21 listopada 2014

85. Na dnie wśród mugoli

         - Wyjeżdżam.
Dobrze zrobiłam, że wróciłam do rezydencji Crouchów na piechotę. Mimo że wieczór był ciepły i przyjemny, ochłonęłam trochę po kłótni z siostrą i uspokoiłam zszargane nerwy, choć na samą myśl, że będę zmuszona tłumaczyć wszystko Czarnemu Panu zalewała mnie fala gorąca.
- Glizdogonie, zostaw nas.
Kiedy najbardziej tchórzliwy sługa czym prędzej opuścił komnatę, Voldemort zapytał spokojnie:
- Dlaczego jesteś taka wzburzona? Mówiłem ci, że te odwiedziny to nie najlepszy pomysł.
Nie mogłam usiąść, roznosiła mnie zła energia, której nie potrafiłam i nie chciałam opanować. Musiała ze mnie wypłynąć niczym śmiertelny jad, który zatruwał mój spokój.
- Nie pouczaj mnie – warknęłam. – Twoja obecna sytuacja nie sprzyja mojemu humorowi. Nie zostanę tu ani chwili dłużej, nie będę patrzeć na to, co się w tym kraju odbywa. Wyobraź sobie, że ta szmata postanowiła wyprzeć się wielkiego boga Ra i przejść na protestantyzm, bo to jest bardziej angielskie! Nie dość, że sama zgubiła swoją duszę, to jeszcze zamieszała w to Nathira, który notabene się z nią żeni! Widzę, że tu każdemu się o wszystkim mówi, tylko nie mnie!
Czarny Pan słuchał w milczeniu moich słów, podczas gdy ja wrzeszczałam i szalałam po pokoju, odrzucając od siebie kopniakiem krzesło, które przewróciłam. Nagini, oburzona moim głośnym, chaotycznym zachowaniem, odpełzła gdzieś w ciemny kąt. Voldemort natomiast przemówił z nutką rozbawienia w głosie:
- A nie przyszło ci do głowy, że Zivit zrobiła to, ponieważ chciała ci się w końcu sprzeciwić? To jej rzecz, że postanowiła zmienić wiarę, ty też uczyniłaś to wiele lat temu. Nie irytuje cię sam fakt, lecz to, że podjęła tę decyzję bez konsultacji z tobą.
Przez kilka sekund patrzyliśmy sobie w oczy, analizując słowa Czarnego Pana. Miał rację. Miał cholerną rację, ale nie potrafiłam mu jej przyznać. W tej chwili zdecydowałabym się na wszystko, byleby nie przytaknąć na jego słowa.
- Idź precz! – Zawołałam i natychmiast opuściłam pogrążone w prawie całkowitym mroku pomieszczenie.
Po drodze natknęłam się na z całą pewnością podsłuchującego nas Glizdogona, lecz zignorowałam jego wścibskość. Peter Pettigrew był osobą, której los nie wpływał w żaden sposób na moje życie, był sługą Lorda Voldemorta i to do niego należało karanie i nagradzanie go. Ja miałam swoich podwładnych, do których wracałam.
         Kiedy już się trochę uspokoiłam, udałam się z powrotem do komnaty, w której przebywał Czarny Pan, aby się z nim pożegnać i omówić podstawowe sprawy związane z moim pobytem w Egipcie oraz ewentualną pomocą. Zaproponowałam, że wyślę mu któregoś z moich kapłanów, lecz Voldemort kategorycznie odmówił tłumacząc, że nic mu tu nie grozi, a jego powrót jest jedynie kwestią czasu. Miał rację. Teraz wszystko zależało od sprytu Barty’ego Croucha i umiejętności Harry’ego Pottera. Nie mogliśmy już nic zrobić, zatem mój powrót do Egiptu był wskazany.

