30 czerwca 2009

12. Małe wybaczenia


— Czekałem na ciebie.
Chyba specjalnie stał na korytarzu pod tajnym przejściem, dopóki nie wyszłam; opierał się o ścianę naprzeciwko, ręce krzyżował na piersi, i choć nie wykazywał żadnych innych oznak zniecierpliwienia, nawet przez potworne otumanienie poczułam w kościach, kiedy wkroczyłam we wściekle falującą aurę. Jak pijana ruszyłam w stronę wyjścia, starając się utrzymać się na nogach. Nie mogłam na niego patrzeć. Nie chciałam z nim rozmawiać.
— Czekałem na ciebie — powtórzył; dosłyszałam w jego głosie nutkę groźby, choć wszystkie dźwięki odbierałam jak zza grubej szyby. — Wczoraj. Wydaje ci się, że mam czas, który mogę marnować na czekanie?
Bez trudu zastąpił mi drogę i musiałam na chwilę zamknąć oczy, żeby uspokoić narastającą we mnie burzę. Jego widok podziałał jak zapalnik, uruchomił wszelkie emocje, które miały okazję nagromadzić się przez całą noc. Strach, złość, rozpacz, bezradność, pretensja… Całe morze pretensji, pieniące się na widok stojącego na korytarzu Riddle’a.  
— Nie ma już żadnego dziecka — powiedziałam dziwnie obcym głosem, patrząc na plamę światła tuż przy schodach prowadzących do holu. — To twoja wina, nie chcę cię znać.
Tamte słowa wyrwały mi się zupełnie płynnie, naturalnie, nie wiązały ze sobą żadnych wyrzutów sumienia. Nie myślałam wtedy o Nicku, nie myślałam o sobie, ale o nim, bo pozwolił, żebym została sama; nie potrafiłam zaakceptować, że tego nie przewidział. Wyminęłam go i niemal po omacku, podpierając się ścian, wpadłam do sali wejściowej. Dopiero gdy wypowiedziałam to, co się we mnie kotłowało, pod powiekami zebrały się łzy, ale spięłam się i nie pozwoliłam im wypłynąć. Nie będzie żadnego płaczu, bo nie starczy go, aby odkupić to, czego się dopuściłam. Z zaciśniętymi do bólu zębami, czując nieustające rwanie w okolicach miednicy, wyszłam na dziedziniec, żeby gapić się na oblodzoną fontannę i niekończące się pasma bieli. Na ich tle czarne mroczki przed oczami stały się jeszcze wyraźniejsze i coraz bardziej zawężały pole widzenia, lecz nie dbałam o to. Nie dbałam o nic, bo nie miałam dla kogo dbać. Nie było nas, zostałam tylko ja. Pustka wydawała się niemal namacalna, ziała martwotą z brzucha ukrytego pod szatą, jakby ta noc wydrążyła w nim dziurę.  
Siedziałam pod zadaszeniem, ale nie uchroniło mnie to przed szalejącym po placu śniegiem. Maleńkie płatki zacinały ostro z zimnym wiatrem, a mróz — choć zostałam przez niego dotkliwie pokąsana — ostudził poczucie rozbicia. Tkwiłam na zewnątrz wystarczająco długo, by odnieść wrażenie, że przymarzłam do murku, a drżenie zupełnie przejęło kontrolę nad moim ciałem, jednak nie chciałam stamtąd odchodzić. Powrót do szarej rzeczywistości, szkolnego gwaru, do godzinnych lekcji i prac domowych wydawał się w tym momencie nieprawdopodobny. Obowiązki, punkty, szlabany, oceny nie przedstawiały żadnej wartości.
Nie musiałam długo czekać, by się zjawił. Doskonale wiedziałam, że nie pozwoli, bym o cokolwiek go winiła, choć spodziewałam się, że przyniesie ze sobą niepokojący smród wściekłości, a nie aromat jeszcze ciepłych tostów. Gula, która pojawiła się gardle na dźwięk kroków, nie chciała przestać rosnąć.
— Nie byłaś na śniadaniu — powiedział jak gdyby nigdy nic i wyciągnął rękę z zawiniątkiem.
Niewiele myśląc, trzasnęłam w nią z taką siłą, że serwetki rozwiały się po dziedzińcu, a chleb rozsypał się po śniegu, barwiąc go dżemem truskawkowym. Na ten widok do głowy uderzyło mi gorąco, tak że mróz na moment przestał istnieć. Tom zamarł na chwilę, ale nie interesowałam się ani nim, ani jego zniecierpliwieniem; chciałam się udusić rosnącym rozgoryczeniem. Tymczasem coś ciężkiego spoczęło na moich ramionach — płaszcz, jeszcze nagrzany i nasycony znajomym zapachem. Tego nie miałam już siły zrzucić, w zamian za to ukryłam twarz w dłoniach. Po napierającej zewsząd bieli ulga, jakiej doznały oczy, okazała się wręcz bolesna.
— Jeśli postanowisz zjawić się na zajęciach…
Nie wytrzymałam. Chciałam na niego wrzasnąć, ale z gardła wydarło mi się tylko ochrypłe warknięcie.
— Tylko tyle? — przerwałam mu, zrywając się na równe nogi; płaszcz zsunął się z grzbietu i wylądował na oblodzonym kamieniu. — O nic nie zapytasz? Jak to się stało? Przez kogo? Nie zamierzam się nigdzie zjawiać, możesz to przekazać Slughornowi, Campbell czy komu tam chcesz… albo nikomu nie przekazuj, nie dbam o to. Zejdź mi z oczu.
Przez twarz Toma — jeszcze chwilę temu bladą i znacznie napiętą — przebiegł dziwny cień, a on sam wyprostował się z godnością. Bez śladu niezadowolenia czy poirytowania. Skinął tylko głową i odparł cicho, grzecznie:
— Jak sobie życzysz.
Zostawił mnie na dziedzińcu nadal dyszącą ze złości, a teraz i zakłopotaną. Nie mogłam wpatrywać się w jego plecy, kiedy się oddalał; opadłam z powrotem na zimny murek i znów schowałam się za rękami. Były zimne jak lód. Kiedy gniew trochę osłabł, chłód uderzył ze zdwojoną siłą; przez chwilę się wahałam, ale w końcu — zziębnięta, niezadowolona i obrażona na cały świat — sięgnęłam po leżący w śniegu płaszcz.

Mimo że nie potrafiłam dopuścić do siebie myśli o wejściu do szkoły, godzinę później wracałam chwiejnym krokiem z dormitorium Ślizgonów, dźwigając torbę ze Standardową księgą zaklęć i słownikiem na starożytne runy. W klasie Flitwicka usiadłam obok Notta, ignorując jego znaczące spojrzenia, kiedy zobaczył moją twarz. Wiedziałam, że wyglądałam fatalnie, lecz w tamtej chwili koncentrowałam się bardziej na tym, aby trzymać się nienagannie prosto. Nauczyciel zaczął mówić o zaklęciu przywołującym, a ja widziałam go jak przez mgłę, wyłapywałam co drugie słowo, starając się skupić wzrok na karniszu nad głową profesora, lecz zamiast jednego widziałam trzy. Im mocniej się w nie wpatrywałam, tym szybciej zaczynały wirować. Zrobiło mi się niedobrze od patrzenia na tę karuzelę, ale nie zdążyłam przeanalizować szans na zwymiotowanie, bo w następnej chwili cały obraz zniknął, w świadomości pozostało tylko nieprzyjemne ścierpnięcie. Chociaż czerń była tak… odprężająca. Pragnęłam zostać w niej na zawsze.
Obudziłam się w skrzydle szpitalnym z ciężką głową i rękami jak z drewna. Powieki zdawały się ważyć tysiąc funtów i dopiero za którymś podejściem udało się je podnieść. Powoli odzyskiwałam czucie w kończynach, choć paskudne odrętwienie za nic nie chciało ustąpić; z czasem z tła szumów, pomruków i krzątaniny zaczęły wyłaniać się konkretne dźwięki. Podzwanianie szklanych buteleczek, kroki, słowa.
— …to nie jest pierwszy raz, droga pani.
— Wiem, że nie jest, Horacy ma mnie za pomyloną? Jestem głucha, ale sklerozy jeszcze nie mam. A ten co się tak gapi jak kudłoń w malowaną stajnię? Niech poda pomarańczową fiolkę. Tamtą pomarańczową! Ja nie wiem, czego ich uczą w tej szkole…
Przepalonego głosu pani Jones nie dało się pomylić z żadnym innym. Zobaczyłam ją pochylającą się nade mną z różdżką w jednej ręce i ogromną szprycą w drugiej, a Tom właśnie podawał pielęgniarce ampułkę, o którą prosiła. Choć nadal byłam obolała i zmęczona, natychmiast usiadłam i cofnęłam się pod samo żelazne wezgłowie. Igła miała dobre sześć cali, a jadowicie pomarańczowy płyn zdawał się musować w szklanej strzykawce.
— A-a to po co? — wyjąkałam słabym głosem, ale zostałam zgromiona spojrzeniem wyblakłych oczu.
— Nie jojczy jak małe dziecko i poda rękę.
Niechętnie wyciągnęłam w jej stronę łokieć, a czarownica bezceremonialnie podwinęła rękaw szaty i wymacała coś w zgięciu ramienia; odwróciłam głowę i w tym samym momencie poczułam mocne, pewne ukłucie. Miałam wrażenie, że eliksir rozpuszczał żyły, którymi przepływał, ale nieprzyjemne uczucie mrowienia szybko zmieniło się w rozluźniające ciepło. Niemal natychmiast odzyskałam trzeźwość umysłu, jakbym zjadła solidny obiad i dobrze się wyspała.
— Znowu nic nie jadła? — zapytała pielęgniarka, przykładając do ranki skrawek gazy; w miejscu po igle została tylko mała, czerwona kropka. — Straciła dużo krwi, zaraz będziemy badać, niech tylko profesor i kolega wyjdą…
— Nie! Nie trzeba. — Pani Jones spojrzała na mnie karcąco z uniesionymi brwiami, więc dodałam, ściszając głos do szeptu: — To znaczy… ja mam teraz… no wie pani, te dni…
Czarownica łypnęła wrogo na stojących przy łóżku mężczyzn i zamachała ręką, żeby się odsunęli. Kiedy cofnęli się pod same drzwi, przysunęła się bliżej, ale nie patrzyła już tak srogo. Z takiej odległości jeszcze silniej woniała lawendowymi kulkami na mole i mocnymi, starymi fajkami, lecz starałam się nie dać po sobie poznać, że wstrzymywałam oddech.
— Od jak dawna ma takie obfite krwawienia?
— Od… od niedawna. — Nie mogłam w to uwierzyć, z jaką szybkością wymyśliłam tak genialne kłamstwo. I choć miałam wrażenie, że płonęła mi twarz, zamierzałam ciągnąć ten temat, dopóki nie zostanę wypuszczona z powrotem na lekcję. — Tak właściwie od… od pół roku? 
— A wkładki jak często zmienia?
— Cz-często… kilka r-razy dziennie…
Siedziałam tylko w szkolnej szacie, mój gruby, wełniany sweter został zdjęty, a w skrzydle szpitalnym panowała temperatura podobna do tej na korytarzach, ale pod ubraniem poczułam krople potu. Bardzo chciałam ukryć się za dłońmi, lecz od natarczywego, sępiego spojrzenia pielęgniarki nie było ucieczki. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek przeżyła tak palące zażenowanie, jednak pani Jones zebrała chyba wystarczająco informacji, bo wyprostowała się i pomaszerowała żwawo w kierunku czających się niedaleko wyjścia czarodziejów. Nareszcie mogłam odetchnąć, choć delikatny zapach papierosów pozostał nie tylko w powietrzu, ale i na wszystkim dookoła. Wywąchałam go nawet na włosach.
— Horacy powie Filiusowi, że dziewczynie nic nie będzie — oświadczyła podniesionym głosem, który na nowo stał się zrzędliwy i nieprzyjemny. — Dostanie jeszcze eliksir wzmacniający, witaminy z żelazem i zostanie w szpitalu, jak się nic nie pogorszy, wypuszczę ją na kolację.
— No dobrze, dobrze — mruknął profesor Slughorn, wychyliwszy się, żeby na mnie zerknąć. Wyglądał na bardzo zafrasowanego i chyba trochę zbladł pod wąsami. — Jak tam, moja droga, lepiej się czujesz? Aleś nam napędziła strachu… a profesor Flitwick jak się przejął! Będziesz musiała później pójść i go uspokoić, chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby przed obiadem sam tu przyleciał! No dobrze, dobrze… to zdrowiej, panno Hortus, zdrowiej.
Grzecznie mu podziękowałam i patrzyłam z możliwie jak najbardziej szczerym uśmiechem, jak odchodził, kłaniając się to mnie, to higienistce. Gdy wyszedł, mogłam przestać się szczerzyć; obrzuciłam Toma niezbyt przyjaznym spojrzeniem, ale nie byłam jedyna. Pani Jones wyciągnęła z kieszeni drewnianą fajkę i wsadziła ją sobie w zęby, lustrując go spode łba.  
— A ten nie ma nic do roboty? — mruknęła. — Zmiataj na lekcję.
— Tylko na chwilę.
Widząc minę czarownicy — wciąż niezadowoloną, ale niewyrażającą sprzeciwu — zakopałam się w pościeli tak, że wystawała tylko głowa. Cienka kołdra i poszewka poduszki miały zapach tych samych kulek na mole co szata pielęgniarki. Znalazłam też kilka rudych kłaków kuguchara, którymi zaczęłam się bawić, byle tylko nie patrzeć na Riddle’a; przyciągnął sobie niski, metalowy stołek i usiadł przy łóżku. Dopóki pani Jones nie zniknęła w swoim gabinecie, uparcie milczał, aż atmosfera stała się nie do zniesienia. Przewróciłam się na drugi bok, lecz nawet wtedy nie mogłam od niego uciec.
— Jesteś silna — odezwał się tak cicho, że ledwo usłyszałam go przez wycie wiatru. Za oknami momentalnie zrobiło się o połowę ciemniej, niebo zaszło stalowymi chmurami, a śnieg coraz bardziej się wzmagał. Nadchodziła następna kurzawa. — Dobrze sobie poradziłaś, możesz być z siebie dumna.
Słowa, o których wcześniej nie śmiałabym marzyć, teraz obudziły we mnie kolejną falę złości; z trudem powstrzymałam się przed odrzuceniem kołdry i zerwaniem się na nogi. Po zastrzyku odzyskałam energię, tylko podbrzusze nadal pulsowało tępym bólem, który w tej sytuacji na moment zupełnie stracił na znaczeniu.
— Zgadłeś, to jest to, co w tej chwili chciałam usłyszeć — wysyczałam, walcząc z pragnieniem podniesienia głosu. Wciąż leżałam cała spięta, prawie dygocząc ze złości, a w żołądku przewalało się coś paskudnego, choć nie jadłam od wczoraj. — Jak… jak mogłeś pozwolić, żebym została sama. Nawet sobie nie wyobrażasz… co musiałam zrobić… znieść… Idź sobie!
