Uwaga: rozdział zawiera sceny drastyczne,
nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Dopiero w połowie drogi przypomniałam
sobie, że w sierocińcu nie miałam czego szukać. Przecież
Tom — niezmiennie od pięciu lat — spędzał Boże Narodzenie w
Hogwarcie. Niemniej jednak przebrnęłam przez prawie połowę zakopanego w śniegu
Londynu, żeby z końca ulicy popatrzeć na obskurny, ceglany gmach, otoczony
wysokim murem. W sztucznym świetle nocnych latarni wyglądał jeszcze mroczniej
niż za dnia. Gdy emocje opadły, zdałam sobie sprawę z lodowatego wiatru;
złośliwy egocentryzm podszeptywał, że jeśli wrócę do domu wymrożona i ledwo
żywa, kara za zrujnowanie ślubu będzie mniej dotkliwa. Kiwałam się przez długą
chwilę na krawężniku pod furtką Wool’s i obgryzałam paznokcie, podejmując
najważniejszą decyzję życia. Mogłam wrócić, stać na zimnie i narazić dziecko na
śmierć. Jedno i drugie złamałoby mi serce, ale i pozwoliło na chwilkę dłużej w
wytęsknionej stagnacji. Z ciężkim sercem owinęłam się ciaśniej szatą i z trudem
pchnęłam dwuskrzydłową bramę. Zaskrzypiała przeraźliwie. Ze ściśniętym gardłem
i duszą na ramieniu dotarłam do wąskich schodków, myśląc o kole, które
zatoczyła historia. Riddle prawie nigdy nie wspominał swojej matki. Zawsze
wierzył, że to ojciec był „tym magicznym”, a kiedy tajemnicą poliszynela okazało
się co innego, Tom zaakceptował to z milczącym rozgoryczeniem. Mimo wszystko
domyślałam się, że przyszedł na świat tu, w mugolskim sierocińcu. Wszyscy to
podejrzewaliśmy, ale nikt nie ośmielił się zapytać. A teraz ja, nosząc w sobie
jego dziecko, pukałam do drzwi, pod którymi być może siedemnaście lat temu
stała pani Riddle.
W oknie na parterze zapaliło się światło
i w tym momencie poczułam rozpaczliwą chęć ucieczki, ale stopy jakby wrosły w
ziemię, a kiedy w progu stanęła młoda kobieta z fajką w zębach, ostatnia szansa
na odwrót przepadła. Mugolka obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem wyłupiastych
oczu — choć wyglądała na wysoką i tęgą, przymknęła drzwi na tyle, że
przez szparę widziałam tylko połowę twarzy.
— Czego?
W pierwszej chwili poczułam się dotknięta
tym opryskliwym powitaniem, ale przypomniałam sobie, że opiekunka nie miała
żadnych powodów, by zareagować inaczej: anonimowa dziewczyna w niecodziennym
stroju wybrała sobie najmniej adekwatny moment na niezapowiedzianą
wizytę — porę wieczornej toalety.
— Dobry w-wieczór,
czy… — Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, dokąd zmierzałam od co
najmniej godziny, a i tak nie zdołałam wymyślić wiarygodnego
kłamstwa. — Czy zast-tałam Toma?
Mimo wiatru powodującego szczękanie
zębami poczułam narastające na policzkach gorąco; po raz kolejny udowodniłam
sobie, jakim byłam mistrzem improwizacji. Niemniej jednak kobieta wyciągnęła z
ust fajkę i otworzyła szerzej drzwi.
— Aha, ty jesteś z tej szkoły dla
dziwaków… Właź.
Cofnęła się, żeby mnie wpuścić. Przekroczyłam
próg, wykrzykując w głowie głośne „SŁUCHAM?” — pomimo doskonałych relacji z bratem nigdy nie musiałam
znosić tak karcącego, protekcjonalnego spojrzeniem, ale nie śmiałam się
odezwać. Bez słowa podążyłam za mugolką do pomieszczenia na prawo od schodów
prowadzących na piętro — najpewniej do sypialni dzieciaków. Zaledwie
raz oglądałam sierociniec z zewnątrz i często wyobrażałam sobie, jak mógł
wyglądać w środku, ale nie spodziewałam się takiej biedy. Tom nigdy nie był na
ten temat zbyt rozmowny, a i ja nie straciłam rozumu na tyle, by bez zawahania
zadać tak trywialne pytanie.
Opiekunka powiodła mnie do obskurnego,
ale porządnie wysprzątanego pokoiku pełniącego rolę salonu, na widok którego
babka Jane dostałaby apopleksji. Wszystkie meble nie do kompletu, stara tapeta
odłaziła w kilku miejscach i stanowczo domagała się odświeżenia, a brak drzwi
między pomieszczeniem i korytarzem rozpraszał, zwłaszcza że z góry dobiegały
odgłosy wieczornej toalety i przytłumiony, dziecięcy harmider. Jednak
dziewczyna zdawała się tym nie przejmować; machnęła ręką w kierunku jednego z sześciu
wysiedzianych foteli, a sama zaczęła kręcić się przy pożółkłej, starodawnej
firance.
— Toma Riddle’a nie ma, zawsze
zostaje w tej swojej szkole na Boże Narodzenie. A ty masz nierówno pod sufitem,
że kręcisz się w taką pogodę bez szalika? Bez płaszcza? Hmm? No chyba tak.
W końcu udało jej się dostać do okna.
Otworzyła je na oścież, wychyliła się i w tej samej chwili poczułam zapach
tanich papierosów. Sama również nie wyglądała na
zamożną — kilkucalowy blond odrost silnie kontrastował z farbowanymi
na czarno włosami, a suknia (choć dawniej ładna i najpewniej wełniana)
wyglądała na mocno podniszczoną. Mugolka, na dodatek bardzo nieuprzejma, ale
wzbudziła moje zaufanie. Musiała. W końcu wpuściła mnie do środka. Uznałam, że
prawda — albo chociaż półprawda — była najlepszym
rozwiązaniem, na jakie mogłam się zdobyć.
— Dziś tak — wychrypiałam
przez zaciśnięte gardło. Choć wnętrze nie zachęcało do dłuższej wizyty, rozkoszne
ciepło, które poczułam po zamknięciu drzwi wejściowych, wymazało z głowy
wszelkie roszczenia co do standardów.
— A co, jutro będziesz
mieć? — mruknęła zza koronkowej firanki.
— Jutro tak. — Zawahałam
się, ale mimo nieprzyjemnego ukłucia w żołądku postanowiłam
spróbować. — Potrzebuję… czy mogłabym zostać do rana?
Na dźwięk parsknięcia wnętrzności
boleśnie mi się skurczyły, a to, co powiedziała, okazało się jeszcze gorsze.
— Co? Jeszcze czego, to nie hotel!
Zostać do rana, też mi coś…
Mimo że zamknęła okno i zgasiła
papierosa, delikatny smród dymu nadal unosił się w pokoju, choć miałam
wrażenie, że nie tylko powietrze i dziewczyna, ale i wszystkie meble całkowicie
przesiąkły tym zapachem. Na widok jej rozbawionego spojrzenia i uśmiechniętej,
pulchnej twarzy poczułam się fatalnie — nie dość, że zostałam bez
dachu nad głową, to na domiar złego upokorzona przez mugolkę. Miałam ochotę
zapaść się pod ziemię. A dziewczyna gderała w najlepsze.
— Nie wyglądasz mi na sierotę,
wynajmij sobie pokój w hotelu, na biednego nie trafiło. Albo najlepiej wracaj
do domu… czego to się tej młodzieży zachciewa, ucieczki z domu… ale żeby do
sierocińca, pierwszy raz mi się to zdarza, jak Boga kocham… — Zanim
zdążyłam wstać i rozważyć powrót na Pokątną, na której najprawdopodobniej
trwały teraz moje poszukiwania, tamta westchnęła i oparła ręce na biodrach,
mówiąc: — No dobra, znaj moje dobre serce. Nie ma u nas luksusów, ale
to pewno już wiesz. Chodź no. A, no tak. Rose Hubrich.
— Vi… Violet… Rowdy.
Podała mi rękę i uścisnęła mocno.
Z mieszanymi uczuciami — nie
wierząc we własne szczęście i jednocześnie czując potworny
niesmak — udałam się za opiekunką na drugie piętro (podłogi i schody
były wyłożone czarno-białymi kafelkami, a ściany pokrywała ta sama co w
saloniku zakurzona, pożółkła tapeta), a potem do pierwszego przy balustradzie
pomieszczenia. Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, że prawie w nią
wpadłam.
— Bądź łaskawa nie szwendać się po
domu — odpowiedziała półgłosem, choć i tak nikt by jej nie usłyszał, bo
raban dobiegający z łazienki na końcu korytarza zagłuszyłby nawet głośne
tupanie.
Wyciągnęła z kieszeni fartucha ogromny
pęk kluczy i otworzyła drzwi; nie patrzyła już tak podejrzliwie, lecz nie
odwróciła wzroku, dopóki nie przekroczyłam progu sypialni. Nie zdążyłam dotknąć
klamki, bo coś mnie tknęło. Z bijącym mocno sercem wyściubiłam głowę z pokoju i
wyszeptałam gorączkowo:
— Zapłacę, obiecuję, tylko… tylko
teraz nie mam przy sobie zło… pieniędzy.
— Tia, zapłacisz, zapłacisz, pewno,
że zapłacisz — zagderała na odchodnym, ale minę miała bardzo
kwaśną. — Gdyby tak wszyscy oddawali, jak obiecują, byłabym już
milionerką. Albo miliarderką, ot co. Aha, o szóstej przychodzi pani Cole,
dobrze by było, gdybyś się do tej pory zmyła, rozumiemy się? Będziemy ubierać
choinkę, co nie? Nie chcę mieć przez ciebie kłopotów w Gwiazdkę. Branoc.
Nie wróciła na dół, odwróciła się i
ruszyła w stronę łazienki, żeby przywołać do porządku sieroty, ale ja już tego
nie słyszałam. Szybko schowałam się w środku i najciszej, jak potrafiłam,
zamknęłam za sobą drzwi. Zapachniało kurzem i starą
pościelą — wyglądało na to, że nikt tu nie mieszkał, a pomieszczenia
nie wietrzono od dobrych kilku tygodni.
Podeszłam do okna i wyjrzałam na
zewnątrz — światło latarni odbijało się od śnieżnych połaci
zalegających na boisku. Oparłam się plecami o chłodną szybę i powiodłam
wzrokiem po pokoju. Proste, żelazne łóżko, na nim schludnie zwinięty koc,
krzesło ustawione pod ścianą i wielka szafa w kącie. Sięgnęłam po budzik
stojący na parapecie i nastawiłam na piątą trzydzieści. Nic więcej, sypialnia
wyglądała na niezamieszkałą, choć w głowie pojawił mi się zalążek pomysłu. Przecież
wspomniałam o Tomie, więc być może — ale tylko być może — dostałam
zakwaterowanie w jego pokoju. Nie miałam takiej pewności, ale kiedy kładłam się
w dziennej szacie na twardym materacu i próbowałam przykryć sztywną, drapiącą
kołdrą, wyobraziłam sobie, że i Riddle kiedyś leżał na tym wąskim łóżku. Albo
na bardzo podobnym kilka pomieszczeń dalej. Ta wizja pomogła mi pomyśleć o nim
jak o dawnym Tomie Marvolo Riddle’u, który nie był żadnym bogiem, panem i
władcą, a zwykłym podrośniętym dzieciakiem z bidula, chodzącym na co dzień w
szarej koszuli jak wszystkie sieroty na fotografiach wiszących na klatce
schodowej. I kiedy już zobrazowałam sobie takiego Riddle’a, surrealistyczność
tej sytuacji i miejsca, w którym się znalazłam, kompletnie mnie pochłonęła, tak
że zasnęłam z poczuciem całkowitego odrealnienia.
