam.
— Jutro wszystko wróci do normy? — wyszeptał. Jego wzrok był silny, a głos całkowicie trzeźwy, choć przecież wypił znacznie więcej niż ja.
— Chyba tak — odparłam powoli; odkryłam, że to najlepszy sposób na plączący się język. — Jeśli Ezdrasz mnie nie pogrąży.
— W takim razie jak chcesz z nami pójść? Myślisz, że dasz radę poświęcić się sprawie, będąc jednocześnie żoną i posłuszną córką?
Znów się zaśmiałam, tym razem z siebie, bo z trudem pojęłam sens tych zdań. Mimo że dopiero teraz — pod wpływem czarującej obecności Riddle’a — uzmysłowiłam sobie, jak bardzo stęskniłam się za nimi wszystkimi, za tymi — pół żartem, pół serio — spiskami, nie byłam w stanie z nim normalnie porozmawiać, a on oczekiwał elokwentnych odpowiedzi, podczas gdy ja nie mogłam zdecydować, którą ręką się podeprzeć, aby się nie przewrócić podczas wstawania.
— Za dużo słów, za dużo słów — wymruczałam i obróciłam twarz do materaca, marząc o śliskiej kołdrze i sypialni dziewcząt. — Nie wiem, co myślę… ja nie chcę po prostu… martwić się, że nie będę mogła…
— Przy nas będziesz mogła wszystko. Przecież do tego dążymy.
Chciałam go zapytać, dlaczego znowu próbował mnie przekonać, ale tło złożone ze śmiechów, do których powoli zdążyłam przywyknąć, przecięło jakieś zamieszanie, wściekłe krzyki („Bierzemy go, chyba mu się na pawia zbiera! Ej, bo mi zarzyga całe łóżko!”) i odgłosy licznych kroków. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, że chyba zabrali Ezdrasza, chociaż nie mogłam powiedzieć na pewno, kto go wyprowadził. Instynktownie wysunęłam rękę z delikatnego uścisku, który w sekundę się wzmocnił; upadłam z powrotem na podłogę, tłukąc sobie boleśnie siedzenie, ale zlękłam się głośnego trzaśnięcia drzwiami i silnego uścisku na przegubie, więc znów umknęły mi słowa.
Choć bywaliśmy tak blisko siebie już nie raz, nigdy dotąd nie czułam takiego gorąca związanego z jego obecnością i tej natarczywej energii atakującej ze wszystkich stron. Delikatny dotyk na moim policzku mogłam spokojnie pomylić z muśnięciem aury, z którą już się zetknęłam, a ja — zamroczona i rozkojarzona — czekałam tylko na kolejny ruch, starając się opanować burzę, która we mnie szalała. Nie miałam pojęcia, co spowodował alkohol, a co emocje, zwłaszcza że dostałam kolejny powód do kosztowania — pocałunek. Ledwo wyczuwalny, na nieruchomych, martwych ustach. Miałam ochotę natychmiast uciec, ale siedziałam na miejscu, nie wiedząc, gdzie wbić wzrok; pod wpływem stanowczego uścisku mogłam tylko w jedno miejsce — w ciemne, pożądliwe oczy. Błysnęły na czerwono, zanim Tom pochwycił moje usta, oczekując w swym pocałunku zbyt wiele. Osaczona, wręcz przygnieciona tym ciemnym tchnieniem, które się z niego wydobyło, mogłam jedynie oddać się w jego ręce w nadziei, że potraktuje mnie łagodnie. W tej chwili nie było miejsca na niepewność, choć miałam jej aż nadto. W głowie mi huczało, ale odnalazłam w sobie dość siły, aby przerwać to wszystko.
— Tak chcesz mnie przekonać?
Zdałam sobie sprawę, że oddychałam zbyt niespokojnie. Mogłam usłyszeć siebie bez problemu, bo ucichły wszystkie rozmowy, śmiechy i komentarze. Nie, nie ucichły. Zniknęły jak wszyscy, nie zostało po nich ani śladu.  