— Teraz i tak nic już nie poradzimy. Możesz sobie powtarzać — zawiesił głos — że Bóg tak chciał.
— Jesteś obrzydliwy…
Łzy boleśnie ścisnęły mnie w gardle, więc urwałam. Z trudem się opanowałam, ale ukryłam spoconą twarz w poduszce, na wszelki wypadek, gdybym nie zdążyła powstrzymać płaczu. Najmniej wtedy myślałam o dziecku, w głowie miałam tylko, że Toma wczoraj nie było. Nie potrafiłam znaleźć się ponad tym, mimo że całe ciało właśnie przeżywało inną tragedię. W tym samym czasie Riddle sięgnął pod kołdrę po moją rękę; poczułam na niej najpierw czoło, później gładkość brwi, wypukłość opuszczonych powiek, kształt nosa… Tkwił tak przez chwilę, nie mówiąc ani słowa, a i ja — bojąc się odwrócić, by nie zaburzyć momentu idealnej ciszy między nami — oddychałam coraz swobodniej, chcąc i jednocześnie nie chcąc tego dotyku. Jego dłoń paliła mi skórę, lecz nie potrafiłam jej odtrącić, pragnęłam wsparcia choćby przez ten drobny gest. Mimo to wiedziałam, że za chwilę nastąpi koniec, bo szczupłe palce nieznacznie się zacisnęły, a nadgarstek owionęło ciepłe westchnienie.
— Wybaczysz mi, jeśli zabiję Rowdy’ego? — zapytał cicho, beznamiętnie, aż zerwałam się z materaca. Wystarczyła sekunda, by zniknęło dawne rozluźnienie.
Usiadłam i spojrzałam na niego, nawet nie próbując ukryć strachu i oburzenia. Choć nie miałam podstaw, by mu wierzyć, zabrzmiał przerażająco, lecz nie spodziewałam się ujrzeć takiej prawdy w jego oczach. Przez sekundę błysnęły na czerwono, i choć usta pozostawały nieruchome, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że próbował stłumić uśmiech. Żadnego zawahania, cienia niepewności, zupełnie jakby wymyślił to już dawno i teraz tylko czekał, jak zareaguję. Po raz drugi doświadczyłam absolutnego wyobcowania, jak gdybym nigdy dotąd go nie znała.
— Czyś ty kompletnie stracił rozum? — wyrzuciłam z siebie na wydechu; chciałam wyrwać rękę z jego uścisku, lecz miałam wrażenie, że jeśli to uczynię, stanie się coś strasznego. — Jak możesz tak lekko mówić o… o śmierci… nie masz pojęcia… nie masz pojęcia, z czym to się wiąże…
— Wybaczysz, jeśli to zrobię?
Nie potrzebował ode mnie żadnego wybaczenia, natychmiast to poznałam. Inaczej nie patrzyłby tak bezczelnie, bez krztyny skruchy… Skrucha! To coś, czego nie zaznała jego twarz, bo zawsze potrafił sprawiać wrażenie niewinnego jak Maryja Dziewica! A teraz niemal prosił o przebaczenie, choć nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby popełnić błąd. Wściekła wyrwałam dłoń z jego uścisku, nie kryjąc się z abominacją. Och, jakże kusiło, by go uderzyć, zetrzeć mu z gęby ten spokój, który był niczym więcej jak pogardą wobec mojego dramatu. Milczałam, główkując nad odpowiednio bolesną inwektywą, lecz szybko zdałam sobie sprawę, że to bezcelowe. Nawet gdy tak potwornie się krzywiłam, Tom siedział nieporuszony, oczekiwał na zgodę, otwartą furtkę… Pytanie: do czego? Choć wyglądał tak przekonująco, nie potrafiłam sobie wyobrazić, by mówił szczerze. No właśnie. Zawsze tylko mówił, czarował słowami i na tym się kończyło.
A wtedy, kiedy ci przyłożył? Zniknął, a później wrócił cały w strzępach. Rowdy.
To był żart. Doskonała okazja, żeby z niego zadrwić, nigdy nie miałam na tym skorzystać. 
Mała przewina, mała kara. Duża przewina, duża…
I wtedy do mnie dotarło, że Riddle nie potrzebował niczyjej zgody, aby uczynić po swojemu. Chciał, bym wiedziała, co planował, i choć nie podejrzewałam, by faktycznie była to zbrodnia, on zwyczajnie dał mi do zrozumienia, że nie zamierzał akceptować winy, którą mu narzucałam. Być może kosztem Nicolasa. Napięcie urosło niemal do rozmiaru skrzydła szpitalnego, a początkowe oburzenie na moment ustąpiło miejsca wątpliwościom. Zemsta kłóciła się z tym, w co wierzyłam. A ja wam powiadam: nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi! Czy nie o tym kaznodzieja grzmiał z ambony? A ja teraz miałam przystać, by za zabójstwo nie odpłacić zabójstwem? Za śmierć istoty tak niewinnej, która nie zdążyła nawet zgrzeszyć?
Przełknęłam ślinę.
— Co tu robił Slughorn? — zapytałam już trochę łagodniej, ocierając ukradkiem łzy. Pojawiły się niewiadomo kiedy, bez ostrzegawczego uścisku w gardle.  
— Flitwick poprosił, żebym po niego poszedł, a sam cię tu przyniósł.
Skinęłam głową. Chciałam powiedzieć mu jeszcze bardzo wiele rzeczy. O tym, jakie wylałam morze krwi, zanim urodziłam to obślizgłe coś. Jak się tego brzydziłam, a później jak brzydziłam się siebie, bo dopiero co zaczęłam kochać to coś. O myślach, jak zapełnić pustkę w łonie, choć wiedziałam, że nie będę w stanie się zmusić, by mnie dotknął. I o tym, że wcale nie płakałam, chociaż pragnęłam, aby tak się to skończyło, a on mógłby odsłonić coś więcej niż kolejną z pyszałkowatych stron maski i chociaż spróbował pocieszyć. Ale — koniec końców — nie rzekłam nic, dopóki nie odszedł, pozostawiwszy napięcie i obietnicę spotkania.

Bardzo chciałam pogrążyć się w rozpaczy, ale ciągłe towarzystwo okazało się przy tym niemałą przeszkodą. Po sali non-stop kręciła się pani Jones, co chwilę sprawdzając tętno, zaglądając mi do oczu, gardła i oferując jakieś specyfiki na ból, a jej stary kuguchar okazał się wręcz żądny pieszczot i na stałe rozlokował się w nogach łóżka. Zgodnie ze słowami profesora Slughorna, Flitwick pojawił się w skrzydle szpitalnym niedługo po tym, jak na korytarzach rozbrzmiał dzwonek. Z rozczuleniem przyjęłam pudełko czekoladowych szkieletów z Miodowego Królestwa i gorliwe życzenia powrotu do zdrowia. Jeszcze długo po jego krótkiej wizycie nie mogłam pozbyć się z twarzy gorącego rumieńca, który jednak zniknął natychmiast, kiedy w progu stanął nieoczekiwany gość. Margaret Rowle próbowała sprawiać wrażenie pewnej siebie, ale gdy podeszła bliżej, dało się dostrzec jej drgające nerwowo brwi. Przyniosła imponujący plik notatek ze starożytnych runów i temat pracy domowej, położyła to wszystko na skraju szafki nocnej i nawet spróbowała się uśmiechnąć, mówiąc, że nie wyglądałam już tak fatalnie. Choć potajemnie uważałam Ślizgonkę za zmanierowaną pannicę, a ona z pewnością również nie myślała o mnie przychylniej, grzecznie podziękowałam, dziś naprawdę czując do niej sympatię. Nawet te urocze dołeczki w policzkach nie wydawały się tak odpychające. Po obiedzie (pielęgniarka dopilnowała, żeby na talerzu nie został nawet maleńki ziemniaczek) z niechęcią sięgnęłam po lekcje od Margaret; z zaskoczeniem przyznałam, że uczyło się z nich całkiem przyjemnie, podobnie jak z tych od Toma, które czasami od niego pożyczałam, tylko pismo było większe i o wiele bardziej zamaszyste. W międzyczasie trzykrotnie odwiedzałam toaletę, bo krwawienie nie ustępowało, choć ból zelżał i teraz czułam w podbrzuszu wyłącznie irytujące ćmienie. Najlepszym lekarstwem na poczucie winy okazało się jak zwykle niemyślenie. Ucieczka od problemu, w której nie miałam sobie równych. Potrafiłam zdrzemnąć się z obrazem skąpanego w czerwieni prysznica przed oczami i godzinę później zbudzić się ze snu wolnego od koszmarów, lęku o bezpieczeństwo Nicka czy enigmatyczne zamiary Toma. Było mi wybitnie wszystko jedno. Niemniej jednak szpital okazał się nie tak tragicznym miejscem, jak się spodziewałam; o wiele bardziej bałam się powrotu do dormitorium, spania tam, gdzie to się stało. Wejścia do łazienki nawet nie chciałam sobie wyobrażać, natychmiast czułam żołądek podchodzący do gardła. Niemal przez cały dzień miałam całą salę dla siebie, tylko po szesnastej jakieś dwie dziewczynki z pierwszej klasy przyprowadziły trzecią, która z progu zarzygała cały korytarz i pierwsze z kraju łóżko; rudy kuguchar zjeżył się, zasyczał i zwiał z mojego materaca pod komodę. Z całych sił próbowałam się nie krzywić i opanować pokusę zatkania nosa, bo smród po chwili stał się nie do wytrzymania, ale pani Jones — z kwaśną miną i mamrocząc jak zwykle — jednym machnięciem różdżki zlikwidowała wszelkie ślady zbrodni, a jedenastoletnia (jak się okazało) Gryfonka otrzymała łyk ciemnozielonej mikstury i łóżko na drugim końcu skrzydła. Niedługo zostałam pozostawiona sama sobie, bo nie dalej jak godzinę od dzwonka kończącego historię magii drzwi znowu się otworzyły i do środka wkroczył Rosier, a za nim Nott Mulciber i Tom zamykający ten mały pochód. Riddle nie odezwał się przez cały kwadrans, na który zezwoliła pielęgniarka, za to Teodor z Evanem nadawali jak najęci. Do samego wieczora miałam nadzieję, że poza szalenie miłymi odwiedzinami nauczyciela i przyjaciół zasłużyłam na choćby krótką wizytę brata, lecz kiedy zjadłam kolację i zostałam dokładnie osłuchana i obejrzana, mogłam nareszcie wrócić do pokoju wspólnego. Z niechęcią musiałam się pogodzić, że troska Sokarisa nadal pozostanie wyłącznie moim pobożnym życzeniem.
Nie myliłam się. Z najwyższym obrzydzeniem weszłam do toalety, ściskając kurczowo świeżą koszulę nocną; uważnie stąpałam na palcach, próbując odtworzyć plamy krwi na podłodze, aby nie nastąpić na miejsce, w którym się znajdowały. Prysznic wzięłam z zamkniętymi oczami, by nie widzieć zabarwionej na czerwono wody, jednak nie zadrżałam ani razu — cały czas miałam w głowie (może początkowo lekceważone) słowa Toma. Jesteś silna. Dobrze sobie poradziłaś, możesz być z siebie dumna. Lecz czy to, czego się dopuściłam, naprawdę zasługiwało na uznanie? Czy ktoś by mi przyklasnął, gdybym z godnością opowiedziała o tym, jak pozbyłam się tego, co urodziłam? Czy już zawsze, patrząc na jezioro przy szkole, będę widziała w nim grobowiec? Tej nocy zasnęłam z dłonią przyciśniętą do brzucha, pragnąc w końcu sobie uświadomić, że tak wyglądała śmierć. Wczoraj kładłyśmy się tu razem, dziś byłam już tylko ja.
W tym wypadku sen okazał się wyłącznie przerywnikiem pomiędzy jedną a drugą walką o sprawianie dobrego wrażenia. Utknęłam w lodowatej chandrze i zmuszenie się do uśmiechu okazało się trudne jak wymuszenie na różdżce reakcji na zaklęcie niewerbalne. Kompletnie zapomniałam o liście wysłanym do Jane, więc kiedy w piątek przy śniadaniu ogromny, rozczochrany puchacz rzucił mi na pusty talerz grubą kopertę, zamarłam w przerażeniu, pewna, że Slughorn zawiadomił rodziców o wczorajszym incydencie. Dopiero kiedy rzuciłam okiem na podpis, odetchnęłam z ulgą; babcia przysłała typowe podziękowania za życzenia i kilka galeonów „na drobne wydatki”, wsunięte między pergaminowe kartki. Zmięłam je w zaciśniętej pięści i cisnęłam wraz z monetami do torby. Czułam, że piątkowe eliksiry i zielarstwo po obiedzie — choć nie skończą się kolejną wizytą w skrzydle szpitalnym — będą męczarnią. Rano zwlokłam się z łóżka nie tylko z mieszanką wszystkich rodzajów bólów w okolicy brzucha, to jeszcze z trudem znosiłam ucisk stanika, tak więc brak apetytu nie okazał się wielkim zaskoczeniem.
— Widzieliście ogłoszenie? — zapytał podniecony Mulciber.
— Jakie ogłoszenie? — zapytałam nieprzytomnie i zaczęłam mieszać niechętnie w swojej kawie. Drogę od dormitorium do Wielkiej Sali przebyłam jak duch, pamiętając z niej wyłącznie widok swoich stóp.
— Lekcje aportacji — odparł Riddle, nawet nie wyściubiwszy głowy zza Proroka Codziennego. Łyżeczka sama sypała cukier do jego kubka z herbatą. — Wisiało na tablicy ogłoszeń w holu.
Teodor zrobił markotną minę.
— Lekcje aportacji? Aha, pewnie stąd tam ten tłum — mruknął smętnie, drapiąc się po skroni; zauważyłam, że jego wylęgarnia pryszczy zmniejszyła się po Bożym Narodzeniu co najmniej o połowę. — Kurcze… Jak myślisz, zdążę się wpisać przed eliksirami?
— Też się nie wpisałam — stwierdziłam.
— Nott, mógłbyś być dla odmiany choć raz mniej roztargniony? — wtrąciła się z pretensją Margaret i wzniosła oczy ku niebu. — Wpisałam was. Nie ma za co.
Podziękowałam jej cicho, choć było mi wszystko jedno, czy przystąpię do kursu teleportacji, czy nie. W innej sytuacji prawdopodobnie nie posiadałabym się z radości i chętnie włączyłabym się do ogólnego entuzjazmu, który wybuchł wśród szóstoklasistów, ale teraz mogłam im się wyłącznie przysłuchiwać. W drodze do lochów musieliśmy zahaczyć o tablicę ogłoszeń przybitą do ściany nieopodal głównych schodów; po śniadaniu udało nam się uniknąć tłoku, choć kilku młodszych uczniów skupiło się pod nią, wpatrując się zazdrośnie w dużą, przybitą na środku kartkę.
