- Wyjeżdżam.
Dobrze zrobiłam, że wróciłam do rezydencji Crouchów na piechotę. Mimo
że wieczór był ciepły i przyjemny, ochłonęłam trochę po kłótni z siostrą i
uspokoiłam zszargane nerwy, choć na samą myśl, że będę zmuszona tłumaczyć
wszystko Czarnemu Panu zalewała mnie fala gorąca.
- Glizdogonie, zostaw nas.
Kiedy najbardziej tchórzliwy sługa czym prędzej opuścił komnatę,
Voldemort zapytał spokojnie:
- Dlaczego jesteś taka
wzburzona? Mówiłem ci, że te odwiedziny to nie najlepszy pomysł.
Nie mogłam usiąść, roznosiła mnie zła energia, której nie potrafiłam i
nie chciałam opanować. Musiała ze mnie wypłynąć niczym śmiertelny jad, który
zatruwał mój spokój.
- Nie pouczaj mnie –
warknęłam. – Twoja obecna sytuacja nie
sprzyja mojemu humorowi. Nie zostanę tu ani chwili dłużej, nie będę patrzeć na
to, co się w tym kraju odbywa. Wyobraź sobie, że ta szmata postanowiła wyprzeć
się wielkiego boga Ra i przejść na protestantyzm, bo to jest bardziej
angielskie! Nie dość, że sama zgubiła swoją duszę, to jeszcze zamieszała w to
Nathira, który notabene się z nią żeni! Widzę, że tu każdemu się o wszystkim
mówi, tylko nie mnie!
Czarny Pan słuchał w milczeniu moich słów, podczas gdy ja wrzeszczałam
i szalałam po pokoju, odrzucając od siebie kopniakiem krzesło, które
przewróciłam. Nagini, oburzona moim głośnym, chaotycznym zachowaniem, odpełzła
gdzieś w ciemny kąt. Voldemort natomiast przemówił z nutką rozbawienia w
głosie:
- A nie przyszło ci do głowy, że
Zivit zrobiła to, ponieważ chciała ci się w końcu sprzeciwić? To jej rzecz, że
postanowiła zmienić wiarę, ty też uczyniłaś to wiele lat temu. Nie irytuje cię
sam fakt, lecz to, że podjęła tę decyzję bez konsultacji z tobą.
Przez kilka sekund patrzyliśmy sobie w oczy, analizując słowa Czarnego
Pana. Miał rację. Miał cholerną rację, ale nie potrafiłam mu jej przyznać. W
tej chwili zdecydowałabym się na wszystko, byleby nie przytaknąć na jego słowa.
- Idź precz! – Zawołałam i
natychmiast opuściłam pogrążone w prawie całkowitym mroku pomieszczenie.
Po drodze natknęłam się na z całą pewnością podsłuchującego nas
Glizdogona, lecz zignorowałam jego wścibskość. Peter Pettigrew był osobą,
której los nie wpływał w żaden sposób na moje życie, był sługą Lorda Voldemorta
i to do niego należało karanie i nagradzanie go. Ja miałam swoich podwładnych,
do których wracałam.
Kiedy już się trochę
uspokoiłam, udałam się z powrotem do komnaty, w której przebywał Czarny Pan,
aby się z nim pożegnać i omówić podstawowe sprawy związane z moim pobytem w
Egipcie oraz ewentualną pomocą. Zaproponowałam, że wyślę mu któregoś z moich
kapłanów, lecz Voldemort kategorycznie odmówił tłumacząc, że nic mu tu nie
grozi, a jego powrót jest jedynie kwestią czasu. Miał rację. Teraz wszystko
zależało od sprytu Barty’ego Croucha i umiejętności Harry’ego Pottera. Nie
mogliśmy już nic zrobić, zatem mój powrót do Egiptu był wskazany.