Następnego ranka niemal zmartwychwstałam
z mdlącym ssaniem w żołądku i piaskiem pod powiekami. Pierwsze, o czym
pomyślałam zaraz po wstaniu i wciągnięciu butów, to i co dalej. Spojrzałam przez okno — doskonale, jeszcze
więcej śniegu. Wielkie, białe płaty sypały się z nieba, tak że nie było widać
budynków po drugiej stronie ulicy. Mrok również nie zachęcał do wyjścia. Zadrżałam
na samą myśl o tym, lecz zignorowałam głosik błagający o jeszcze pięć minut, zabrałam jeden z kilku zwiniętych u wezgłowia
koców i wymknęłam się z pokoju. Na korytarzu powitała mnie nienaturalna
cisza — wyglądało na to, że budynek jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt
minut pozostanie uśpiony. Starając się nie robić hałasu, zbiegłam na parter,
ślizgając się po wypolerowanych schodach; na dole natknęłam się na pierwszą
pułapkę, o której panna Hubrich zapomniała mi
powiedzieć — zaryglowane drzwi frontowe, ale i z tym sobie
poradziłam. Zaledwie sekundę później brnęłam już przez zasypane śniegiem
boisko, chowając różdżkę w fałdach kradzionego koca. Tym razem obyło się bez
wyrzutów sumienia, zwłaszcza że poranny mróz szczypiący twarz i dłonie zaczął
boleśnie dawać się we znaki, zanim dotarłam do bramy sierocińca. Mimo wszystko
byłam szczęśliwa. Głodna, zziębnięta i zdezorientowana, ale spokojna, bo
nareszcie udowodniłam sobie, że pod warstwami strachu, żałości, zahukania i
ustępliwości istniał zalążek własnego zdania. Szłam chodnikiem przez niemal
całkowicie opustoszały Londyn i płakałam, czułam strumienie łez sztywniejące na
policzkach, nie potrafiłam tego powstrzymać, choć nie myślałam wtedy o smutku.
Może trochę o tym, że zostałam całkiem sama. Zdałam sobie sprawę, że nie miałam
nikogo, do kogo mogłabym się udać. Kiedy znalazłam się bardzo blisko przejścia
do Dziurawego Kotła, a świat magii na nowo znalazł się na pierwszym planie, uświadomiłam
sobie palący wstyd — nic mi po złocie, po czystej krwi, nic po
szlachectwie, skoro w chwili największej potrzeby jedynym miejscem, które
uchroniło mnie przed chwilową bezdomnością, okazał się mugolski sierociniec.
No i co, jeden zero dla mnie. Żadnych przyjaciół, skoro nie możesz im
zaufać.
Mogłam! Tak naprawdę każdy odradziłby mi ślub
z Nicolasem, gdybym tylko zapytała. Może poza Margaret, dla niej zawsze byłam
tylko kurą domową. Ale co oni mogli? Tylko tyle, dokąd sięgała aprobata ich
rodziców. Za kilka godzin wszyscy zaczną ubierać się w dawno uszykowane szaty
wyjściowe — najwspanialsze, jakie mieli, adekwatne do najwspanialszej
uroczystości dla sfery w tym roku.
Tyle samo warte są wasze plany. Władcy świata, dopóki tatuś pozwala.
Pamiętaj, żeby zabrać na tajną misję ciepły szalik. I rękawiczki, koniecznie
rękawiczki, walka z systemem w taką pogodę skutkuje złamaniem prawa i
odmrożeniem palców.
Ja nic nie planowałam.
Bo ty zawsze tylko patrzysz. I naprawdę jesteś zdziwiona, że nikt nie
chce nadstawiać dla ciebie karku? Jesteś niewidzialna. Nikogo nie obchodzisz.
Wraz z poranną szarówką na ulicach
zaczęli pojawiać się pierwsi mugole, witryny sklepów rozjaśniało światło, na
drogi wyległy także autobusy i samochody. Gdyby nie wzorki ze sztucznego
śniegu, choinki za oknami i wieńce z ostrokrzewu na drzwiach, nie pomyślałabym,
że to Boże Narodzenie. W tym roku świąteczna atmosfera zupełnie się rozmyła,
fragmenty kolęd umykały, a ludzie taszczący ogromne paczki z prezentami
wtapiali się w szarobure tło, choć byli tak barwnie ubrani. Wiedziałam, że
powrót na Pokątną o tej porze nie wchodził w grę, Tom natychmiast
poinformowałby moich rodziców, a szwendanie się po mugolskim Londynie w cienkim
kocu i szacie czarownicy wydawało się równie bezpieczne — coraz
więcej dorosłych wlepiało we mnie wzrok, nawet jedna pani w ogromnym, różowym
kapeluszu nachyliła się nad swoją towarzyszką, szepcząc coś i pokazując palcem.
Pierwszym miejscem, o którym pomyślałam, był dworzec główny, dlatego tam się
udałam. Potrzebowałam zamelinować się tylko do południa, kiedy to miałam
pojawić się na ślubnym kobiercu, wystrojona w białą suknię i gotowa na przyjęcie
obrączki. Duży zegar na ścianie wybił godzinę ósmą trzydzieści, kiedy weszłam na
poczekalnię; na szczęście byłam skazana na wścibskie spojrzenia wyłącznie
trzech par oczu, z czego dwie należały do osobliwie wyglądających kloszardów.
Usiadłam możliwie jak najdalej od nich, ale od zapachu unoszącego się w
pomieszczeniu nie dało się uciec. Skostniałe ręce odmawiały posłuszeństwa,
kiedy próbowałam poprawić koc; po zetknięciu z ciepłem okazało się, że wcale
nie poczułam się lepiej, wręcz przeciwnie, twarz i dłonie zaczęły piec i za
żadne skarby świata nie chciały przestać; nóg nie czułam. Kiedy odizolowałam
się od zimna, na pierwszy plan wysunął się głód. Aby odwrócić uwagę od mdłości (smród
buchający od bezdomnych ani trochę nie pomagał), zaczęłam sobie wyobrażać, co w
tej chwili działo się w domu. Za godzinę mieli pojawić się pierwsi goście, żeby
rozpakować się i odświeżyć w wolnych pokojach. Czy ojciec zawczasu odwołał
ślub? A może do tej pory słał listy do wszystkich znajomych i przeczesywał
wszystkie miejsca, w których mogłam się ukryć? Czy komukolwiek przyszłoby do
głowy, żeby szukać Victorii Hortus w małej poczekalni? Na myśl o minie Hortusa,
gdyby zobaczył mnie w towarzystwie śmierdzących
łachmaniarzy — bezpieczna w mugolskiej części
miasta — mogłam pozwolić sobie na uśmiech. Wiedziałam, że wrócę do
domu i że zastanę tam piekło, lecz po stokroć wolałam znosić obrażonego do
końca świata ojca niż dopuścić do ślubu. Pomimo rozbicia i głodu myślałam
trzeźwo i nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam uroić sobie, że wmówię Nickowi
swoje dziecko. Dotknęłam brzucha przez koc — przecież czułam
wzniesienie, a Rowdy nie urodził się z ćwiartką rozumu. Byłam podła i to ja nie
zasługiwałam na niego, nie odwrotnie. Skonfrontowałam się z nowym rodzajem
wyrzutów sumienia.
Szybko się okazało, że i w mugolskim
świecie nie pozostałam niezauważona. Poczekalnia w końcu zaczęła się zapełniać,
ludzie to wchodzili, to wychodzili, taszcząc za sobą wielkie kufry, torby i
walizeczki, jedni krążyli przed tablicą ogłoszeń, inni przysiadali na
plastikowych krzesłach, w większości wyglądali na zabieganych i
zniecierpliwionych, ale niektórzy znaleźli dość czasu, żeby obrzucić mnie
nieprzyjemnym spojrzeniem. O ile bezdomni pozostawali dla nich niewidoczni, ja
przyciągałam wzrok każdego, kto przekraczał próg poczekalni. Zaczęłam się
wiercić i raz po raz zerkałam na zegar, jakby to miało przyśpieszyć ruch
wskazówek. Dziesiąta czterdzieści. Wpadłam na pomysł, ale jego realizacja mogła
zaprowadzić mnie albo tam, gdzie miałam nadzieję się znaleźć, albo przed
gniewne oblicze Hortusa. Jedenasta piętnaście. Jeszcze godzina i znowu spotkam
się z kurzawą. Jedenasta trzydzieści pięć. Gotowy plan czekał na realizację,
ale ta pani w kącie tak dziwnie zerkała… Szturchnęła sąsiada łokciem i wskazała
na mnie podbródkiem. Jedenasta czterdzieści. Wymienili kilka uwag. Może
zamierzali sprowadzić mugolskiego funkcjonariusza? Od tego momentu siedziałam
jeszcze bardziej zdenerwowana, spocone ręce schowałam w fałdach koca. Jedenasta
pięćdziesiąt trzy… cztery… Kobiecy głos z wielkiej tuby pod sufitem oznajmił,
że autobus do Manchesteru z godziny dwunastej przyjechał na stanowisko, a
podejrzliwa staruszka ubrała na głowę kaptur obszyty lisem i wyszła na zewnątrz;
za nią ruszyło jeszcze kilka osób. Choć w poczekalni zrobiło się luźniej, nie
wysiedziałam do południa. Zerwałam się na równe nogi i prawie natychmiast się
zachwiałam, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wypadłam na dworzec i (nie
zważając na dreszcze spowodowane lodowatym wiatrem i płatkami śniegu za
kołnierzem) szybkim krokiem pomaszerowałam do miejsca, w którym znajdował się
postój taksówek. Nie zaczepiłam jednak żadnego z mugolskich kierowców.
Stanowczo (ale na tyle dyskretnie, aby nie zwrócić niczyjej uwagi) wyciągnęłam
pod kocem prawą rękę z różdżką i zastygłam przez moment w takiej pozycji,
czując się bardzo głupio. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, czy plan się powiódł,
kiedy na końcu ulicy mignęła ogromna, fioletowa plama, a ułamek sekundy później
tuż przede mną pojawił się dziwaczny, kilkupiętrowy autobus. W jego drzwiach
stanął wyprostowany, długowłosy młodzieniec z dużymi, okrągłymi okularami w
czarnych oprawkach.
— Witam w imieniu załogi Błędnego
Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów
zagubionych w świecie mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc, i wejść do
środka, a zawieziemy panią, gdziekolwiek pani sobie zażyczy. Nazywam się Ernest
Prang i tego dnia będę pani przewodnikiem. Dostarczymy panienkę w każde miejsce
w Wielkiej Brytanii, o ile jest ono na lądzie. Cena biletu zależy od
odległości, jaką przejedziemy, ale zapewniamy miłą atmosferę, komfortowe
warunki przejazdu za dnia i w nocy, a za dodatkową opłatą kubek gorącej
czekolady i szczoteczkę do zębów.
Po tej krótkiej przemowie chłopak zgarbił
się i uśmiechnął przyjaźnie; choć wyglądał na niewyspanego i najwyraźniej nie
zdążył się jeszcze dziś ogolić, tryskał dobrym humorem.
— Nie zimno panience bez
płaszcza? — zagadnął rezolutnie, cofając się, bym mogła wsiąść.
Obrzuciłam go tak lodowatym spojrzeniem, na jakie było mnie w tej chwili stać,
lecz właśnie z werwą poprawiał znoszony uniform, żeby to zauważyć.
— N-n-nie — wyrzuciłam z
siebie, starając się powstrzymać szczękanie zębami.
Drzwi ledwo się zamknęły, a wściekle
fioletowy autobus wystrzelił pomiędzy taksówkami i pieszymi, tak że szarpnęło i
poleciałam do tyłu na jakąś sędziwą czarownicę w wyliniałym futrze z norek.
Długo zajęło, zanim — przepraszając raz po raz — pomogłam
jej wstać, pozbierać gryzące cebule z powrotem do kosza i samej usadowić się na
jednym z wolnych krzeseł, które i tak przy kolejnym ostrym zakręcie poleciało
do tyłu. Wściekła, zziębnięta i obolała łypnęłam na Ernesta, który majstrował
właśnie przy przenośnej kasie.
— Dokąd panienka się wybiera? W
takim stanie chyba bez gorącej czekolady się nie obejdzie, nie?
— Do Prince Village — mruknęłam,
sadowiąc się z powrotem na drewnianym krześle. — To taka posiadłość
niedaleko Rochester.
Gorąca czekolada brzmiała jak marzenie,
ale poprosiłam o zwykły bilet. Poczułam w żołądku nieprzyjemny uścisk, kiedy
kasa zazgrzytała i wypluła świstek z dużą atramentową dwudziestką trójką, a ja
musiałam zapytać Erna — pocąc się i jąkając — czy pozwoli
mi zapłacić na miejscu. Czułam ulgę, odciągając chwilę konfrontacji w kierunku
bliżej nieokreślonej godziny, choć Błędny Rycerz z pewnością nie należał do
moich ulubionych środków transportu. Kierowca jeździł agresywnie i bez przerwy
palił, a był tak łysy, że w czubku jego głowy odbijał się sufit. Przez jedną
dobę złamałam więcej zasad niż przez całe pięć i pół roku w
Hogwarcie — skłamałam na spowiedzi, uciekłam z własnego ślubu,
nocowałam w mugolskim sierocińcu, ukradłam koc, a na koniec (w pewnym sensie na
gapę) przejechałam z Londynu na południe i z powrotem. Kiedy dotarliśmy do
Rochester, dobiegała godzina trzynasta.