— Dwanaście galeonów — przeczytałam, myśląc o złocie, które przysłała mi babcia.
— Dwanaście tygodni, dwanaście galeonów — ucieszył się Teodor. — Ale będzie zabawa!
Tom nie powiedział ani słowa, czekając cierpliwie, aż zaznajomimy się z treścią informacji. Zachowywał się całkiem zwyczajnie zarówno przez całe śniadanie, przerwę, jak i zajęcia w klasie Slughorna. Zanim przystąpiliśmy do części praktycznej, musieliśmy przeczytać z podręcznika cały rozdział o niewykrywalnych truciznach. Nauczyciel zasiadł za katedrą, wyciągnął przed siebie nogi i rozłożył na blacie kolorową gazetę, kubek z jakimś parującym naparem i paczkę herbatników. Przez pół godziny było słychać tylko szelest przewracanych stron i chrupanie ciastek. Przygotowanie ingrediencji do sporządzenia mikstury okazało się bardzo przyjemne; profesor pozwolił nam wybrać jedną z piętnastopunktowej listy i zrobić przypisane do niej antidotum, które później miał zgadnąć. Przechadzał się pomiędzy ławkami z czasopismem pod pachą i zaczepiał niektórych uczniów, rzucając okiem do ich kociołków, komentując wywary i żartując. Był w znakomitym humorze. Oczywiście ćwiczenia okazałyby się niepełne, gdyby nie pochylił się i nad naszym stolikiem.
— Co tam pichcisz, Tom? — zapytał, zerkając mu przez ramię. — Mmm, rogate ślimaki? Gryząca cebula… No nie wiem, nie wiem… Może Vapsanius? Tylko po co ta skóra z grejpfruta?
— To moja ulepszona kompozycja — odparł cicho, uśmiechając się z grzecznością, kiedy nauczyciel klasnął w dłonie.
— A to ci dopiero! Oby ci wyszła, drogi chłopcze, oby ci wyszła! W niedzielę robimy takie spotkanie w większym gronie, zaprosiłem Multona z Departamentu Przestrzegania Prawa, Travers, rozmowa z nim chyba cię zainteresuje — powiedział z entuzjazmem, po czym podniósł wzrok znad pęku fiolek Riddle’a i dodał znacznie poważniej: — Oczywiście reszta stołu też jest zaproszona, wyślę kogoś z godziną, kiedy ustalimy z Innocentym szczegóły. A teraz do roboty, moi państwo, antidota same się nie uwarzą!
I odszedł, kołysząc się ze śmiechu, żeby pochwalić Gaby za pięknie wysmażoną bazę. Od rana nie wychodziłam z własnej głowy, ale słowa Slughorna trochę pobudziły mnie do życia. Z bijącym mocno serce kroiłam na plasterki małego bakłażana i rozmyślałam intensywnie nad niedzielnym Klubem Ślimaka; Innocenty Multon i wszelkie ciekawostki ze świata Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów obchodziły mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, ale samo zebranie… Prawie się ucieszyłam, że znów stałam na równi ze wszystkimi ulubieńcami profesora. Po zrujnowanym weselu spodziewałam się co najwyżej uprzejmego uśmiechu i nawet nie myślałam o zaproszeniu na spotkanie. Z większym zapałem wrzuciłam plasterki do kociołka i zalałam spirytusem.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i trzasnęły o kamienną ścianę, a do klasy wpadła jakaś uczennica z siódmej klasy; po burzy płomiennych włosów i sześciu stopach wzrostu poznałam, że to Eleanor Prewett — prefekt Slytherinu. Doskoczyła do Slughorna i zaczęła mu coś szeptać na ucho; w sali od razu zrobiło się małe zamieszanie, każdy zaczął nadstawiać uszu, zwłaszcza że profesor gwałtownie pobladł i natychmiast ruszył w stronę wyjścia.
— Aha! — Odwrócił się na pięcie, a siódmoklasistka, która biegła tuż-tuż, prawie w niego wpadła. — Tom, pilnujesz wszystkiego jak zwykle. Ja zaraz wracam. Merlinie, takie nieszczęście, takie nieszczęście…
Gdy tylko rude pukle dziewczyny zniknęły za framugą, w klasie zrobił się szum; Taciturn odeszła od stołu i, nie odłożywszy chochli, wyjrzała na korytarz. Riddle nawet nie drgnął, mieszał tylko powoli w swoim kociołku, jakby nic się nie stało. Traversowi nie musiałam się przyglądać — ledwo powstrzymywał uśmiech. Z możliwie jak najbardziej kamienną twarzą wróciłam do bulgoczącego wywaru, który pod wpływem alkoholu zmienił barwę z kasztanowej na jadowicie pomarańczową. Drżącą ręką dosypałam cukru, aby zgęstniał. Nie potrzebowałam domysłów, wiedziałam, że gdzieś teraz profesor Slughorn pochylał się nad Nicolasem, nie byłam tylko pewna, czy nad żywym, czy martwym. Jeszcze raz zerknęłam na chłopców; skoro Riddle wziął Amadeusza i postanowił podzielić się z nim swoim planem, nie zrealizował swojej groźby. Pierwszy raz ucieszyłam się z niespełnionej prośby, choć natarczywy głosik z tyłu głowy, który nieustanie domagał się kary za grzech, krzyknął triumfalnie. Poczułam obrzydzenie do samej siebie, ale jeszcze większe do dwóch Ślizgonów — stali przy swoich kociołkach i spokojnie kończyli bazy pod antidota, mimo że w środku z całą pewnością skręcali się z ciekawości na widok min tych wszystkich ciemniaków. Miałam ochotę uderzyć Notta, aby choć raz przestał snuć te idiotyczne teorie spiskowe.
Nauczyciel nie wrócił do końca lekcji, więc Tom nakazał nam zabezpieczyć to, co udało się zrobić, sprzątnąć stanowiska pracy i pójść sobie; nawet się nie obejrzałam, kiedy wychodził jako ostatni, by zamknąć klasę. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze plotki, a zanim nastała pora obiadu, po szkole już się rozniosło, że Rowdy’ego znaleziono w szacie do quidditcha, z uszkodzoną miotłą, leżącego nieopodal szkolnej szopy. Toczyłam ze sobą długą walkę, zanim ostatecznie postanowiłam, żeby udać się do skrzydła szpitalnego; choć niechęć do Nicka ani trochę nie osłabła, nie potrafiłam usiedzieć spokojnie, kiedy wyobraźnia podsyłała coraz to bardziej drastyczne obrazy. Gdy po zielarstwie ostatni ambitni udali się na mugoloznawstwo, przeprosiłam grzecznie Mulcibera i — nie bez obaw — pomaszerowałam na pierwsze piętro do królestwa pani Jones. Nie ucieszyła się, kiedy znów mnie zobaczyła, ale prędko ją uspokoiłam, że tym razem przyszłam tylko w odwiedziny; pozwoliła na kwadrans i zamknęła się w swoim gabinecie, trzaskając drzwiami. Zostałam sama, nie licząc kota pielęgniarki, który od razu podbiegł, żeby się przywitać, jednak mój wzrok przyciągnął szary, płócienny parawan otaczający łóżko po środku prawego rzędu. Podeszłam ostrożnie, na palcach, lecz nie zdążyłam nawet dotknąć płachty, bo rozległo się nieprzyjemne, ochrypłe warknięcie:
— Po coś tu przylazła? Hortus cię nasłał? Możesz mu powiedzieć, żeby się odpier… odpiórkował. Wszyscy… tylko, cholera, nie ty!
Ośmieliłam się zbliżyć, kiedy chłopak sam odsunął zasłonkę; zakryłam usta rękami na widok gigantycznego guza pokrytego rudą szczeciną i mnóstwa zadrapań na zapuchniętej twarzy. Robiłam, co mogłam, by nie patrzeć w lewe oko — podbite i tak bardzo nabiegłe krwią, że nie było widać białka. Nick leżał odkryty na zwojowanej kołdrze, w luźnej, kraciastej piżamie; jego miotła spoczywała wraz z szatą do quidditcha obok łóżka, a postrzępiony ogon i wykrzywione witki — choć częściowo ukryte w cieniu — nie wyglądały najlepiej. Poczułam w żołądku nieprzyjemny skurcz; teraz, gdy już zobaczyłam Rowdy’ego i mogłam odetchnąć z ulgą, wiedziałam, że nie znalazłam się tu z troski o niego. Nadal jednak nie potrafiłam oddalić od siebie czarnych myśli o skandalu, gdyby Nicolasa zabrali do Świętego Munga, a ktoś jakimś cudem zdobyłby dowody przeciwko Tomowi i Traversowi.
— N-nikt mnie nie n-nasłał — wyjąkałam; na wszelki wypadek przysiadłam na materacu obok, a kuguchar natychmiast usadowił się na moich kolanach, żądny głaskania. — Dlaczego pani Jones nie da ci na to dyptamu?
— Jestem uczulony, co nie?
— Aha. Pomyślałam, że… że się ucieszysz… Nie, dobra. — Odetchnęłam głośno, uspokajająco. Mdliło mnie na widok niedoszłego męża i chciałam jak najszybciej stąd wyjść, ale wiedziałam, że nie zaznam spokoju, dopóki nie doprowadzę tego do końca. Musiałam wbić wzrok w podłogę, bo łzy już cisnęły się do oczu. — Nie przyszłam w odwiedziny. Pomyślałam, że to dobra chwila, żeby ci to oddać. Nie bylibyśmy dobrym małżeństwem, Nick. Męczylibyśmy się ze sobą, to nie jest warte żadnego złota.
— Mhm, wiem — mruknął.
Choć spoglądał na mnie spod byka, a ramiona nadal miał skrzyżowane, nie brzmiał już tak buntowniczo. Wyciągnęłam spod szaty ogromny krzyż na grubym łańcuszku, szybko go zdjęłam i położyłam na szafce nocnej, mimo że Rowdy wyciągnął dłoń; nie potrafiłam sobie wyobrazić, że znów miałabym go dotknąć. Ta ręka uczyniła zbyt wiele złego, była przyczyną zbyt wielu nieporozumień, śmierci…
— Zdrowiej.
Zerwałam się z łóżka, odwróciłam się na pięcie i prawie wybiegłam z sali, czując, że już dłużej nie powstrzymam płaczu. Dokonałam tego. Wybaczyłam i uwolniłam się, choć w środku nadal płonęłam w nienawiści do człowieka, który zabił moje dziecko. Nienawidziłam siebie za to, lecz żałowałam, naprawdę żałowałam, że nie zatłukli go na śmierć i nie wrzucili do jeziora, żeby pływał tam razem z tym, co zamordował. Z całych sił pragnęłam myśleć inaczej, ale nie potrafiłam, a złośliwy głosik w głowie dopingował radośnie.
On to zrobił dla ciebie, głupia. Słyszałaś kiedyś o większym akcie oddania?
Ale ja nie chciałam oddania. Chciałam z powrotem Katy, dałabym się poślubić, komu trzeba, aby ona żyła i znowu była we mnie — cała i zdrowa. Na oślep dotarłam do łazienki Marty, żeby szlochać, szlochać, szlochać, aż zaczęło brakować tchu, a ból brzucha nasilił się, potęgując fontannę krwi, którą czułam nie tylko na podpasce, ale i po wewnętrznej stronie ud. Kiedy jednak dwie godziny później pojawiłam się w pokoju wspólnym Ślizgonów, wyglądałam jak zwykle — blada, zmęczona, z tylko trochę zaczerwienionymi oczami, na które i tak nikt nie zwrócił uwagi. Usiadłam z książką w najbardziej odludnym miejscu w salonie, żeby wpatrywać się niewidzącym wzrokiem w strony — jak się okazało — słownika do runów i myśleć o dziecku. Tępe pulsowanie w piersiach nie pozwalało zapomnieć, że za kilka miesięcy mogłam nimi karmić córkę — ładną, rumianą, sięgającą pulchnymi łapkami do moich włosów. Nigdy nie trzymałam niemowlęcia, ale wyobrażałam sobie, jakie to uczucie mieć w ramionach coś tak ciepłego, ludzkiego, co niebawem zacznie rozwijać własną świadomość, pragnienia, poglądy. Coś, co było tak łatwo powołać do życia, a wystarczy kilka lat, by posiadło własne upodobania i poglądy. Katy Riddle? Nie, nie Riddle, raczej Hortus. Być może miałaby jego oczy — duże, brązowe, w kształcie migdałów. A może moje? Mojej mamy… Babcia Earth. Najpewniej z początku podniosłaby lament, ale w głębi serca poczułaby dumę, bo Victorii nareszcie coś wyszło. I to nie byle co. Życie. Takie, o które ona walczyła przez lata, a ja mogłam mieć natychmiast, nawet wtedy, gdy tego nie chciałam. Skrycie się za kotarą włosów, aby uronić jeszcze kilka łez, okazało się prostsze niż zarzucenie peleryny-niewidki.
Nadchodzący weekend sprawił, że pokój wspólny — jak co tydzień w piątek — wypełnił się uczniami, którzy rzucili podręczniki w kąt i oddali się słodkiemu lenistwu. Garstka piątoklasistów zgromadzona wokół kominka słuchała czarodziejskiego radia, co jakiś czas ciskając w ogień papierki po słodyczach, a Gaby z przyjaciółkami zajęły prawie cały dywan na środku pomieszczenia i rozłożyły się z kompletem gargulków; po chwili każdy pierwszoroczniak porzucił swoje dotychczasowe zajęcie i pognał przyglądać się grze, tak że dookoła dziewcząt zebrało się małe kółeczko gapiów. I ja co jakiś czas zerkałam bezmyślnie zza książki, kompletnie nie przyswajając tego, co się działo, dopóki do salonu nie wkroczył Rosier w towarzystwie Crabbe’a i Malfoya. Evan natychmiast mnie wypatrzył i przemknął przez pokój, zwinnie balansując między uczniami; wystarczył jeden rzut oka na szeroki uśmiech, aby wiedzieć, że zaraz poznam plotkę dnia.
— Słyszałaś najnowsze wieści? — Prawie podskakiwał z radości, zanim dopadł najbliższego wolnego fotela. Lucjusz zmierzył kolegę karcącym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. — To Gryfoni stłukli Rowdy’ego na kwaśne jabłko… Patrz, a Nott był taki pewny, że to Mulciber z Wilkesem, tylko nic nam nie powiedzieli… oczywiście to bardzo w ich stylu, nie chce mi się wierzyć, że…
— Zaraz, Rosier. Moment — przerwałam mu, łapiąc za ramię. — Gryfoni to zrobili? Skąd masz takie informacje?
— Rowle podsłuchała, jak Dippet rozmawiał z Dumbledore’em — odparł chłodno Malfoy, rozkładając się ze swoim nudnym jak flaki z olejem poradnikiem dla początkujących graczy giełdowych, zanim Evan zdołał się wysłowić. — W końcu jest ich opiekunem, no nie?