*
Przed obskurną, brudną
kamienicą zatrzymała się taksówka, z której wysiadała najpierw elegancko
ubrana, dobiegająca czterdziestki kobieta, a zaraz za nią wygramolił się
łysiejący, szczupły mężczyzna, który zapłacił kierowcy kilka papierowych
banknotów i omiótł wzrokiem wysoki budynek. Tynk poodpadał już w wielu
miejscach ze ścian, a barierki otaczające wąskie balkony były mocno
zardzewiałe. Sama okolica nie zachęcała przybyszów do bliższego zapoznania się
z mieszkańcami kamienicy. Tuż przy wejściu na klatkę schodową stał wielki,
plastikowy śmietnik, z którego na popękane płytki chodnikowe wysypywały się
cuchnące, foliowe worki wypełnione gnijącymi resztkami jedzenia, zużytymi
pampersami i butelkami po najtańszym winie. Elegancka para odziana w gustowne,
mugolskie ubrania w ogóle nie pasowała do tego miejsca. Ładna,
trzydziestoparoletnia blondynka zapytała cicho:
- Jesteś pewien, że nie pomyliłeś adresów? Może ten kierowca zawiózł
nas pod złą kamienicę, przecież to mugol.
- Nie, w liście jest dobry adres. Spójrz, Henryk Hortus, numer sześć – odrzekł Sokaris i odgarnął siwiejące,
krótkie kosmyki z czoła.
Zerknął na swoją zniesmaczoną, wystraszoną żonę i poczuł palący wstyd.
Nigdy nie spodziewał się, że jego bogaty, dobrze ułożony ojciec stoczy się tak
bardzo, że przyjdzie mu żyć między mugolami w nędzy i brudzie. Bał się tego, co
zobaczy w jego mieszkaniu. Pierwszy raz w życiu ucieszył się, że jego teść nie
żyje, nie zniósłby pogardy bijącej z tych surowych, błękitnych oczu. Był pewien,
że Ivy opowiedziałaby swemu ojcu wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Nie mógł pozwolić, aby ujrzała
więcej, niż to konieczne, dlatego wezwał taksówkę i odesłał żonę z powrotem na
Pokątną. Wystarczy, że będzie wstydził się za ojca przed samym sobą.
Ostrożnie pchnął wyrwane
z zawiasów drzwi i wkroczył na ciemną, cuchnącą uryną klatkę. Spostrzegł
siedzącą pod drzwiami do piwnicy trójkę dzieciaków w wieku jego syna, które
zaczęły robić w jego stronę głupie miny i rzucać petami. Sokaris stłumił wstręt
i wbiegł na trzecie piętro. Ściany na klatce schodowej również były odrapane i
pomazane graffiti, jednak wyglądały nieco lepiej, niż zewnętrzne ściany
kamienicy. Odnalazł odpowiednie drzwi z podrdzewiałą tabliczką z napisem 6 – Holly Counter. Dane na drzwiach
różniły się od tych na karteczce przy domofonie, jednak Sokaris znał imię i
nazwisko byłej kochanki ojca, więc nie zawahał się ani chwili i zapukał. Niemal
natychmiast usłyszał kroki, sekundę później drzwi się otworzyły, a w progu
stanął jakiś zaniedbany, chudy mężczyzna, w którym Sokaris od razu poznał swego
ojca. Był w szoku, kiedy ujrzał jego oblicze. Jakże się postarzał! Wychudła,
ciemna twarz poorana była licznymi zmarszczkami, a podbródek i policzki
pokrywał siwy, kilkudniowy zarost. Przetłuszczone resztki ciemnoszarych włosów
sterczały we wszystkie strony, sam Henryk zaś niesamowicie się zapuścił.
Porzucił eleganckie, wykwintne szaty na rzecz brzydkich, mugolskich swetrów i
dżinsowych spodni, czuć było od niego także tani alkohol.
- Sokaris, nareszcie! – Wychrypiał przepalonym głosem i wciągnął syna
do środka.
Całe mieszkanie śmierdziało przetrawionym alkoholem i najtańszymi,
mugolskimi papierosami, choć nie wyglądało tak źle, jak młodszy Hortus się
spodziewał. Wszędzie leżały brudne szaty, pety i puste butelki, aczkolwiek było
tu względnie czysto. Henryk zaprowadził syna do małego, ciasnego pokoiku z
balkonem, który musiał pełnić rolę salonu. Pierwsze, co rzuciło się Sokarisowi
w oczy to nagie, sflaczałe pośladki czterdziesto paroletniej kobiety leżącej w
barłogu na rozłożonej kanapie. Mężczyzna podszedł do niej i klepnął ją mocno w
pośladek, rechocząc:
- Te, niunia, zostaw nas na chwilkę, co?