Posiadłość Prince Village miała niewiele
wspólnego i z wsią, i z książęcym dworem. Czteropiętrowa, względnie nowoczesna
kamienica z czerwonej cegły, z gigantycznym ogrodem na tyłach domu i wysokimi
tujami zasłaniającymi front znajdowała się daleko od centrum Rochester i można było
przypuszczać, że nasza rodzina nie wzbraniała się przed towarzystwem mugoli,
ponieważ w promieniu dwóch mil nie mieszkał ani jeden czarodziej. Błędny Rycerz
zatrzymał się tuż przed furtką (standardowo wszystkie krzesła — wolne
i zajęte — runęły na podłogę), a Ernest zwinnie przeskoczył zaspę na
chodniku i czekał, aż pozbieram się z podłogi i wysiądę.
— Proszę tu zaczekać.
Przeszłam przez kutą bramę, jakby zrobiono
ją z dymu, później alejką do drzwi wejściowych i zapukałam. Zanim w progu
stanął skrzat domowy, przez myśli zaczęły mi się przewijać coraz bardziej
absurdalne obawy. A co, jeśli wszyscy domyślili się, że się tu zjawię i teraz
czekali? A jeśli babcia tak przejęła się skandalem, że trafiła do szpitala?
Albo umarła? Byłam tak zaślepiona egoizmem, że kompletnie zapomniałam, jakie to
mogło nieść ze sobą skutki. Kiedy Świerzbek (ostatni i najstarszy skrzat,
jakiego zatrudniali dziadkowie) pojawił się na zewnątrz, poprosiłam, by
uregulował mój rachunek za przejazd u Erna, który stał przed ogrodzeniem z
wyciągniętą znacząco ręką, a sama weszłam do środka. Miałam dość marznięcia,
byłam zaniepokojona, rozdrażniona niewiedzą i wściekle głodna. Widok
nieporuszonej, pomarszczonej twarzyczki skrzata wybił mi z głowy głupią teorię
o śmierci ze wstydu; przeszłam szybko przez długi, szeroki korytarz, zostawiając
za sobą śnieg i duże, mokre plamy na perskim dywanie. Miałam zamiar porzucić
kurtuazje i opróżnić spiżarnię ze wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia,
ale nie znalazłam się nawet w połowie drogi do kuchni, bo z góry dosłyszałam
znajome wołanie:
— Świerzbek, tyle razy ci mówiłam,
nie otwieraj nikomu, jeśli się nie zapowiedział!
Rozdrażniony, ochrypły głos stawał się
coraz wyraźniejszy, aż na szczycie drewnianych schodów pojawiła się ona. Choć w
Prince Village w każdym kominku nieustannie się paliło, babcia Jane wystroiła
się w grubą szatę z brokatu i rudych soboli. Zastała mnie trzęsącą się, z
rozczochranymi, na wpół mokrymi i sztywnymi od mrozu włosami, byle jak
opatuloną starym kocem, we wczorajszym ubraniu, bez płaszcza i kapelusza. Nie
musiałam patrzeć w lustro, by wiedzieć, że moja twarz również pozostawiała
wiele do życzenia, wystarczył widok zmrużonych oczu i mocno zaciśniętych warg
czarownicy. Stałyśmy przez moment w milczeniu — ja z łomoczącym z
przerażenia sercem, ona z zaciętą miną, sztywna i nieruchoma jak słup soli. W
tym czasie wrócił Świerzbek i bez słowa zaczął usuwać śnieg, który rozniosłam
po holu.
— Aha, to ty. No tak, mogłam się
spodziewać… Porozmawiamy, ale najpierw doprowadzisz się do porządku,
kategorycznie odmawiam patrzenia na ciebie, kiedy jesteś takim stanie. Mam
zaryglować okna, czy tym razem darujesz sobie ucieczkę? — odezwała
się, a kąciki jej ust (nie byłam pewna) zadrgały lekko. Po tym zwróciła się do
skrzata: — Pokaż Victorii pokój i takie tam, ale pośpiesz się, za kwadrans jemy.
W ciszy udałam się na pierwsze piętro,
starając się nie tupać i nie dotykać ściany. Rzadko odwiedzałam Prince Village.
Prawie nie pamiętałam dziadka, ale to oni przyjeżdżali do nas, oboje uchodzili
za ekscentryków i chętnie wykorzystywali tę łatkę, prawie nie przyjmowali
gości, jak zresztą znaczna część rodziny babci. Mimo to zawsze zachwycałam się
pokojami w ich domu, choć przez całe życie widziałam wiele pięknych wnętrz.
Jane uwielbiała wszystko, co drogie, modne i ekskluzywne, lubiła obnosić się ze
swoim bogactwem, czyli nie różniła się od starszych pań ze sfery, lecz słynęła
także z upodobań do Południa. Co najmniej raz do roku wyjeżdżała na długie
wakacje do krajów afrykańskich, korespondowała ze znajomymi z Turcji, a jej
fascynacja utrwaliła się w wystroju posiadłości. W każdej komnacie, którą
miałam okazję zwiedzić, dominowała ciemna czerwień, brąz lub złoto we wszystkich
odcieniach, a także drewno, nie tak jak u nas — zimny granit. Gdzie
tylko się nie obejrzałam, kolumny zdobione hieroglifami lub innym nieznanym mi
pismem, podobnie ramy portretów. Wiedziałam, że to wszystko odzwierciedlało gust
babci, dziadek zawsze był tym słynnym nieobecnym, nic go nie obchodziło, zamykał
się w gabinecie i studiował mapy, wertował książki podróżnicze, zdając sobie
sprawę, że najdłuższa wycieczka, jaka go czeka, to niedzielny wyjazd do
kościoła.
Świerzbek zaprowadził mnie do pokoju na
końcu korytarza, w którym zwykle nocowałam. Zwykle — cztery razy, nie
licząc dzisiejszej spontanicznej wizyty. Pierwsze, co zawsze rzucało się w
oczy, kiedy przekraczało się próg Prince Village, to sufity. W mojej sypialni
malowidło przedstawiało gromadę gęsi w wodzie, w rozpostartych skrzydłach
umieszczono kilka piór ze złota, które pięknie błyszczały, gdy zapaliło się
świece. Z przyjemnością powiodłam dłonią po wypukłych reliefach na
ścianach — nie tylko na korytarzu, ale i tu przodowały kwiatowe
ornamenty. Każdy pokój gościnny miał oddzielną łazienkę, nie inaczej było i tu.
Szybko się rozebrałam i niemal pobiegłam wziąć kąpiel; mimo świadomości, że za
moment stanę twarzą w twarz z babcią, nie dbałam o prezencję. Chciałam
natychmiast coś zjeść i dowiedzieć się o wszystkim, nic innego w tej chwili się
nie liczyło. Od ciepłej wody i gorącej pary zakręciło mi się w głowie, a ręce i
nogi nieprzyjemnie odrętwiały, lecz już po kwadransie byłam gotowa na rozmowę.
Co prawda z mokrymi włosami, podkrążonymi oczami i we wczorajszej szacie, ale
Jane powstrzymała się od komentarza. Zastałam ją w jadalni. Siedziała na krześle
obitym lamparcią skórą i cierpliwie czekała, aż Świerzbek poda przystawki.
Przez cały obiad nie odezwała się ani słowem, jadła powoli i dolewała sobie
wina, a ja musiałam powstrzymywać się przed łapczywym pochłonięciem
wszystkiego, co leżało w półmiskach. Dopiero gdy najbardziej męczący posiłek w
moim życiu zakończył się deserem, czarownica podniosła oczy znad talerza.
— Będę z tobą szczera, nie masz się
po co pokazywać w domu — podjęła. Brzmiała stanowczo i beznamiętnie,
ale po tylu przeżyciach nie chciałam słuchać frazesów i
biadolenia. — Ojciec jest wściekły, wkurwiony wręcz, zamierza zabrać
cię ze szkoły i zamknąć w domu, dopóki, proszę ja ciebie, sprawa nie
przycichnie.
Przerwała, taksując mnie znad kościstego
nosa. Wyglądała na złą i nadąsaną, lecz, o dziwo, czułam się bardziej
komfortowo niż przy stole z rodzicami. Spodziewałam się, że to powie, w końcu
Hortus nigdy nie rzucał słów na wiatr. Milczałam, więc ciągnęła dalej:
— Najedli się przez ciebie wstydu,
moje dziecko, możesz być z siebie dumna. I pewna, że jutro o tej porze zamiast
relacji ze ślubu roku będziemy mieć artykuł o uciekającej pannie
młodej. — Zapaliła papierosa, zaciągnęła się i po chwili
zastanowienia dodała: — I dobrze. Nie pierwszy taki skandal i nie
ostatni, a tej tłuszczy od dawna brakowało powodu, żeby wziąć kogoś na języki. Przyda
ci się taka lekcja życia. Oj, i zobaczysz, co to znaczy lokalna sława. Kiedy po
śmierci Tita wróciłam do panieńskiego nazwiska, wszyscy się wzburzyli, a to
były inne czasy, proszę ja ciebie, samotna czarownica mogła sprowadzać sobie
gachów, wszystko, co chciała, ale odrzucenie nazwiska męża? Co prawda mój
ojciec już dawno nie żył, ty niestety nie masz takiego szczęścia, moja droga…
ale starzy Malfoyowie do tej pory nie wysyłają mi kartek na święta, a to już
piętnaście lat! Jak nie więcej… No, dość tych muzealnych smętów, mów zaraz, co
cię podkusiło, żeby wywinąć ojcu taki numer.
Przyglądała mi się z takimi ognikami w
oczach, jakby oczekiwała barwnej relacji z przyjęcia, koniecznie z wątkiem
romansowym. Zero oskarżeń, zero wyrzutów. Zawahałam się, ale sekundę później,
zanim zdążyłam się zastanowić, żal zwolnił jakąś blokadę i opowiedziałam o
wszystkim. O straszliwym upokorzeniu, nocy w sierocińcu, potwornym smutku,
poczuciu odrzucenia, o menelach w poczekalni i o kradzieży koca, w końcu o
podróży Błędnym Rycerzem. Obiecałam oddać babci te dwadzieścia trzy sykle,
które Świerzbek zapłacił za bilet, i nawet nie zauważyłam, kiedy poleciały mi
łzy.
— …c-całkiem straciłam g-głowę,
zap-pomniałam wszystkich zaklęć, nie wiedz-działam, co do
cz-czego — pochlipywałam. Cała się napięłam, żeby zapanować nad
spazmami. — A k-kiedy zobaczyłam się w tej sukni, t-to już było za
dużo. Przep-praszam, chciałam wcześniej odwołać ślub… i to wszystko… ale nie
m-miałam odwagi.
Wyrzuciłam z siebie ciężar, który dźwigałam
od wczoraj, a gdy emocje znalazły ujście i mogłam odetchnąć, byłam jeszcze
bardziej przerażona. Nigdy nie zrobiłam nikomu takiej histerii, a Jane Hossam znajdowała
się na szczycie długiej listy osób, które nie powinny widzieć mnie w takim
stanie. Wycierałam oczy zaoferowaną chusteczką, robiąc podsumowanie
dzisiejszego poranka: nie wyglądało najlepiej. Wystawiłam cierpliwość babki na
próbę, a mina podpowiadała, że nie wyjdę z tego obronną ręką.
— No tak — mruknęła jakby
w podsumowaniu, prostując się na krześle. — Wystawienie weselników,
proszę ja ciebie, w dniu własnego ślubu wymaga większej odwagi niż odwołanie
wszystkiego zawczasu. Albo głupoty, wybierz sobie, co ci bardziej odpowiada. Świerzbek,
ty stary ramolu, ruszaj się, przygotuj mój płaszcz, wychodzę. A ty obetrzyj
sobie nos, dziecko, wiem, że mojemu drogiemu zięciowi nie robi to żadnej
różnicy, ale wyglądaj trochę bardziej do rzeczy. Widział to kto, żeby dorosłe
panienki chodziły zasmarkane jak sraluchy, doprawdy za moich czasów…
Nie dowiedziałam się już, co zdarzyło się
za moich czasów, bo skrzat już biegł
z grubym płaszczem ze srebrnych lisów i z trudem pomógł ubrać go swojej pani na
grzbiet. Ja tymczasem zerwałam się za nią i pobiegłam do
przedpokoju — czarownica już otwierała drzwi frontowe, wpychając rude
loki pod beret.
— Ale zaraz… babcia mówiła, że
ojciec nie chce mnie widzieć… że jest zły…
— A jest, proszę ja ciebie,
jest — przytaknęła ochryple i wyrzuciła peta w śnieg. — Ale
musisz to załatwić, nie będę cię przecież trzymać do pięćdziesiątki. No chodź,
dziecko, chodź, Henrykowi po prawdzie wszystkiego brakuje, ale nie przyjdzie mu
do głowy, żeby podnieść na ciebie różdżkę, jeszcze mu opinia miła. Chodź.