*

         Przed obskurną, brudną kamienicą zatrzymała się taksówka, z której wysiadała najpierw elegancko ubrana, dobiegająca czterdziestki kobieta, a zaraz za nią wygramolił się łysiejący, szczupły mężczyzna, który zapłacił kierowcy kilka papierowych banknotów i omiótł wzrokiem wysoki budynek. Tynk poodpadał już w wielu miejscach ze ścian, a barierki otaczające wąskie balkony były mocno zardzewiałe. Sama okolica nie zachęcała przybyszów do bliższego zapoznania się z mieszkańcami kamienicy. Tuż przy wejściu na klatkę schodową stał wielki, plastikowy śmietnik, z którego na popękane płytki chodnikowe wysypywały się cuchnące, foliowe worki wypełnione gnijącymi resztkami jedzenia, zużytymi pampersami i butelkami po najtańszym winie. Elegancka para odziana w gustowne, mugolskie ubrania w ogóle nie pasowała do tego miejsca. Ładna, trzydziestoparoletnia blondynka zapytała cicho:
- Jesteś pewien, że nie pomyliłeś adresów? Może ten kierowca zawiózł nas pod złą kamienicę, przecież to mugol.
- Nie, w liście jest dobry adres. Spójrz, Henryk Hortus, numer sześć – odrzekł Sokaris i odgarnął siwiejące, krótkie kosmyki z czoła.
Zerknął na swoją zniesmaczoną, wystraszoną żonę i poczuł palący wstyd. Nigdy nie spodziewał się, że jego bogaty, dobrze ułożony ojciec stoczy się tak bardzo, że przyjdzie mu żyć między mugolami w nędzy i brudzie. Bał się tego, co zobaczy w jego mieszkaniu. Pierwszy raz w życiu ucieszył się, że jego teść nie żyje, nie zniósłby pogardy bijącej z tych surowych, błękitnych oczu. Był pewien, że Ivy opowiedziałaby swemu ojcu wszystko z najdrobniejszymi  szczegółami. Nie mógł pozwolić, aby ujrzała więcej, niż to konieczne, dlatego wezwał taksówkę i odesłał żonę z powrotem na Pokątną. Wystarczy, że będzie wstydził się za ojca przed samym sobą.
         Ostrożnie pchnął wyrwane z zawiasów drzwi i wkroczył na ciemną, cuchnącą uryną klatkę. Spostrzegł siedzącą pod drzwiami do piwnicy trójkę dzieciaków w wieku jego syna, które zaczęły robić w jego stronę głupie miny i rzucać petami. Sokaris stłumił wstręt i wbiegł na trzecie piętro. Ściany na klatce schodowej również były odrapane i pomazane graffiti, jednak wyglądały nieco lepiej, niż zewnętrzne ściany kamienicy. Odnalazł odpowiednie drzwi z podrdzewiałą tabliczką z napisem 6 – Holly Counter. Dane na drzwiach różniły się od tych na karteczce przy domofonie, jednak Sokaris znał imię i nazwisko byłej kochanki ojca, więc nie zawahał się ani chwili i zapukał. Niemal natychmiast usłyszał kroki, sekundę później drzwi się otworzyły, a w progu stanął jakiś zaniedbany, chudy mężczyzna, w którym Sokaris od razu poznał swego ojca. Był w szoku, kiedy ujrzał jego oblicze. Jakże się postarzał! Wychudła, ciemna twarz poorana była licznymi zmarszczkami, a podbródek i policzki pokrywał siwy, kilkudniowy zarost. Przetłuszczone resztki ciemnoszarych włosów sterczały we wszystkie strony, sam Henryk zaś niesamowicie się zapuścił. Porzucił eleganckie, wykwintne szaty na rzecz brzydkich, mugolskich swetrów i dżinsowych spodni, czuć było od niego także tani alkohol.
- Sokaris, nareszcie! – Wychrypiał przepalonym głosem i wciągnął syna do środka.
Całe mieszkanie śmierdziało przetrawionym alkoholem i najtańszymi, mugolskimi papierosami, choć nie wyglądało tak źle, jak młodszy Hortus się spodziewał. Wszędzie leżały brudne szaty, pety i puste butelki, aczkolwiek było tu względnie czysto. Henryk zaprowadził syna do małego, ciasnego pokoiku z balkonem, który musiał pełnić rolę salonu. Pierwsze, co rzuciło się Sokarisowi w oczy to nagie, sflaczałe pośladki czterdziesto paroletniej kobiety leżącej w barłogu na rozłożonej kanapie. Mężczyzna podszedł do niej i klepnął ją mocno w pośladek, rechocząc:
- Te, niunia, zostaw nas na chwilkę, co?
Kobieta uniosła się nieco, usiłując poprawić coś, co wyglądało na podomkę uszytą ze sztucznego, tandetnego materiału, przez którą wylewały się jej wielkie, obwisłe piersi i sflaczały brzuch. Zanim się stoczyła, musiała być piękna, jednak alkohol i fajki zrobiły swoje. Mugolka miała przetłuszczone, wypłowiałe, ciemne włosy, które farbowała na żółty blond i teraz tuż przy skórze miała kilkucentymetrowe odrosty. Czerwoną z przepicia twarz pokrywał wczorajszy, nieco rozmazany, mocny makijaż, a ona sama była kompletnie pijana. Henryk pomógł jej wstać z kanapy, ale do drzwi jakoś doczłapała o własnych siłach.
         Sokaris z przerażeniem obserwował tę scenę, błogosławiąc siebie za wspaniały pomysł odesłania żony. To, co tutaj ujrzał było zbyt makabryczne nawet dla niego. Nie mógł uwierzyć, że jego idealny ojciec, z którego od najmłodszych lat brał przykład wylądował na samym dnie. Osiadł na marginesie nawet w świecie mugoli. Zawsze wiedział, że Henryk lubował się w kobietach o wyglądzie kurwy, jednak sprowadzanie do domu mugolskich, bezdomnych pijaczek było szczytem. Ze wstrętem usiadł w fotelu wskazanym przez ojca, który opadł na barłóg, w którym wcześniej spała jego towarzyszka i wpatrzył się w syna. Na jego czerwonej, nalanej twarzy pojawiła się nieskrywana duma.
- Osiągnąłeś to, czego od ciebie oczekiwałem – rzekł, a w jego głosie zabrzmiał dawny dystyngowany Henryk Hortus. – Dlaczego nie przeprowadziłeś Ivy? Nie widziałem jej od lat, ale pamiętam, że była niezłą dupą.
Sokaris zmarszczył brwi. Mały, zagracony pokoik pełen starych rzeczy po Holly-Dolly rozpraszał jego uwagę. Dookoła łóżka leżała brudna, damska bielizna, która mieszała się z pustymi butelkami po tanim winie. Mugolskie sprzęty, które stały na stolikach i parapecie mrugały i wydawały dziwne, trzeszczące odgłosy. Sokaris nie mógł sobie wyobrazić życia w jakim środowisku.
- Właśnie dlatego jej tu nie przyprowadziłem – wycedził przez zaciśnięte zęby, rozkładając ramiona. – Jest mi wstyd, ponieważ mieszkasz w tym mugolskim chlewie jak jakiś, nie przymierzając, Weasley, chlejesz i szlajasz się z kurwami. Mam być dumny z takiego ojca?
Żałował, że użył tak mocnych słów, jednak inną drogą nie mógł dotrzeć do Henryka. Przybył tu nie na jałową pogawędkę, lecz z nadzieją, że zdoła ojcem wstrząsnąć i wyciągnąć go z bagna, w którym taplał się od lat.
- Synu, to nie wygląda aż tak źle – odparł Hortus, a głos mu zadrżał. – Sara to poczciwa babka, potrafi dobrze ugotować, czasem mi posprząta… Jesteśmy już razem pół roku, choć czasem lubimy sobie golnąć browarka, nie czyni nas to jakimiś wyrzutkami. Sara nie jest zbyt bystra, łatwo przed nią ukryć różdżkę, chociaż nauczyłem się już bez niej obchodzić.
Sokaris westchnął ciężko. Nie mógł uwierzyć, że jego ambitny ojciec stał się tak pasywny. Z jednej strony już pogodził się z tym, że matka wyrzuciła go z domu, lecz czuł do niej żal, że przyczyniła się do jego upadku. Nigdy w stu procentach nie zaakceptował Ardetha.
- A czujesz się wciąż czarodziejem? – Zapytał zrezygnowany Sokaris.