— I to by się zgadzało, niedługo gramy z Krukonami — dodał Rosier, bardzo niezadowolony, że mu przerwano.
— Głupoty pleciesz, Gryfoni odstają od Krukonów, nie od Szlizgonów — wtrącił Crabbe. — Więc chyba powinni zdzielić jakiegosz Krukona.
I rozgorzała dyskusja na temat quidditcha, taktyki i szans poszczególnych drużyn w zbliżającym się meczu, w której ani ja, ani Lucjusz nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia. Patrzyłam na podekscytowanych chłopców i nawet nie próbowałam zrozumieć ich fascynacji — latanie było dla mnie równoznaczne z mdłościami. Poprawiłam się w fotelu, ale nic to nie dało. Kręgosłup i piersi nadal bolały — nie, zaledwie lekko ćmiły, jakby irytująco chciały przypomnieć o tym, o czym i tak nie dałam rady zapomnieć. Obecność kolegów wcale nie pomogła nie myśleć, zaledwie pozwoliła powstrzymać łzy. Miałam zamiar przesiedzieć w ten sposób bezczynnie do kolacji, na której najprawdopodobniej musiałabym chwilę poudawać rozluźnioną i szczęśliwą, choć nikt i tak nie zwróciłby na to uwagi, chyba że maska zsunęłaby się na momencik, wtedy najprawdopodobniej Gaby Taciturn albo ktoś podobnie wścibski nie krępowałby zapytać, co się stało. Czy wszystko dobrze. A ja nie mogłabym odpowiedzieć inaczej niż „tak, wszystko w najlepszym porządku, dziękuję”, czując w gardle rosnącą gulę zwiastującą płacz.
Moje użalanie się nad sobą przerwała Margaret. Spodziewałam się, że przyszła do Rosiera z kolejną niecierpiącą zwłoki sprawą z zakresu obowiązków prefektów, ale nie, zatrzymała się przed naszą niecodzienną trójcą, całkowicie ignorując Evana, który na widok Rowle zrobił się znacznie mniejszy.
— Victorio, profesor Dippet prosi cię do siebie. — Pierwszy raz zwróciła się do mnie po imieniu i jeszcze przez kilka sekund nie mogłam otrząsnąć się z osłupienia, dopóki nie dodała: — Powiedział, że to ważne, Riddle i Travers już tam są. Podobno to coś z Nickiem Rowdym, Notta też musiałam znaleźć…
Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak zmartwionej; wszelkie ślady po dojrzałej kobiecie zniknęły wraz z władczym, beznamiętnym spojrzeniem i nosem wycelowanym w sufit. Nagle wyglądała na znacznie młodszą, choć miała na twarzy makijaż. Patrzyła wyczekująco, nie mówiąc nic więcej poza rzuconym naprędce hasłem, gdy walczyłam z mijającym powoli szokiem. Czując, jak kolana drżały mi pod szatą, z trudem zwlekłam się z fotela i opuściłam gwarne dormitorium, starając się iść jak najwolniej. Zapadł już zmrok i na korytarzach panował klimatyczny półmrok; w drodze na siódme piętro minęłam zaledwie kilku starszych uczniów i nieomal przeniknęłam przez Grubego Mnicha, który wyskoczył zza jednej z ustawionych w szeregu zbroi. Prawie natychmiast przypomniałam sobie swoją — jak myślałam na tamten moment — ostatnią wędrówkę po Hogwarcie, gdy zmierzałam na spotkanie z ojcem. Tym razem czułam się podobnie. Z jednej strony chciałam to mieć już za sobą i puścić się pędem po głównych schodach, z drugiej pragnęłam odciągać konfrontację w nieskończoność. Krok po kroku spełniała się czarna wizja, którą wysnułam kilka godzin temu w skrzydle szpitalnym. Kogo spodziewałam się ujrzeć w gabinecie dyrektora? Rozwścieczoną panią Rowdy z wiecznie milczącym mężem, zawiedzionego profesora Slughorna czającego się za plecami spokojnego i rozsądnego (jak zawsze) Dumbledore’a? Dippeta próbującego załagodzić sytuację? I trzech kolegów siedzących po środku z minami winowajców, czekających na wniosek z ministerstwa o wydalenie ze szkoły i przełamanie różdżki — jak Rubeusa Hagrida w zeszłym roku. Na tę myśl automatycznie przyśpieszyłam; na siódmym piętrze nie zastałam żywej duszy, tylko obrazy obojętnie śledziły moją drogę do kamiennego gargulca.
— N-na zdrowie — wyrzuciłam na wydechu, a posąg odsunął się posłusznie, ukazując biegnące spiralą schody.
Wspięłam się na górę i już z wąskiej klatki słyszałam dobiegające z pomieszczenia odgłosy rozmów. Z suchym gardłem i sercem bijącym w okolicy przełyku wyciągnęłam spoconą ze strachu rękę, zapukałam cichutko i otworzyłam drzwi. Niewiele się pomyliłam. W oświetlonym ciepłym światłem świec pokoju stali wszyscy ci, których spodziewałam się tu zobaczyć, nie było tylko rodziców Nicolasa, a na krześle obok trójki Ślizgonów siedział — nie wiedzieć czemu — wyraźnie rozdrażniony Sokaris. I w tamtym momencie spłynęło na mnie uprzytomnienie. Gdybym choć raz pomyślała o bracie, powód tego zebrania natychmiast stałby się oczywisty! Weszłam do środka, a drzwi zamknęły się trochę zbyt głośno, lecz nikt tego nie skomentował. Dyrektor (znacznie bardziej zmęczony i poirytowany niż zwykle) zaprosił mnie gestem i wskazał na ostatnie wolne krzesło obok Notta.
— Dobry wieczór, panno Hortus. Jak już się pewnie pani domyśliła — zaczął Dippet — poprosiłem panią w sprawie pobicia Nicolasa Rowdy’ego.
— To nie ja — odparłam automatycznie. Kiedy zdałam sobie sprawę z idiotycznego brzmienia tych słów, dodałam, starając się nie patrzeć na twarz nauczyciela transmutacji, wyrażającą jak zwykle uprzejme zaskoczenie. — Nie wiem, jak to się stało i kto dopuścił się tego ohydnego uczynku.
Zachowanie spokoju w towarzystwie kręcącego się niespokojnie Sokarisa wydawało się nieosiągalne na dłuższą metę. Z satysfakcją przyjęłam myśl, że ojciec nie byłby zachwycony, widząc swojego syna wiercącego się jak niesforne dziecko na kazaniu, podczas gdy on sam wydał na guwernantki dla pierworodnego małą fortunę. Tymczasem dyrektor zaśmiał się nerwowo, a Slughorn poszedł w jego ślady. Dumbledore uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ależ nie, nikt cię nie oskarża — powiedział, kłaniając się lekko. Nie mogłam patrzeć w te przeszywające, błękitne oczy, zwłaszcza kiedy mówił tak układnie, choć w głowie z pewnością już nas wszystkich osądził. — Jak właśnie pan dyrektor streszczał panu Nottowi… Dziś rano zdarzył się bardzo nieprzyjemny incydent, pan Rowdy został znaleziony nieprzytomny w szopie na miotły. Na pałkach, niestety, moich podopiecznych… pana Browna i pana Owena… zabezpieczono ślady krwi, a obaj panowie, choć oczywiście wszystkiemu zaprzeczają, nie mają, że się tak wyrażę, alibi na dzisiejszy poranek. — Urwał, lecz nikt nic nie wtrącił, a ja gapiłam się w białą plamkę na czubku jego nosa, więc kontynuował. — Problem w tym, że mamy sprzeczność zeznań… przepraszam, wypowiedzi. Po obiedzie pojawił się u mnie pan Hortus z podejrzeniami, jakoby Amadeusz i Tom mieli coś wspólnego z pobiciem pana Rowdy’ego. Chłopcy przyznali, że cały poranek spędzili w waszym towarzystwie. Czy możecie to potwierdzić? 
— Tak — odpowiedzieliśmy równocześnie, a Sokaris po prawicy Teodora prychnął pod nosem i skrzyżował ręce na piersi.
— Co robiliście? — zapytał Dippet, wyraźnie zdenerwowany. — Rodzice Nicolasa Rowdy’ego zapowiedzieli się na jutro, zamierzają zabrać syna do Świętego Munga i zapewne będą chcieli znać szczegóły tego nieprzyjemnego incydentu.
Nott milczał, więc postanowiłam przedstawić wersję jak najbardziej zbieżną z prawdziwą, modląc się, by nie różniła się zbytnio od podanej przez Riddle’a i Traversa. Byłam zbyt spanikowana, poruszona i spięta, żeby dopuścić do siebie wściekłość, choć wiedziałam, że to się zmieni, kiedy tylko — możliwie jako nadal uczniowie Hogwartu — wyjdziemy z gabinetu. Miałam ochotę wybiec już teraz, czując na sobie wzrok nie tylko wszystkich profesorów i brata, ale i niektórych portretów.
— Rozmawialiśmy o kursie teleportacji, wszyscy zapisaliśmy się na listę… — odparłam, starając przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów ze śniadania. — Opowiadałam, że już raz się teleportowałam. Z babcią.
— A… a wcześniej uzupełnialiśmy antidota na dzisiaj — dodał Nott, na co pokiwałam głową, starając się nie patrzeć na Dumbledore’a. Jego świdrujący wzrok wydawał się mniej bezpieczny niż zmęczone, rozbiegane spojrzenie dyrektora.
W gabinecie na nowo zapanowała niczym nieprzerwana cisza. Zerknęłam na Sokarisa, który siedział markotny i obrażony ze wzrokiem wbitym w dal; nie mogłam uwierzyć, że poleciał naskarżyć na Ślizgonów, kolegów z domu, choć sam nigdy nie przepadał za Nickiem, a nadarzyła się taka wspaniała okazja, by pogrążyć Gryfonów, z czego jeden z nich pochodził z mugolskiej rodziny. Wszystkie pozytywne uczucia, które zaczęły rodzić się od Bożego Narodzenia, zniknęły wraz z tym jednym wyrazem obrzydzenia na jego twarzy, kiedy przedstawialiśmy naszą wersję wydarzeń. Bardzo chciałam usłyszeć, co ten zdrajca i donosiciel miał do powiedzenia, a Dumbledore — jakby czytał w moich myślach — zwrócił się do niego:
— Może pan Hortus powtórzy to, co powiedział mnie i panu dyrektorowi, zapewne pan Nott i twoja siostra chętnie usłyszą, co masz do zarzucenia swoim kolegom. Tak chyba będzie sprawiedliwie, prawda, Armandzie?
— Już raz była taka sytuacja — wyrwał się, zanim Dippet udzielił mu głosu — kiedy Rowdy wrócił po treningu. Podrapany i bez gaci…
Na wspomnienie tamtej sytuacji nie mogłam się powstrzymać.
— Sokaris, ktoś zrobił Nicolasowi głupi dowcip i ukradł mu ubrania, to wszystko…
— I akurat po treningu? Wtedy trening i teraz trening… Przestań. Wszystko niesamowicie powiązane z quidditchem, prawie jakby to zrobiła ta sama osoba. — Spojrzał oskarżycielsko na Traversa, który mierzył go wzrokiem spode łba. — Albo kilka osób. Panie profesorze, między Rowdym i tymi tu nigdy nie było przyjaźni. Przysięgam na wszystko, że to pobicie teraz i tamta sytuacja z ubraniami to ich sprawka, śmiali się…
— Cały pokój wspólny się śmiał, idioto — wycedził Amadeusz, który już zaciskał pięści na podołku, a czarna broda trzęsła mu się kompulsywnie.
Tego było już za wiele. Miałam ochotę schować twarz w dłoniach, żeby odciąć się od tego teatrzyku. Idąc na dywanik do dyrektora, nie podejrzewałam, że rozmowa na oczach ciała pedagogicznego mogła sięgnąć takiego poziomu. Wstydziłam się za Traversa, wstydziłam za siebie i jąkającego się Notta, ale najbardziej za brata, który najwyraźniej obrał sobie za punkt honoru, żeby ośmieszyć mnie, matkę i ojca na oczach trzech najbardziej wpływowych profesorów. Efekt zażenowania w postaci rumieńca poczułam nie tylko na policzkach, ale na czole i szyi. Slughorn najwyraźniej doświadczył tego samego, bo — z czerwoną twarzą i nastroszonymi wąsami — postanowił nareszcie zabrać głos:
— Chłopcy, spokojnie, nie ma potrzeby tak się wyrażać… bądźmy poważni… To bardzo obywatelska postawa, Hortus, istotnie bardzo obywatelska… Ale pan Rowdy nigdzie nie zgłosił wcześniejszej napaści ani kradzieży ubrań. Armando…? Albusie? Nie? No właśnie. A coś musimy postanowić w tej sprawie, nie ma sensu roztrząsać…
— Panie profesorze, jeśli mogę przerwać — odezwał się Tom, skłaniając lekko głowę, a Mistrz Eliksirów natychmiast przerwał i wymamrotał coś podobnego do „oczywiście, drogi chłopcze”. — Od lat cieszę się nieposzlakowaną opinią, podobnie Travers. Jako prefekt stoję na straży przestrzegania prawa, nie tylko szkolnego, ale i moralnego. I nie dopuszczam myśli, że mógłbym się dopuścić tak ohydnego, prymitywnego występku. Nigdy ani na mnie, ani na Traversa nie wpłynęły najmniejsze skargi, czy to ze strony nauczycieli, czy innych uczniów. Nie chcę pierwszy rzucać kamieniem w Tobiasza Browna i Owena, bo faktycznie nigdy specjalnie nie przyjaźniliśmy się z Rowdym, a przeciwko nim nie mam własnych dowodów… ale skoro panowie jakieś posiadacie, muszą zawierać ziarnko prawdy. No bo skąd ta krew, prawda? Oczywiście nie chciałbym nikomu niczego narzucać, jeśli będzie potrzeba, chętnie przyjdę i jeszcze raz wszystko wytłumaczę, jeśli takie będzie życzenie państwa Rowdych. 
Kiedy skończył, w gabinecie zrobiło się bardzo cicho; bezwiednie wpatrywałam się w profil Riddle’a, nie mogąc wyjść z podziwu nad jego perfekcyjnym opanowaniem i potokiem kłamstw, które wypłynęły z jego ust tak naturalnie, jak najczystsza prawda. Sokaris najwyraźniej twierdził jednakowo, wgapiając się w niego jak zahipnotyzowany, z otwartymi ustami i zmarszczonymi brwiami, jakby nie dowierzał w to, co usłyszał. Dopiero słowa dyrektora wyrwały mnie z bezwolnej zadumy.
— Hmm, no tak — mruknął, prostując się, co oznaczało koniec rozmowy. — Może faktycznie nie ma co teraz decydować, pani Rowdy jest nieco… No, ale dobrze, na razie wam dziękuję, jesteście wolni.