Wyciągnęła rękę obleczoną w skórzaną
rękawiczkę, sugerując, bym ją chwyciła. Byłam pełna wątpliwości i nadal w szoku
po niespodziewanych zwierzeniach, pewnie dlatego — niewiele
myśląc — delikatnie ujęłam kościstą dłoń. Niemal natychmiast poczułam
szarpnięcie w okolicy pępka, a później zostałam przepchnięta przez coś, co
przypominało bardzo wąską, rozciągliwą nogawkę. Ciśnienie napierało coraz
silniej, aż przytkało mi uszy; w najgorszym momencie wszystko się skończyło i
obie z babcią wylądowałyśmy na ośnieżonym placyku przed wejściem. Nie
podejrzewałam, że tak szybko ucieszę się na spotkanie z mroźnym powietrzem.
Niechętnie, powłócząc nogami, podążyłam za babcią; rozbicie spowodowane
niewyspaniem powodowało delikatne poczucie odrealnienia, pewnie dlatego tak
mimowolnie przekroczyłam próg i stanęłam możliwie jak najbliżej drzwi. To Jane
wyszła na spotkanie rodzicom. Wszyscy siedzieli w salonie, jakby w oczekiwaniu
na mój powrót i to stamtąd się wyłonili. Na nasz widok ojciec cały się spiął;
podkrążone oczy absurdalnie upodobniły go do basseta. Mama nienaturalnie blada
i z posklejanymi przez łzy rzęsami, nieuczesana i we wczorajszej sukience, oraz
czający się w tyle Sokaris — również niewyspany, ale z wyrazem
uprzejmego rozbawienia przylepionym do obmierzłej gęby. Atmosfera momentalnie
zgęstniała, lecz babka zdawała się tego nie zauważać.
— Na wszystkie bogi, napalcie w
kominku, zimno tu jak w psiarni — warknęła arbitralnie, darując sobie
wszelkie uprzejmości. Zamachała na Banialukę, której pomarszczona twarz
pojawiła się za filarem, a skrzatka natychmiast pobiegła do
salonu. — Co ta wasza służba robi całymi dniami, macie nieodśnieżone.
A schody całe oblodzone, naprawdę… czy wy chcecie, żebym spadła i skręciła
kark? Już ja wiem, tylko czekacie, aż wyciągnę nogi. Przyprowadziłam waszą
zgubę. Podejdź, dziecko, co tak stoisz, jakbyś na weselę prosiła.
— Zabieraj ją sobie! — wycedził
ojciec dziwnie piskliwym głosem. — Ot, znalazły się… feministki od
siedmiu boleści… dobrały się, głupie dziewuszysko i stara wiedźma, mówię ci,
zabieraj ją, bo zaraz oberwie, jak Boga kocham!
Grymas na twarzy Hortusa wcale nie
zachęcał; na ostatnie zdanie teściowej oba policzki drgnęły mu kompulsywnie, a
muskularne ramiona napięły się pod szatą, ale stał dzielnie pośrodku holu i
zaciskał pięści. W jednej chwili zapomniałam o lęku. Obie z mamą wytrzeszczyłyśmy
na niego oczy, lecz babcia nawet nie drgnęła. Postukała się palcem po czole i
odpowiedziała bez cienia nerwów:
— Ej, durny ty, pleciesz trzy po
trzy, lepiej byś zaprowadził do salonu, starej babce nogi odmawiają
posłuszeństwa… to przez ten lód na schodach. I podaj coś do picia z łaski
swojej, ale nie te siuśki, co ostatnio. A ty, córuchna, zaprowadzisz dzieciaki
na górę, przyjdziesz, jak cię zawołam. Ale najpierw to zabierz.
Doświadczyłam największej magii, jaką
miałam okazję do tej pory oglądać: Jane energicznie pomaszerowała w stronę bawialni,
matka pobiegła za nią, żeby odebrać płaszcz, a ojciec tylko łypał wściekle za
teściową. Nie zdążyłam zrobić nawet kroku, kiedy doskoczył do mnie jak diabeł i
chwycił z całej siły za ramię, aż poczułam nieprzyjemne szarpnięcie. W panice
osłoniłam głowę wolną ręką, ale nie padł żaden cios, jedynie jadowite
sarknięcie:
— Ogłuchłaś? Do pokoju… siedzieć
tam…
Popchnął mnie w kierunku schodów z taką siłą,
że w ostatniej chwili złapałam równowagę; wszystko, co zjadłam w Prince
Village, zawirowało niebezpiecznie w żołądku, ale nie miałam czasu się ze sobą
pieścić. Pomknęłam na górę, nie oglądając się na Hortusa. Potykałam się o
rozłożone wykładziny, a nogi miałam jak z waty, biegłam, jakby ojciec był
tuż-tuż. Jeszcze nigdy nie zostałam potraktowana w ten sposób, nie na oczach
kogoś spoza domu. Poczułam się tylko troszkę lepiej, kiedy usłyszałam stłumione
warknięcie, a potem głośne tupanie na korytarzu.
— Nie słyszałeś, co babka
powiedziała? W tej chwili na górę!
Ale nie zobaczyłam Sokarisa. Zdążyłam
zamknąć się u siebie, zanim znalazł się na piętrze, najprawdopodobniej wściekły
i obrażony na cały świat. Ani w sypialni, ani w saloniku, ani w reszcie pokoi
nic się nie zmieniło, walizek nikt nie spakował i nie wystawił na zewnątrz.
Udałam się do garderoby, by przebrać się w świeżą szatę, dopiero wtedy mogłam z
czystym sumieniem zwinąć się pod kołdrą na cudownie miękkim materacu i
spróbować zasnąć, ale zdenerwowanie nie pozwalało utrzymać powiek zamkniętych.
Nasłuchiwałam, cały czas się trzęsąc, lecz gruba podłoga tłumiła wszystkie
odgłosy z dołu. Jane wzięła sprawę w swoje ręce i byłam o to dziwnie spokojna,
choć wiedziałam, że nie obędzie się bez kary. Nie dbałam o to. Liczyła się
tylko odzyskana wolność i stary problem, który znowu pojawił się na horyzoncie,
nie pozwalając cieszyć się chwilą spokoju. Wszystko we mnie krzyczało, żeby
powiedzieć komuś o ciąży, przyznać się i, nie bacząc na konsekwencje, nareszcie
odetchnąć, ale to nie wchodziło w grę. Napięcie wydawało się nie do
wytrzymania, miałam ochotę płakać, by puściło, ale rozpacz ustąpiła miejsca
przerażeniu, gdy drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ktoś wtargnął do środka.
Skoczyłam z łóżka jak oparzona i szurnęłam w popłochu do kąta, pewna, że to
Hortus, lecz moim oczom ukazał się niebywały gość.
— Przyszedłem ci tylko
powiedzieć — zaczął nonszalancko Sokaris — że… no… nie
spodziewałem się, że… tego… wywiniesz taki numer. Jestem nawet pod wrażeniem.
No to tego… Tylko nie zacznij sobie wyobrażać, że cię lubię czy coś.
Mówiąc to, kiwał się na progu i
przebierał rękami w kieszeniach; oboje wiedzieliśmy, ile go kosztowało, żeby tu
przyjść i oznajmić to wszystko. Kiedy skończył, starał się nadrobić miną,
wyglądać jak zwykle, a ja nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego wtedy, tam, na
dole w holu uśmiechał się tak złośliwie. Język mi skołowaciał, skinęłam tylko
głową, starając się nie wytrzeszczać za bardzo oczu. Staliśmy przez chwilę, nie
odzywając się do siebie i unikając swoich spojrzeń, aż atmosfera stała się nie
do zniesienia. Na początku poczułam się mile połechtana tym komplementem, wszak
dostałam to, za czym przez lata świadomie tęskniłam — słowa uznania z
ust brata. A kiedy nareszcie padły, poczułam się dziwnie, surrealistycznie;
wolałam, by przyszedł i znów mnie zwymyślał, żeby patrzył z niechęcią i syczał
obelgi, a nie miotał się w drzwiach i dukał pochwały.
— Sokaris…
zaczekaj — wypaliłam, gdy obrócił się na pięcie. Zatrzymał się. Na
początku chciałam mu podziękować, już formułowałam tę frazę na języku, ale nie
potrafiłam. Zamiast tego zapytałam: — A kiedy uciekłam… co się wtedy
stało? Z gośćmi, ze ślubem…
Wzruszył lekko ramionami, a na twarz
wrócił cień zwykłej przekory.
— Nic. Rodzice szukali cię całą noc,
później wszystko odwołali, zanim wszyscy przyszli. Matka niby próbowali coś tam
nakłamać, ale pewnie się domyślili… Jeśli miałaś nadzieję na jakieś wielkie
poszukiwania z udziałem Ministra Magii, to się przeliczyłaś. I tak by się
nikomu nie chciało.
*
Babcia wyjechała jeszcze tego samego dnia
przed kolacją. Nawet się ze mną nie pożegnała, ale najwyraźniej udało jej się
wpłynąć na ojca. Nastawiłam się na przynajmniej godzinny monolog na temat
głupoty, bezczelności i niedojrzałości, lecz Hortus nie odezwał się ani słowem.
Dopiero od Banialuki dowiedziałam się o areszcie domowym, który koniec końców
przekształcił się w areszt pokojowy — miałam zostać w swoich
komnatach do czasu wyjazdu do Hogwartu, żeby nie drażnić pana. Choć skrzatka obudowała swoją opowieść w grozę, resztę ferii
spędziłam we względnym spokoju, Banialuka jak zwykle mi usługiwała i co pół
godziny w sekrecie przynosiła smakołyki w ramach osłodzenia fatalnej niewoli.
Gdyby nie ponure myśli o dziecku, resztę przerwy świątecznej uznałabym za
udaną.
Dzień po Trzech Królach uczniowie mieli
stawić się na King’s Cross, aby o godzinie jedenastej wsiąść do czerwonego
parowozu i wrócić do szkoły na letni semestr. Nie żałowałam czasu spędzonego w
odosobnieniu, lecz nie mogłam doczekać się spotkania z przyjaciółmi. Pomimo
mrocznego widma wzrastającego we mnie życia, tęskniłam do czysto nastoletnich
rozrywek. Liczyłam, że po zerwaniu układu z Rowdymi Sokaris odpuści i wszystko
wróci do normy; nie dał po sobie poznać, że rozmowa w sypialni w ogóle miała
miejsce, ale oszczędził sobie także codziennych złośliwości. Zachowywał się,
jakbym nie istniała.
O Nicolasie starałam się nie myśleć.
Za każdym razem celebrowaliśmy nasze
powroty do szkoły, aż stało się to małą, rodzinną tradycją. O szóstej rano
wychodziliśmy na mszę, mama organizowała pożegnalne śniadanie, a po wszystkim
całą rodziną jechaliśmy na dworzec. Ojciec zawsze wtedy spóźniał się do pracy,
a choć na peronie okazywał zdenerwowanie, nie zmieniało to faktu, że staliśmy
tam razem. Jednak w tym roku nie było żadnego kościoła, uroczystego posiłku, ciepłych
słów na odchodne. Hortus wyszedł z domu, zanim zjawiliśmy się w jadalni.
Partacz przygotował sześć wybornych potraw, lecz atmosfera przy stole
zgęstniała wraz z pojawieniem się matki, skutecznie odbierając nam
apetyt — podczas aresztu prawie jej nie widywałam, zaledwie dwa razy
późnym wieczorem, kiedy jej mąż już spał, dlatego teraz wydawała się po stokroć
bardziej zmęczona i blada. Wkroczyła do pokoju jak zwykle wystrojona i
uczesana, ale mówiła jeszcze mniej i poruszała się jak staruszka. Kiedy wyszliśmy
do ogrodu, w ostrym, zimowym świetle spostrzegłam sine cienie i czerwone
obwódki dookoła jej oczu. Na King’s Cross dostaliśmy się najzwyklejszą mugolską
taksówką, na co najbardziej narzekał Sokaris. Przeszkadzało mu wszystko: od
ciasnoty na tylnich siedzeniach, poprzez mały bagażnik samochodu, smród
Midnighta, skończywszy na korkach, w których każdy z zaczarowanych pojazdów
ojca nie musiałby tkwić. Brat mamrotał pod nosem przekleństwa i zezował na
łysiejącego taksówkarza, a matka udawała, że tego nie słyszała. Gdy dotarliśmy
na dworzec, dobiegała jedenasta, dlatego obyło się bez uścisków i porad na nowy
semestr; jako jedni z ostatnich załadowaliśmy nasze kufry do wagonu, podczas
gdy Earth machała pośpiesznie na do widzenia. Zanim się obejrzeliśmy, pociąg ruszył
i jej sylwetka zlała się z dziesiątkami innych kolorowych matek i ojców. Kolejna
chwila i zostałam sama — Sokaris lewitował przed sobą swój bagaż i
odszedł bez słowa. Podążyłam jego śladami i również wyciągnęłam różdżkę;
zaczęłam iść wąskim korytarzem, zezując do każdego przedziału w poszukiwaniu znajomych.