Nic nie odpowiedział, tylko znów przystąpił do całowania. Robił to powoli, ale nienasycenie, próbując przełamać moją perfekcyjną sztywność, którą starałam się zachować nawet w takim stanie. I w końcu mu się udało, zmiękłam pod jego natarczywym dotykiem, jedną zwinną rękę poczułam w tyłu we włosach, a drugą gdzieś pod fałdami szkolnej szaty, brnącą cierpliwie przez kolejne warstwy ubrania, aż poczułam ją w miejscu, w którym bardzo nie chciałam czuć. Wyrwało mi się ciche westchnienie, lecz w tej chwili nie potrafiłam już myśleć, czy to przystoi, czy nie, zwłaszcza że Tom był już zajęty czymś innym. Kiedy znów otworzyłam oczy, zobaczyłam go bez górnej części szaty, a kolejne mrugnięcie później już się nade mną pochylał, błyskając uśmiechem, jakiego jeszcze u niego nie widziałam. Okropnie się stresowałam, kiedy zdjął ze mnie i tak już wymięte szaty, lecz zbyt dużo w tym było ruchów, bym mogła je zarejestrować; kiedy ległam na łóżku, pokój zawirował dwa razy bardziej, a spokojna twarz Riddle’a stała się nie trzema, a sześcioma obliczami, tak że nie wiedziałam, w które patrzeć. Mimo wszystko on bez problemu odnalazł moje usta, zupełnie niewzruszony emocjami czy wypitym alkoholem; wyparowało mi z głowy, że leżałam pod nim naga. Zamknęłam oczy, a percepcja skupiła się w dotyku. Jednym szarpnięciem spowodował, że odwróciłam się twarzą do materaca, a jego dłonie utraciły tę subtelność, którą mnie zwiódł. Zacisnęły się mocno na moich biodrach, a prawie w tym samym momencie poczułam rozdzierający ból potęgowany każdym kolejnym szybkim ruchem pomiędzy udami. Jęknęłam na wydechu w poduszkę, ale Tom przylgnął do moich pleców i zakrył mi usta dłonią, druga zaś zsunęła się niżej, do intymnego miejsca, by drażnić i stymulować, lecz odczuwałam jedynie ból, od którego nie było ucieczki. W głowie mi wirowało, a w uszach szumiało, tak że jak przez grubą szybę słyszałam szybki oddech Riddle’a, swoje własne jęki tłumione przez silną rękę i skrzypienie materaca. Zacisnęłam zęby i zamrugałam powiekami, ale do oczu i tak podeszły łzy — modliłam się, by nie spłynęły po policzkach. Uścisk Ślizgona był mocny i wyrobiony, a każdy ruch płynny, bez najmniejszego zawahania, kiedy ten starał się mnie pieścić na wszystkie sposoby, jednocześnie sam zażywając rozkoszy. Słyszałam ją tuż nad uchem we wzrastających jękach; zadziałały na mnie dziwnie ekscytująco, i choć nadal kierowałam się stłumionym bólem, powoli zaczęło narastać coś na kształt przyjemności. Podobnej do tej, której doznałam przy pocałunku, tyle że znacznie niżej, powodowanej przez zdecydowane ruchy Toma. Intensywność doznań pomieszana z utrzymującym się efektem alkoholu zamroczyła mnie na dłuższą chwilę, kiedy zagryzałam wargi, by nie krzyczeć; czułam gorące ciało płynące na moim, kościste dłonie wbijające się w biodra, by utrzymać właściwy rytm. Wszystko to wzmagało się jak najwyższe brzmienie sopranu, aby tuż po kulminacyjnym momencie się urwać.
I zapanowała cisza przerywana dwoma nierównymi oddechami.
Przez dobrą chwilę nie mogłam zapanować nad drżeniem całego ciała. Wciąż wirowało mi przed oczami, a zaciśnięcie powiek niewiele dało, lecz Tom kolejny raz wyciągnął pomocną dłoń i pociągnął mnie tak, że znalazłam się u jego boku. Wciąż próbowałam sobie uświadomić, co właśnie się wydarzyło, ale umysł odmawiał posłuszeństwa, a obraz przed oczami wciąż się troił. Kiedy uspokoił się oddech, bezwolnie przyjęłam pocałunek — na powrót delikatny, choć pełen pasji. Riddle wydawał się niewzruszony tym zaskakującym przedstawieniem, leżał na wznak, niewzruszony i odprężony, jedną ręką przyciskając mnie do siebie, drugą — bawiąc się moimi włosami. Coś się uspokajało. Ta burza, którą wywołało i wydarło na zewnątrz podniecenie, teraz powoli wracała do niego, lecz wciąż była wyczuwalna.
