25 maja 2009

11. Chciałam, byś była

Uwaga: rozdział zawiera sceny drastyczne, nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD

Dopiero w połowie drogi przypomniałam sobie, że w sierocińcu nie miałam czego szukać. Przecież Tom — niezmiennie od pięciu lat — spędzał Boże Narodzenie w Hogwarcie. Niemniej jednak przebrnęłam przez prawie połowę zakopanego w śniegu Londynu, żeby z końca ulicy popatrzeć na obskurny, ceglany gmach, otoczony wysokim murem. W sztucznym świetle nocnych latarni wyglądał jeszcze mroczniej niż za dnia. Gdy emocje opadły, zdałam sobie sprawę z lodowatego wiatru; złośliwy egocentryzm podszeptywał, że jeśli wrócę do domu wymrożona i ledwo żywa, kara za zrujnowanie ślubu będzie mniej dotkliwa. Kiwałam się przez długą chwilę na krawężniku pod furtką Wool’s i obgryzałam paznokcie, podejmując najważniejszą decyzję życia. Mogłam wrócić, stać na zimnie i narazić dziecko na śmierć. Jedno i drugie złamałoby mi serce, ale i pozwoliło na chwilkę dłużej w wytęsknionej stagnacji. Z ciężkim sercem owinęłam się ciaśniej szatą i z trudem pchnęłam dwuskrzydłową bramę. Zaskrzypiała przeraźliwie. Ze ściśniętym gardłem i duszą na ramieniu dotarłam do wąskich schodków, myśląc o kole, które zatoczyła historia. Riddle prawie nigdy nie wspominał swojej matki. Zawsze wierzył, że to ojciec był „tym magicznym”, a kiedy tajemnicą poliszynela okazało się co innego, Tom zaakceptował to z milczącym rozgoryczeniem. Mimo wszystko domyślałam się, że przyszedł na świat tu, w mugolskim sierocińcu. Wszyscy to podejrzewaliśmy, ale nikt nie ośmielił się zapytać. A teraz ja, nosząc w sobie jego dziecko, pukałam do drzwi, pod którymi być może siedemnaście lat temu stała pani Riddle.
W oknie na parterze zapaliło się światło i w tym momencie poczułam rozpaczliwą chęć ucieczki, ale stopy jakby wrosły w ziemię, a kiedy w progu stanęła młoda kobieta z fajką w zębach, ostatnia szansa na odwrót przepadła. Mugolka obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem wyłupiastych oczu — choć wyglądała na wysoką i tęgą, przymknęła drzwi na tyle, że przez szparę widziałam tylko połowę twarzy.
— Czego?
W pierwszej chwili poczułam się dotknięta tym opryskliwym powitaniem, ale przypomniałam sobie, że opiekunka nie miała żadnych powodów, by zareagować inaczej: anonimowa dziewczyna w niecodziennym stroju wybrała sobie najmniej adekwatny moment na niezapowiedzianą wizytę — porę wieczornej toalety.
— Dobry w-wieczór, czy… — Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, dokąd zmierzałam od co najmniej godziny, a i tak nie zdołałam wymyślić wiarygodnego kłamstwa. — Czy zast-tałam Toma?
Mimo wiatru powodującego szczękanie zębami poczułam narastające na policzkach gorąco; po raz kolejny udowodniłam sobie, jakim byłam mistrzem improwizacji. Niemniej jednak kobieta wyciągnęła z ust fajkę i otworzyła szerzej drzwi. 
— Aha, ty jesteś z tej szkoły dla dziwaków… Właź.
Cofnęła się, żeby mnie wpuścić. Przekroczyłam próg, wykrzykując w głowie głośne „SŁUCHAM?” — pomimo doskonałych relacji z bratem nigdy nie musiałam znosić tak karcącego, protekcjonalnego spojrzeniem, ale nie śmiałam się odezwać. Bez słowa podążyłam za mugolką do pomieszczenia na prawo od schodów prowadzących na piętro — najpewniej do sypialni dzieciaków. Zaledwie raz oglądałam sierociniec z zewnątrz i często wyobrażałam sobie, jak mógł wyglądać w środku, ale nie spodziewałam się takiej biedy. Tom nigdy nie był na ten temat zbyt rozmowny, a i ja nie straciłam rozumu na tyle, by bez zawahania zadać tak trywialne pytanie.
Opiekunka powiodła mnie do obskurnego, ale porządnie wysprzątanego pokoiku pełniącego rolę salonu, na widok którego babka Jane dostałaby apopleksji. Wszystkie meble nie do kompletu, stara tapeta odłaziła w kilku miejscach i stanowczo domagała się odświeżenia, a brak drzwi między pomieszczeniem i korytarzem rozpraszał, zwłaszcza że z góry dobiegały odgłosy wieczornej toalety i przytłumiony, dziecięcy harmider. Jednak dziewczyna zdawała się tym nie przejmować; machnęła ręką w kierunku jednego z sześciu wysiedzianych foteli, a sama zaczęła kręcić się przy pożółkłej, starodawnej firance.
— Toma Riddle’a nie ma, zawsze zostaje w tej swojej szkole na Boże Narodzenie. A ty masz nierówno pod sufitem, że kręcisz się w taką pogodę bez szalika? Bez płaszcza? Hmm? No chyba tak.  
W końcu udało jej się dostać do okna. Otworzyła je na oścież, wychyliła się i w tej samej chwili poczułam zapach tanich papierosów. Sama również nie wyglądała na zamożną — kilkucalowy blond odrost silnie kontrastował z farbowanymi na czarno włosami, a suknia (choć dawniej ładna i najpewniej wełniana) wyglądała na mocno podniszczoną. Mugolka, na dodatek bardzo nieuprzejma, ale wzbudziła moje zaufanie. Musiała. W końcu wpuściła mnie do środka. Uznałam, że prawda — albo chociaż półprawda — była najlepszym rozwiązaniem, na jakie mogłam się zdobyć.
— Dziś tak — wychrypiałam przez zaciśnięte gardło. Choć wnętrze nie zachęcało do dłuższej wizyty, rozkoszne ciepło, które poczułam po zamknięciu drzwi wejściowych, wymazało z głowy wszelkie roszczenia co do standardów.
— A co, jutro będziesz mieć? — mruknęła zza koronkowej firanki.