Czułam przez podłogę, jak pociąg nabierał szybkości. Manewrowanie gigantycznym
kufrem okazało się trudne, zwłaszcza gdy przyszło się z kimś rozminąć; miałam
wrażenie, że ludzie specjalnie wychodzili na zewnątrz albo przyklejali nosy do
szyb, żeby na mnie popatrzeć. No tak, babcia Jane nigdy się nie myliła,
najprawdopodobniej wieści o zrujnowanym ślubie roku musiały roznieść się nie
tylko po wyższej sferze. Z tą świadomością, czując się jeszcze słabiej, zajrzałam
do ostatniego przedziału w tym wagonie i nagle przyjemnie zaparło mi dech. Siedzieli
tam wszyscy ci, o których marzyłam przez ferie: Rosier, Avery, Mulciber, Nott,
Travers i Wilkes. Zapukałam gorączkowo i pomachałam do nich, nie mogąc powstrzymać
uśmiechu; zdawałam sobie sprawę, że to przecież nic takiego, ale i tak miałam
ochotę się rozpłakać. Zostałam wciągnięta do środka, wyściskana i wycałowana
(głównie przez Rosiera i Avery’ego, reszta ograniczyła się do bardziej
powściągliwego przywitania), znalazło się nawet trochę miejsca, choć Evan
kilkukrotnie zaproponował swoje kolana. Pierwszy raz od wakacji poczułam się
całkowicie wolna od wyrzutów sumienia. Dla tego momentu, dla tej jednej podróży
pełnej śmiechów i opowieści warto było złamać kilka obietnic i spędzić pełną
grozy noc poza domem. Gdyby nie ja sama, wracałabym do Hogwartu jako pani
Rowdy. Dokonałam tego.
Dokonałyśmy. MY.
Lubisz przypisywać sobie samo dobre, tak?
Ale niech będzie. Niech przez ten jeden dzień tak będzie — dokonałyśmy
tego.
Zimowy krajobraz Szkocji czarował, ale
nawet nie spojrzałam w stronę okna. Cały czas patrzyłam na nich — na
moich przyjaciół. Syciłam się twarzami, które przez ostatnie dni musiałam sobie
wyobrażać. Tęskniłam za nimi wszystkimi, za protekcjonalnym i milczącym
Traversem, za rozbuchanym Rosierem, za gburowatym Goyle’em — nawet o
niego zapytałam, aby dowiedzieć się, że wybył do Hiszpanii na pogrzeb
ciotki — a najbardziej za Nottem. Natychmiast wypytał mnie o feralny
ślub, a ja nie pozostałam mu dłużna. Sokaris zaledwie uchylił rąbka tajemnicy,
ale prawdziwą kopalnią informacji był Teodor, który nosił się dumnie z mianem
oficjalnego i największego plotkarza naszej grupy. Nie musiałam go długo
prosić. Zanim dojechaliśmy do Hogsmeade, znałam wszystkie ciekawostki krążące
po sferze: zacząwszy od min rozwścieczonych Rowdych, przez artykuliki z gazet w
kolumnach z wydarzeniami, na teoriach spiskowych skończywszy. Przyjemnie się
tego słuchało, obserwując żywą gestykulację Notta, choć niektóre historie
brzmiały wprost niedorzecznie. Najbardziej podobała mi się ta wysnuta przez
samego Ślizgona, jakobym została porwana dla okupu przez własnego ojca, żeby
wyłudzić od przyszłych teściów wór złota. Teodor ani nikt inny nie powiedział
tego wprost, ale zdołałam wyczytać między wierszami, że znów urodziły się
kolejne plotki o problemach finansowych Hortusa. Nim pociąg wysadził nas na
stacji, już wiedziałam — temat mojej rodziny nie zejdzie z ust
hogwartczyków przez najbliższe tygodnie.
Zdenerwowanie rosło wraz ze zbliżającą
się wioską; gdy Avery pomagał mi zejść ze schodków na zaśnieżony peron, bolesny
uścisk w żołądku zdawał się utrwalić na wieki wieków amen. Wracałam nie tylko
do Hogwartu, obowiązków i szkolnej dyscypliny, ale i do unikania Riddle’a. Wraz
z widokiem znajomych miejsc na wierzch przebił się dawny
niepokój — jak pogodzić przyjaźń, dziecko i obecność potwora? Nawet
nie chciałam myśleć o upokorzeniu, kiedy wyjdzie na jaw, co kryłam pod
swetrami. W perspektywie tych wszystkich nieprzyjemności dożywotni areszt
domowy wydawał się wybawieniem.
Jezus Maria…
To nie Jezus, kochanieńka, ale chyba też nie potwór. Oj, chyba jednak
nie, spójrz, miękną ci kolana…
Bynajmniej. Lecz nie z zachwytu. Było
ciemno, ale wszędzie rozpoznałabym ten staromodny, wysłużony płaszcz. Tom stał
pod murem, w zasięgu pomarańczowego światła latarni; chłopak szarpnął lekko
głową, sugerując, bym podeszła, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Zatrzymałam
się w śniegu i dopiero Avery, chwytając pod rękę, popchnął mnie delikatnie w
stronę Riddle’a. Zanim zostałam pochwycona przez obłudne łapy, rzuciłam
ostatnie tęskne spojrzenie za przyjaciółmi, którzy pakowali się do jednego z
podstawionych powozów, gawędząc w najlepsze. Nawet się nie obejrzeli! A macki
już oplatały się dookoła moich przegubów. Miał zimne ręce, przez co jego dotyk
wydawał się jeszcze bardziej surowy. Dopiero gdy napotkałam wzrok, przemknęło
mi przez myśl, że może to tylko pozory; patrzył łagodnie, wyrozumiale, w sposób
zupełnie do siebie niepodobny, tak że twarz przypominała maskę, a ciepłe
światło tylko potęgowało to wrażenie.
— A więc przejrzałaś — odezwał
się pierwszy i sięgnął pomiędzy fałdy mojego szalika; wyciągnął stamtąd
nagrzaną zawieszkę i obrócił w palcach. — W takim razie pójdziesz za
mną jak za tym swoim Jezusem Chrystusem?
Nie krył się z bezczelnością. Bluźnił, ordynarnie
się uśmiechając, patrząc mi prosto w oczy, nic sobie nie robił z wartości, które
wyznawałam, a ja zgodziłam się ze wszystkim, wystarczyło jedno słowo. Misterny
plan unikania go, złość, cała buta — wszystko poszło w zapomnienie i
chyba nawet on był lekko zaskoczony, że tak prędko uległam.
— Pójdę — odparłam
gorliwie. — Gdziekolwiek pójdziesz, pójdę i ja.
I już było między nami jak trzeba. Wszechświat
ustabilizował się i wrócił do normy wraz z Tomem, którego znałam. Zimny wiatr
stał się teraz drugorzędny, kiedy wtuliłam się w jego szorstki płaszcz,
bezdźwięcznie dziękując i całując lodowate ręce — wszak to on stał
się teraz moim bogiem, bo on, nie Jezu, on
przyszedł mi z pomocą, on wysłuchał
moich modlitw. Nadszedł spokój, bo wiedziałam, że coś wymyśli; mimo to bałam
się wspominać temat naszej ostatniej rozmowy, a i Riddle znacząco milczał,
jakby oczekiwał, że podejmę to pierwsza. Wróciliśmy do zamku na piechotę, bo
kiedy mnie puścił — wycałowaną i rozgrzaną — na ścieżce za
peronem nie został ani jeden powóz. Nie padło słowo skargi, choć kozaki miałam
zdecydowanie zbyt delikatne na północne mrozy; wiatr wył jak wilkołak i śmigał
po ścieżce, szurając śniegiem, a Zakazany Las zdecydowanie nie zachęcał do wieczornych
spacerów. Musieliśmy pozapalać różdżki, żeby cokolwiek widzieć, a droga zdawała
się nie kończyć, kiedy brnęliśmy przez głębokie koleiny. W innej sytuacji już
dawno nie pozostałoby mi nic innego, tylko usiąść i płakać, lecz towarzystwo
Toma — choćby małomówne — skutecznie rozpraszało wrogie
myśli. Bałam się wspominać o niedoszłym weselu i o ucieczce, by nie wyszło na
jaw, dokąd udałam się feralnej nocy, choć domyślałam się, że on już o wszystkim
wiedział. Uprzejmie spuścił na to zasłonę milczenia i, prowadząc mnie pod rękę,
opowiadał o wznowieniu naszych lekcji oklumencji. Dotarliśmy do szkoły zdyszani
i zmarznięci, kiedy kolacja trwała w najlepsze. Widok znajomych wnętrz ucieszył
serce, a zapach gorących potraw pobudził żołądek, ale my skierowaliśmy nasze
kroki do dormitorium, by nareszcie kochać się tak, jak tego
chciałam — bez wyrzutów sumienia i oddechu zdrady na karku. I znów
miałam wrażenie, że wszystko to zaplanował, lecz nie mogłam go za to winić, bo
sama niezmiennie marzyłam, aby ta szarpanina nareszcie dobiegła końca. Ten Prorok Codzienny w jego kieszeni, puste
dormitorium… Wiedział o wszystkim, zanim wysiadłam z pociągu.
— Jeśli to będzie syn, ożenię się z
tobą.
Oboje leżeliśmy w jego łóżku w sypialni
chłopców, odgrodzeni od reszty pokoju szmaragdowozielonymi zasłonami. Pierwszy
raz nie krępowałam się nagości, choć z początku nie chciałam, by mnie taką
zobaczył — spuchniętą i z widocznym brzuchem. Jego dotyk parzył,
dopóki nie złagodniał i przestał przywodzić na myśl ten niechciany, tak że
teraz mogłam go znosić bez gęsiej skórki. Smukła, biała dłoń sunęła bezwiednie po
kibici, muskała ją ledwie wyczuwalnie; zdawał się być zamyślony, kiedy opierał
głowę o moją talię, a zabrzmiał tak, jakby to mu się wyrwało.
— A jeśli nie? Wydaje mi się, że to
chyba jednak dziewczynka — powiedziałam. — Każdego ranka
czuję się… delikatnie mówiąc, jak Święty Piotr na krzyżu. Mama opowiadała, że
zanim się urodziłam, mdliło ją przez bite dziewięć miesięcy.
Nie mogłam uwierzyć w ten obrót zdarzeń.
Jeszcze dwa tygodnie temu marzyłam, by Riddle chociaż podsunął rozwiązanie
naszego wspólnego problemu, a dziś planowaliśmy przyszłość jak szczęśliwa
rodzinka. Wiedziałam, że niebawem to się skończy, lecz teraz pragnęłam jedynie
rozkoszować się tą chwilą. Wplotłam rękę w jego włosy bez obaw, że zostanie
odtrącona — znów poczułam się nieswojo, ale wiedziałam, że pytanie,
które chciałam zadać, natychmiast przegoni łagodnego Toma na rzecz tego
prawdziwego.
— Ten sierociniec, w
którym… — Prawie wymówiłam mieszkałeś.
Odetchnęłam i zaczęłam jeszcze raz. — Z którego zabrał cię
Dumbledore. Byłeś tam przez cały czas czy…
Nie sądziłam, by ten dobór słów okazał
się bardziej odpowiedni, zwłaszcza że chłopak tylko wzruszył ramionami, nadal
mechanicznie gładząc mój brzuch. Atmosfera nie zgęstniała, ale coś się
zmieniło, to coś w aurze Riddle’a, którą nauczyłam się rozpoznawać spośród
tysiąca innych w szkole.
— Urodziłem się tam, wiesz o tym — odparł
chłodno. — I mieszkałem do czasu, aż — wykonał w powietrzu
gest imitujący cudzysłów — „Dumbledore zabrał mnie stamtąd”.
Zrobił się poirytowany i spięty; w pewnym
sensie nawet się na to ucieszyłam, i choć Tom sprawiał wrażenie obrażonego,
dzielnie ciągnęłam dalej.
— A twoja matka…
— Umarła, bo była
głupia — odburknął. — Głupia i słaba. I bardzo dobrze, sama
była sobie winna. A mogę wiedzieć, dlaczego — prychnął pod nosem,
wyraźnie ironizując — zaprzątasz sobie głowę moją wielce ciekawą
przeszłością? Jesteś matką mojego dziecka, nie księdzem.