Powoli, mrucząc pod nosami jakieś niewyraźne do widzenia, poodsuwaliśmy krzesła i — jeden po drugim — opuściliśmy gabinet. Na spiralnej klatce schodowej zrobiło się ciasno, bo każdy chciał wyjść pierwszy; nawet się nie obejrzałam, kiedy Sokaris potrącił mnie ramieniem, brutalnie staranował Notta i wypadł na korytarz. Z satysfakcją stwierdziłam, że najwyraźniej nie chciał znaleźć się sam na sam z trójką wrogów, którym otwarcie wypowiedział wojnę, jednak daleka byłam od cieszenia się z porażki brata, bo gula rozczarowania nadal gniotła na wysokości mostka. Chciałam tylko odczekać, aż znajdziemy się odpowiednio daleko od gargulca.
— Niesamowite! — zawołał podekscytowany Teodor. — Nie mówiłaś, że już się teleportowałaś! Jak…?
— Mogę wiedzieć, co to miało znaczyć? — wysyczałam, odwracając się gwałtownie. Przystanęłam na chwilę, prawie trzęsąc się ze złości, lecz Ślizgonom wcale się nie śpieszyło. Wręcz przeciwnie, szli naprzód spacerowym krokiem, obaj z wyrazami bezczelnego samozadowolenia przylepionymi do twarzy. — Jak mogliście to przede mną zataić!
— Nie musimy wszystkim zaprzątać twojej ślicznej główki, mała — stwierdził Travers i pogładził pieszczotliwie moje włosy.
Przez chwilę miałam wrażenie, że furia wytryśnie mi uszami wraz z krwią; odtrąciłam jego rękę, aż plasnęło, ale to nie pomogło, ledwo się pohamowałam, choć oczami wyobraźni widziałam go z potarganą brodą i czerwonym śladem palców na policzku. Musiałam odetchnąć, choć i tak nie potrafiłam zapanować nad trzęsąc się z wściekłości głosem; czułam się jak nie ja po tylu godzinach emocjonalnej posuchy, lecz myślałam tylko o tym, aby uwolnić ten gniew.
— Nie, dopóki nie daję wam fałszywego alibi, o którym nie wiem. I pohamuj tę swoją impertynencję, z łaski swojej, Travers, bo to poważna sprawa! Co by było, gdybym zaprzeczyła, powiedziała im, że wcale was ze mną nie było?
— Och, tego byś nie zrobiła, przecież jesteśmy zespołem — ironizował. — Pamiętasz? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego i takie tam…
Zachowanie Amadeusza przekroczyło wszelkie granice. Byłam zmuszona zamknąć oczy, żeby nie zrealizować szatańskich podszeptów rozgorączkowania; jednocześnie pragnęłam wybuchnąć, zwymyślać ich, a potem usiąść na podłodze i rozpłakać się, lecz z najwyższym trudem, nadal drżąc niekontrolowanie, wzięłam się w garść i spojrzałam na Toma. Wiedziałam, że mówienie do Traversa w tej chwili przyniosłoby tyle co mówienie do ściany. Riddle przynajmniej się nie uśmiechał, stał z rękami wsuniętymi do kieszeni szaty i czekał, aż skończę, nie miał w tej sytuacji nic do powiedzenia, ale nie potrafił powstrzymać tego triumfalnego spojrzenia.
— Nigdy więcej nie stawiajcie mnie w takiej sytuacji — powiedziałam dramatycznie, tym samym kończąc rozmowę. — Nigdy.
Nie chciałam już widzieć ich min, odwróciłam się i błyskawicznie przemknęłam przez korytarz. Serce waliło mi jak oszalałe — po części z utrzymującej się złości, po części ze zmęczenia, ale ciśnienie podniosło się jeszcze bardziej, gdy usłyszałam mamroczącego pod nosem Traversa:
— Pohamuj impertynencję… też coś!
Zaczęłam zbiegać po kolejnych stopniach, pragnąc jeszcze przed kolacją zaszyć się na korytarzu prowadzącym do sypialni dziewcząt; w pokoju nadal czułam się nieswojo, a przebywanie w łazience bez konieczności nie wchodziło w grę, ale potrzebowałam chwili na uporządkowanie myśli. Nie chciałam widzieć Amadeusza, nie chciałam widzieć Toma, nawet Notta, choć ten nie uczynił nic złego. A może właśnie dlatego miałam dosyć i jego? Doskonale wiedziałam, że istniały między nimi sprawy, o których nie byłam informowana, lecz ta wstrząsnęła mną o wiele bardziej niż teoretyczne rozważania podczas wieczornych spacerów czy w ciemnym kącie dormitorium. I znów dałam się nabrać, że Tom zrobił coś tylko dla mnie… Och, nie, oczywiście, jakże mogłam wątpić w czystość jego zamiarów, jedynie wykonanie okazało się być całkowicie spartaczone. Nie dawałam wiary w to, że jeszcze niedawno chciałam, by Nick umarł! Aż zadrżałam na myśl o powtórce z Komnaty Tajemnic, z której jeszcze nie wszyscy zdążyli się wyleczyć.
Aż podskoczyłam, kiedy poczułam na ramieniu czyjeś silne palce.
— Zaczekaj…
— O nie, nie będę słuchać wyjaśnień — prychnęłam i zaśmiałam się w głos.
— Wyjaśnień? — zapytał cicho Riddle, a w kącikach jego ust zaigrał przelotny uśmieszek. Zatrzymałam się w połowie schodów, Tom uczynił to samo, wciąż lekko dysząc, jakby przebył tę drogę biegiem. — Nie. Profesor Slughorn chciałby z tobą pomówić, kazał ci przekazać, żebyś zaczekała na niego przy wejściu do lochów. To wszystko.
Rzuciłam mu ostatnie, zimne spojrzenie, jednocześnie walcząc z rumieńcem, który poczułam na twarzy. Jedyne, co mi pozostało, to skinąć głową i pokonać ostatnie stopnie w towarzystwie gorącego zawodu, ale ledwo się odwróciłam, cichy głos Ślizgona powtórnie wypełnił opustoszałe piętro. Znów brzmiał łagodnie, lecz kolejny raz nie mogłam pozbyć się wrażenia, że dosłyszałam w nim nutkę groźby:
— Moment. Zero wdzięczności? — Zacmokał karcąco. — Spodziewałem się chociaż krótkiego dziękuję. Nie docenisz, ile prawie dla ciebie poświęciłem?
— W dupie mam twoje poświęcenie!
Nawet się nie spostrzegłam, kiedy te słowa zostały zwerbalizowane, a zabrzmiały jak obce. Jedynym śladem, że opuściły moje usta, było pieczenie w gardle — tak, istotnie to ja ryknęłam na cały korytarz i, przerażona znaczeniem tego, co powiedziałam, uciekłam do lochów, potykając się i prawie gubiąc po drodze buty. Zapędziłam się. Nie zatrzymałam się przy wejściu, a dopiero pod gabinetem profesora Slughorna, ziając z wyczerpania i przyciskając obie ręce do boku. Kłujący ból jeszcze długo nie zelżał, ale stał się drugorzędny. Nie potrafiłam oszacować, jak długo szlochałam możliwie bezgłośnie, skulona w kącie między wilgotną, szorstką ścianą a zimną podłogą — pierwszy raz przeżyłam wrażenie tak niewiarygodnego odrealnienia, jakbym prawdziwie traciła zmysły. Wszystko szło nie tak, kompletnie nie tak, a ja nie potrafiłam tego powstrzymać, i kiedy już zaczynało mi się wydawać, że znalazłam konsensus między moralnością a pragnieniem, wydarzało się coś, co obracało wniwecz to, co wypracowałam! Wiedziałam, że popełniłam błąd, krzycząc na Toma, zanim jeszcze te karygodne słowa uformowały się w głowie. Spadłam grubo poniżej swojego poziomu. Poniżej poziomu kogokolwiek, z kim chciałabym mieć do czynienia. 
Widzisz, jaka z ciebie zimna sucz? I jak to się stało, że zrobiłaś się TAAAKA wulgarna?
— Zamknij się!
Minus dziesięć punktów dla Slytherinu.
— Proszę, przestań…
Tak już lepiej. Myślisz, że Tomowi będzie przykro?
Przegrana i na nowo wypruta ze wszelkich emocji, podniosłam się z podłogi i wytarłam twarz. Nie potrzebowałam lusterka, aby wiedzieć, że wyglądałam jak koszmar, lecz to nie miało znaczenia. Byle profesor nie dostrzegł śladów łez. Przestępując z nogi na nogę, nerwowo poprawiałam włosy i dziękowałam w myślach Dippetowi, że zatrzymał nauczyciela na tyle długo, bym zdołała odetchnąć. W mrokach lochów raz na jakiś czas rozbrzmiewało echo śmiechów i strzępy niewyraźnych rozmów, ktoś kilkukrotnie rzucił hasło, lecz wyłowienie z tej rozmytej kakofonii kroków Slughorna po tylu latach nie stanowiło najmniejszej trudności. Zanim wyłonił się zza rogu, ostatni raz prędko otarłam nos i oczy.
— Już myślałem, że Tom cię nie dogonił — zaczął, szperając w kieszeniach za różdżką.
— Dogonił. O co chodzi?
Weszliśmy do środka, a pochodnie niemal natychmiast zapłonęły, tak że nisko sklepione, surowe wnętrze nabrało nieco przytulności. Widok znajomego, czerwonego podnóżka i biurka zawalonego czekoladowymi żabami (kilka opakowań leżało pustych na podłodze) wywołał w sercu przyjemne ciepło, tak że uśmiech, który przywołałam, być może wyglądał choć trochę mniej sztucznie. Tymczasem Mistrz Eliksirów od razu rzucił się do stołu.
— Och, przepraszam… — mruknął i jednym szybkim ruchem różdżki lewitował słodycze w głąb pokoju. Dopiero wtedy na mnie spojrzał, a twarz mu się wydłużyła i spoważniała. — Płakałaś? Panno Hortus, chyba nie wzięłaś do siebie tej całej rozmowy? Tak, wiem, Dumbledore czasem potrafi zrobić z rozmowy małe przesłuchanie, choć na takiego nie wygląda… ale w końcu chodzi o jego uczniów. Nie chciałbym być jutro w ich skórze, kiedy pani Rowdy wpadnie… to znaczy przyleci do Armanda…
— Tak, rozumiem. Po prostu… trochę mi smutno — skłamałam, siląc się na naturalność, choć w środku byłam cała spięta. Nie usiadłam na oferowanym przez nauczyciela krześle. — Chciał mnie pan widzieć, panie profesorze?
— Tak, miałem nadzieję, że Tom cię jeszcze złapie. — Sam opadł na fotel za biurkiem i rozpiął jeden guzik szmaragdowozielonej marynarki, która i tak znacznie opinała jego wielki brzuch. — Ajajaj, to takie niezręczne… chociaż jestem twoim opiekunem i już dawno powinienem z tobą o tym pomówić… Chodzi o ten nieszczęsny ślub.
— Ach, o to — wyrwało mi się. Doświadczyłam kilku uczuć jednocześnie: najpierw coś nieprzyjemnie podskoczyło w żołądku, ale zaraz potem nastąpiła ulga i coś na kształt… błogości? Mimo tego, co działo się wcześniej, zalała mnie fala spokoju i nareszcie mogłam swobodnie odpowiedzieć: — Pewnie trochę pana zawiodłam… zwłaszcza jak pan mówił, że to ślub roku, że wszyscy czekają… Co mam powiedzieć, po prostu nie byłam gotowa, ale bałam się to przerwać. A to wszystko działo się tak szybko, rodzice chyba za bardzo się starali… Nie wiem. Nick chyba też tego nie chciał, ale on lepiej to znosił. I… i teraz nadal tak mi wstyd… nie dlatego, że wszyscy gadają, po prostu zachowałam się jak tchórz, uciekłam, zamiast jakoś sprytnie to odkręcić. Tak myślałam, że to była moja próba, a ja tak strasznie chciałam się sprawdzić… Gdyby mi się udało, p-pewnie udowodniłabym sobie i wszystkim, że jestem p-prawdziwą Ślizgonką, a tak…
Odetchnęłam głęboko, możliwie jak najciszej, lecz fale gorąca ani myślały ustąpić. Po tym, co powiedziałam, nie potrafiłam spojrzeć Slughornowi w oczy; przeklinałam się w duchu, jak mogłam pozwolić na tak żałosne obnażenie. I to jeszcze przed nauczycielem! Stałam sztywno wyprostowana i aż zadrżałam, kiedy usłyszałam ciężkie westchnienie.
— Panno Hortus, bycie Ślizgonem to nie tylko sprytne wyślizgiwanie się z sytuacji, które nie są mu na rękę — odparł tak serdecznie, że aż poderwałam głowę. — A właśnie zaradność, kiedy przyjdzie zmierzyć się z trudnościami. A ambicja. Nie zawsze można wymigać się od nieprzyjemności, ja ci to mówię! Jako Ślizgonka wszystko masz na swoim miejscu. Tak między nami — mrugnął łobuzersko — nigdy nie wierzyłem w te aranżowane małżeństwa. Chociaż, nie powiem, liczyłem na wyśmienity tort. Ale może innym razem.
W obliczu tak szelmowskiego uśmiechu wszystkie wątpliwości, z którymi czekałam pod drzwiami, po prostu nie mogły się nie rozpłynąć. Podziękowałam mu cicho, nieśmiało, ale opuszczałam gabinet z o niebo lżejszym sercem i pozbawiona tego krzywego grymasu, od którego cierpła twarz. Zdawałam sobie sprawę, że to tylko chwilowe. Że po kolacji przyjdzie mi zmierzyć się z łazienką, że położę się w łóżku i znów będę rozmyślać o Katy, lecz na tę chwilę wszystko było dobrze.