Kobieta uniosła się nieco, usiłując poprawić coś, co wyglądało na podomkę
uszytą ze sztucznego, tandetnego materiału, przez którą wylewały się jej
wielkie, obwisłe piersi i sflaczały brzuch. Zanim się stoczyła, musiała być
piękna, jednak alkohol i fajki zrobiły swoje. Mugolka miała przetłuszczone,
wypłowiałe, ciemne włosy, które farbowała na żółty blond i teraz tuż przy
skórze miała kilkucentymetrowe odrosty. Czerwoną z przepicia twarz pokrywał
wczorajszy, nieco rozmazany, mocny makijaż, a ona sama była kompletnie pijana.
Henryk pomógł jej wstać z kanapy, ale do drzwi jakoś doczłapała o własnych
siłach.
Sokaris z przerażeniem
obserwował tę scenę, błogosławiąc siebie za wspaniały pomysł odesłania żony. To,
co tutaj ujrzał było zbyt makabryczne nawet dla niego. Nie mógł uwierzyć, że
jego idealny ojciec, z którego od najmłodszych lat brał przykład wylądował na
samym dnie. Osiadł na marginesie nawet w świecie mugoli. Zawsze wiedział, że
Henryk lubował się w kobietach o wyglądzie kurwy, jednak sprowadzanie do domu
mugolskich, bezdomnych pijaczek było szczytem. Ze wstrętem usiadł w fotelu
wskazanym przez ojca, który opadł na barłóg, w którym wcześniej spała jego
towarzyszka i wpatrzył się w syna. Na jego czerwonej, nalanej twarzy pojawiła
się nieskrywana duma.
- Osiągnąłeś to, czego od ciebie oczekiwałem – rzekł, a w jego głosie
zabrzmiał dawny dystyngowany Henryk Hortus. – Dlaczego nie przeprowadziłeś Ivy?
Nie widziałem jej od lat, ale pamiętam, że była niezłą dupą.
Sokaris zmarszczył brwi. Mały, zagracony pokoik pełen starych rzeczy
po Holly-Dolly rozpraszał jego uwagę. Dookoła łóżka leżała brudna, damska bielizna,
która mieszała się z pustymi butelkami po tanim winie. Mugolskie sprzęty, które
stały na stolikach i parapecie mrugały i wydawały dziwne, trzeszczące odgłosy.
Sokaris nie mógł sobie wyobrazić życia w jakim środowisku.
- Właśnie dlatego jej tu nie przyprowadziłem – wycedził przez
zaciśnięte zęby, rozkładając ramiona. – Jest mi wstyd, ponieważ mieszkasz w tym
mugolskim chlewie jak jakiś, nie przymierzając, Weasley, chlejesz i szlajasz
się z kurwami. Mam być dumny z takiego ojca?
Żałował, że użył tak mocnych słów, jednak inną drogą nie mógł dotrzeć
do Henryka. Przybył tu nie na jałową pogawędkę, lecz z nadzieją, że zdoła ojcem
wstrząsnąć i wyciągnąć go z bagna, w którym taplał się od lat.
- Synu, to nie wygląda aż tak źle – odparł Hortus, a głos mu zadrżał.
– Sara to poczciwa babka, potrafi dobrze ugotować, czasem mi posprząta…
Jesteśmy już razem pół roku, choć czasem lubimy sobie golnąć browarka, nie
czyni nas to jakimiś wyrzutkami. Sara nie jest zbyt bystra, łatwo przed nią
ukryć różdżkę, chociaż nauczyłem się już bez niej obchodzić.
Sokaris westchnął ciężko. Nie mógł uwierzyć, że jego ambitny ojciec
stał się tak pasywny. Z jednej strony już pogodził się z tym, że matka
wyrzuciła go z domu, lecz czuł do niej żal, że przyczyniła się do jego upadku.
Nigdy w stu procentach nie zaakceptował Ardetha.
- A czujesz się wciąż czarodziejem? – Zapytał zrezygnowany Sokaris.
W tej chwili Henryk ożywił się gwałtownie. Z podłużnej doniczki
wygrzebał różdżkę, otrząsnął ją z ziemi i przytknął jej koniec do zamka w drzwiach
kulawej szafy, z której wyciągnął używane, acz czyste szaty czarodzieja.