Prawie się uśmiechnęłam, ale podniósł
głowę, więc czym prędzej przywołałam poważną minę. Powinno być mi przykro,
zdawałam sobie sprawę, że ciągnęłam to z czystej podłości, lecz drażnienie go okazało
się tego wieczora tak satysfakcjonujące. Bohatersko zniosłam jego palące
spojrzenie, myśląc jednocześnie, jak musiał czuć się skrzywdzony. Ta kobieta
poukładała mu życie swoją śmiercią, a on udawał, że nigdy nie wziął tego pod
uwagę.
— Bo prawdopodobnie… prawdopodobnie spałam
w twoim pokoju. — Wyprostował się powoli i podparł na rękach, tak że
znalazłam się pomiędzy nimi; w sekundę spociłam się ze strachu. — K-kiedy
uciekłam. I chciałam wiedzieć.
Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie,
a jego mina robiła się coraz dziwniejsza. Jakby chciał się roześmiać i jednocześnie
wpaść w złość, a pomiędzy brwiami pojawiła mu się pionowa zmarszczka; odjęło mi
mowę — jak wtedy z babcią poczułam, że przekroczyłam pewną granicę,
ale i tym z powodzeniem.
— Jesteś…
wścibska — wypowiedział w końcu; kąciki jego ust zadrgały lekko.
— Ja po prostu nie wiedziałam, dokąd
mam pójść.
Znów zapanowało między nami milczenie;
jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się przebywać w całkowicie opustoszałym
dormitorium. Cisza, przerywana jedynie miarowym tykaniem pięciu budzików, narastała,
aż w uszach zaczęło dzwonić. Na moment zupełnie zapomniałam, gdzie się
znajdowaliśmy, miałam ochotę zamknąć oczy, poddać się przyjemnej senności i nie
myśleć o tym, jakie kłamstwo wymyślę, żeby wytłumaczyć się Sokarisowi z
nieobecności na kolacji. Głodna i zmęczona po podróży czułam się jak na jawie, ale
było to tak przyjemne, że pragnęłam tkwić w tym stanie w nieskończoność.
Dopiero burczenie w brzuchu ściągnęło mnie na ziemię. Poruszyłam się
niespokojnie, zmieszana i zażenowana, natomiast Tom wychylił się gdzieś poza
krawędź łóżka. Usłyszałam odgłos odsuwanej szuflady, szelest papieru, a później
łamanie czegoś twardego.
— Przepraszam… — wymamrotałam
w zawstydzeniu, podczas gry Riddle nadal szperał przy szafce.
— Opuściłaś
kolację — powiedział cicho; dopiero po chwili spostrzegłam, że
trzymał w palcach kostkę czekolady. Przysunął ją sugestywnie, a ja otworzyłam
posłusznie usta, zanim zdążyłam przeanalizować za i przeciw. Wiedziałam, że po
wyjściu z pokoju będę tego żałować, ale zjadłam kolejny zaoferowany kawałek;
ten z pozoru miły gest zapoczątkował nową falę niepokoju. Łagodna bliskość
Toma, spokój w aurze, lecz ten nieadekwatny, beznamiętny wyraz twarzy… Nie mogłam
pozbyć się wrażenia, że pierwszy raz nie potrafił zapanować nad tym, co
przedstawiało jego oblicze. — No dalej, wiem, że masz ochotę.
Po czekoladzie zgłodniałam jeszcze
bardziej niż przed jej zjedzeniem, ale delikatnie odtrąciłam jego rękę; nie
byłam przekonana, czy pragnęłam aż takiej troskliwości. Nie mogłam pozbyć się
wrażenia, że to tylko na pokaż, że to aż nadto i stanie się coś strasznego,
czym przyjdzie mi zapłacić za tę chwilę bajkowego szczęścia. Patrzyłam prosto w
te ładne, orzechowe oczy, widziałam w nich śmiałość — jak
zwykle — i przez moment poczułam się zagrożona. I wtedy do mnie
dotarło, że nigdy nie ucieknę przed zależnością, bo zawsze do kogoś należałam,
lecz z Tomem miało być inaczej. Dzisiaj naprawdę tego chciałam. Odwróciłam się
i całkowicie świadomie zdecydowałam się, żeby to w końcu wyznać.
— Teraz już będzie jak
dawniej — niemal wyszeptałam. — Wszystko będzie jak chcesz.
Mimo że od dawna o tym wiedział, chciał
to usłyszeć. Chciał to słyszeć od każdego, kto nie postępował wedle jego
założeń. Oczy mu rozbłysły, sięgnął po moją twarz i przyciągnął do siebie, lecz
kosztowanie pocałunku trwało zaledwie sekundę, bo drzwi otworzyły się, a do środka ktoś wtargnął — bez
pukania, bez przeprosin, za to potwornie dysząc. Wydałabym z siebie zduszony
okrzyk, gdyby nie dłoń Riddle’a, która stężała na moich ustach.
— Już po
kolacji… — Usłyszałam zza zasłony i sama zdrętwiałam ze strachu.
Avery.
Ale Tom nie wydawał się tym ani trochę
skrępowany. Podziękował krótko, bez cienia emocji w głosie, a kiedy drzwi na
powrót się zamknęły, szarpnął jedną z kotar i w milczeniu podał mi koszulę.
Ubierając się, nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa, zaledwie rzuciłam
chłopakowi możliwie delikatne, wściekłe spojrzenie, ale ten był zbyt zajęty
porządkowaniem łóżka, by je dostrzec. Czar prysł, pozostało jedynie prozaiczne
doprowadzenie się do ładu i opuszczenie sypialni, jak gdyby nigdy nic.
Ot, koniec. Powrót do rzeczywistości, królewno.
Ale do jakiej rzeczywistości!
Korzystając z nowo odzyskanej wolności,
pierwszy dzień nowego semestru rozpoczęłam od wyprawy do sowiarni. Już w domu
myślałam nad wysłaniem wiadomości do babki Jane, ale dopiero w Hogwarcie mogłam
uczynić z tego realny plan. Podczas gdy prawie wszyscy moi rówieśnicy z Domu
Węża udali się na numerologię, ja włożyłam zimowy, podszyty futrem płaszcz i
pomaszerowałam z gotowymi podziękowaniami zamkniętymi w wielkiej kopercie do Wieży
Zachodniej. Zawierucha doradziła wybór największego puchacza, jakiego udało mi
się znaleźć; zanim przywiązałam list do łuskowatej nóżki, ostatni raz
przeczytałam tekst. Resztę poprzedniego wieczora spędziłam na pisaniu, a
śniadanie na wyjątkowo dokładnym czytaniu — z pomocą Notta udało mi
się wyeliminować trzy nadprogramowe przecinki i jeden błąd ortograficzny, a
sprytne zaklęcie podrzucone przez Rosiera pomogło w usunięciu maleńkiego kleksa
przy dacie, niemniej jednak nadal miałam wrażenie, że coś pominęłam. W liście
do babci wszystko musiało być pierwszorzędne. Ostrożnie rozprostowałam kartkę i
usiadłam z dala od okien, żeby nie daj Boże śnieg nie rozmazał atramentu, a
wiatr nie pogniótł pergaminu.
Droga babciu,
naprzód chciałam Ci gorąco podziękować za gościnę i wsparcie u
rodziców. Jestem cała i zdrowa w Hogwarcie, tatuś nie robił problemów z
wyjazdem, choć nadal się gniewa. Miałaś rację, jeszcze długo przyjdzie nam
znosić jego dąsy, ale mam zamiar się uczyć i być posłuszna w szkole, żeby
szybciej go udobruchać. Mam nadzieję, że nie spotkały Cię z mojego powodu żadne
nieprzyjemności. Dzięki Tobie wszystko się poprawiło, nawet Sokaris mniej
zadziera nosa, chociaż mam wyrzuty sumienia co do mamy, nie śmiem jej na razie
zawracać głowy sobą i szkołą. Jeszcze raz dziękuję, ufam, żeś zdrowa i nie
dokuczają Ci krzyże.
Kochająca Victoria
Zwykle pisałam prędko i niedbale,
zwłaszcza notatki z obrony przed czarną magią, dlatego list do Jane wyglądał
przy nich jak pierwszej klasy kaligrafia, tak że nie mogłam się na niego
napatrzeć. Rzadko korespondowałam z babcią, przeważnie to ona słała sowy, choć
skupiała się w nich głównie na marudzeniu na nowe choroby i dobrych radach,
które być może sprawdziłyby się pół wieku temu, ale nie teraz. Upewniłam się,
że koperta została dobrze przywiązana, a później długo patrzyłam, jak puchacz
walczył z kurzawą. Na północy wyspy pogoda okazała się jeszcze bardziej mroźna,
a śniegu przybywało z godziny na godzinę, jakby zima miała trwać wiecznie.
Zadrżałam na samą myśl o zielarstwie i zaspach na drodze do cieplarni. Miałam
wrażenie, że lato skończyło się wiele, wiele lat temu.
Podczas śniadania byłam tak
podekscytowana listem, że dopiero na obiedzie zdałam sobie sprawę z
nieobecności Nicka. Siedziałam z dala od drzwi wejściowych, ale bez trudu
spostrzegłam, że brakowało charakterystycznej, wystającej wysoko ponad głowami
uczniów rudej czupryny. Bez Rowdy’ego Ezdrasz stał się całkowicie niewidzialny,
a Sokaris wrócił do dawnej ekipy i teraz kursował między członkami naszej
drużyny quidditcha a Ivy. Ja nadal zdawałam się dla niego nie istnieć. Jeszcze
kilka miesięcy temu nie zawahałabym się opowiedzieć Nottowi i reszcie o
incydencie zaraz po moim powrocie od babci, lecz teraz czułam, że złamałabym
swoistą lojalność. Nadal go nienawidziłam, jego twarz na korytarzach wywoływała
lęk, zwłaszcza gdy przechodziłam sama, ale coś się zmieniło. Fakt, że to on
pierwszy… jakby… wyciągnął rękę na zgodę.
Nicolasa nie było przez dwa następne dni,
a w gronie Ślizgonów zaczęły pojawiać się plotki, dzięki którym znów wzięto
mnie na języki. We środę rano zetknęłam się z bardzo nieprzyjemnymi
spojrzeniami starszych uczniów, a kiedy wracałam z popołudniowych runów,
podsłuchałam rozmowę dwóch dziewczynek z pierwszej klasy, z której dowiedziałam
się, że Rowdy umarł ze wstydu. Ani przez chwilę nie dałam temu wiary, lecz do
biblioteki szłam z ciarkami na plecach — a jeśli postanowił coś sobie zrobić? Chwilę później sama wyśmiałam
te myśli, choć niepokój pozostał. Teraz, kiedy już nic mi nie groziło, bez
większych stresów przystąpiłam do poprawy egzaminu, a uśmiech na wąsatej twarzy
profesora Slughorna potwierdził, co przeczuwałam — co najmniej powyżej oczekiwań i odzyskane dobre imię
przyszłej Mistrzyni Eliksirów, lecz szepty na korytarzach prawie natychmiast
zniszczyły lekkość, z którą opuściłam klasę w lochach. W takich chwilach marzyłam,
by mieć przyjaciółkę. Wyżalić jej się, wysłuchać pocieszenia, dojrzeć w jej
oczach współczucie… Wyobraziłam sobie miny chłopaków, gdybym poskarżyła się na
„szepty” i „nieprzyjemne spojrzenia”. Ironiczne parsknięcie Traversa, Yaxley
wznoszący oczy ku niebu, ciche westchnienie Wilkesa, uniesione brwi Toma. Odechciało
mi się na samą myśl.
W pokoju wspólnym panował przyjemny,
ciepły półmrok; sofy, wytarte kanapy i pufy zajmowali głównie młodsi Ślizgoni,
a najlepsze miejsca przed kominkiem stały nietknięte. Kiedy podeszłam bliżej i
zobaczyłam znajomą postać siedzącą samotnie w czarnym, skórzanym fotelu,
domyśliłam się dlaczego. Riddle wyglądał na rozluźnionego, choć lektura, którą
zgłębiał, nie należała do kategorii tych lekkich, które czyta się przed snem.
Nogi miał wyciągnięte i skrzyżowane w kostkach, jedną ręką podpierał policzek,
a w drugiej trzymał różdżkę, którą przewracał strony. Na pobliskim stoliku
spostrzegłam do połowy opróżnioną butelkę kremowego piwa. Przez ostatnie dni
zachowywał się jak zwykle, nie był ani zbyt srogi, ani — o
zgrozo — przesadnie troskliwy, dlatego na powrót nabrałam śmiałości i
podeszłam bez obaw o to, że zostanę odprawiona.