*

Nieużywana komórka na miotły między klasą profesora Slughorna a jego prywatnym składzikiem na ingrediencje od lat była miejscem schadzek i łamania szkolnego regulaminu. Pringle zwykle nie zapuszczał się tak głęboko w loch, chyba że ktoś rozpuścił kociołek na lekcji eliksirów i trzeba było usunąć z podłogi jego resztki za pomocą ultra żrącego specyfiku z kolekcji detergentów pani Skower. Jednak Tom wiedział, że w najbliższym czasie nie musiał spodziewać się wizyty zgryźliwego woźnego i pod koniec dnia mógł oddać się chwili prostej przyjemności. Oparty o ścianę naprzeciwko gabloty pełnej zakurzonych butli, stał z papierosem w jednej ręce i palił, powoli wciągając i wypuszczając dym. Lubił przekonywać sam siebie, że robił to w ramach medytacji, wyregulowania oddechu czy innej wschodniej faramuszki, choć doskonale rozumiał, że i on uległ popularnej wśród Anglików modzie spędzania wolnego czasu z fajką w zębach. Tylko z pewną dozą niechęci zdarzało mu się wspominać, że przejął ten śmierdzący nawyk od Yaxleya, lecz nie bał się skończyć tak samo jak on — ze zżółkniętymi paznokciami i przesiąkniętą dymem szatą. On, Riddle, panował nad sobą, nawet jeśli w sprawę wchodził nałóg. On i nałóg? To się wykluczało. Wiedział, że mógł zaprzestać, kiedy tylko chciał, ale na tę chwilę palenie i pieprzenie było przyjemną, trywialną odskocznią od równie prozaicznych szkolnych obowiązków. Syknął z aprobatą, kiedy wypełniła go fala pierwszej przyjemności pod wpływem języka niezłomnej pani prefekt. Urabiał ją tylko jeden wieczór, wczoraj, w gabinecie Slughorna, a dziś klęczała przed Tomem i dostarczała mu kilka minut przedniej rozrywki. Od kilku dni był napalony na kogoś innego, ale ten ktoś budził w nim skrajną irytację, kiedy tylko zjawiał się na horyzoncie ze smętną miną zbitego psiaka, więc musiał zadowolić się piętnastoletnią Florentyną Davies. Zanim doszedł w jej ustach, chwycił w garść jasne włosy splecione w długi, wymyślny warkocz, by pomóc utrzymać dziewczynie satysfakcjonujący go rytm. Cztery lata temu w tym samym schowku pierwszy raz przeżył identyczną sytuację, pozwolił się wyręczyć starszej koleżance z szóstej klasy i wspominał to znacznie przyjemniej. Choć Florentyna faktycznie była mistrzynią w swoim fachu, pozostał pewien niedosyt. Po wszystkim spopielił peta w dłoni i strzepnął proch na podłogę.
— Swobodna z ciebie Krukonka — powiedział lekko zdyszany, zapinając spodnie. — Twoja opinia nie kłamała, może powinnaś robić to zawodowo?
Uczennica wstała z klęczek, chowając chusteczkę do kieszeni. Wargi miała nabrzmiałe od intensywnej pracy, a oczy pałające pożądaniem, co jednak nie przeszkodziło jej zrobić nadąsanej miny.
— Co masz na myśli?
— Nic złego, skarbie — odparł miękko, podnosząc jej rękę i muskając ustami. Nie musiał się wysilać, wystarczyła czułość i wyświechtane banały, aby dziewczyna znów się uśmiechnęła. Zdążył się przekonać, że nie była zbyt wymagająca. — Tylko tyle, że jesteś biegła w ars amandi. To niełatwa sztuka.
Zanim zdążyła się do tego odnieść, odwrócił ją twarzą do ściany i podwinął mundurek; pod spodem miała szkolną spódniczkę do kolan, więc bez trudu pokonał i tę przeszkodę. W składziku rozbrzmiało pierwsze, subtelne westchnienie, kiedy jego palce wślizgnęły się pod majtki. Druga ręka powędrowała pod stanik, i choć z zapałem zaczął ściskać wydatne piersi, z nieznanego sobie powodu poczuł narastające rozdrażnienie; chciał jak najszybciej to skończyć i wrócić do istotniejszej kwestii, która czekała go w pokoju wspólnym. Za sprawą wprawnej dłoni w klika minut rozwiązał problem Florentyny; podczas gdy ona ledwo łapała oddech, wymięta i spocona, Tom wygładził przód koszuli i wyjrzał na korytarz. Pusto i cicho. Bez słowa wyszedł na zewnątrz i ruszył wzdłuż ściany; uwielbiał wrażenie, jakiego doznawał, kiedy szedł prędko, a długa szata powiewała za nim z cichym łopotem. To podobało mu się znacznie bardziej niż mugolskie ubrania. Dobrze skrojone surduty, dopasowane smarty podkreślające kształt łydek… Nie żeby miał niekształtne, Tom był bardzo zadowolony z wyglądu swoich łydek, kostek, aż po najmniejsze palce u stóp. Jednak nie spotkał się nigdy z wyobrażeniem potężnego czarodzieja przedstawianego w spodniach, zatem i on wkrótce nie zamierzał odstępować od takiego wizerunku.
Kiedy szedł powoli przedsionkiem, z przyjemnością powiódł ręką po chropowatej ścianie. Nie śpieszył się. Choć od lat stanowił mózg tej niewdzięcznej, potępionej ferajny, wciąż niezmiennie tak samo cieszyła go świadomość, że na niego czekali. Mimo że nigdy się nie spóźniał, lubił ten moment, gdy pojawiał się — wyczekiwany i wypatrywany — dokładnie o ustalonej godzinie, a oni już tam stali. Tym razem nie było inaczej. W salonie panował nieprzeciętny tłok, lecz on natychmiast ich wypatrzył; siedzieli niedbale rozparci na najlepszej kanapie przy ogniu, popijając coś i gawędząc wesoło. Travers, Wilkes, Mulciber i Rosier. Zajęło im trochę czasu, zanim zarejestrowali, że nadszedł, co dało Tomowi do zrozumienia, że w ich butelkach znajdowało się coś mocniejszego niż piwo kremowe.
— Zająłem ci miejsce! — Evan zabrał nogi z ostatniego w zasięgu kominka fotela. Riddle zachował dla siebie uwagę o skrajnym zdziecinnieniu, choć nie mogło obyć się bez karcącego spojrzenia. — Och, wybacz… ale sam rozumiesz, nie mam dwóch tyłków.
— Masz za to usta, o czym bez przerwy dajesz nam znać. Mógłbyś, dla przykładu, użyć ich, żeby powiedzieć, że ktoś już tu siedzi. To chyba znacznie bardziej subtelne, Rosier, nie uważasz? Nie jesteśmy prostakami.
Usiadł, nie spuszczając z oczu Rosiera, który najpierw trochę się zmieszał, później próbował nadrobić moment słabości uśmiechem, ostatecznie przyjąwszy typową dla siebie postawę komedianta. Skłonił się i zasalutował, oczywiście przyznając mu rację, ale Tom myślał już o czym innym. Czując na sobie intensywne spojrzenia kolegów, szybko przeszukał wzrokiem pokój wspólny.
— To tamta?
Wszyscy odwrócili się we wskazanym kierunku; w ciemnym kącie na podłodze siedziała nienaturalnie skulona dziewczyna, na oko czternastoletnia. Opierała się plecami o ciężką serwantkę, pochylona nad jakimś oprawionym w skórę notesem. Choć niemal ryła nosem po pergaminowych kartkach, Riddle bez trudu dostrzegł jej ostry, ładny profil i plątaninę czarnych włosów wystającą spod kaptura, który narzuciła na głowę. Na pozór stanowiła tło dla przebojowych, ożywionych Ślizgonek, lecz kiedy już się ją wypatrzyło, nie można było odwrócić wzroku. Jednak nie dziwaczna postawa i osobliwy aparycja zwróciły uwagę Toma, a to, co wyczuł w związku z nią. Aurę silniejszą niż u jakiejkolwiek czarownicy w jej wieku, imponująco opanowaną, choć w tej chwili może tylko nieco wzburzoną. Był zadowolony. Wypatrzył nową ofiarę i zamierzał ją rozgryźć, oczarować, a później wziąć pod opiekuńcze skrzydła. Chciał mieć tę małą w swojej kolekcji, choć w tym momencie bardziej przypominała szyszymorę niż uczennicę. Yaxley i Travers najwyraźniej pomyśleli tak samo, bo zachichotali protekcjonalnie, a Mulciber odpowiedział:
— Tak, Bellatriks Black. Trochę zbzikowana, zresztą sam widzisz… Ale sądzę, że może kryć się coś pod tym sianem. Jej siostra w tym roku też do nas trafiła.
— I dobrze sądzisz, Mulciber. Sam się nią zajmę.
Jeszcze przez chwilę obserwował dziewczynę, gładząc palcem dolną wargę; Riddle nigdy nie krył się z dociekliwością. Nie myślał stereotypowo i chciał uchodzić za takiego, co w każdym potrafił dostrzec drugie dno. I mimo że nigdy nie spróbował wejść w łaski Dumbledore’a, właśnie tego się od niego nauczył — patrzenia głębiej. Choć oczywiście nie byłby sobą, gdyby tego nie zmodyfikował, bo po co doszukiwać się w człowieku dobra, skoro można czegoś, co później przyniesie im obu zysk. A odosobniona, skryta Bellatriks Black zapowiadała się naprawdę obiecująco. Prawie zaśmiał się pod nosem na zanoszącą się przygodę, bo właśnie tego oczekiwał. Wyzwania. Wystarczyło mu tych uległych duszyczek, które mógł mieć na pstryknięcie palcem, i choć powoli wypleniał z każdej tę czy inną słabość, zaszczepiał w jej miejsce dyscyplinę, znudziło mu się bycie ogrodnikiem. Tym razem pragnął zapolować. Tymczasem chłopcy kontynuowali rozmowę, którą im przerwał. Przysłuchiwał się z mieszaniną dumy i rozbawienia, jak próbowali snuć własne teorie, bawić się w filozofów, choć na początku ich znajomości trzeba było gonić tę hołotę do odpowiedniej literatury. Riddle poczuł się jak wprawny ojciec, w końcu zdołał wychować gromadę całkiem pojętnych urwisów.
— I naprawdę mam to gdzieś, że autorem jest mugol — oświadczył Travers, przyłożywszy obie ręce do piersi. — Kurwa, byłem w szoku, jak łatwo nimi manipulować. Niby od lat trąbi się o higienie rasy, ale raczej we własnych kręgach, a tutaj świat temu przyklasnął. Czytałem i nie mogłem uwierzyć… momentami jakbym słyszał Toma, jak Boga kocham.
— Ty i Bóg, już nie pierdol, bo jeszcze ktoś usłyszy — zakpił Wilkes, z nieelegancko wyciągniętymi przed siebie nogami i rękami założonymi za głową. — Przeczytałeś jedną książkę i myślisz, żeś mądry? Doskonały człowiek to kurewsko stary wynalazek, a to, że mugole dopiero teraz odkryli, że to możliwe, to już ich zafajdany problem. Na przykład ja. Możesz przeanalizować sobie moje drzewo genealogiczne dwanaście pokoleń wstecz, nie znajdziesz żadnej szlamy. Nawet pieprzonego charłaka. I widzisz? Zamknij mordę i patrz, pochodzenie pierwsza klasa, żadnych pierdolonych syfów, Ollivander dopasował mi różdżkę w pięć sekund.
— Mmm, tak, ten nos, ach, te zakola — mruknął Mulciber i obaj z Amadeuszem zarechotali; Rosier nie był w stanie skomentować, bo już pokładał się ze śmiechu. — Ale genetyka chyba ostatnio nie zadziałała, bo tamtą tarczę na obronie pięknie spaprałeś.
— Ja o niebie, wy o chlebie, naprawdę nie o to mi chodzi — odezwał się Travers, zanim Wilkes otworzył usta, żeby kontynuować pyskówkę. — Z ręką na sercu, ostatnio jestem sfrustrowany jak jasna cholera. Teoretycznie musimy traktować takiego Rowdy’ego jako naszego, bo jest czystej krwi, nie wiąże się z mugolakami, ale to kawał skurwysyna, nie? Czyli niby jest dobry, ale nie do końca. Bo według teorii jest książkowym przykładem krzewu, który trzeba pielęgnować, a w praktyce to chwast i nadaje się na śmietnik. — Tu zniżył głos do szeptu, bo gwar w pokoju wspólnym nieco ucichł. — Żałuję, że wtedy poważniej nie podcięliśmy mu korzonków.
— No i zabiłbyś wieprza, a poszedłbyś siedzieć jak za człowieka — wtrącił Evan. — Chwila przyjemności, a całe życie w kryminale, wiem, bo mój kuzyn siedział dwa tygodnie w Azkabanie. Zaciukał niuchacza sąsiadce. Po pijaku.
Zapomniałby. Poza paleniem i pieprzeniem uwielbiał przysłuchiwać się tym jałowym przekomarzaniom, obserwować zaangażowanie kolegów, choć nigdy nie dał im tego odczuć. Siedział z nogą założoną na nogę i wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, z przyjemnością czekając, aż dojdą do jakichś wniosków. Cieszył się, że dyskusje na temat moralności tak ich absorbowały, i choć rzadko się wtedy odzywał, wolał trzymać pieczę nad tym niegroźnym mędrkowaniem. Jako dobry lider musiał podjąć decyzję, czy stać się przywódcą kochanym, czy wzbudzającym trwogę, chyba nawet gdzieś o tym czytał, lecz skąd stwierdzenie, że naprawdę musiał wybierać, skoro wystarczyło unikać nienawiści. A Tom radził z tym sobie doskonale, kogo nie poznał, od razu wzbudzał w nim miłość. Przynajmniej na początku.
Natomiast Travers czuł się coraz bardziej skonsternowany.  
— Tylko widzisz, tu nie chodzi o przyjemność, a o uczynienie życia znośnym dla magów — mówił zapalczywie. — Zabijanie dla przyjemności jest bez sensu, nawet jeśli to Rowdy. Musiałbym być albo chory, albo zły! Mugole to co innego, chociaż też nie jestem pewny…
— Nie wchodźmy znów w polemikę nad kwestią duszy, bardzo cię proszą — wciął się Mulciber.
Tom wstał. Był pewien, że z tą dyskusją już dzisiaj daleko nie zabrną, a w kufrze czekała na niego jeszcze jedna pozycja, którą musiał jutro zwrócić pani Mortemore, zwłaszcza że już komponował listę kolejnych. Jeszcze jedna eskapada do gabinetu profesora Slughorna po wymagany podpis, ewentualnie wstrzyma się do środy, żeby podręczyć Victorię swoją niby przypadkową obecnością. W końcu specjalnie czekał z Davies, aż Taciturn będzie wracać z kolacji, żeby mogła zaraz po tym zobaczyć ich i polecieć do tamtej z ploteczkami. Chichotał złośliwie w duchu, lawirując pomiędzy zajętymi sobą Ślizgonami, doprawdy nie mógł się doczekać, aż to spłoszone kociątko przybiegnie do niego, żądne wyjaśnień. Tak, niezdecydowane, biedne kociątko. I nawet przez chwilę Riddle już prawie poczuł do niego współczucie, ale na swoje i jego nieszczęście musiała zagrozić wycofaniem się z lojalności, więc nie miał wyboru. Jeszcze trochę pocierpi. A on tymczasem zajmie się polowaniem, zanim powróci do pielęgnowania swojego małego ogródka. 
— Tom, można jeszcze na momencik?
— Ile razy mam powtarzać, żebyś tak się do mnie nie zwracał, Rosier? — spytał zwodniczo pobłażliwie, choć srogie spojrzenie wystarczyło, żeby chłopak wyhamował kilka stóp od niego. — W czym problem?
— W niczym… — Wyglądał i z całą pewnością był zmieszany, ale próbował nadrobić uśmiechem. — Tak myślałem… co z Hortus? Znowu jej nie wolno…?