W tej chwili Henryk ożywił się gwałtownie. Z podłużnej doniczki wygrzebał różdżkę, otrząsnął ją z ziemi i przytknął jej koniec do zamka w drzwiach kulawej szafy, z której wyciągnął używane, acz czyste szaty czarodzieja. Jeszcze kilkanaście lat temu nawet nie spojrzałby na takie łachy, ale dziś był dumny, że stać go było na taki luksus. Przez chwilę pomyślał sobie nawet, że mógłby zostawić mu kilka galeonów, aby mógł wynająć jakieś mieszkanie w porządnej dzielnicy, lecz jego wzrok znów padł na stos butelek, więc się rozmyślił. Nie zamierzał inwestować złota w pijackie wieczorki mugolskich meneli z okolicy.
- Masz rację, trochę sobie nasrałem  w życiorys – mruknął Hortus, trąc poobijaną dłonią nieogolony podbródek. – Z początku piłem z nienawiści to tej suki, która wykopała mnie z domu i sprowadziła arabskiego knura na moje miejsce, później o niej zapomniałem i zaczęło mi się podobać takie beztroskie życie. Ale do czasu. Jakiś czas temu zobaczyłem w Londynie tę szmatę, którą wcisnęła mi Earth i postanowiłem odzyskać to, co mi odebrali.
Sokaris doszedł do wniosku, że wspomnianą szmatą musiała być Dżahmes-Meritamon, jednak nie skomentował tego ani słowem, choć nie zgadzał się z ojcem. To on sam na własne życzenie zniszczył ich rodzinę, sposobią sobie kochanicę. Podejrzewał, że Mugolka Holly nie była jedyną dziewczyną, z którą jego ojciec miał romans, lecz z pewnością Henryk stracił kontrolę nad tym związkiem, ponieważ matka dowiedziała się o wszystkim i to właśnie zakończyło ich małżeństwo. Z początku znienawidził Earth, jednak z czasem pojął winę ojca i tragedię matki, dzięki czemu mógł jej to wybaczyć. Ale Henryk nie oczekiwał od syna odpowiedzi. Wpadł w trans i sam zaczął się nakręcać, porzucając swój wyuczony, prostacki sposób mówienia:
- Wróciłem do ministerstwa, dostałem pracę… Oczywiście nie jest to moje poprzednie stanowisko, ale na początek lepsze to, niż nic. Odzyskam dom i majątek, przegnam te dziwki, tylko musisz mi pomóc. Jesteś moim synem, chyba nie chcesz, żeby ten arabski knur panoszył się w moim domu!
Młodszy mężczyzna milczał, starając się nie słuchać odgłosów wymiotowania dobiegających z łazienki. Decyzja była oczywista. Mimo że nie przepadał zbytnio za partnerem swojej matki, nigdy nie pomógłby ojcu w zrujnowaniu jej życia. Poza tym ostatnio wydarzyło się tyle szczęśliwości, w których brał udział… Od jakiegoś czasu czuł się związany ze swoją rodziną, tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Postanowił zataić to przed ojcem, ale wtedy, kiedy to on był mężem Earth, w domu zawsze panowała bardzo napięta atmosfera. Sokaris nie bywał z matką na co dzień, lecz częste wizyty przynosiły mu wytchnienie od monotonnej egzystencji. Nie chciał tego zmieniać. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni idealnie skrojonego garnituru ładny, kremowy kartonik ze złotymi, wytłoczonymi literami. Henryk wychylił się do przodu, żeby podejrzeć, co jego syn obraca w dłoniach, on zaś szybko odpowiedział:
- To zaproszenie na ślub. Zivit, siostra Victorii wychodzi we wrześniu za mąż, jesteśmy wraz z Ivy zaproszeni.
Wymienił wraz z ojcem mocne spojrzenia. Sokaris zauważył, że Henryk cały się spiął i nachmurzył, jednak wiedział, że już nie mógł niczego zabronić swemu jedynemu synowi, ba, musiał mu być wdzięczny za to, że łaskawie go odwiedził. Nienawidził tego uczucia zależności, gdyż zawsze to on wydawał rozkazy  to jemu wszyscy się podlizywali.
- Nie wierzę w to, co się tam odbywa – przemówił cicho, kręcąc powoli głową. Znów był starym panem Hortusem z dawną klasą i sceptycyzmem. – Mój dom oblegany przez brudnych arabów, którzy teraz zaczną się mnożyć. Zaraz gach tej dziwki założy tam harem i przepierdolą całą moją fortunę. Bezrobotne, śmierdzące lenie. Dlaczego nie powstrzymałeś matki, zanim ta sprowadziła z Egiptu drugiego bękarta?
Sokaris poczuł się osaczony i zdenerwowany. Henryk niesłusznie go osądzał, on przecież chciał jedynie pomóc swemu ojcu, a został oskarżony, jakby to, co się zdarzyło, było tylko i wyłącznie jego winą. W duchu przyznał rację swojej żonie, która od samego początku była przeciwna temu spotkaniu. Ale Sokaris naiwnie uwierzył, że Henryk Hortus będzie gotów powrócić do dawnego życia. On tak naprawdę pragnął jedynie zemsty na byłej żonie i Dżahmes. Za nic by tego swemu ojcu nie powiedział, lecz sądził, że to właśnie on doprowadziłby ich rodzinny dom do ruiny, gdyby tylko udało mu się jakimś cudem wyrzucić Earth i jej męża na bruk. Widział, jak nalana od częstych libacji alkoholowych twarz Henryka robi się czerwona, a wodniste oczy szklą się z niezdrowego podniecenia, dlatego postanowił to raz na zawsze zakończyć.
- Musisz przestać rozpamiętywać przyszłość – rzekł stanowczo, wstając z wysiedzianego, twardego fotela. – W ten sposób nigdy nie uda ci się wyjść na prostą. Daj już spokój matce, ona ułożyła sobie życie na nowo, ty też powinieneś to zrobić. Znajdź pracę, wyprowadź się z tej meliny… Jesteś czarodziejem, a zachowujesz się jak mugol z najgorszego marginesu. Gdyby dziadek żył, chyba umarłby ze wstydu, gdyby cię teraz zobaczył. Chcesz go zawieść?
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, nie mówiąc ani słowa, po czym Sokaris pożegnał się z ojcem i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze ujrzał wystające z maleńkiego pomieszczenia brudne stopy kobiety, która mieszkała tu z Henrykiem. W jednej chwili poczuł obrzydzenie do samego siebie, kiedy sobie pomyślał, że ta pijana, cuchnąca potem mugolka jest w pewnym sensie jego… macochą. Mimo to na odchodnym zwrócił się do ojca:
- Gdybyś potrzebował jakiejś pomocy, to możesz się zwrócić do mnie. Postaram się załatwić ci pracę w moim departamencie, ale niczego nie obiecuję. Trzymaj się.
Hortus patrzył, jak jego jedyny syn zbiega po schodach z wyraźną ulgą malującą się na twarzy. Spodziewał się, że poczuje wstyd. W końcu Sokaris pamiętał go jako eleganckiego, surowego mężczyznę z wielkimi ambicjami i autorytetem. A teraz… Teraz nie odróżniał się niczym od przewracających się pod kamienicą mugoli. Spojrzał na różdżkę, którą wciąż ściskał w spuchniętej nieco, poznaczonej strupami i bliznami dłoni. Rzadko jej używał, można nawet powiedzieć, że wyszedł z wprawy. Dawno temu brzydził się każdym, nawet bardzo majętnym mugolem, w tej chwili zaś nawet zwykłe, proste sprzedawczynie z osiedlowych sklepików patrzyły na niego z pogardą, kiedy kupował kolejne flaszki z tanim winem. Dopiero w tym momencie jego duma zaczęła go parzyć. Pomyślał o swym nieżyjącym już od wielu lat ojcu. Prawie zapomniał, jak wyglądał, pamiętał jedynie bijący od niego chłód i wyniosłość. Gdyby go teraz zobaczył, wzgardziłby nim, tak, jak te mugolskie sprzedawczynie. Zdał sobie sprawę z tego, jak potwornie go zawiódł.