— Mały włam do kuchni,
hmm? — zagadałam ostrożnie, podchodząc do niego.
Podniósł głowę, a grymuar wielkości płyty
chodnikowej sam się zamknął i posłusznie odleciał w stronę torby.
— Zostało mi z
Hogsmeade. — Przesunął się i poklepał dłonią wyświechtany
podłokietnik fotela. Usiadłam, a kiedy mnie objął, poczułam miły dreszcz na
plecach, choć miałam na sobie gruby sweter, a jego ręka była ledwo wyczuwalna.
Z ogromną przyjemnością przytuliłam policzek do jego ramienia, choć tak
naprawdę nie nawykłam do czułości; nawet matka ograniczała się do stosownego
minimum. Zignorowałam ukłucie niepokoju, zwłaszcza że Tom zapytał: — Chyba
się nie przejmujesz? Tym pieprzeniem o „tajemniczym zniknięciu Nicolasa R.”?
Dziś rano słyszałem, że powiesił się z żalu, możesz być pewna, że niejeden ci
za to podziękuje.
— Przejmuję się? Ja? — Zaśmiałam
się możliwie jak najnaturalniej, choć pod szatą zrobiło mi się zdecydowanie za
gorąco. Milczałam, więc i Riddle nie ciągnął tematu Nicka; tkwiłam niemal
odrętwieniu, wpatrując się bezmyślnie w wysoki ogień w palenisku, bojąc się
ruszyć, by nie zburzyć spokoju chwili. Aura, która nas otoczyła, była miękka,
harmonijna, a jej łagodne falowanie fizycznie przyciągało; prawie zapomniałam,
jak potrafiła okrutnie palić. Przez sekundę miałam ochotę zagadnąć, czy Tom zdołał
ją kontrolować, ale znałam odpowiedź. Zamiast tego nasunęło się inne pytanie: — Dlaczego
zdecydowałeś się wziąć za nas odpowiedzialność? Dlaczego teraz? Przemyślałeś to
sobie? Przecież wiesz, co chciałam zrobić. Wtedy w łazience… Chciałeś mieć
rodzinę czy…?
— Za dużo chcesz
wiedzieć — przerwał mi; choć powiedział to cicho, bez cienia chłodu,
nie umiałam przestać sobie wmawiać, że dosłyszałam w tym
pretensję. — Owszem. Syn może nawet się przydać, to inwestycja na
przyszłość, którą kontrolujesz od pierwszej godziny życia. Hmm, córka też się
nie zmarnuje, można ją złożyć w ofierze jakimś starożytnym bogom… albo twojemu
Bogu, On lubi takie ofiary.
Uśmiech zaigrał w kącikach jego ust i już
wiedziałam, że znów się naigrywał. Przyciągnął mnie za kark i pocałował, tak że
stopniało całe oburzenie — nie byłam pewna, na ile autentyczne, a na
ile wpojone, wyuczone przez ojca; po chwili zniknęło wszystko, co Tom
powiedział, myślałam tylko o tym, by zostać z nim sam na sam. Nie liczyło się, że
ktoś mógł mnie taką zobaczyć — nieprzyzwoitą i zuchwałą. Dopiero gdy
się odsunął, a ja nareszcie złapałam oddech, zdałam sobie sprawę, że to kolejna
machinacja. Oczy mu rozbłysły, kiedy poprosiłam, by przestał żartować, ale
wciąż milczał. Uśmiech nie schodził mu z ust.
— Powiedz. Wszystko zamieniasz w
komedię… Masz już pomysł, jak to rozwiązać? — wyszeptałam, ale
doczekałam się odpowiedzi dopiero wtedy, kiedy padło jego imię.
— Nie mów Tom — skarcił mnie, choć w tonie głosu nic się nie
zmieniło. — Nie chcę tego imienia. To mnie nie określa.
— A co? Co cię określa?
Znowu cisza. Gdzieś w tle rozległ się
wybuch śmiechu, ale żadne z nas nie odwróciło głowy. Wpatrywałam się w niego z
taką intensywnością, a on nawet nie podniósł wzroku. Wlepił go w bliżej
nieokreślony punkt na moim swetrze, lewa ręka błądziła z powolną dokładnością po
brzuchu i dopiero teraz poczułam, że wciąż trzymała różdżkę. Gdy Riddle się
odezwał, nie brzmiał już tak łagodnie, dużo bardziej formalnie, ale wciąż
uprzejmie.
— Rozwiązanie naszego problemu jest
proste. Kiedy nadejdzie pora, pomówię z profesorem Dippetem, naświetlę mu całą
sytuację… Jestem pewien, że nie odmówi pomocy córce swojego przyjaciela.
— I swojemu najlepszemu
uczniowi — dodałam. — A… a co z twoją reputacją? Zniszczysz
wszystko, co budowałeś przez pięć lat. Zaufanie, autorytet… być może Slughorn
nie będzie chciał cię dalej wspierać…
— Trudno.
Moc tego słowa odebrała mi mowę.
Siedziałam w połowie przyklejona do kolan Toma, z ręką na jego karku, ze
ścierpniętym pośladkiem na brzegu podłokietnika i gulą w gardle. Choć
wiedziałam, że to ja bardziej odczuję, kiedy prawda wyjdzie na jaw, nie
potrafiłam wtedy o tym myśleć. Poczułam do siebie obrzydzenie, gdy przemknęło
mi przez głowę ciężkie rozczarowanie — sądziłam… nie, byłam pewna, że usłyszę genialny plan, o
którym nawet nie śniłam. Że zostanę olśniona przez jego geniusz.
— Pytanie — kontynuował — czy
ty będziesz w stanie poświęcić swoją reputację.
— B-będę — wypaliłam,
zanim zdążyłam się zastanowić. Mimo to nie potrafiłam ukryć rozczarowania. — Wszystko
będzie tak, jak postanowisz.
Jeszcze raz mnie pocałował, tym razem
namiętniej, jakby na pożegnanie, a cała srogość natychmiast wyparowała; przez
na wpół przymknięte powieki widziałam go jak zza mgły, kiedy uśmiechnął się
złowieszczo, a później poczułam gorący podmuch na uchu, gdy wyszeptał:
— Teraz idę na obchód, a po kolacji
widzimy się na naszej czwartkowej lekcji.
Natychmiast się przebudziłam.
— Z Margaret Rowle?
— Z Margaret Rowle.
Wysunął się z moich objęć jak
wąż — zgrabnie i delikatnie; różdżka zatańczyła w smukłej dłoni i ani
się obejrzałam, a znów wyglądał nienagannie, bez jednego odstającego włosa czy sugestywnych
nierówności na szacie. Przez moment, gdy krzątał się przy torbie, rzucał wysoki
cień na fotel, na którym się zwinęłam, na koniec mruknął krótkie do zobaczenia i zniknął w mrocznym
przedsionku. Zostałam sama. Znużona, senna i nareszcie rozgrzana. Marzyłam, by
z cienia wyłonił się Midnight i wskoczył mi na kolana, domagając się pieszczot
i kocich smakołyków, ale nic się takiego nie stało, a zamiast kota w polu widzenia
pojawiła się znajoma muskularna sylwetka z ryżą czupryną zamiatającą sufit.
Wnętrzności w ułamek sekundy znalazły się w przełyku; odwróciłam się tak
gwałtownie, że poczułam chrupnięcie w karku. Nick Rowdy — cały i
zdrowy — pokonał już połowę drogi od sypialni chłopców do wyjścia i
wydawało się, że nawet nie zerknie w stronę kominka, ale nie. W ostatniej
chwili spojrzał prosto na mnie, jakby to zaplanował. Zerwałam się na równe
nogi, zanim płynnie zmienił kierunek, lecz zostałam odcięta od każdej drogi
ucieczki, mogłam jedynie patrzeć, jak zbliżał się tym charakterystycznym żółwim
krokiem. Przystanął tak, że dzielił nas fotel, a w pokoju wspólnym
przesiadywało mnóstwo dzieciaków, ale i tak nie czułam się bezpiecznie. Miałam
wrażenie, że specjalnie wybrał moment, kiedy zostałam sama. Wyglądał jak
zwykle — z napiętymi ramionami, pięściami wciśniętymi w kieszenie
spodni, z zawadiacko uniesioną jedną brwią, mimo to nie mogłam na niego patrzeć.
A może właśnie dlatego? Skrzyżował ręce na piersiach i mruknął znacząco.
— No i co, nic nie
powiesz? — zapytał wyzywająco; odwróciłam głowę najbardziej, jak
potrafiłam, ale i tak widziałam kątem oka, jak oczekiwał usprawiedliwienia.
Miałam ochotę się popłakać. Pokręciłam tylko głową i natychmiast usłyszałam
drwiący rechot. — Nie? Straszna szkoda, bo ja o tobie może i bym coś
powiedział. Chociaż dla twoich kumpli to pewnie nie nowość, co nie?
— Nie
dramatyzuj — wyszeptałam przez zaciśnięte zęby. Spojrzałam na niego i
dopiero wtedy zauważyłam, jak był spięty. Szczęka drgała mu niekontrolowanie,
tak samo powieka, ale głos miał spokojny. Przeraziłam się na samą myśl, że
mógłby wybuchnąć i zrobić awanturę na cały salon. — N-no dobrze… tylko
wyjdźmy…
W pewnym momencie chciałam nawet chwycić
Nicka za rękaw, ale nie śmiałam się do niego zbliżyć. Ruszyłam nieporadnie w
stronę korytarza, na którym zniknął Tom, mając absurdalną nadzieję, że go tam
zastanę i przeprowadzi za mnie tę niewygodną rozmowę. Odgłosy pokoju wspólnego
trochę przycichły, kiedy przystanęliśmy pod reliefem z tańczącymi
kościotrupami; na wszelki wypadek zatrzymałam się na środku przejścia, gdyby
Rowdy’emu przyszło do głowy, żeby przydusić mnie pod ścianą.
— Nie bój się — warknął
kpiarsko. — Pewnie różnie sobie o mnie myślisz, co nie? Że zrobię
burdę przy ludziach… albo się popłaczę jak panienka? Jeszcze czego! Ani trochę
mi nie pasił ten ślub, tylko w przeciwieństwie do ciebie nie zrobiłem z tego
dramatu. To był dobry układ, co nie? Nie zamierzam po tobie płakać, ale matki
ci nie odpuszczę. Co, nie wiesz? Zabrali ją do Munga przez tą całą aferę ze
ślubem.
— Przykro mi…
— Nie pierdol! Nie chcę tego
słuchać! — Cały dygotał, ale opanował krzyk, pryskał tylko śliną we
wszystkie strony i odgrażał się pięściami; o dziwo to przedstawienie nie
zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Zasługiwałam na to. A z
Nicka nadal się wylewało. — I nie gap się tak… nie chcę cię widzieć…
i znać… jeszcze się przekonasz… Ojciec powiedział, że wolałby szlamę na synową…
niż ciebie… a ja się z nim zgadzam! Jak matka z tego nie wyjdzie, to cię… to
cię rozwalę… I wsadź sobie to „przykro” gdzieś… wsadź sobie, gdzie ci cały dom…
wszyscy wsadzają…!
Uderzyłam go, zanim skończył. Nie
zdążyłam zarejestrować, kiedy ręka pomknęła w stronę jego twarzy, to był
impuls, ale nie pozostał bez odpowiedzi. Chłopak prawie natychmiast zareagował;
ledwo uzmysłowiłam sobie, co zrobiłam, a już poczułam mocne pchnięcie i choć
upadłam na podłogę, miałam wrażenie, że zderzyłam się ze skałą. Na moment
odebrało mi dech i chyba przejechałam na plecach dobry kawałek, bo sekundę
później obudziłam się pod ścianą. Oszołomiona, gramoląc się i błądząc wzrokiem
po rozmazanym korytarzu, szukałam Rowdy’ego, ale ten pojawił się w polu
widzenia, zanim wstałam. Wciąż cały się trząsł, a kiedy mówił, brzmiał jak jadowity.
Jeszcze nigdy nie słyszałam takiej nienawiści.
— Życzę ci, żebyś trafiła na takiego
chłopa… na takiego, żeby codziennie cię prał. I wtedy zobaczysz… przekonasz
się. Za dobry dla ciebie byłem, tfu.
Zawahał się, jakby chciał jeszcze coś
powiedzieć, ale machnął ręką i odszedł. Chwilę później usłyszałam trzask
zamykającego się tajnego przejścia i w przedsionku nastała cisza. Stłumiony,
wieczorny gwar powoli wybijał się na pierwszy plan, kiedy leżałam na wznak,
drżąc od nadmiaru emocji i tępego bólu w klatce piersiowej. Obdarte łokcie i
guz na potylicy to nic w porównaniu do tego, co działo się wewnątrz; miałam
wrażenie, że szloch rozerwie mnie od środka, jeśli nie pozwolę sobie na łzy.