— A co ma być? — Nie musiał pytać, jego umysł aż dopraszał się przewertowania, a sympatia do niej widoczna gołym okiem. Evan lubił dziewczynę i najbardziej z nich wszystkich, bardziej niż ona sama interesowało go to, co czuła. A że miała nieszczęście urodzić się z tak przyrośniętym do kręgosłupa kijem w tyłku, rzadko kiedy dawała po sobie poznać, że coś szło nie po jej myśli. Jednak Rosier poza irytującą manierą bajeranta miał także intuicję. — Z „Victorią” — wykonał w powietrzu gest imitujący cudzysłów — wszystko idzie zgodnie z planem. Potrzebowałem trochę nad nią popracować i najwyraźniej teraz ona potrzebuje odpoczynku. Nie musisz zaprzątać sobie tym głowy i liczę, że potraktujesz moje zalecenie poważnie.
Zostawił Rosiera z rozchylonymi ustami i skierował swe kroki ku męskiej części dormitorium; odcięcie się od wieczornego harmideru po całym dniu obowiązków okazało się przyjemnie odprężające. Sypialnia wydawała się wręcz nienaturalnie uporządkowana, dookoła każdego z pięciu porządnie zaścielonych łóżek nie leżał żaden papierek czy brudna skarpetka, a wszystkie przybory szkolne pozamykano w kufrach. Riddle nie znosił bałaganu, ale namówienie współlokatorów do sprzątania nie stanowiło żadnego problemu. Tom był przekonujący. Zdjął buty, wierzchnią szatę i, z cienką broszurką w dłoni, wyciągnął się na poduszkach; pościel zapachniała mu znajomymi perfumami. Zbyt mdłymi jak na jego gust, ale w połączeniu ze specyficznym śladem magii przywoływały przyjemne wspomnienie. Przez tydzień znacznie zbladł, choć wystarczył, aby wzbudzić niepożądany efekt. Wiedział, że była w dormitorium, zaledwie korytarz i dwie ściany dalej, najpewniej siedziała na łóżku i, otoczona kotarami, ryczała pod kołdrą, żeby nikt nie słyszał; stłumił chęć pójścia po Hortus i ofuknął się w duchu, że pomyślał o samym posiedzeniu w jej towarzystwie. Idiotyczne. Nie powinien jej pocieszać, wystarczyło wyjaśnić, że to, co straciła, to zlepek komórek niezdolnych do odczuwania, choć i tak pewnie nic by to nie dało. Ona zawsze wiedziała lepiej i właśnie przez to cierpiała. Bardzo dobrze. Z cichym prychnięciem otworzył książkę na pierwszej stronie i zaczął czytać. Powinien skończyć, zanim chłopcy podsumują swoją idiotycznie podniosłą kłótnię i zwleką się do sypialni.

Zsynchronizowanie wolnego czasu z wolnym czasem Bellatriks nie stanowiło dla niego żadnego problemu; po opiece nad magicznymi stworzeniami następnego dnia nie wrócił z Traversem i Margaret do dormitorium, żeby przebrać się przed obiadem, ale udał się prosto do Wieży Zachodniej. Poranna sowa, okienko po wróżbiarstwie i dość bliskie sąsiedztwo uczennicy podczas śniadania powiedziały mu, że właśnie nastał moment, kiedy warto byłoby tam się pokręcić. Nie pomylił się; wspinając się po krętych, stromych schodach, wyczuł delikatnie pulsującą aurę, zwiastującą czyjąś znajomą obecność. Tom nie miał problemu z zajściem jej od tyłu — Ślizgonka stała plecami do drzwi, pochylona nad kamiennym parapetem, wyraźnie coś pisząc; ubrana w długi, ładnie skrojony płaszcz z pagonami i bez kaptura na głowie prawie nie przypominała wczorajszej dziwaczki z salonu, dopiero gdy się odwróciła i zobaczył stal w mocno pomalowanych oczach, poczuł na własnej skórze, że dziewczyna miała charakterek. Na jego widok mocno się zmieszała, a pod wpływem zachęcającego uniesienia brwi zupełnie straciła głowę.
— To ty — wymamrotała. — Rosier chciał rozmawiać, myślałam, że ty…
— Że ja nie będę chciał? — dokończył za nią cichym, melodyjnym głosem i przystanął na tyle blisko, by mógł odczuć to, co od niej biło. Siła, zdecydowanie, a w tej chwili onieśmielenie, aż nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Dlaczego? Wyjątkowe osoby wolę poznawać bez pośrednictwa Rosiera.
Kiedy się wyprostowała, sięgała mu do piersi, lecz pod wpływem tego, co powiedział, urosła przynajmniej o dwa cale. Od jakiegoś czasu zerkała na niego ukradkiem, a on zerkał na nią, z tą różnicą, że Riddle był tego całkowicie świadomy. Nie zarumieniła się, przyjęła komplement, jakby się jej należał, choć w środku zmiękła. Zaszedł ją zdecydowanie zbyt niespodziewanie, i mimo że właśnie doświadczała tego, co kształtowało się w jej wyobraźni przez kilka ostatnich dni, nie mogła odeprzeć wrażenia, że — bez względu na uprzejmość i ten zniewalający uśmiech — oceniał ją. Oceniał i oczekiwał. Zdawała sobie sprawę z własnego nieprzygotowania, jednak nie potrafiła oderwać wzroku od tego, co miała przed sobą. W białym świetle wydał się jej jeszcze piękniejszy niż zwykle, znacznie bardziej ludzki. Stał wyprostowany, z rękami obleczonymi w skórzane, mocno wytarte rękawiczki. Włosy lekko rozwiane, cera posągowo blada, choć teraz nieco zaróżowiona od mrozu, zwłaszcza na zapadniętych policzkach i czubku nosa. W ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie, z jakim Ślizgonka jeszcze nigdy dotąd się nie spotkała; naprawdę chciał ją poznać, on, choć sam wydawał się taki skryty i umiejscowiony w sferze sacrum, do której dostęp mieli wyłącznie ci, których do siebie dopuścił. A teraz Bella miała stanowić ich część. Nie wyobrażała sobie, że to miałoby się potoczyć inaczej, nie teraz, kiedy docenił jej niepowtarzalność. Za to Tom nie przypuszczał, że znowu pójdzie tak bezboleśnie. Był w to za dobry. Musiał przyznać, że dawno nie miał do czynienia z tak wyrazistą, uświadomioną energia. Z sentymentem pomyślał o sobie samym, kiedy to sześć lat temu dowiedział się o własnej wyjątkowości. Nie, nie dowiedział się, ona została mu tylko potwierdzona. Wystarczyła sekunda i miał wszystkie myśli czternastolatki jak na dłoni, lecz z zaskoczeniem poczuł się delikatnie wypierany — Bellatriks próbowała wznieść magiczną barierę, i choć walka z umysłem Riddle’a natychmiast została stracona, docenił starania. Trafił na naprawdę smakowity kąsek.
— No to… — zaczęła z wahaniem. — Co robicie? Bo z boku wyglądacie jak jakaś sekta czy coś…
— Nie mogą ci powiedzieć — odparł konspiracyjnym szeptem, pochylając się, by dotknąć lekko jej ramienia. — To ściśle tajne. Zanim przyjmiemy cię do wspólnoty, musisz przejść bardzo ciężką inicjację i złożyć Wieczystą Przysięgę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dostaniesz nowe imię. — Kąciki jego ust drgnęły i wyprostował się, by spojrzeć w dal; czarne, nagie drzewa wyraźnie rysowały granicę między błoniami a Zakazanym Lasem. — A tak naprawdę nie robimy nic wielkiego. Uczymy się. Spędzamy razem czas. Lubimy swoje towarzystwo, bo każdy z nas ma podobne priorytety. Trochę już o tobie wiem, Bella, dlatego jestem pewien, że świetnie się u nas odnajdziesz.
Słuchała go z najwyższą uwagą, czuł intensywny wzrok czarnych oczu i już wiedział, że to był strzał w dziesiątkę. Właśnie stał się nową małą obsesją panny Black, wystarczyła tylko iluzja zainteresowania i kilka urokliwych słów, aby utworzyć nić porozumienia. Jednak dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Stanęła bardzo blisko, na tyle, że Tom czuł ciepło bijące od jej falującej aury, nadal ściskała w rękach niezapieczętowaną kopertę, a wybrana sowa niecierpliwiła się na parapecie, podskakując na jednej nóżce, lecz Bellatriks nawet na nią nie spojrzała. Patrzyła na gładkie połacie śniegu, a później na niebo rozjaśnione ostrymi promieniami zimowego słońca — środek stycznia grał tak, jak powinien. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego dnia. Właśnie milczała w towarzystwie największej zagadki, którą szkicowała namiętnie od kilkunastu miesięcy, a teraz sama postanowiła trochę się przed nią odsłonić. W głowie miała tysiące myśli czekających na spisanie — notatnik palił ją przez kieszeń torby i gruby płaszcz.
— Naprawdę się nie spodziewałam…
Odwrócił się i ona zrobiła to samo.
— Spodziewałaś się. Nie musisz udawać fałszywej skromności, Bella, nie formujemy zakonu. Dla nas w cenie jest śmiałość. Nie pycha, ale zdecydowanie. Będziemy cię doceniać, jeśli sama się docenisz. — Powoli zdjął rękawiczkę i sięgnął po czarny kosmyk jej sięgającej ramion, nieuczesanej czupryny. — Hmm, byłoby ci ładnie w długich włosach.
Tym razem poczuła, że naprawdę się zarumieniła.

*

Nie trzeba było tygodnia, żeby Bellatriks zaaklimatyzowała się w nowym środowisku. Jakie wybuchło zdziwienie, kiedy okazało się, że pod drapieżną fryzurą i niestosownie rozmazaną kredką do oczu kryła się całkiem zdrowa i harda osobowość. Ani Travers, ani Malfoy, ani nawet Nott nie wziął sobie słów Toma do serca tak bardzo, jak uczyniła to Black. Kwestia wieku miała drugorzędne znaczenie, kiedy przychodziło do dyskusji, bo dziewczyna nie dawała się stonować nawet pyskatemu Mulciberowi, zaprzyjaźniła się także ze szczotką do włosów, a nożyczki przy pierwszej okazji wyrzuciła do kosza. Riddle obserwował tę transformację z niemałym zaintrygowaniem.
Zdobycie podpisu profesora Slughorna pod spisem pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych nie stanowiło żadnego problemu, ale swoje musiał wygadać i odsłuchać.
— Chciałem bardzo podziękować, podobała mi się zwłaszcza
Magia Malefica Corinthi i sposób, w jaki Klimke tłumaczy teorię kolorów magii — powiedział, kiedy nauczyciel przeglądał listę. Riddle złapał go zaraz przed środowym kółkiem z eliksirów; pamiętał, by ostentacyjnie skinąć głową w stronę Victorii, licząc, że pod maską chłodu wezbrało się już odpowiednio dużo łez, by zapewnić dziewczynie zajęcie na wieczór. — Gdyby pan profesor był łaskaw…
— Jasne, Tom, pogłębiaj wiedzę, jeśli tylko masz na to apetyt, tak tylko patrzę, co cię tym razem zainteresowało… tak z ciekawości. Mhm… mhm…  — mruknął i wziął podsunięte przez chłopaka pióro. — Ambitnie zaczynasz nowy rok, drogi chłopcze. O, do tej lektury mogę polecić ci dzieło Amandy Neumayer, będziesz miał fajne uzupełnienie…
— Z chęcią przeczytam wszystko, co pan profesor zechce mi zaproponować — odparł, a Mistrz Eliksirów nakreślił pod zamaszystym podpisem jeszcze jeden tytuł.
— Tylko nie jestem pewien, czy pani Mortemore ma angielskie tłumaczenie, bo może się okazać, że będziesz jeszcze potrzebował słownika — zachichotał, ale Ślizgon tylko uśmiechnął się blado.
— Nie trzeba, powinienem sobie poradzić z niemieckim. Jeszcze raz dziękuję.
Odszedł, kłaniając się nieznacznie, a Slughorn pomachał mu na pożegnanie i zniknął za drzwiami. O piątej po południu zamek tętnił życiem, aż przyjemnie było się przejść korytarzami. W sierocińcu Tom tego nienawidził — brykających, szczekających na siebie szczeniaków, wypadających zza rogu każdego korytarza. Nie znosił patrzeć na identyczne szare koszule i umorusane gęby, kiedy mugolskie dzieci wracały chmarą z boiska na kolację. Ale tutaj wszystko wyglądało inaczej. Magia zapewniała człowiekowi dostojeństwo, czarne, szkolne szaty (nawet te znoszone) wyglądały schludnie i elegancko. Na myśl o powrocie do mundurka z Wool’s poczuł na plecach dreszcz obrzydzenia — na szczęście poza budynkiem nie musiał go nosić.
W drodze na piąte piętro spotkał kilku kolegów i — chcąc nie chcąc — musiał przystanąć i zamienić kilka słów, tak że z siedemnastej nagle zrobiła się siedemnasta czterdzieści. Nic nie mógł na to poradzić — był lubiany i rzadko trafiał się ktoś, kto z marszu nie pałał do niego sympatią. Chociaż nie. Dumbledore. Dumbledore’owi zawsze coś nie odpowiadało, i choć nigdy nie powiedział mu tego wprost, na każdym kroku dawał odczuć. Nie traktował go protekcjonalnie, ale i nie patrzył na Toma z tymi pogodnymi iskierkami w oczach. Trzymał go na dystans, ale zawsze z tą irytującą galanterią, co działało na Riddle’a jak otwarte wypowiedzenie wojny. Z tym frustrującym poczuciem nacisnął klamkę i wszedł do biblioteki. W porównaniu do korytarzy cisza aż kłuła w uszy. Przy stolikach siedziało kilku uczniów, ale nie można było powiedzieć, że biblioteka o tej porze cieszyła się dużym zainteresowaniem. Ukłonił się pani Mortemore i ruszył od razu w stronę kontuaru, żeby wręczyć jej podpisaną przez profesora kartkę; czarownica omiotła przelotnie wzrokiem listę i bez słowa skinęła głową. Dawno minęły czasy, kiedy sama udawała się do Działu Ksiąg Zakazanych i skrupulatnie wybierała wypisane przez Toma dzieła; gdy chłopak zaczął przychodzić do niej minimum raz na półtora miesiąca, dla świętego spokoju dała mu pełną swobodę — popartą na wszelki wypadek nauczycielską zgodą — na buszowanie po zamkniętej części biblioteki, a Riddle’owi nigdy nie przyszło do głowy, żeby złamać to zaufanie. Wyszukanie wszystkich pozycji zajęło mu nie więcej niż pięć minut, znał praktycznie na pamięć rozmieszczenie kolejnych poddziałów, zwłaszcza że zajmowały zaledwie osiem regałów. Kiedy pierwszy raz w drugiej klasie, drepcząc pani Mortemore po piętach, znalazł się za słynnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, nie mógł wyjść z podziwu, widząc tyle ksiąg — zakazanych i szepczących, by po nie sięgnął. Teraz uśmiechnął się pobłażliwie na widok pozycji, które w większości miał już dawno za sobą. Sięgnął po dzieło zapisane przez Slughorna — kolejna broszurka, nieprzełożona na angielski, jak wspomniał profesor, ale i tak pochłonie ją w jeden wieczór. Wychodząc, rzucił odpowiednie zaklęcie i otoczył łańcuchem żelazne klamki.