         Sokaris natomiast był już w Dziurawym Kotle. Nie spodziewał się, że jego żona będzie na niego czekać pośród hałaśliwych, ordynarnych krasnoludów dogadzających sobie ognistą whisky, dlatego nawet nie rozejrzał się po sali, tylko od razu udał się na Ulicę Pokątną. Wiedział, że to absurdalne, ale nadal czuł na sobie odór przetrawionego alkoholu, moczu i brudu, który unosił się w całym mieszkaniu Henryka Hortusa. Z ulgą opuścił sypiącą się już kamienicę; obiecał sobie, że już nigdy tam nie wróci. Bardzo mu zależało na tym, aby jego ojciec w końcu zdał sobie sprawę z tego, co utracił, choć obawiał się, że któregoś dnia zastanie go na swojej posesji proszącego Ivy o złoto. Na samą myśl poczuł, jak policzki płoną mu palącym wstydem.
         Odnalazł żonę w jednym z drogich, ekskluzywnych sklepów znajdujących się w samym centrum Pokątnej. Mierzyła właśnie ładną, granatową, połyskującą w świetle letniego słońca tiarę, kiedy spostrzegła swego męża stojącego przed witryną. Podziękowała pani sprzedającej za nakrycie głowy i prędko wyszła do Sokarisa, który nie wyglądał najlepiej.
- I co? – Zapytała ze zniecierpliwieniem, którego nawet nie starała się ukryć.
- Nie jest tak tragicznie, jak się spodziewałem. Ojciec mieszka dość ubogo, ale czysto – skłamał gładko, patrząc na czubek jej głowy. – Chce też wrócić do pracy, zaproponowałem mu, że znajdę mu jakąś niezbyt odpowiedzialną, ale stałą posadę w swoim departamencie.
Spodziewał się, że Ivy trochę się uspokoi i da się mu zaprosić na obiad, jednak ta wytrzeszczyła oczy w najszczerszym zdumieniu i zmarszczyła brwi, jakby Sokaris oświadczył jej, że od jutra wprowadza się do kawalerki Hortusa, w której będą razem pili i urządzali orgie z mugolskimi biedaczkami.
- Zwariowałeś? – Wysyczała, odciągając go prędko od jej ulubionego sklepu z nakryciami głowy. Bała się, że ktoś mógł usłyszeć ich rozmowę. – Sam mówiłeś, że to alkoholik. Już raz stracił pracę właśnie z racji tego, że przychodził do ministerstwa pijany.
Czarodziej poczuł się urażony ostrymi słowami żony, jednak nie chciał się z nią kłócić, wolał przekonać ją sensownymi argumentami do tego, aby dała teściowi jeszcze jedną szansę.
- Rozumiem, że jesteś sceptycznie do tego nastawiona, ale jemu naprawdę zależy…
- Ależ ja nie przeczę! Twój ojciec z pewnością bardzo chce znów stać się jednym z nas, ale walka z chorobą nie jest taka prosta – przerwała mu natarczywie. – Oczywiście na początku wszystko będzie dobrze, ale co zrobisz, jeśli pewnego dnia znów zacznie upijać się w pracy? To ciebie oskarżą o to, że wprowadziłeś alkoholika do ministerstwa. Ty będziesz odpowiadał za szkody, które wyrządzi. Pomyślałeś o tym? Chcesz, żeby przez jego nieodpowiedzialne zachowanie i ciebie zwolnili?
Ivy szła szybko, a jej obcasy stukały głośno po nierównej drodze. Zażądała natychmiastowego powrotu do domu, Sokaris zaś wiedział, że bardzo trudno będzie mu znowu udobruchać żonę. Niemniej jednak miała rację. Nie pomyślał, że nałóg ojca będzie silniejszy niż chęć powrotu na dawną drogę. Tym razem jednak mógł również i jego pociągnąć na dno. Jednak… Czy to było ludzkie zostawić go samemu sobie, aby pewnego dnia zachlał się na śmierć? Jakim byłby synem, gdyby mu na to pozwolił? Henryk miał na świecie tylko jego.