W tym momencie sobie uświadomiłam, że nasza przyjaźń właśnie legła w gruzach.
Westchnęłam bezgłośnie i wsunęłam rękę w jego dłoń, aby się splotły. Dopiero teraz zobaczyłam coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi — złoty pierścień z czarnym oczkiem na środkowym palcu. Byłam pewna, że wcześniej go nie widziałam. Wcześniej — z całą pewnością przed wakacjami. Jednak w tej chwili głowę zaprzątały mi zupełnie inne myśli, w ogóle niezwiązane z biżuterią czy latem.
— Mój Boże — westchnęłam, tym razem już na głos.
— Nie mów o Bogu — odparł cicho.
Wydawało mi się, że zabrzmiał chłodno. Spojrzałam na jego spokojną twarz; teraz, kiedy już emocje trochę opadły, obraz powoli zaczął się wyostrzać, lecz nadal falował na ciężkim, cuchnącym burbonem powietrzu. Czułam od siebie ten smród, choć kiedy Tom jeszcze raz sięgnął do moich warg, jego usta również miały smak alkoholu. Po wszystkim uśmiechnął się nieznacznie, prawie niezauważalnie i dodał:
— Zabrałem ci wianek, jesteś teraz moja.     
Na powrót opadł na poduszki. Zaśmiał się pusto, wpatrzony w kamienny sufit, a ja mu zawtórowałam, choć sens tych słów wcale nie był zabawny. Poczułam bolesny skurcz żołądka na myśl, że to i tak niczego nie zmieniało, choć tak naprawdę mogło wpłynąć na wszystko.
— A ty już to robiłeś? — spytałam z trudem przez zaciśnięte gardło.
— Tak.
— Jak wiele razy?
Spojrzał na mnie, a w kącikach jego ust pojawił się zalążek czegoś złośliwego, co jednak nie objęło oczu. 
— Wiele.
Uśmiechnęłam się i oparłam podbródek na pięściach, by móc swobodnie na niego patrzeć. Choć efekt rozbicia powoli ustępował, ogarnęła mnie senność, w której przyjemnie było trwać.
— Jestem więc tylko twoja, ale ciebie muszę dzielić z wieloma.
— Seks nie musi oznaczać oddania.
— Ale oznacza. — Uniosłam się na łokciach i zaśmiałam się, ciekawa jego reakcji. — I teraz nie masz wyjścia, musisz się ze mną ożenić.
Ale Tom nie oburzył się, wręcz przeciwnie, również lekko się wyprostował i przytaknął, a ja w momencie spanikowałam, niepewna, czy była to jedynie część jego sztuczki, czy znowu chciał zagrać na moich emocjach. Żałowałam, że w ogóle podjęłam ten temat. 
— Dobrze — odrzekł pewnie. — Ożenię się z tobą.
Teraz już wiedziałam, że tylko się ze mną droczył. Tom Riddle ani trochę nie pasował do roli męża, a już z pewnością mojego męża, za to ja od dawna byłam przysposabiana do roli żony. Po prostu nie potrafiłam wyobrazić sobie swojej przyszłości, w której nie widniało małżeństwo.
— Tylko żartowałam. — Przytuliłam się do Ślizgona, i choć nawet nie zbliżała się godzina, o której mogłam pomyśleć o spaniu, zamknęłam oczy. — Mam już swój ślub… w grudniu.

~*~

Powiem szczerze, że gdybym teraz zaczęła pisać to opowiadanie, scenę erotyczną zostawiłabym sobie na duuużo później, ale cóż. Betowanie to betowanie, nie ruszam fabuły, poprawiam tylko formalności, w końcu nie ma sensu pisać wszystkiego od nowa, bo w tej starej naiwności jest coś uroczego.