— Ty, syczący.
Zerknął przez ramię. Najwyraźniej wyjście Rowdy’ego ze skrzydła szpitalnego wzbudziło w Hortusie nowe pokłady odwagi, bo na twarz powrócił dawny cwany uśmieszek. Tom schował różdżkę do kieszeni i powoli się odwrócił; tymczasem tamten już do niego doskoczył, kipiąc energią i poirytowaniem. Brew drgała mu lekko, a zadowolenie z bliska nie wyglądało już tak realistycznie, przypominało raczej przerysowany grymas; Tom stał przez moment, napawając się tym widokiem.
— Dippeta i resztę mogłeś oszukać — wycedził Sokaris, podchodząc bardzo blisko, a że mierzyli niemal tyle samo, prawie zetknęli się czołami. — Ale ja wiem swoje. To twoja sprawka. Twoja i twoich fagasów.
— Masz jakiś dowód? — zapytał spokojnie. — Trzeba było to powiedzieć, kiedy przyszli jego rodzice. Wtedy już nie byłeś taki odważny, prawda?
— Uważaj sobie. — Hortusowi skończyła się cierpliwość i poczucie humoru. Nie wyglądał już na takiego rozluźnionego, w odróżnieniu od Riddle’a, który miał ochotę jeszcze tego popołudnia zabawić się jego kosztem. Skoro nadarzyła się taka wspaniała okazja, nie zamierzał jej zmarnować. — Myślisz, że tylko ty potrafisz ukraść Gryfonom pałki?
— Domyślam się, że poradziłbyś sobie z tym znakomicie. Nie musisz dziękować, było mi naprawdę miło spieprzyć twoje plany. — Przysunął się bliżej i pozwolił sobie na okrutny uśmiech przeznaczony wyłącznie dla oczu Ślizgona. Wypowiedział te słowa z prawdziwą przyjemnością, podziwiając, jak spocone oblicze chłopaka najpierw zbladło, później pokryło się purpurowymi plamami. — I to dosłownie. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak się ją fantastycznie rżnęło, była taka niewinna. Twoja siostrzyczka. Spójrz, tak niewiele brakowało, a miałbyś szwagra. Ach, taka strata! — Zaśmiał się pod nosem; przyszedł mu do głowy świetny pomysł, więc po chwili zastanowienia dodał: — Dobrze, że twoja narzeczona nie jest taka zmienna w uczuciach, bo trzeba byłoby odwołać drugi ślub…
Nie zdążył dokończyć, bo salę wypełnił zwierzęcy ryk, donośne „ty skurwysynie!” i Sokaris już trzymał Toma za przód szaty. W następnej sekundzie trzepnął nim o drzwi, aż zadzwoniły szyby, książki rozsypały się po podłodze, kilka starych okładek odpadło, ale Riddle ani drgnął; zanim nadleciała pani Mortemore, Hortus trzymał w ręku różdżkę i celował nią w Ślizgona, a drżał przy tym tak okropnie, że nawet gdyby strzelił jakimś zaklęciem, z większym prawdopodobieństwem roztrzaskałby ścianę. Starej czarownicy potrzeba było niewiele czasu, żeby zarejestrować, co się wydarzyło, choć przez jakiś czas stała jak wryta pomiędzy Działem Człowieka a regałem z Prorokami Codziennymi, lustrując wzrokiem to jednego, to drugiego chłopaka.
— Do licha ciężkiego… Różdżki w mojej bibliotece! Jeszcze nigdy… jeszcze nigdy… jak żyję… pojedynki! Wulgaryzmy! — zawołała na wydechu, a jej oczy rozszerzyły się złowieszczo. — Ty, masz swoje książki? To wynocha! A ty za mną! Szlaban! Ty bezczelny bachorze, ja ci dam przeklinać… ja ci dam się pojedynkować…! Twój dom traci pięćdziesiąt punktów i módl się, żeby na tym się skończyło! Pringle już ci przetrzepie skórę…
Choć tak skrupulatnie przestrzegała ciszy w swoim królestwie, teraz sama wrzeszczała jak opętana. Doskoczyła do Sokarisa, i choć ledwo sięgała mu piersi, chwyciła go za ucho, wykręciła i pociągnęła za sobą, machając drugą ręką jak żołnierz. Między regałami zaczęły pojawiać się głowy uczniów, którzy na widok tak prowadzonego Hortusa musieli pozakrywać usta, żeby nie parsknąć śmiechem i nie oberwać rykoszetem. Biblioteka zatrzęsła się w posadach, kiedy pani Mortemore trzasnęła drzwiami. Pod ostrzałem zaciekawionych spojrzeń Tom pochylił się, żeby naprawić i pozbierać książki. Był całkowicie spokojny i wciąż nieco rozbawiony, ale głównie pławił się w satysfakcji. Tak właściwie miał zamiar wpaść tylko na chwilę po kilka niezbyt pilnych lektur, a trafiła mu się taka przednia rozrywka. I zupełnie przypadkowo zapewnił wrogowi numer jeden co najmniej tygodniowy szlaban. Tak, to z pewnością był udany dzień. Pomaszerował wzdłuż regałów w stronę wyjścia, a krok miał zdecydowanie bardziej sprężysty, niż gdy tu wchodził.

Następny poranek okazał się przyjemną kontynuacją poprzedniego wieczora. Niezapowiedziany test, którym powitał ich Dumbledore, okazał się bardzo trudny i zupełnie bezproblemowy dla Toma. Klasę opuścił przy akompaniamencie buntowniczych pomruków i niekończących się narzekań, na które nauczyciel miał jedną odpowiedź — pobłażliwy uśmiech. Po kolacji przeszedł się po czterech stołach i zebrał od prefektów pieniądze, które wpłacili uczniowie zainteresowani kursem teleportacji, czyli jednym słowem — wszyscy szóstoklasiści. Sakiewka Riddle’a boleśnie to odczuła, ale nie miał wyboru. Poruszanie się po Londynie i poza nim za pomocą mugolskich środków transportu było długie i uciążliwe. Czuł się poirytowany faktem, że ktoś taki jak on musiał zapłacić i zdać egzamin, aby legalnie korzystać ze swoich umiejętności — bo nie stanowiło wątpliwości, że teleportacja pójdzie mu równie śpiewająco, co dzisiejszy sprawdzian u Dumbledore’a.

Po nużącej historii magii udał się wraz z nieodstępującym go na krok Traversem i Mulciberem do pokoju wspólnego na zasłużony odpoczynek; Tom nie omieszkał opowiedzieć kilku osobom podczas poprzedniej kolacji o zajściu w bibliotece, a jako że wśród nich siedział Rosier z Nottem, informacja o haniebnym zachowaniu Sokarisa i wieńczącym go szlabanie rozeszła się po domu jak burza, a Slytherin został podzielony na dwie grupy: jedni byli wściekli za utratę pięćdziesięciu punktów, inni natomiast pękali ze śmiechu na myśl o naciągniętym, czerwonym uchu Hortusa. On sam milczał na ten temat, zajęty własnym dramatem, na widok którego Riddle miał ochotę bezustannie chichotać. Zasiane ziarno — choć fałszywe — dało plony niemal natychmiast i ani Ivy Taciturn, ani nikt inny nie miał pojęcia, dlaczego Sokaris traktował ją przez cały dzień jak trędowatą.
— Oby dał trochę czasu, zanim zrobi poprawę — westchnął Amadeusz, rozglądając się po zatłoczonym dormitorium w poszukiwaniu wolnych foteli.
— Przestań pierdolić o Dumbledorze — mruknął Mulciber. — Zresztą znowu będzie jak zwykle… Obleję, obleję, olaboga, kiedy poprawa, a później minimum powyżej oczekiwań w serduszku. Więc zrób nam przysługę i zamknij się… O, widzisz? Riddle ma już tego powyżej uszu…
Tom przyśpieszył korku, owszem, ale nie w związku z panikującym Traversem. W swoim dawnym kącie, tyle że nie na podłodze, a na pufie, siedziała Bellatriks, plecami do całego pokoju wspólnego, znów nad czymś pochylona. Ekspresywnie żuła gumę, kreśląc coś w grubym notesie, z którym nigdy się nie rozstawała. Kiedy pierwszy raz wyciągnęła go przy nowym towarzystwie, a Rosier został dotkliwie podrapany, kiedy próbował go jej zabrać, Teodor natychmiast wysnuł podejrzenia, że Black trzymała tam wszystkie informacje na temat każdego ucznia Hogwartu, aby później go szantażować, lecz powód, dlaczego dziewczyna tak strzegła zeszytu, był znacznie bardziej prozaiczny. Tym razem sterczała z nosem nad pergaminowymi kartkami wypełnionymi portretami pewnego ciemnowłosego, przystojnego Ślizgona. Tom zadumany, wczytany w książkę. Tom patrzący z wyrozumiałością, kolejny Tom — ze zniecierpliwieniem. Tom złapany wpół słowa, ze zmrużonymi oczami i rozchylonymi ustami. Całe dwie strony atramentowych Tomów, uchwyconych jak na fotografiach. Nie potrzebowała na niego patrzeć, żeby tak precyzyjnie oddać wąski nos, ładne kości policzkowe, duże oczy… Wszystko to nosiła w głowie, napatrzyła się już wystarczająco, by ręka sama szkicowała kształt twarzy.
— Dobre są.
Na dźwięk cichego, aksamitnego głosu prawie podskoczyła i zrobiła ogromnego kleksa w miejscu, gdzie miał znaleźć się nos „Toma rozeźlonego”; prawdziwy Riddle znów ją podszedł, lecz tym razem nie wywołał przyjemnego skurczu w żołądku. Bellatriks oblała się gorącym pąsem i zaczęła nerwowo wycierać rozlany tusz, jeszcze bardziej go rozmazując. Chłopak wyprostował się z zalążkiem uśmiechu czającym się w kącikach ust. Wyciągnął różdżkę i machnął nią krótko.
— Z tym chyba pójdzie lepiej — dodał, a plamy zniknęły. — Nott będzie zawiedziony, miał nadzieję wydębić od ciebie jakieś haki na Hortusa.
Ta uwaga nie pomogła dziewczynie pozbyć się rumieńca, wręcz przeciwnie, spurpurowiała jeszcze bardziej, choć — pomimo uwierającego wstydu — poczuła się mile połechtana komplementem. To już drugi w tym tygodniu. Drżącymi rękami pozbierała swoje bibeloty i poszła za Tomem; chłopcom udało się skompletować cztery fotele, które zaciągnęli najbliżej kominka, przy którym wygrzewało się kilku młodszych uczniów.
— Naprawdę tak uważasz? — zapytała. — Że są dobre?
— Naprawdę. Nie znam się na sztuce, ale moim zdaniem są.
— To mi wystarczy.
Usiedli pomiędzy Mulciberem i Traversem, którzy spierali się teraz o teleportację, ale nie byli jedyni. Od kilku dni pokój wspólny — jak co roku w okolicach lutego — żył kursem, rozmowami na temat tego, kto, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach przeżył swoją pierwszą aportację, jakie uczucia temu towarzyszyły i kto w czyjej rodzinie nie zaliczył egzaminu za pierwszym razem. Z każdego kąta salonu można dobiegały uwagi o rozszczepieniach, kuzynach od strony prababki czy innej piątej wodzie po kisielu, choć do pierwszych zajęć pozostało jeszcze znacznie ponad dwa tygodnie. Starsi uczniowie, którzy mieli już to za sobą, opowiadali żądnym wiedzy kolegom o swoich przypadkach, a młodsi przysłuchiwali się z zazdrością.
— Ja już się teleportowałem, wiem, co mówię — ciągnął Amadeusz. — Kiedy wujek zabrał mnie do Rochester. Dwa razy. I za każdym razem się rozszczepiłem. Mówię ci, na początku zawsze musisz się rozszczepić. Zapytaj Victorii, ona też już ma to za sobą.
— No tak, ale nie mówiła nic o rozszczepieniu… — wymamrotał Mulciber w swoją paczkę fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta. Próbował wyłowić kokos, ale do tej pory natrafił tylko na kalafior, wapno i coś słonawego, po czym długo pluł i charkał, a na koniec musiał przepić porządnym łykiem kremowego piwa. — Tom, a ty już się teleportowałeś?
— Nie.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, zajęty własnymi sprawami. Bellatriks skuliła się na fotelu, podciągnęła nogi pod brodę i rozłożyła na nich zeszyt. Wystarczyło kilka pociągnięć piórem i z dołu strony spoglądał na nią ostatni Tom — chłodny, wyniosły, z uniesionymi brwiami. Identyczny jak ten prawdziwy, który siedział nieopodal i obracał w palcach różdżkę, pogrążony we własnych myślach. Dziewczyna obróciła kartkę i zaczęła zapisywać wszystko, co dzisiaj powiedział, słowo w słowo. Liczyła, ile razy zdrobnił jej imię. Matka mówiła do niej tak surowo — młoda damo. Ojciec chłodno, zwykle padało proste córko, tylko siostry używały tego ładnego Bella, a teraz i on. Tom Riddle. W jego oczach była Bellą, nie tą przemądrzałą dziwaczką, tamtą tam, Black, umazaną atramentem albo siedzącą całe dnie z nosem w książkach. Podkreśliła kilkakrotnie to, co powiedział o jej szkicach, pierwszy raz naprawdę zadowolona, bez wstydu mogła pomyśleć o sobie jak o artystce. Do tej pory nikt nie ofiarował Bellatriks na własność aż tyle uwagi, chciał rozmawiać o niej, dowiedzieć się o problemach, które ją trapiły, i choć nie była zbyt wylewna, nawet nie spostrzegła, kiedy zaczęła się przed nim otwierać. Życie w krainie fantazji niespodziewanie przeniosło się do rzeczywistości i nagle pojawił się w nim ktoś z krwi i kości. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęła, by prawdziwa znajomość rozwinęła się w coś więcej. 

~*~


Wiem, że nie powinno się wprowadzać dwóch narracji do opka, bla, bla, bla, ale pomyślałam, że jest tu już na tyle niedopowiedzeń (domysły pojawiły się nawet wcześniej w komentarzach), że fajnie byłoby wprowadzić inny pov, no i zajrzeć dzięki temu do głowy Toma. Nie jestem amatorką narracji trzecioosobowej, ale mam nadzieję, że jakoś specjalnie nie gryzie w oczy. Jasne, od następnego rozdziału wracam do zwykłej pierwszoosobówki, chociaż może się jeszcze kiedyś zdarzyć, że wrzucę jakieś trzecioosobowe pov. Dedykacja dla Claudii. :*