Jeszcze kilkanaście lat temu nawet nie spojrzałby na takie łachy, ale dziś był
dumny, że stać go było na taki luksus. Przez chwilę pomyślał sobie nawet, że
mógłby zostawić mu kilka galeonów, aby mógł wynająć jakieś mieszkanie w
porządnej dzielnicy, lecz jego wzrok znów padł na stos butelek, więc się
rozmyślił. Nie zamierzał inwestować złota w pijackie wieczorki mugolskich
meneli z okolicy.
- Masz rację, trochę sobie nasrałem
w życiorys – mruknął Hortus, trąc poobijaną dłonią nieogolony podbródek.
– Z początku piłem z nienawiści to tej suki, która wykopała mnie z domu i
sprowadziła arabskiego knura na moje miejsce, później o niej zapomniałem i
zaczęło mi się podobać takie beztroskie życie. Ale do czasu. Jakiś czas temu
zobaczyłem w Londynie tę szmatę, którą wcisnęła mi Earth i postanowiłem
odzyskać to, co mi odebrali.
Sokaris doszedł do wniosku, że wspomnianą szmatą musiała być
Dżahmes-Meritamon, jednak nie skomentował tego ani słowem, choć nie zgadzał się
z ojcem. To on sam na własne życzenie zniszczył ich rodzinę, sposobią sobie
kochanicę. Podejrzewał, że Mugolka Holly nie była jedyną dziewczyną, z którą
jego ojciec miał romans, lecz z pewnością Henryk stracił kontrolę nad tym związkiem,
ponieważ matka dowiedziała się o wszystkim i to właśnie zakończyło ich
małżeństwo. Z początku znienawidził Earth, jednak z czasem pojął winę ojca i
tragedię matki, dzięki czemu mógł jej to wybaczyć. Ale Henryk nie oczekiwał od
syna odpowiedzi. Wpadł w trans i sam zaczął się nakręcać, porzucając swój
wyuczony, prostacki sposób mówienia:
- Wróciłem do ministerstwa, dostałem pracę… Oczywiście nie jest to
moje poprzednie stanowisko, ale na początek lepsze to, niż nic. Odzyskam dom i
majątek, przegnam te dziwki, tylko musisz mi pomóc. Jesteś moim synem, chyba
nie chcesz, żeby ten arabski knur panoszył się w moim domu!
Młodszy mężczyzna milczał, starając się nie słuchać odgłosów
wymiotowania dobiegających z łazienki. Decyzja była oczywista. Mimo że nie
przepadał zbytnio za partnerem swojej matki, nigdy nie pomógłby ojcu w
zrujnowaniu jej życia. Poza tym ostatnio wydarzyło się tyle szczęśliwości, w
których brał udział… Od jakiegoś czasu czuł się związany ze swoją rodziną, tak,
jak jeszcze nigdy dotąd. Postanowił zataić to przed ojcem, ale wtedy, kiedy to
on był mężem Earth, w domu zawsze panowała bardzo napięta atmosfera. Sokaris
nie bywał z matką na co dzień, lecz częste wizyty przynosiły mu wytchnienie od
monotonnej egzystencji. Nie chciał tego zmieniać. Wyciągnął z wewnętrznej
kieszeni idealnie skrojonego garnituru ładny, kremowy kartonik ze złotymi,
wytłoczonymi literami. Henryk wychylił się do przodu, żeby podejrzeć, co jego
syn obraca w dłoniach, on zaś szybko odpowiedział:
- To zaproszenie na ślub. Zivit, siostra Victorii wychodzi we wrześniu
za mąż, jesteśmy wraz z Ivy zaproszeni.
Wymienił wraz z ojcem mocne spojrzenia. Sokaris zauważył, że Henryk
cały się spiął i nachmurzył, jednak wiedział, że już nie mógł niczego zabronić
swemu jedynemu synowi, ba, musiał mu być wdzięczny za to, że łaskawie go
odwiedził. Nienawidził tego uczucia zależności, gdyż zawsze to on wydawał
rozkazy to jemu wszyscy się podlizywali.
- Nie wierzę w to, co się tam odbywa – przemówił cicho, kręcąc powoli
głową. Znów był starym panem Hortusem z dawną klasą i sceptycyzmem. – Mój dom
oblegany przez brudnych arabów, którzy teraz zaczną się mnożyć. Zaraz gach tej
dziwki założy tam harem i przepierdolą całą moją fortunę. Bezrobotne,
śmierdzące lenie. Dlaczego nie powstrzymałeś matki, zanim ta sprowadziła z
Egiptu drugiego bękarta?