~*~


         Przepraszam za tę jednodniową zwłokę, ale nie miałam wczoraj prawie w ogóle Internetu, a bez niego ciężko jest wrzucić na bloga jakikolwiek rozdział. Choć ten odcinek jakoś wiele nie wnosi do opowiadania, bardzo przyjemnie mi się go pisało. Mimo mojego wielkiego zamiłowania do idealizowania pewnych spraw, Mary Sue i innych tego typu spraw, bardzo lubię realistyczne opisy biedy. Ten rozdział chciałabym zadedykować osobom, które nie komentują, a czytają DLR. Do zobaczenia niebawem xD 

5 listopada 2014

84. Starzy bogowie umierają

         - Wszyscy to czują…
Wzdrygnęłam się lekko, kiedy usłyszałam te słowa. Marzec przyniósł nie tylko łagodniejszą pogodę, ale i o wiele gorszy nastrój. Ja czułam się uwięziona w pustym, bardzo już zapuszczonym domu, Czarny Pan natomiast utracił ponownie chęć do kontaktu z kimkolwiek, nawet ze mną. Tym razem siedzieliśmy oboje w największym pokoju całkiem sami, Glizdogon kręcił się gdzieś na dole, więc było tu nienaturalnie cicho.
- Co?
- Wszyscy to czują. Śmierciożercy – powtórzył bardziej do siebie, niż do mnie. Jego wielkie, szkarłatne oczy wpatrzone były w zimne palenisko, kiedy mówił: - Ich Mroczne Znaki, które każdy z nich nosi na swym przedramieniu palą, a oni to ignorują. Wiedzą, że mój powrót jest bliski, mimo to wciąż żyją ukryci za maskami przykładnych obywateli. Nikt nawet nie okazał zainteresowania. Ale bez obaw, każdy w swoim czasie otrzyma adekwatną do swych czynów zapłatę.
Myślałam tak jak on. Byłoby nam o wiele łatwiej, gdyby Czarny Pan miał oparcie nie tylko w Glizdogonie, ale i w jakimś sprytniejszym, bardziej utalentowanym czarodzieju, który stworzyłby dla swego pana silniejszą powłokę. Ja bezradnie rozkładałam ręce, gdyż czarnej magii nigdy nie zgłębiałam tak namiętnie, jak Lord Voldemort. O wiele bardziej absorbowała mnie starożytna magia mych przodków, która niewiele mogła w tym wypadku poradzić. Być może czary kapłanów zamieszkujących mój pałac jeszcze kiedyś nam się przydadzą, ale to nie był ten moment. Pozostało mi tylko cierpliwe znoszenie humorów mojego pana z nadzieją, że młodemu Bartemiuszowi Crouchowi się powiedzie.

*

         Trzecie Zadanie było już tuż tuż i im szybciej się zbliżało, tym bardziej byliśmy podnieceni. Ja widziałam rozstrzygnięcie Turnieju Trójmagicznego w samych superlatywach, Czarny Pan zaś był nieco sceptycznie nastawiony. Bez końca omawiał ze mną swe plany dotyczące owej podniosłej, oczekiwanej w takim napięciu nocy, jakby sądził, że wychwycę jakiś błąd, który pominęło jego bystre oko. Poza tym miałam swoje zmartwienia, codziennie otrzymywałam listy od Heather, której ufałam jak nikomu na świecie. Była niesamowicie lojalna. I choć wierzyłam w szczerość moich doradców i pomocników, zdawałam sobie sprawę z ich śmiertelnych słabostek. Nie mogłam pozwolić, aby ich pogoń za bogactwem i władzą zgubiły to młode królestwo, które zostawiłam pod ich opieką.

         Życie toczyło się swym regularnym, ospałym rytmem. Byłam odcięta od swojej rodziny, więc wszystko, co mi po niej pozostało to wspomnienia. Okazało się, że Czarny Pan wciąż ma nie najgorszą pamięć, a stare czasy z Hogwartu, o których z nim rozmawiałam rozluźniały go. Lubił wspominać to, co razem robiliśmy, co nam się przytrafiało, czasami nawet pozwalał sobie na pobłażliwy uśmiech, który łagodził ostre, surowe rysy jego twarzy.
- Pamiętasz, jak Henryk Hortus zmuszał cię do ożenku z tym gburem, który skopał Midnighta? Wtedy byłaś jeszcze Victorią. Jak on się nazywał? – Zapytał Voldemort.
Jak mogłabym zapomnieć…
- Nicolas Rowdy – odparłam spokojnie i uśmiechnęłam się delikatnie. – Kiedy groziło mi to małżeństwo, najbardziej o mnie zabiegałeś, ale ja już od dawna wiedziałam, że chcę z tobą być.
Siedziałam w fotelu przed kominkiem i, mimo że był maj, grzałam się przy buzującym w nim ogniu. W ramionach ściskałam kościste ciało swego pana, który przyjął już swój eliksir i poprosił mnie o chwilę rozmowy przed udaniem się na spoczynek. Deszcz zacinał ostro w szyby, jednak byliśmy od niego odgrodzeni grubymi, ciężkimi kotarami, które przysłaniały okna. Po latach spędzonych w gorącym, wiecznie słonecznym Egipcie angielska pogoda była dla mnie niezwykle uciążliwa i sprawiała, że miałam ochotę przespać takie dni jak ten. Jednak rozmowa z Voldemortem przyjemnie mnie ożywiała i sprawiała, że zapominałam o kiepskich warunkach, w jakich przyszło nam mieszkać.
- Tak, działałem na kobiety jak mało który Ślizgon – przyznał zgodnie z prawdą Czarny Pan. – Ale już od naszego pierwszego spotkania byłem pewien, że nie pozostaniesz mi obojętna. Nie sądziłem, że będziesz na mnie czekać aż tyle lat.
Westchnęłam ciężko, gdyż zawiodły mnie jego słowa. Sądziłam, że moja miłość do niego była oczywista. Nic na to jednak nie odpowiedziałam, bo nasunęły mi się inne wspomnienia.
- Kiedy odszedł Rowdy, mogłam być już tylko twoja. Pamiętasz nasze pierwsze noce w twojej sypialni, później…
Chciałam jeszcze coś dodać, ale już nie mogłam. Od dnia, w którym straciłam Katię minęło już osiemnaście lat, a ja wciąż nie przestawałam marzyć, że będę kiedyś matką. Przestałam już mieć nadzieję, każdego dnia byłam wszak coraz starsza, co tylko utrudniało sprawę. Instynktownie posmutniałam; nie potrafiłam tego ukryć przed Voldemortem, choć bardzo chciałam. On wyciągnął swą nienaturalnie długą, chudą rękę i dotknął mojej twarzy.
- Jeszcze będziemy mieli synów, zobaczysz – jego głos był nienaturalnie cichy, jakby wcale nie chciał tego powiedzieć. – Kiedy tylko odzyskam ciało, wszystko się zmieni. Będę jeszcze potężniejszy, niż byłem. Mój plan jest idealny, nie ma na nim żadnej rysy.