— Jutro tak. — Zawahałam się, ale mimo nieprzyjemnego ukłucia w żołądku postanowiłam spróbować. — Potrzebuję… czy mogłabym zostać do rana?
Na dźwięk parsknięcia wnętrzności boleśnie mi się skurczyły, a to, co powiedziała, okazało się jeszcze gorsze.
— Co? Jeszcze czego, to nie hotel! Zostać do rana, też mi coś…
Mimo że zamknęła okno i zgasiła papierosa, delikatny smród dymu nadal unosił się w pokoju, choć miałam wrażenie, że nie tylko powietrze i dziewczyna, ale i wszystkie meble całkowicie przesiąkły tym zapachem. Na widok jej rozbawionego spojrzenia i uśmiechniętej, pulchnej twarzy poczułam się fatalnie — nie dość, że zostałam bez dachu nad głową, to na domiar złego upokorzona przez mugolkę. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. A dziewczyna gderała w najlepsze.
— Nie wyglądasz mi na sierotę, wynajmij sobie pokój w hotelu, na biednego nie trafiło. Albo najlepiej wracaj do domu… czego to się tej młodzieży zachciewa, ucieczki z domu… ale żeby do sierocińca, pierwszy raz mi się to zdarza, jak Boga kocham… — Zanim zdążyłam wstać i rozważyć powrót na Pokątną, na której najprawdopodobniej trwały teraz moje poszukiwania, tamta westchnęła i oparła ręce na biodrach, mówiąc: — No dobra, znaj moje dobre serce. Nie ma u nas luksusów, ale to pewno już wiesz. Chodź no. A, no tak. Rose Hubrich.
— Vi… Violet… Rowdy.
Podała mi rękę i uścisnęła mocno.
Z mieszanymi uczuciami — nie wierząc we własne szczęście i jednocześnie czując potworny niesmak — udałam się za opiekunką na drugie piętro (podłogi i schody były wyłożone czarno-białymi kafelkami, a ściany pokrywała ta sama co w saloniku zakurzona, pożółkła tapeta), a potem do pierwszego przy balustradzie pomieszczenia. Dziewczyna zatrzymała się tak gwałtownie, że prawie w nią wpadłam.
— Bądź łaskawa nie szwendać się po domu — odpowiedziała półgłosem, choć i tak nikt by jej nie usłyszał, bo raban dobiegający z łazienki na końcu korytarza zagłuszyłby nawet głośne tupanie.
Wyciągnęła z kieszeni fartucha ogromny pęk kluczy i otworzyła drzwi; nie patrzyła już tak podejrzliwie, lecz nie odwróciła wzroku, dopóki nie przekroczyłam progu sypialni. Nie zdążyłam dotknąć klamki, bo coś mnie tknęło. Z bijącym mocno sercem wyściubiłam głowę z pokoju i wyszeptałam gorączkowo:
— Zapłacę, obiecuję, tylko… tylko teraz nie mam przy sobie zło… pieniędzy.
— Tia, zapłacisz, zapłacisz, pewno, że zapłacisz — zagderała na odchodnym, ale minę miała bardzo kwaśną. — Gdyby tak wszyscy oddawali, jak obiecują, byłabym już milionerką. Albo miliarderką, ot co. Aha, o szóstej przychodzi pani Cole, dobrze by było, gdybyś się do tej pory zmyła, rozumiemy się? Będziemy ubierać choinkę, co nie? Nie chcę mieć przez ciebie kłopotów w Gwiazdkę. Branoc.
Nie wróciła na dół, odwróciła się i ruszyła w stronę łazienki, żeby przywołać do porządku sieroty, ale ja już tego nie słyszałam. Szybko schowałam się w środku i najciszej, jak potrafiłam, zamknęłam za sobą drzwi. Zapachniało kurzem i starą pościelą — wyglądało na to, że nikt tu nie mieszkał, a pomieszczenia nie wietrzono od dobrych kilku tygodni.
Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz — światło latarni odbijało się od śnieżnych połaci zalegających na boisku. Oparłam się plecami o chłodną szybę i powiodłam wzrokiem po pokoju. Proste, żelazne łóżko, na nim schludnie zwinięty koc, krzesło ustawione pod ścianą i wielka szafa w kącie. Sięgnęłam po budzik stojący na parapecie i nastawiłam na piątą trzydzieści. Nic więcej, sypialnia wyglądała na niezamieszkałą, choć w głowie pojawił mi się zalążek pomysłu. Przecież wspomniałam o Tomie, więc być może — ale tylko być może — dostałam zakwaterowanie w jego pokoju. Nie miałam takiej pewności, ale kiedy kładłam się w dziennej szacie na twardym materacu i próbowałam przykryć sztywną, drapiącą kołdrą, wyobraziłam sobie, że i Riddle kiedyś leżał na tym wąskim łóżku. Albo na bardzo podobnym kilka pomieszczeń dalej. Ta wizja pomogła mi pomyśleć o nim jak o dawnym Tomie Marvolo Riddle’u, który nie był żadnym bogiem, panem i władcą, a zwykłym podrośniętym dzieciakiem z bidula, chodzącym na co dzień w szarej koszuli jak wszystkie sieroty na fotografiach wiszących na klatce schodowej. I kiedy już zobrazowałam sobie takiego Riddle’a, surrealistyczność tej sytuacji i miejsca, w którym się znalazłam, kompletnie mnie pochłonęła, tak że zasnęłam z poczuciem całkowitego odrealnienia.