Sokaris poczuł się osaczony i zdenerwowany. Henryk niesłusznie go
osądzał, on przecież chciał jedynie pomóc swemu ojcu, a został oskarżony, jakby
to, co się zdarzyło, było tylko i wyłącznie jego winą. W duchu przyznał rację
swojej żonie, która od samego początku była przeciwna temu spotkaniu. Ale
Sokaris naiwnie uwierzył, że Henryk Hortus będzie gotów powrócić do dawnego
życia. On tak naprawdę pragnął jedynie zemsty na byłej żonie i Dżahmes. Za nic
by tego swemu ojcu nie powiedział, lecz sądził, że to właśnie on doprowadziłby
ich rodzinny dom do ruiny, gdyby tylko udało mu się jakimś cudem wyrzucić Earth
i jej męża na bruk. Widział, jak nalana od częstych libacji alkoholowych twarz
Henryka robi się czerwona, a wodniste oczy szklą się z niezdrowego podniecenia,
dlatego postanowił to raz na zawsze zakończyć.
- Musisz przestać rozpamiętywać przyszłość – rzekł stanowczo, wstając
z wysiedzianego, twardego fotela. – W ten sposób nigdy nie uda ci się wyjść na
prostą. Daj już spokój matce, ona ułożyła sobie życie na nowo, ty też
powinieneś to zrobić. Znajdź pracę, wyprowadź się z tej meliny… Jesteś
czarodziejem, a zachowujesz się jak mugol z najgorszego marginesu. Gdyby
dziadek żył, chyba umarłby ze wstydu, gdyby cię teraz zobaczył. Chcesz go
zawieść?
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, nie mówiąc ani słowa, po czym
Sokaris pożegnał się z ojcem i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze ujrzał
wystające z maleńkiego pomieszczenia brudne stopy kobiety, która mieszkała tu z
Henrykiem. W jednej chwili poczuł obrzydzenie do samego siebie, kiedy sobie
pomyślał, że ta pijana, cuchnąca potem mugolka jest w pewnym sensie jego…
macochą. Mimo to na odchodnym zwrócił się do ojca:
- Gdybyś potrzebował jakiejś pomocy, to możesz się zwrócić do mnie.
Postaram się załatwić ci pracę w moim departamencie, ale niczego nie obiecuję.
Trzymaj się.
Hortus patrzył, jak jego jedyny syn
zbiega po schodach z wyraźną ulgą malującą się na twarzy. Spodziewał się, że
poczuje wstyd. W końcu Sokaris pamiętał go jako eleganckiego, surowego
mężczyznę z wielkimi ambicjami i autorytetem. A teraz… Teraz nie odróżniał się
niczym od przewracających się pod kamienicą mugoli. Spojrzał na różdżkę, którą
wciąż ściskał w spuchniętej nieco, poznaczonej strupami i bliznami dłoni.
Rzadko jej używał, można nawet powiedzieć, że wyszedł z wprawy. Dawno temu
brzydził się każdym, nawet bardzo majętnym mugolem, w tej chwili zaś nawet
zwykłe, proste sprzedawczynie z osiedlowych sklepików patrzyły na niego z
pogardą, kiedy kupował kolejne flaszki z tanim winem. Dopiero w tym momencie
jego duma zaczęła go parzyć. Pomyślał o swym nieżyjącym już od wielu lat ojcu.
Prawie zapomniał, jak wyglądał, pamiętał jedynie bijący od niego chłód i
wyniosłość. Gdyby go teraz zobaczył, wzgardziłby nim, tak, jak te mugolskie
sprzedawczynie. Zdał sobie sprawę z tego, jak potwornie go zawiódł.
Sokaris natomiast był
już w Dziurawym Kotle. Nie spodziewał się, że jego żona będzie na niego czekać
pośród hałaśliwych, ordynarnych krasnoludów dogadzających sobie ognistą whisky,
dlatego nawet nie rozejrzał się po sali, tylko od razu udał się na Ulicę
Pokątną. Wiedział, że to absurdalne, ale nadal czuł na sobie odór
przetrawionego alkoholu, moczu i brudu, który unosił się w całym mieszkaniu
Henryka Hortusa. Z ulgą opuścił sypiącą się już kamienicę; obiecał sobie, że
już nigdy tam nie wróci. Bardzo mu zależało na tym, aby jego ojciec w końcu
zdał sobie sprawę z tego, co utracił, choć obawiał się, że któregoś dnia
zastanie go na swojej posesji proszącego Ivy o złoto. Na samą myśl poczuł, jak
policzki płoną mu palącym wstydem.