         Ale rysa była i uwidoczniła się w najmniej oczekiwanym momencie jeszcze końcem maja. Nieszczęście to zbiegło się w czasie z naszym roztargnieniem. Pasmo sukcesów uśpiło nie tylko naszą czujność, ale i czujność Glizdogona, który był winny temu całemu zamieszaniu.
- Jak to uciekł?
Sens słów Czarnego Pana do mnie nie docierał. Kiedy rano wstaliśmy, okazało się, że strzeżony przez Petera stary Crouch zniknął. Już jakiś czas temu zaczął opierać się Klątwie Imperius, więc należało zatrzymać go w domu, aby nie zwrócić uwagi kolegów z pracy na jego dziwne zachowanie. Sama pisałam listy w imieniu Barty’ego Croucha, które później Glizdogon wysyłał do Ministerstwa Magii. A teraz po prostu rozpłynął się w powietrzu! Czarny Pan był wściekły. Natychmiast wysłał sowę do swego wiernego sługi, gdyż podejrzewał, że jego ojciec będzie chciał skontaktować się z Dumbledore’em, mnie odesłał na dół, a sam zajął się przerażonym Glizdogonem. Jego wrzaski niosły się echem po opustoszałych, wypełnionych kurzem korytarzach i komnatach, a trwały one nieopisanie długo. W pewnym momencie nawet moje serce drgnęło lekko i zrobiło mi się go nawet żal, jednak szybko uświadomiłam sobie, co by się stało, gdyby Crouch skontaktował się z Dumbledore’em. Cały nasz świat, który z takim trudem usiłowaliśmy odbudować, mógł runąć w sekundę. I nadal nam to groziło, gdyż teoretycznie poszukiwanie Croucha było jak szukanie igły w stogu siana. Mógł udać się tak naprawdę wszędzie.
         Czekanie było koszmarem. Kiedy Lord Voldemort ukarał już Glizdogona, pozostało nam tylko wypatrywanie sowy od młodego Bartemiusza. Czułam uciążliwą bezradność, bezcelowe wałęsanie się po ponurych, zaniedbanych komnatach nie było czynnością, która rozluźniłaby moje nerwy, niemniej jednak musiałam tak biegać, gdyż na miejscu usiedzieć nie potrafiłam. Mimo że mieszkałam w tym dworku już jakiś czas, nigdy nie widziałam powodu, dla którego miałabym zwiedzić wszystkie pomieszczenia. Dopiero teraz, kiedy spacerowałam nerwowo korytarzami domu, wciągnęła mnie ta eksploracja. Nie znałam historii rodziny Crouchów, jednak ich dworek wyglądał na bardzo starą budowlę. Gdybym wciąż była Victorią Hortus, mogłabym tutaj zostać na dłużej. Ktoś usunął wszystkie obrazy i teraz jedyną ozdobą były powbijane w wysokie ściany podrdzewiałe gwoździe. W zaginionych ramach musiały mieszkać bladolice postacie z rodu Crouchów, które z pewnością zginęły w płomieniach wyczarowanych przez Glizdogona, kiedy Czarny Pan wybrał to miejsce na tymczasową kwaterę. Zablokowano też kominki, aby niepożądani, martwiący się o zdrowie starszego Croucha pracownicy Ministerstwa Magii nie mogli tak po prostu się tutaj zmaterializować. Przez pewien czas zastanawiałam się, czy nie byłoby dla Czarnego Pana bezpieczniej, gdyby przeniósł się do czasu wyjaśnienia incydentu z naszym zbiegłym więźniem do domu moich rodziców, ale pomysł ten został natychmiast zdegradowany.