Następnego ranka niemal zmartwychwstałam z mdlącym ssaniem w żołądku i piaskiem pod powiekami. Pierwsze, o czym pomyślałam zaraz po wstaniu i wciągnięciu butów, to i co dalej. Spojrzałam przez okno — doskonale, jeszcze więcej śniegu. Wielkie, białe płaty sypały się z nieba, tak że nie było widać budynków po drugiej stronie ulicy. Mrok również nie zachęcał do wyjścia. Zadrżałam na samą myśl o tym, lecz zignorowałam głosik błagający o jeszcze pięć minut, zabrałam jeden z kilku zwiniętych u wezgłowia koców i wymknęłam się z pokoju. Na korytarzu powitała mnie nienaturalna cisza — wyglądało na to, że budynek jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt minut pozostanie uśpiony. Starając się nie robić hałasu, zbiegłam na parter, ślizgając się po wypolerowanych schodach; na dole natknęłam się na pierwszą pułapkę, o której panna Hubrich zapomniała mi powiedzieć — zaryglowane drzwi frontowe, ale i z tym sobie poradziłam. Zaledwie sekundę później brnęłam już przez zasypane śniegiem boisko, chowając różdżkę w fałdach kradzionego koca. Tym razem obyło się bez wyrzutów sumienia, zwłaszcza że poranny mróz szczypiący twarz i dłonie zaczął boleśnie dawać się we znaki, zanim dotarłam do bramy sierocińca. Mimo wszystko byłam szczęśliwa. Głodna, zziębnięta i zdezorientowana, ale spokojna, bo nareszcie udowodniłam sobie, że pod warstwami strachu, żałości, zahukania i ustępliwości istniał zalążek własnego zdania. Szłam chodnikiem przez niemal całkowicie opustoszały Londyn i płakałam, czułam strumienie łez sztywniejące na policzkach, nie potrafiłam tego powstrzymać, choć nie myślałam wtedy o smutku. Może trochę o tym, że zostałam całkiem sama. Zdałam sobie sprawę, że nie miałam nikogo, do kogo mogłabym się udać. Kiedy znalazłam się bardzo blisko przejścia do Dziurawego Kotła, a świat magii na nowo znalazł się na pierwszym planie, uświadomiłam sobie palący wstyd — nic mi po złocie, po czystej krwi, nic po szlachectwie, skoro w chwili największej potrzeby jedynym miejscem, które uchroniło mnie przed chwilową bezdomnością, okazał się mugolski sierociniec.
No i co, jeden zero dla mnie. Żadnych przyjaciół, skoro nie możesz im zaufać.
Mogłam! Tak naprawdę każdy odradziłby mi ślub z Nicolasem, gdybym tylko zapytała. Może poza Margaret, dla niej zawsze byłam tylko kurą domową. Ale co oni mogli? Tylko tyle, dokąd sięgała aprobata ich rodziców. Za kilka godzin wszyscy zaczną ubierać się w dawno uszykowane szaty wyjściowe — najwspanialsze, jakie mieli, adekwatne do najwspanialszej uroczystości dla sfery w tym roku.
Tyle samo warte są wasze plany. Władcy świata, dopóki tatuś pozwala. Pamiętaj, żeby zabrać na tajną misję ciepły szalik. I rękawiczki, koniecznie rękawiczki, walka z systemem w taką pogodę skutkuje złamaniem prawa i odmrożeniem palców.
Ja nic nie planowałam.
Bo ty zawsze tylko patrzysz. I naprawdę jesteś zdziwiona, że nikt nie chce nadstawiać dla ciebie karku? Jesteś niewidzialna. Nikogo nie obchodzisz.

Wraz z poranną szarówką na ulicach zaczęli pojawiać się pierwsi mugole, witryny sklepów rozjaśniało światło, na drogi wyległy także autobusy i samochody. Gdyby nie wzorki ze sztucznego śniegu, choinki za oknami i wieńce z ostrokrzewu na drzwiach, nie pomyślałabym, że to Boże Narodzenie. W tym roku świąteczna atmosfera zupełnie się rozmyła, fragmenty kolęd umykały, a ludzie taszczący ogromne paczki z prezentami wtapiali się w szarobure tło, choć byli tak barwnie ubrani. Wiedziałam, że powrót na Pokątną o tej porze nie wchodził w grę, Tom natychmiast poinformowałby moich rodziców, a szwendanie się po mugolskim Londynie w cienkim kocu i szacie czarownicy wydawało się równie bezpieczne — coraz więcej dorosłych wlepiało we mnie wzrok, nawet jedna pani w ogromnym, różowym kapeluszu nachyliła się nad swoją towarzyszką, szepcząc coś i pokazując palcem. Pierwszym miejscem, o którym pomyślałam, był dworzec główny, dlatego tam się udałam. Potrzebowałam zamelinować się tylko do południa, kiedy to miałam pojawić się na ślubnym kobiercu, wystrojona w białą suknię i gotowa na przyjęcie obrączki. Duży zegar na ścianie wybił godzinę ósmą trzydzieści, kiedy weszłam na poczekalnię; na szczęście byłam skazana na wścibskie spojrzenia wyłącznie trzech par oczu, z czego dwie należały do osobliwie wyglądających kloszardów. Usiadłam możliwie jak najdalej od nich, ale od zapachu unoszącego się w pomieszczeniu nie dało się uciec. Skostniałe ręce odmawiały posłuszeństwa, kiedy próbowałam poprawić koc; po zetknięciu z ciepłem okazało się, że wcale nie poczułam się lepiej, wręcz przeciwnie, twarz i dłonie zaczęły piec i za żadne skarby świata nie chciały przestać; nóg nie czułam. Kiedy odizolowałam się od zimna, na pierwszy plan wysunął się głód. Aby odwrócić uwagę od mdłości (smród buchający od bezdomnych ani trochę nie pomagał), zaczęłam sobie wyobrażać, co w tej chwili działo się w domu. Za godzinę mieli pojawić się pierwsi goście, żeby rozpakować się i odświeżyć w wolnych pokojach. Czy ojciec zawczasu odwołał ślub? A może do tej pory słał listy do wszystkich znajomych i przeczesywał wszystkie miejsca, w których mogłam się ukryć? Czy komukolwiek przyszłoby do głowy, żeby szukać Victorii Hortus w małej poczekalni? Na myśl o minie Hortusa, gdyby zobaczył mnie w towarzystwie śmierdzących łachmaniarzy — bezpieczna w mugolskiej części miasta — mogłam pozwolić sobie na uśmiech. Wiedziałam, że wrócę do domu i że zastanę tam piekło, lecz po stokroć wolałam znosić obrażonego do końca świata ojca niż dopuścić do ślubu. Pomimo rozbicia i głodu myślałam trzeźwo i nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam uroić sobie, że wmówię Nickowi swoje dziecko. Dotknęłam brzucha przez koc — przecież czułam wzniesienie, a Rowdy nie urodził się z ćwiartką rozumu. Byłam podła i to ja nie zasługiwałam na niego, nie odwrotnie. Skonfrontowałam się z nowym rodzajem wyrzutów sumienia.