Odnalazł żonę w jednym z
drogich, ekskluzywnych sklepów znajdujących się w samym centrum Pokątnej.
Mierzyła właśnie ładną, granatową, połyskującą w świetle letniego słońca tiarę,
kiedy spostrzegła swego męża stojącego przed witryną. Podziękowała pani
sprzedającej za nakrycie głowy i prędko wyszła do Sokarisa, który nie wyglądał
najlepiej.
- I co? – Zapytała ze zniecierpliwieniem, którego nawet nie starała
się ukryć.
- Nie jest tak tragicznie, jak się spodziewałem. Ojciec mieszka dość
ubogo, ale czysto – skłamał gładko, patrząc na czubek jej głowy. – Chce też
wrócić do pracy, zaproponowałem mu, że znajdę mu jakąś niezbyt odpowiedzialną,
ale stałą posadę w swoim departamencie.
Spodziewał się, że Ivy trochę się uspokoi i da się mu zaprosić na
obiad, jednak ta wytrzeszczyła oczy w najszczerszym zdumieniu i zmarszczyła
brwi, jakby Sokaris oświadczył jej, że od jutra wprowadza się do kawalerki
Hortusa, w której będą razem pili i urządzali orgie z mugolskimi biedaczkami.
- Zwariowałeś? – Wysyczała, odciągając go prędko od jej ulubionego
sklepu z nakryciami głowy. Bała się, że ktoś mógł usłyszeć ich rozmowę. – Sam
mówiłeś, że to alkoholik. Już raz stracił pracę właśnie z racji tego, że przychodził
do ministerstwa pijany.
Czarodziej poczuł się urażony ostrymi słowami żony, jednak nie chciał
się z nią kłócić, wolał przekonać ją sensownymi argumentami do tego, aby dała
teściowi jeszcze jedną szansę.
- Rozumiem, że jesteś sceptycznie do tego nastawiona, ale jemu
naprawdę zależy…
- Ależ ja nie przeczę! Twój ojciec z pewnością bardzo chce znów stać
się jednym z nas, ale walka z chorobą nie jest taka prosta – przerwała mu
natarczywie. – Oczywiście na początku wszystko będzie dobrze, ale co zrobisz,
jeśli pewnego dnia znów zacznie upijać się w pracy? To ciebie oskarżą o to, że wprowadziłeś alkoholika do ministerstwa. Ty będziesz odpowiadał za szkody, które
wyrządzi. Pomyślałeś o tym? Chcesz, żeby przez jego nieodpowiedzialne
zachowanie i ciebie zwolnili?
Ivy szła szybko, a jej obcasy stukały głośno po nierównej drodze.
Zażądała natychmiastowego powrotu do domu, Sokaris zaś wiedział, że bardzo
trudno będzie mu znowu udobruchać żonę. Niemniej jednak miała rację. Nie
pomyślał, że nałóg ojca będzie silniejszy niż chęć powrotu na dawną drogę. Tym
razem jednak mógł również i jego pociągnąć na dno. Jednak… Czy to było ludzkie
zostawić go samemu sobie, aby pewnego dnia zachlał się na śmierć? Jakim byłby
synem, gdyby mu na to pozwolił? Henryk miał na świecie tylko jego.
~*~
Przepraszam za tę
jednodniową zwłokę, ale nie miałam wczoraj prawie w ogóle Internetu, a bez
niego ciężko jest wrzucić na bloga jakikolwiek rozdział. Choć ten odcinek jakoś
wiele nie wnosi do opowiadania, bardzo przyjemnie mi się go pisało. Mimo mojego
wielkiego zamiłowania do idealizowania pewnych spraw, Mary Sue i innych tego
typu spraw, bardzo lubię realistyczne opisy biedy. Ten rozdział chciałabym
zadedykować osobom, które nie komentują, a czytają DLR. Do zobaczenia niebawem
xD