         Na szczęście nie musieliśmy zbyt długo czekać na wiadomość od fałszywego Moody’ego. Voldemort ze spokojem oświadczył, że nasz problem jest martwy i nic z jego strony nam już nie zagraża. Wszyscy poczuliśmy ulgę, zwłaszcza Glizdogon, który musiał znosić nieustanne utyskiwania i złośliwości ze strony swego pana. Jego zachowanie zaczynało mnie powoli irytować i coraz trudniej było mi zrozumieć jego sytuację. Dlatego postanowiłam odpocząć choć przez chwilę i odwiedzić rodziców oraz Zivit, nie zważając na zdanie Voldemorta.
         Akurat nastał czerwiec. Mimo że na odwiedziny wybrałam sobie wieczorową porę, doskonale widziałam otaczającą mnie zieleń. Choć byłam niemal w centrum Londynu, w porównaniu do Egiptu, gdzie od zawsze królował gorący piach, czułam się tak, jakbym przebywała w bogato zarośniętym parku. W ogrodzie, który otaczał mój rodzinny dom, panował… artystyczny nieład. Delikatnie mówiąc. Zdumiało mnie to, gdyż wiedziałam, że rodzice mają skrzata domowego, który w jedną chwilę doprowadziłby ten chaos do porządku. Czyżby mieszkańcy dworu chcieli się odciąć od otaczającego ich miasta?
         Zapukałam ostrożnie, a zaledwie kilka sekund później otworzył mi skrzat. Natychmiast wpuścił mnie do środka i prędko zatrzasnął drzwi. Wnętrze prawie w ogóle się nie zmieniło, było wykwintne i wysprzątane, stanowiąc jednocześnie mocny kontrast z zapuszczonym ogrodem. Usłyszałam czyjeś energiczne, szybkie kroki dobiegające z salonu, więc skierowałam swe oblicze w jego stronę. Chwilę później przede mną stanęła mi Zivit. Jak zwykle piękna, choć już nieco podstarzała. Wciąż pamiętałam naszą sprzeczkę, dlatego w napięciu oczekiwałam na jej powitanie, jednak siostra zachowywała się tak, jakby incydent z Lucjuszem Malfoyem nigdy nie miał miejsca. Uściskałyśmy się serdecznie, a ona zapytała po angielsku:
- Ty zawsze robisz nam niezapowiedziane wizyty. Nadal pomieszkujesz w Londynie, czy wróciłaś do Egiptu?
Zdjęłam czarny, długi do ziemi płaszcz i podałam go skrzatowi, który natychmiast pomknął z nim do ogromnej szafy znajdującej się w holu.
- Chcę być na miejscu, żeby móc… nadzorować niektóre sprawy – odparłam i uśmiechnęłam się krzywo.
Wcale nie miałam na myśli jej i Malfoya, ale Zivit najwyraźniej zrozumiała moje słowa inaczej, bo trochę spoważniała. Narastającą gęstość atmosfery przerwała matka, która nadeszła zaraz za moją siostrą.
- Dżahmes, jak cudownie! – Zawołała i przytuliła mnie ciepło do serca, jakbym wciąż była małą dziewczynką. – Tyle się ostatnio u nas działo! Chodź, usiądź w salonie, a Zivit ci wszystko opowie.
Matka powiodła mnie do pokoju, a ja w międzyczasie zapytałam:
- Gdzie jest tata?
- Poszedł z Nathirem do Dziurawego Kotła, powinni niebawem wrócić.
Skrzat pobiegł do kuchni, po czym zjawił się ze srebrną tacą na głowie. Podał herbatę i kruche ciasteczka, zanim Earth zdążyła sobie czegoś zażyczyć. Usiadłyśmy we trójkę wysokich fotelach, a ja zauważyłam, że faktycznie musiało wydarzyć się coś ważnego i niesamowitego, ponieważ matka i siostra promieniały. Zivit co prawda mniej, ale przypisałam to sobie i swojemu niefortunnemu komentarzowi. Jednak bardziej niż powód ich szczęścia zainteresowało mnie coś innego.
- Nathir jest tutaj? Dlaczego? – Zdziwiłam się, patrząc to na Zivit, to na Earth, która uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Ponieważ jest od jakiegoś czasu narzeczonym twojej siostry! To taki dobry chłopak.
Oczy zrobiły mi się okrągłe jak monety. Nie mogłam uwierzyć w te słowa. Oczywiście od jakiegoś czasu w duchu miałam nadzieję, że coś ich połączy, nawet kiedyś podpuściłam Qutajbaha, aby nawiązał z Zivit przyjazne stosunki, jednak nigdy nie sądziłam, że moje marzenie tak szybko się ziści. Spojrzałam na siostrę, która sprawiała wrażenie nieco przymulonej, a w mojej głowie pojawiła się teoria, iż nasza matka cieszy się z nadchodzących zaślubin bardziej, niż jej córka, ale czy to miało jakieś znaczenie? Nathir był naprawdę wspaniałym mężczyzną i nie sądziłam, by małżeństwo z nim w jakiś sposób skrzywdziło Zivit.
- Od kiedy? I dlaczego mi o tym nie napisałyście? To wspaniała wiadomość – odparłam, patrząc z udawaną złością na siostrę.
Ale ona nie odpowiedziała, bo drzwi zaskrzypiały cicho, a w progu stanął ojciec z depczącym mu po piętach Nathirem. Oboje wyglądali tak angielsko, jak się tylko dało i, gdyby nie ich arabskie twarze, mogłabym pomylić ich z rodowitymi Anglikami. Uściskałam ich obu, a powitanie nie obyło się bez pocałunków i radosnej paplaniny. Bardzo się cieszyłam, że znów jesteśmy razem, choć coś w środku mnie gryzło, że tak rzadko korespondowaliśmy ze sobą. Niemniej jednak postanowiłam nie psuć atmosfery i o tym nie wspominać. Kiedy mężczyźni się rozebrali, natychmiast zagadnęłam Qutajbaha:
- Właśnie się dowiedziałam, że się zaręczyliście.
Spojrzałam z rozentuzjazmowaniem na siostrę, która tylko uśmiechnęła się cierpko, jakby uważała, że takie żywe rozprawianie o jej zaręczynach było sporą przesadą.
- Poprosiłem Zivit o rękę w zeszłym tygodniu, a ona uczyniła mnie tym szczęśliwcem i zgodziła się prawie od razu – odparł Nathir, pochylił się nad fotelem swej przyszłej żony i ucałował ją soczyście w policzek. Na pierwszy rzut oka wyglądali na szczęśliwych, jednak wyczułam między nimi jakąś iskierkę… zirytowania. Z początku nie wiedziałam, co się między nimi działo, ale szybko poznałam prawdę.

         Usiedliśmy wszyscy w salonie, porozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, Earth wspomniała coś o ślubie, a Nathir poprosił mnie na stronę. Matka odprowadziła nas podejrzliwym wzrokiem, natomiast Zivit wyglądała tak, jakby się tym w ogóle nie przejęła.
         Kiedy byliśmy już całkiem sami, Qutajbah zamknął za nami drzwi do jednego z pokojów gościnnych na pierwszym piętrze i od razu rzekł:
- Cieszę się, że dzięki tobie będę teraz należeć do waszej rodziny.
 Uśmiechnęłam się ciepło na te słowa.
- Jestem ci winna przysługę. Bardzo ci dziękuję, że wyrwałeś Zivit z łap tego chciwego tchórza, Malfoya. Nie przystoi, żeby moja siostra zadawała się z kimś takim. Bez względu na uczucia – powiedziałam szybko, nie spuszczając wzroku z ciemnych, ładnych oczu Qutajbaha. – Ale chyba nie jest jej z tobą źle, wyglądacie na szczęśliwych.
Pierwszy raz podczas tego uroczego wieczora ujrzałam cień, który przebiegł przez twarz mego rozmówcy. Choć bardzo starał się ukryć przede mną swój nastrój, wyczułam, że bardzo posmutniał. Nie mógł także powstrzymać cichego westchnienia. Przez chwilę bił się z myślami, lecz prędko tę walkę przegrał, bo szczerze przemówił:
- Nie chcę cię okłamywać, Dżahmes. To, co jest między mną a Zivit… Szanuję ją i nigdy jej nie skrzywdzę. Będzie mą jedyną żoną, jednak wiedz, że nie czuję do niej namiętności. Oboje kochamy kogoś innego… Nie zaprzeczaj, ty też to widzisz. Jej serce już do kogoś należy, moje również.
To, co rzekł ogromnie mnie zasmuciło. Pokręciłam z niedowierzaniem głową i przygryzłam wargi, choć musiałam przyznać Nathirowi rację. Ich relacje wydały mi się nieco naciągane, a szczęście fałszywe. Mimo to nie mogłam się nadziwić, dlaczego Qutajbah poprosił moją siostrę o rękę, skoro od początku wiedział, że ta nigdy go nie pokocha, mało tego, on sam zakochany był w innej, ale postanowił wpakować się w związek bez przyszłości. Dlaczego?
Zapytałam go o to, a on odparł spokojnie:
- Zrobiłem to, bo poprosiłaś mnie, abym odciągnął Zivit od Lucjusza Malfoya. Uznałem, że to najlepszy pomysł. Kiedy będzie miała męża, nie będzie szukała jego towarzystwa. Poza tym mam chociaż siostrę, skoro nie mogę mieć ciebie.
- Jak to…?
- Kocham cię, Dżahmes. Ożenię się z Zivit, bo tego właśnie chcesz, ale powiedz tylko słowo, a zostawię wszystko i natychmiast się zjawię.