Szybko się okazało, że i w mugolskim świecie nie pozostałam niezauważona. Poczekalnia w końcu zaczęła się zapełniać, ludzie to wchodzili, to wychodzili, taszcząc za sobą wielkie kufry, torby i walizeczki, jedni krążyli przed tablicą ogłoszeń, inni przysiadali na plastikowych krzesłach, w większości wyglądali na zabieganych i zniecierpliwionych, ale niektórzy znaleźli dość czasu, żeby obrzucić mnie nieprzyjemnym spojrzeniem. O ile bezdomni pozostawali dla nich niewidoczni, ja przyciągałam wzrok każdego, kto przekraczał próg poczekalni. Zaczęłam się wiercić i raz po raz zerkałam na zegar, jakby to miało przyśpieszyć ruch wskazówek. Dziesiąta czterdzieści. Wpadłam na pomysł, ale jego realizacja mogła zaprowadzić mnie albo tam, gdzie miałam nadzieję się znaleźć, albo przed gniewne oblicze Hortusa. Jedenasta piętnaście. Jeszcze godzina i znowu spotkam się z kurzawą. Jedenasta trzydzieści pięć. Gotowy plan czekał na realizację, ale ta pani w kącie tak dziwnie zerkała… Szturchnęła sąsiada łokciem i wskazała na mnie podbródkiem. Jedenasta czterdzieści. Wymienili kilka uwag. Może zamierzali sprowadzić mugolskiego funkcjonariusza? Od tego momentu siedziałam jeszcze bardziej zdenerwowana, spocone ręce schowałam w fałdach koca. Jedenasta pięćdziesiąt trzy… cztery… Kobiecy głos z wielkiej tuby pod sufitem oznajmił, że autobus do Manchesteru z godziny dwunastej przyjechał na stanowisko, a podejrzliwa staruszka ubrała na głowę kaptur obszyty lisem i wyszła na zewnątrz; za nią ruszyło jeszcze kilka osób. Choć w poczekalni zrobiło się luźniej, nie wysiedziałam do południa. Zerwałam się na równe nogi i prawie natychmiast się zachwiałam, ale zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wypadłam na dworzec i (nie zważając na dreszcze spowodowane lodowatym wiatrem i płatkami śniegu za kołnierzem) szybkim krokiem pomaszerowałam do miejsca, w którym znajdował się postój taksówek. Nie zaczepiłam jednak żadnego z mugolskich kierowców. Stanowczo (ale na tyle dyskretnie, aby nie zwrócić niczyjej uwagi) wyciągnęłam pod kocem prawą rękę z różdżką i zastygłam przez moment w takiej pozycji, czując się bardzo głupio. Nie zdążyłam nawet pomyśleć, czy plan się powiódł, kiedy na końcu ulicy mignęła ogromna, fioletowa plama, a ułamek sekundy później tuż przede mną pojawił się dziwaczny, kilkupiętrowy autobus. W jego drzwiach stanął wyprostowany, długowłosy młodzieniec z dużymi, okrągłymi okularami w czarnych oprawkach.
— Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zagubionych w świecie mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc, i wejść do środka, a zawieziemy panią, gdziekolwiek pani sobie zażyczy. Nazywam się Ernest Prang i tego dnia będę pani przewodnikiem. Dostarczymy panienkę w każde miejsce w Wielkiej Brytanii, o ile jest ono na lądzie. Cena biletu zależy od odległości, jaką przejedziemy, ale zapewniamy miłą atmosferę, komfortowe warunki przejazdu za dnia i w nocy, a za dodatkową opłatą kubek gorącej czekolady i szczoteczkę do zębów.
Po tej krótkiej przemowie chłopak zgarbił się i uśmiechnął przyjaźnie; choć wyglądał na niewyspanego i najwyraźniej nie zdążył się jeszcze dziś ogolić, tryskał dobrym humorem.
— Nie zimno panience bez płaszcza? — zagadnął rezolutnie, cofając się, bym mogła wsiąść. Obrzuciłam go tak lodowatym spojrzeniem, na jakie było mnie w tej chwili stać, lecz właśnie z werwą poprawiał znoszony uniform, żeby to zauważyć.
— N-n-nie — wyrzuciłam z siebie, starając się powstrzymać szczękanie zębami.
Drzwi ledwo się zamknęły, a wściekle fioletowy autobus wystrzelił pomiędzy taksówkami i pieszymi, tak że szarpnęło i poleciałam do tyłu na jakąś sędziwą czarownicę w wyliniałym futrze z norek. Długo zajęło, zanim — przepraszając raz po raz — pomogłam jej wstać, pozbierać gryzące cebule z powrotem do kosza i samej usadowić się na jednym z wolnych krzeseł, które i tak przy kolejnym ostrym zakręcie poleciało do tyłu. Wściekła, zziębnięta i obolała łypnęłam na Ernesta, który majstrował właśnie przy przenośnej kasie.
— Dokąd panienka się wybiera? W takim stanie chyba bez gorącej czekolady się nie obejdzie, nie?
— Do Prince Village — mruknęłam, sadowiąc się z powrotem na drewnianym krześle. — To taka posiadłość niedaleko Rochester.
Gorąca czekolada brzmiała jak marzenie, ale poprosiłam o zwykły bilet. Poczułam w żołądku nieprzyjemny uścisk, kiedy kasa zazgrzytała i wypluła świstek z dużą atramentową dwudziestką trójką, a ja musiałam zapytać Erna — pocąc się i jąkając — czy pozwoli mi zapłacić na miejscu. Czułam ulgę, odciągając chwilę konfrontacji w kierunku bliżej nieokreślonej godziny, choć Błędny Rycerz z pewnością nie należał do moich ulubionych środków transportu. Kierowca jeździł agresywnie i bez przerwy palił, a był tak łysy, że w czubku jego głowy odbijał się sufit. Przez jedną dobę złamałam więcej zasad niż przez całe pięć i pół roku w Hogwarcie — skłamałam na spowiedzi, uciekłam z własnego ślubu, nocowałam w mugolskim sierocińcu, ukradłam koc, a na koniec (w pewnym sensie na gapę) przejechałam z Londynu na południe i z powrotem. Kiedy dotarliśmy do Rochester, dobiegała godzina trzynasta.