Nie zważając na dyskomfort i kurz, który zebrałam z podłogi, powlokłam się do
sypialni dziewcząt, żeby zaszyć się za grubymi zasłonami i długo płakać, aż
morze prawdy, której się nasłuchałam, jakoś się uleży, a ja nauczę się z nią
żyć. Nie chciałam już żadnej kolacji, żadnej lekcji oklumencji, modliłam się
tylko o to, żeby wyrzuty sumienia odeszły. Abym znów myślała o sobie jak o
dawnej Victorii Hortus, nie jak o ścierze, którą każdy mógł mieć. Jednak dowód
kwitł we mnie od dawna, za kilka tygodni wszyscy zobaczą, czym mogła pochwalić
się najbardziej bogobojna rodzina w Anglii.
Kiedy usłyszałam pierwsze kroki na
korytarzu, wytarłam twarz w poszewkę i ukryłam się pod kołdrą, żeby stłumić
urywany oddech. Udawanie. Udawanie to coś, co wychodziło mi naprawdę świetnie.
Zasługiwałam na wybitny. Długie,
powolne tupanie, szuranie podeszwami. To Dafne. Dźwięk otwieranego wieka kufra,
miękkie tąpnięcia, skrzypnięcie klamki, zaraz potem szum
wody — skończyła się kolacja, zaraz zrobi się gwarno, dziewczęta
zaczną paplaninę i wieczorną toaletę. Zignorowałam myśl, że gdzieś w lochach,
pod drzwiami stęchłej klasy czekał Tom, niecierpliwie spoglądając na zegarek.
Zacisnęłam powieki, chcąc umrzeć albo chociaż zasnąć, by — no tak, otóż to — uciec od
zmartwień, ale sen nie przychodził.
Mimo wszystko musiałam odpłynąć, bo kiedy
się obudziłam, początkowo nie wiedziałam, co się działo. Przez moment na jawie
wydawało mi się, że drżałam, dopiero gdy poczułam szpilę przeszywającego bólu w
okolicy krzyżów, otrzeźwiałam. Krzywiąc się i sapiąc, sięgnęłam po budzik — trzecia
trzydzieści pięć. Przetarłam oczy i na początku myślałam, że musiałam dopiero
co zasnąć, bo łzy jeszcze nie wyschły, lecz nie tylko twarz, ale i całe ciało
było mokre. Tak samo dół nocnej koszuli i majtki; powoli, z sercem w gardle zapaliłam
różdżkę i skierowałam chłodne światło pod kołdrę. Wyskoczyłam z pościeli jak
oparzona — ogromna, czarna plama kwitła na środku prześcieradła, a po
wewnętrznych stronach uda ciekło coś lepkiego i ciepłego. Wpadłam do łazienki,
nie zważając na hałas, na gwałtownie zapalane światło czy trzaskanie drzwiami.
Zanim dopadłam do lustra, już widziałam jasnoczerwoną krew, wyraźnie odcinającą
się na białym materiale koszuli. Ogarnęła mnie panika, zaczęłam w szale
zdzierać z siebie ubranie, w końcu zaplątałam się w halkę i kolejny raz tego
dnia znalazłam się na podłodze. Tym razem na kolanach. Płonęłam, pot lał mi się
strumieniami po twarzy, mieszał z krwią, którą miałam na całym ciele, na rękach,
we włosach. Krew na majtkach, krew na podłodze, na kafelkach pod prysznicem,
krew zmieszana z wodą. Wypływała spomiędzy nóg, a bolesne skurcze zdawały się popychać
ją do przodu. W szale próbowałam ją złapać, zagarnąć z powrotem, wcisnąć do
miejsca, z którego ciekła, a szlochałam przy tym jak opętana. Im bardziej wyślizgiwała
się spomiędzy palców, tym zapalczywiej usiłowałam ją złapać. Wszędzie dookoła
tylko czerwień. Czerwone ściany, czerwona podłoga, czerwona mgiełka, przez
którą już nic nie widziałam; próbowałam jedynie desperacko zatrzymać to, co nie
chciało już we mnie być. Wpakowałam sobie pięść do ust, gdy nadeszła pierwsza
fala piekącego bólu, jakby ktoś przedziurawił mnie rozgrzanym prętem. Musiałam
przeżyć to w milczeniu. Modliłam się do wszystkich znanych mi bóstw, ale
ciśnienie narastało; miałam wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Przy kolejnej fali przywarłam plecami do kąta. Nie wiedziałam, co się działo, ale oni chcieli nas
skrzywdzić. Chcieli wyrwać dziecko i wystawić na pośmiewisko, chcieli przybić
je do krzyża i napisać: patrzcie, oto
jest bękart, a nazywa się Hortus. Było bezpieczne tylko z powrotem we mnie,
walczyłam ze wszystkich sił, zaciskałam nogi, wiłam się jak szalona, żeby nie
wpuścić szponów, nie pozwolić im wtargnąć i wywlec dziecka. Ale poległam, bo
nieskończoną ilość walk później, skopana, posiniaczona, z poranionymi stopami, mogłam
cichutko umrzeć w kącie pod prysznicem. Czułam się jak gówno. Jak wywleczona na
lewą stronę. Zmielona. Kolejne fale bólu przenikały mnie raz po raz,
regularnie, chyba coraz lżej, ale nie miałam siły, by się ruszyć. Łazienka
wirowała.
Gorączka zelżała i odzyskałam świadomość na
tyle, by zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Nie kontrolowałam już niczego,
znalazłam się jakby poza ciałem, choć czułam mrowienie, obolałe mięśnie, jakby
ktoś okładał mnie rózgą, a utrzymanie się w pionie okazało się niemożliwe.
Osunęłam się na ścianę i zamknęłam oczy, aby nie patrzeć na to, co leżało
zaledwie stopę dalej. Czerwone, obślizgłe, martwe.
Twoje i kochane. Maleństwo. Spójrz, jak urocze ma paluszki. Calineczka
to dobre imię dla takiej ślicznotki, ma może ze trzy cale… No patrz, przekonasz
się, po kim ma nos. Po mamusi czy po tatusiu?
Błagałam, by przestała, ale im bardziej
zaciskałam powieki, tym głośniej dudniło mi w głowie: przyznaj się, marzyłaś o tym, a teraz chciałabyś wcisnąć ją sobie z
powrotem. Dopiero odruch wymiotny mnie ocucił, ale nie miałam czego
zwracać. Otworzyłam oczy i aż jęknęłam od nadmiaru światła i czarnych plam,
lecz nie było ich na tyle, żeby przysłonić to, co zobaczyłam. Jak przez mgłę
pamiętałam morze krwi, jej ślady na kafelkach, odciski moich dłoni, smugi na
połyskującej baterii, wszystko to zabarwione czerwienią. Po raz kolejny, kiedy
podniosłam omdlałe członki, przeżywałam swoją małą tragedię w łazience. I tyle.
To wszystko. Wczoraj byłam matką. Dziś już nie. Zimne, siniejące coś spoczywało przy odpływie, to coś, co miało nazywać się Katy. Moja
Katie. Katia. Słodka Katiusza. Katrin. Nie zdążyłam wybrać, ale to bez
znaczenia, bo teraz leżało w kałuży krzepnącej krwi, całe pokryte śluzem, odrażające,
z długą, bordową nitką przyklejoną do płytek. Nie dowierzałam, że to się
działo. Cała historia z dzieckiem, którego chcenie
było jak jedna napędzana wyrzutami sumienia sinusoida. Pociemniało mi przed
oczami i za moment znów obudziłam się na podłodze, z kolejnym wielkim siniakiem
na łokciu, niezmiennie naga, żałosna, z cieknącymi po nogach obrzydliwościami.
Naprawdę próbowałam płakać. Naprawdę. A zabrałam się za sprzątanie. Szorowałam
gołymi rękami, skrobałam paznokciami, myłam w panice wszystko, czego dotknęłam,
aby nikt się nigdy nie dowiedział, do czego tu doszło. W tym całym bezrozumnym
opętaniu pamiętałam jedynie migające, białe fragmenty mebli. To kawałek kranu,
to odpływ, to dół umywalki, klapa kosza na pranie, deska muszli klozetowej. Na
koniec, czując przerażającą pustkę, podniosłam to, podeszłam do sedesu. Zamknęłam oczy. Rozluźniłam dłoń.
Nacisnęłam spłuczkę. I zaszyłam się pod prysznicem, by zagryzać język,
garściami rwać włosy i prać głową o ścianę, aż straciłam przytomność, a
wszystko to w perfekcyjnym milczeniu. Uregulowałam rachunek za dwa pełne
radości dni, kiedy to naiwnie się łudziłam, że nareszcie będę żyła długo i
szczęśliwie.
Obudziłam się pokryta ohydnymi płatami
zakrzepniętej krwi, z tępym bólem brzucha i rozciętym czołem, kiedy zza drzwi
dochodziły pierwsze poranne odgłosy. Siedziałam w bezruchu z nogą wygiętą pod
nienaturalnym kątem i znów od nowa uświadamiałam sobie rzeczywistość. Nic się
nie zmieniło, po prostu wzięłam prysznic z amputowanym sumieniem, jedynie
nienawidziłam siebie troszkę bardziej. Tym razem nie liczyłam, aż wszystko
wróci do normy. Nie czekałam na fale szlochów i strumienie łez. Wiedziałam, że
jedyne, co czeka mnie przez najbliższe dni, to pustka. Liche emocje
niewykraczające poza obojętność, ale to nic, pragnęłam tylko, by ból odszedł.
By wrócić do łóżka, zakopać się w pościeli i zasnąć na wieki wieków amen, nie
tkwić w przerażeniu własną beznamiętnością.
Wyszłam z łazienki spokojna jak nigdy, ale
prawie na ślepo; obraz wciąż się rozmazywał i wirował. Podejrzanie spokojna,
ale ani Margaret, ani Gaby tego nie zauważyły; ich uwagę przykuło coś zgoła
innego i bardziej przyziemnego.
— Co ci się stało z… — Taciturn
zamachała ręką w okolicy własnego czoła. — Na Merlina, ktoś cię
pobił!
Udawania ciąg dalszy.
— Nie. Naprawdę nie. To umywalka.
— W to akurat jestem w stanie
uwierzyć — wtrąciła się Rowle, ale nawet na nią nie spojrzałam. — Iść
z tobą do pani Jones?
Automatycznie sięgnęłam po różdżkę i wróciłam
do toalety, żeby za pomocą dobrze wyćwiczonego zaklęcia zlikwidować ranę. Strup
zniknął, pozostało tylko lekkie zaczerwienienie. Dopiero wtedy przeżyłam
pierwszą konfrontację ze swoim odbiciem, a było doskonałym odzwierciedleniem
tego, jak przetrwałam tę noc. Bladozielone, wilgotne, szkaradne, z zapuchniętymi,
podkrążonymi oczami, ale opanowane. Nie, zaraz. Raczej apatyczne. Zszokowane?
Przecież wystarczyło zarzucić włosy na twarz, niejednokrotnie ich kurtyna
chroniła mnie przed światem. Tylko czy chciałam odciąć się od niego i zamknąć
we własnym, gdzie czyhała plątanina retrospekcji, wciąż, wciąż i na nowo
odtwarzająca się scena, w której w amoku walczyłam z demonami?
— Ty sobie zawsze znajdziesz jakiś
powód, żeby okupować kibel, wyłaź — burknęła Dafne zza kotary swojego
łóżka.
~*~
Nie wiem, czy podołałam scenie z łazienki.
Jest z pewnością najbardziej kontrowersyjna ze wszystkich, które do tej pory
przyszły mi do głowy w ramach „realnego planu do opka”, ale skoro lata temu
porwałam się na opis poronienia, to wyłącznie w takiej postaci. Czy
przekroczyłam pewną granicę… nie wiem, pewnie tak. Na wszelki wypadek dałam
ostrzeżenie na początku rozdziału. Wiem, że macie dość tego angstu. Mnie samej
też już wychodzi bokami, ale wytrzymajmy wszyscy jeszcze ten rozdział.
Pomyślałam nawet, że oderwę się na moment od biadolącej Victorii i popiszę coś
na Kochanka Muz, a tu
dupa — trafiłam na zniewolonego Imperiusem Barty’ego. Albo nakładają
mi się sceny erotyczne, albo pieprzone smuty. Myślę nad POV Toma (w trzeciej
osobie of kors, w jego przypadku nie porwałabym się na pierwszą), ale w
najbliższym czasie nic nie obiecuję. Dedykacja dla Eles, która już mnie chciała z miotłą nachodzić. XD