         Wracając do salonu próbowałam przywołać na usta uśmiech, lecz na nic zdały się moje próby, zatem modliłam się, aby moja twarz przybrała chociaż naturalny wyraz. Nathirowi nawet nie odpowiedziałam, tylko ciekłam przerażona jego słowami. Rodzice i Zivit wyglądali tak, jak zwykle, nawet uśmiechali się lekko i gawędzili wesoło, choć mnie wydawało się, że podejrzewają, o czym rozmawiałam z Qutajbahem. Usiadłam nieco zdenerwowana na kanapie obok ojca i z mocno bijącym sercem sięgnęłam po filiżankę herbaty.
- Pomyślałam sobie, że moglibyście zorganizować zaślubiony w Egipcie – zaproponowałam, siląc się na spokój. – Nie mówię, że Londyn to złe miejsce, ale bliskość naszych bogów, cała otoczka świętości…
Rodzice wymienili ze sobą szybkie spojrzenia, a ja poczułam, że coś przede mną ukrywają. Czyżby odwlekali ślub? A może sądzili, że w moim pałacu mieszkają śmierciożercy? Jednak nie zdążyłam zapytać, co się w ogóle stało, ponieważ Zivit szybko mnie uprzedziła:
- To nie będzie taki ślub, jak ty myślisz. Nie będzie też innej żony w życiu Nathira, bo zmieniłam wiarę. Jestem teraz protestantką.
Jej słowa były niczym siarczysty cios w policzek. Poderwałam się z kanapy, a filiżanka wypadła mi z rąk i roztrzaskała się u mych stóp, zalewając buty zimną herbatą. Z początku nie mogłam wykrztusić ani słowa, w środku poczułam paraliżujące zimno, które powoli zaczęło przeistaczać się w potworne gorąco. Czułam narastającą wściekłość, która potrzebowała zapalnika, aby wybuchnąć.
- Co to ma znaczyć? – Wycedziłam, usiłując z całych sił powstrzymać gniew. – To jakiś żart?
Atmosfera natychmiast zrobiła się gęsta niczym mgła, a powietrze tak zimne, że oczami wyobraźni już widziałam parę wydobywającą się podczas mówienia z ust.
- Nie. To nie jest jakiś mój kaprys, przemyślałam sobie bardzo dokładnie kilka spraw i stwierdziłam, że to, w co wierzyłam to tylko mity – Zivit mówiła tak spokojnie, że rozjuszyłam się jeszcze bardziej. Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe.
- Co ty pieprzysz? – Wysyczałam, a moje oczy zmieniły się w szparki. – Zwariowałaś?! Zabraniam ci tak mówić!
Spokój, którym emanowała przez cały czas moja siostra momentalnie zmienił się w furię. Matka próbowała nas uspokoić, ale Zivit uciszyła ją ruchem ręki, wrzeszcząc do mnie:
- Przestań! Przestań się wtrącać w moje życie! Zawsze robię wszystko, co mi każesz! Zrezygnowałam z miłości mojego życia, bo coś ci się uroiło, że nie możemy być razem. Ale w końcu nauczyłam się z tym żyć, a kiedy znów zaczęłam sobie wszystko układać, ty mi… zabraniasz! Ale nie tym razem! Wiara to tylko moja sprawa! Jestem szczęśliwa, bo nie wierzę już w te bajki i…
Nagle w salonie nastała grobowa, kąsająca uszy cisza poprzedzona głośnym trzaskiem. W jednej chwili doskakiwałam do siostry, w drugiej zaś Zivit trzymała się za czerwony, pulsujący policzek, na którym odcisnęły się moje palce wraz z całą dłonią. Mierzyłyśmy się przez chwilę wzrokiem i nikt nie ważył się przerwać tego milczenia. Oczy mojej siostry wypełnione były najszczerszym zdumieniem, ja zaś wpatrywałam się w nią z takim niesmakiem, ja jaki tylko było mnie stać.
- I ty śmiesz mi się sprzeciwiać? – Wyszeptałam drżącym głosem.
- Tak.
Z całej siły zacisnęłam wargi, choć twarz miałam spokojną, a wściekłość, która we mnie szalała, wypełniła każdą moją cząsteczkę. Zivit zbrzydła mi całkowicie i złamała me serce, a ból jeszcze bardziej napędzał gniew.
- Nie chcę cię znać – wyrzuciłam z siebie na wydechu.
Nawet nie spojrzałam na rodziców, tylko odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę wyjścia, mijając po drodze zaskoczonego Nathira. W tej chwili nienawidziłam siostry z całego serca, chciałam, żeby zniknęła… żeby… Nigdy mi się nie przeciwstawiła, a dzisiaj… Nie potrafiłam tego znieść.

~*~


         Wróciłam. I to na dobre, ponieważ to opowiadanie zwyciężyło w sondzie i teraz będzie prowadzone regularnie, a rozdziały będą dłuższe i publikowane częściej. A teraz zobaczymy, jak będzie to wyglądało w praktyce :)