Posiadłość Prince Village miała niewiele wspólnego i z wsią, i z książęcym dworem. Czteropiętrowa, względnie nowoczesna kamienica z czerwonej cegły, z gigantycznym ogrodem na tyłach domu i wysokimi tujami zasłaniającymi front znajdowała się daleko od centrum Rochester i można było przypuszczać, że nasza rodzina nie wzbraniała się przed towarzystwem mugoli, ponieważ w promieniu dwóch mil nie mieszkał ani jeden czarodziej. Błędny Rycerz zatrzymał się tuż przed furtką (standardowo wszystkie krzesła — wolne i zajęte — runęły na podłogę), a Ernest zwinnie przeskoczył zaspę na chodniku i czekał, aż pozbieram się z podłogi i wysiądę.
— Proszę tu zaczekać.
Przeszłam przez kutą bramę, jakby zrobiono ją z dymu, później alejką do drzwi wejściowych i zapukałam. Zanim w progu stanął skrzat domowy, przez myśli zaczęły mi się przewijać coraz bardziej absurdalne obawy. A co, jeśli wszyscy domyślili się, że się tu zjawię i teraz czekali? A jeśli babcia tak przejęła się skandalem, że trafiła do szpitala? Albo umarła? Byłam tak zaślepiona egoizmem, że kompletnie zapomniałam, jakie to mogło nieść ze sobą skutki. Kiedy Świerzbek (ostatni i najstarszy skrzat, jakiego zatrudniali dziadkowie) pojawił się na zewnątrz, poprosiłam, by uregulował mój rachunek za przejazd u Erna, który stał przed ogrodzeniem z wyciągniętą znacząco ręką, a sama weszłam do środka. Miałam dość marznięcia, byłam zaniepokojona, rozdrażniona niewiedzą i wściekle głodna. Widok nieporuszonej, pomarszczonej twarzyczki skrzata wybił mi z głowy głupią teorię o śmierci ze wstydu; przeszłam szybko przez długi, szeroki korytarz, zostawiając za sobą śnieg i duże, mokre plamy na perskim dywanie. Miałam zamiar porzucić kurtuazje i opróżnić spiżarnię ze wszystkiego, co nadawało się do zjedzenia, ale nie znalazłam się nawet w połowie drogi do kuchni, bo z góry dosłyszałam znajome wołanie: 
— Świerzbek, tyle razy ci mówiłam, nie otwieraj nikomu, jeśli się nie zapowiedział!
Rozdrażniony, ochrypły głos stawał się coraz wyraźniejszy, aż na szczycie drewnianych schodów pojawiła się ona. Choć w Prince Village w każdym kominku nieustannie się paliło, babcia Jane wystroiła się w grubą szatę z brokatu i rudych soboli. Zastała mnie trzęsącą się, z rozczochranymi, na wpół mokrymi i sztywnymi od mrozu włosami, byle jak opatuloną starym kocem, we wczorajszym ubraniu, bez płaszcza i kapelusza. Nie musiałam patrzeć w lustro, by wiedzieć, że moja twarz również pozostawiała wiele do życzenia, wystarczył widok zmrużonych oczu i mocno zaciśniętych warg czarownicy. Stałyśmy przez moment w milczeniu — ja z łomoczącym z przerażenia sercem, ona z zaciętą miną, sztywna i nieruchoma jak słup soli. W tym czasie wrócił Świerzbek i bez słowa zaczął usuwać śnieg, który rozniosłam po holu.
— Aha, to ty. No tak, mogłam się spodziewać… Porozmawiamy, ale najpierw doprowadzisz się do porządku, kategorycznie odmawiam patrzenia na ciebie, kiedy jesteś takim stanie. Mam zaryglować okna, czy tym razem darujesz sobie ucieczkę? — odezwała się, a kąciki jej ust (nie byłam pewna) zadrgały lekko. Po tym zwróciła się do skrzata: — Pokaż Victorii pokój i takie tam, ale pośpiesz się, za kwadrans jemy.  
W ciszy udałam się na pierwsze piętro, starając się nie tupać i nie dotykać ściany. Rzadko odwiedzałam Prince Village. Prawie nie pamiętałam dziadka, ale to oni przyjeżdżali do nas, oboje uchodzili za ekscentryków i chętnie wykorzystywali tę łatkę, prawie nie przyjmowali gości, jak zresztą znaczna część rodziny babci. Mimo to zawsze zachwycałam się pokojami w ich domu, choć przez całe życie widziałam wiele pięknych wnętrz. Jane uwielbiała wszystko, co drogie, modne i ekskluzywne, lubiła obnosić się ze swoim bogactwem, czyli nie różniła się od starszych pań ze sfery, lecz słynęła także z upodobań do Południa. Co najmniej raz do roku wyjeżdżała na długie wakacje do krajów afrykańskich, korespondowała ze znajomymi z Turcji, a jej fascynacja utrwaliła się w wystroju posiadłości. W każdej komnacie, którą miałam okazję zwiedzić, dominowała ciemna czerwień, brąz lub złoto we wszystkich odcieniach, a także drewno, nie tak jak u nas — zimny granit. Gdzie tylko się nie obejrzałam, kolumny zdobione hieroglifami lub innym nieznanym mi pismem, podobnie ramy portretów. Wiedziałam, że to wszystko odzwierciedlało gust babci, dziadek zawsze był tym słynnym nieobecnym, nic go nie obchodziło, zamykał się w gabinecie i studiował mapy, wertował książki podróżnicze, zdając sobie sprawę, że najdłuższa wycieczka, jaka go czeka, to niedzielny wyjazd do kościoła.
Świerzbek zaprowadził mnie do pokoju na końcu korytarza, w którym zwykle nocowałam. Zwykle — cztery razy, nie licząc dzisiejszej spontanicznej wizyty. Pierwsze, co zawsze rzucało się w oczy, kiedy przekraczało się próg Prince Village, to sufity. W mojej sypialni malowidło przedstawiało gromadę gęsi w wodzie, w rozpostartych skrzydłach umieszczono kilka piór ze złota, które pięknie błyszczały, gdy zapaliło się świece. Z przyjemnością powiodłam dłonią po wypukłych reliefach na ścianach — nie tylko na korytarzu, ale i tu przodowały kwiatowe ornamenty. Każdy pokój gościnny miał oddzielną łazienkę, nie inaczej było i tu. Szybko się rozebrałam i niemal pobiegłam wziąć kąpiel; mimo świadomości, że za moment stanę twarzą w twarz z babcią, nie dbałam o prezencję. Chciałam natychmiast coś zjeść i dowiedzieć się o wszystkim, nic innego w tej chwili się nie liczyło. Od ciepłej wody i gorącej pary zakręciło mi się w głowie, a ręce i nogi nieprzyjemnie odrętwiały, lecz już po kwadransie byłam gotowa na rozmowę. Co prawda z mokrymi włosami, podkrążonymi oczami i we wczorajszej szacie, ale Jane powstrzymała się od komentarza. Zastałam ją w jadalni. Siedziała na krześle obitym lamparcią skórą i cierpliwie czekała, aż Świerzbek poda przystawki. Przez cały obiad nie odezwała się ani słowem, jadła powoli i dolewała sobie wina, a ja musiałam powstrzymywać się przed łapczywym pochłonięciem wszystkiego, co leżało w półmiskach. Dopiero gdy najbardziej męczący posiłek w moim życiu zakończył się deserem, czarownica podniosła oczy znad talerza.
— Będę z tobą szczera, nie masz się po co pokazywać w domu — podjęła. Brzmiała stanowczo i beznamiętnie, ale po tylu przeżyciach nie chciałam słuchać frazesów i biadolenia. — Ojciec jest wściekły, wkurwiony wręcz, zamierza zabrać cię ze szkoły i zamknąć w domu, dopóki, proszę ja ciebie, sprawa nie przycichnie.
Przerwała, taksując mnie znad kościstego nosa. Wyglądała na złą i nadąsaną, lecz, o dziwo, czułam się bardziej komfortowo niż przy stole z rodzicami. Spodziewałam się, że to powie, w końcu Hortus nigdy nie rzucał słów na wiatr. Milczałam, więc ciągnęła dalej:
— Najedli się przez ciebie wstydu, moje dziecko, możesz być z siebie dumna. I pewna, że jutro o tej porze zamiast relacji ze ślubu roku będziemy mieć artykuł o uciekającej pannie młodej. — Zapaliła papierosa, zaciągnęła się i po chwili zastanowienia dodała: — I dobrze. Nie pierwszy taki skandal i nie ostatni, a tej tłuszczy od dawna brakowało powodu, żeby wziąć kogoś na języki. Przyda ci się taka lekcja życia. Oj, i zobaczysz, co to znaczy lokalna sława. Kiedy po śmierci Tita wróciłam do panieńskiego nazwiska, wszyscy się wzburzyli, a to były inne czasy, proszę ja ciebie, samotna czarownica mogła sprowadzać sobie gachów, wszystko, co chciała, ale odrzucenie nazwiska męża? Co prawda mój ojciec już dawno nie żył, ty niestety nie masz takiego szczęścia, moja droga… ale starzy Malfoyowie do tej pory nie wysyłają mi kartek na święta, a to już piętnaście lat! Jak nie więcej… No, dość tych muzealnych smętów, mów zaraz, co cię podkusiło, żeby wywinąć ojcu taki numer.
Przyglądała mi się z takimi ognikami w oczach, jakby oczekiwała barwnej relacji z przyjęcia, koniecznie z wątkiem romansowym. Zero oskarżeń, zero wyrzutów. Zawahałam się, ale sekundę później, zanim zdążyłam się zastanowić, żal zwolnił jakąś blokadę i opowiedziałam o wszystkim. O straszliwym upokorzeniu, nocy w sierocińcu, potwornym smutku, poczuciu odrzucenia, o menelach w poczekalni i o kradzieży koca, w końcu o podróży Błędnym Rycerzem. Obiecałam oddać babci te dwadzieścia trzy sykle, które Świerzbek zapłacił za bilet, i nawet nie zauważyłam, kiedy poleciały mi łzy.
— …c-całkiem straciłam g-głowę, zap-pomniałam wszystkich zaklęć, nie wiedz-działam, co do cz-czego — pochlipywałam. Cała się napięłam, żeby zapanować nad spazmami. — A k-kiedy zobaczyłam się w tej sukni, t-to już było za dużo. Przep-praszam, chciałam wcześniej odwołać ślub… i to wszystko… ale nie m-miałam odwagi.
Wyrzuciłam z siebie ciężar, który dźwigałam od wczoraj, a gdy emocje znalazły ujście i mogłam odetchnąć, byłam jeszcze bardziej przerażona. Nigdy nie zrobiłam nikomu takiej histerii, a Jane Hossam znajdowała się na szczycie długiej listy osób, które nie powinny widzieć mnie w takim stanie. Wycierałam oczy zaoferowaną chusteczką, robiąc podsumowanie dzisiejszego poranka: nie wyglądało najlepiej. Wystawiłam cierpliwość babki na próbę, a mina podpowiadała, że nie wyjdę z tego obronną ręką.
— No tak — mruknęła jakby w podsumowaniu, prostując się na krześle. — Wystawienie weselników, proszę ja ciebie, w dniu własnego ślubu wymaga większej odwagi niż odwołanie wszystkiego zawczasu. Albo głupoty, wybierz sobie, co ci bardziej odpowiada. Świerzbek, ty stary ramolu, ruszaj się, przygotuj mój płaszcz, wychodzę. A ty obetrzyj sobie nos, dziecko, wiem, że mojemu drogiemu zięciowi nie robi to żadnej różnicy, ale wyglądaj trochę bardziej do rzeczy. Widział to kto, żeby dorosłe panienki chodziły zasmarkane jak sraluchy, doprawdy za moich czasów…

Nie dowiedziałam się już, co zdarzyło się za moich czasów, bo skrzat już biegł z grubym płaszczem ze srebrnych lisów i z trudem pomógł ubrać go swojej pani na grzbiet. Ja tymczasem zerwałam się za nią i pobiegłam do przedpokoju — czarownica już otwierała drzwi frontowe, wpychając rude loki pod beret.  
— Ale zaraz… babcia mówiła, że ojciec nie chce mnie widzieć… że jest zły…
— A jest, proszę ja ciebie, jest — przytaknęła ochryple i wyrzuciła peta w śnieg. — Ale musisz to załatwić, nie będę cię przecież trzymać do pięćdziesiątki. No chodź, dziecko, chodź, Henrykowi po prawdzie wszystkiego brakuje, ale nie przyjdzie mu do głowy, żeby podnieść na ciebie różdżkę, jeszcze mu opinia miła. Chodź.
Wyciągnęła rękę obleczoną w skórzaną rękawiczkę, sugerując, bym ją chwyciła. Byłam pełna wątpliwości i nadal w szoku po niespodziewanych zwierzeniach, pewnie dlatego — niewiele myśląc — delikatnie ujęłam kościstą dłoń. Niemal natychmiast poczułam szarpnięcie w okolicy pępka, a później zostałam przepchnięta przez coś, co przypominało bardzo wąską, rozciągliwą nogawkę. Ciśnienie napierało coraz silniej, aż przytkało mi uszy; w najgorszym momencie wszystko się skończyło i obie z babcią wylądowałyśmy na ośnieżonym placyku przed wejściem. Nie podejrzewałam, że tak szybko ucieszę się na spotkanie z mroźnym powietrzem. Niechętnie, powłócząc nogami, podążyłam za babcią; rozbicie spowodowane niewyspaniem powodowało delikatne poczucie odrealnienia, pewnie dlatego tak mimowolnie przekroczyłam próg i stanęłam możliwie jak najbliżej drzwi. To Jane wyszła na spotkanie rodzicom. Wszyscy siedzieli w salonie, jakby w oczekiwaniu na mój powrót i to stamtąd się wyłonili. Na nasz widok ojciec cały się spiął; podkrążone oczy absurdalnie upodobniły go do basseta. Mama nienaturalnie blada i z posklejanymi przez łzy rzęsami, nieuczesana i we wczorajszej sukience, oraz czający się w tyle Sokaris — również niewyspany, ale z wyrazem uprzejmego rozbawienia przylepionym do obmierzłej gęby. Atmosfera momentalnie zgęstniała, lecz babka zdawała się tego nie zauważać.
— Na wszystkie bogi, napalcie w kominku, zimno tu jak w psiarni — warknęła arbitralnie, darując sobie wszelkie uprzejmości. Zamachała na Banialukę, której pomarszczona twarz pojawiła się za filarem, a skrzatka natychmiast pobiegła do salonu. — Co ta wasza służba robi całymi dniami, macie nieodśnieżone. A schody całe oblodzone, naprawdę… czy wy chcecie, żebym spadła i skręciła kark? Już ja wiem, tylko czekacie, aż wyciągnę nogi. Przyprowadziłam waszą zgubę. Podejdź, dziecko, co tak stoisz, jakbyś na weselę prosiła.
— Zabieraj ją sobie! — wycedził ojciec dziwnie piskliwym głosem. — Ot, znalazły się… feministki od siedmiu boleści… dobrały się, głupie dziewuszysko i stara wiedźma, mówię ci, zabieraj ją, bo zaraz oberwie, jak Boga kocham!
Grymas na twarzy Hortusa wcale nie zachęcał; na ostatnie zdanie teściowej oba policzki drgnęły mu kompulsywnie, a muskularne ramiona napięły się pod szatą, ale stał dzielnie pośrodku holu i zaciskał pięści. W jednej chwili zapomniałam o lęku. Obie z mamą wytrzeszczyłyśmy na niego oczy, lecz babcia nawet nie drgnęła. Postukała się palcem po czole i odpowiedziała bez cienia nerwów:
— Ej, durny ty, pleciesz trzy po trzy, lepiej byś zaprowadził do salonu, starej babce nogi odmawiają posłuszeństwa… to przez ten lód na schodach. I podaj coś do picia z łaski swojej, ale nie te siuśki, co ostatnio. A ty, córuchna, zaprowadzisz dzieciaki na górę, przyjdziesz, jak cię zawołam. Ale najpierw to zabierz.
Doświadczyłam największej magii, jaką miałam okazję do tej pory oglądać: Jane energicznie pomaszerowała w stronę bawialni, matka pobiegła za nią, żeby odebrać płaszcz, a ojciec tylko łypał wściekle za teściową. Nie zdążyłam zrobić nawet kroku, kiedy doskoczył do mnie jak diabeł i chwycił z całej siły za ramię, aż poczułam nieprzyjemne szarpnięcie. W panice osłoniłam głowę wolną ręką, ale nie padł żaden cios, jedynie jadowite sarknięcie:
— Ogłuchłaś? Do pokoju… siedzieć tam…
Popchnął mnie w kierunku schodów z taką siłą, że w ostatniej chwili złapałam równowagę; wszystko, co zjadłam w Prince Village, zawirowało niebezpiecznie w żołądku, ale nie miałam czasu się ze sobą pieścić. Pomknęłam na górę, nie oglądając się na Hortusa. Potykałam się o rozłożone wykładziny, a nogi miałam jak z waty, biegłam, jakby ojciec był tuż-tuż. Jeszcze nigdy nie zostałam potraktowana w ten sposób, nie na oczach kogoś spoza domu. Poczułam się tylko troszkę lepiej, kiedy usłyszałam stłumione warknięcie, a potem głośne tupanie na korytarzu.
— Nie słyszałeś, co babka powiedziała? W tej chwili na górę!
Ale nie zobaczyłam Sokarisa. Zdążyłam zamknąć się u siebie, zanim znalazł się na piętrze, najprawdopodobniej wściekły i obrażony na cały świat. Ani w sypialni, ani w saloniku, ani w reszcie pokoi nic się nie zmieniło, walizek nikt nie spakował i nie wystawił na zewnątrz. Udałam się do garderoby, by przebrać się w świeżą szatę, dopiero wtedy mogłam z czystym sumieniem zwinąć się pod kołdrą na cudownie miękkim materacu i spróbować zasnąć, ale zdenerwowanie nie pozwalało utrzymać powiek zamkniętych. Nasłuchiwałam, cały czas się trzęsąc, lecz gruba podłoga tłumiła wszystkie odgłosy z dołu. Jane wzięła sprawę w swoje ręce i byłam o to dziwnie spokojna, choć wiedziałam, że nie obędzie się bez kary. Nie dbałam o to. Liczyła się tylko odzyskana wolność i stary problem, który znowu pojawił się na horyzoncie, nie pozwalając cieszyć się chwilą spokoju. Wszystko we mnie krzyczało, żeby powiedzieć komuś o ciąży, przyznać się i, nie bacząc na konsekwencje, nareszcie odetchnąć, ale to nie wchodziło w grę. Napięcie wydawało się nie do wytrzymania, miałam ochotę płakać, by puściło, ale rozpacz ustąpiła miejsca przerażeniu, gdy drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i ktoś wtargnął do środka. Skoczyłam z łóżka jak oparzona i szurnęłam w popłochu do kąta, pewna, że to Hortus, lecz moim oczom ukazał się niebywały gość.
— Przyszedłem ci tylko powiedzieć — zaczął nonszalancko Sokaris — że… no… nie spodziewałem się, że… tego… wywiniesz taki numer. Jestem nawet pod wrażeniem. No to tego… Tylko nie zacznij sobie wyobrażać, że cię lubię czy coś.  
Mówiąc to, kiwał się na progu i przebierał rękami w kieszeniach; oboje wiedzieliśmy, ile go kosztowało, żeby tu przyjść i oznajmić to wszystko. Kiedy skończył, starał się nadrobić miną, wyglądać jak zwykle, a ja nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego wtedy, tam, na dole w holu uśmiechał się tak złośliwie. Język mi skołowaciał, skinęłam tylko głową, starając się nie wytrzeszczać za bardzo oczu. Staliśmy przez chwilę, nie odzywając się do siebie i unikając swoich spojrzeń, aż atmosfera stała się nie do zniesienia. Na początku poczułam się mile połechtana tym komplementem, wszak dostałam to, za czym przez lata świadomie tęskniłam — słowa uznania z ust brata. A kiedy nareszcie padły, poczułam się dziwnie, surrealistycznie; wolałam, by przyszedł i znów mnie zwymyślał, żeby patrzył z niechęcią i syczał obelgi, a nie miotał się w drzwiach i dukał pochwały.
— Sokaris… zaczekaj — wypaliłam, gdy obrócił się na pięcie. Zatrzymał się. Na początku chciałam mu podziękować, już formułowałam tę frazę na języku, ale nie potrafiłam. Zamiast tego zapytałam: — A kiedy uciekłam… co się wtedy stało? Z gośćmi, ze ślubem…
Wzruszył lekko ramionami, a na twarz wrócił cień zwykłej przekory.
— Nic. Rodzice szukali cię całą noc, później wszystko odwołali, zanim wszyscy przyszli. Matka niby próbowali coś tam nakłamać, ale pewnie się domyślili… Jeśli miałaś nadzieję na jakieś wielkie poszukiwania z udziałem Ministra Magii, to się przeliczyłaś. I tak by się nikomu nie chciało.

*

Babcia wyjechała jeszcze tego samego dnia przed kolacją. Nawet się ze mną nie pożegnała, ale najwyraźniej udało jej się wpłynąć na ojca. Nastawiłam się na przynajmniej godzinny monolog na temat głupoty, bezczelności i niedojrzałości, lecz Hortus nie odezwał się ani słowem. Dopiero od Banialuki dowiedziałam się o areszcie domowym, który koniec końców przekształcił się w areszt pokojowy — miałam zostać w swoich komnatach do czasu wyjazdu do Hogwartu, żeby nie drażnić pana. Choć skrzatka obudowała swoją opowieść w grozę, resztę ferii spędziłam we względnym spokoju, Banialuka jak zwykle mi usługiwała i co pół godziny w sekrecie przynosiła smakołyki w ramach osłodzenia fatalnej niewoli. Gdyby nie ponure myśli o dziecku, resztę przerwy świątecznej uznałabym za udaną.
Dzień po Trzech Królach uczniowie mieli stawić się na King’s Cross, aby o godzinie jedenastej wsiąść do czerwonego parowozu i wrócić do szkoły na letni semestr. Nie żałowałam czasu spędzonego w odosobnieniu, lecz nie mogłam doczekać się spotkania z przyjaciółmi. Pomimo mrocznego widma wzrastającego we mnie życia, tęskniłam do czysto nastoletnich rozrywek. Liczyłam, że po zerwaniu układu z Rowdymi Sokaris odpuści i wszystko wróci do normy; nie dał po sobie poznać, że rozmowa w sypialni w ogóle miała miejsce, ale oszczędził sobie także codziennych złośliwości. Zachowywał się, jakbym nie istniała.
O Nicolasie starałam się nie myśleć.
Za każdym razem celebrowaliśmy nasze powroty do szkoły, aż stało się to małą, rodzinną tradycją. O szóstej rano wychodziliśmy na mszę, mama organizowała pożegnalne śniadanie, a po wszystkim całą rodziną jechaliśmy na dworzec. Ojciec zawsze wtedy spóźniał się do pracy, a choć na peronie okazywał zdenerwowanie, nie zmieniało to faktu, że staliśmy tam razem. Jednak w tym roku nie było żadnego kościoła, uroczystego posiłku, ciepłych słów na odchodne. Hortus wyszedł z domu, zanim zjawiliśmy się w jadalni. Partacz przygotował sześć wybornych potraw, lecz atmosfera przy stole zgęstniała wraz z pojawieniem się matki, skutecznie odbierając nam apetyt — podczas aresztu prawie jej nie widywałam, zaledwie dwa razy późnym wieczorem, kiedy jej mąż już spał, dlatego teraz wydawała się po stokroć bardziej zmęczona i blada. Wkroczyła do pokoju jak zwykle wystrojona i uczesana, ale mówiła jeszcze mniej i poruszała się jak staruszka. Kiedy wyszliśmy do ogrodu, w ostrym, zimowym świetle spostrzegłam sine cienie i czerwone obwódki dookoła jej oczu. Na King’s Cross dostaliśmy się najzwyklejszą mugolską taksówką, na co najbardziej narzekał Sokaris. Przeszkadzało mu wszystko: od ciasnoty na tylnich siedzeniach, poprzez mały bagażnik samochodu, smród Midnighta, skończywszy na korkach, w których każdy z zaczarowanych pojazdów ojca nie musiałby tkwić. Brat mamrotał pod nosem przekleństwa i zezował na łysiejącego taksówkarza, a matka udawała, że tego nie słyszała. Gdy dotarliśmy na dworzec, dobiegała jedenasta, dlatego obyło się bez uścisków i porad na nowy semestr; jako jedni z ostatnich załadowaliśmy nasze kufry do wagonu, podczas gdy Earth machała pośpiesznie na do widzenia. Zanim się obejrzeliśmy, pociąg ruszył i jej sylwetka zlała się z dziesiątkami innych kolorowych matek i ojców. Kolejna chwila i zostałam sama — Sokaris lewitował przed sobą swój bagaż i odszedł bez słowa. Podążyłam jego śladami i również wyciągnęłam różdżkę; zaczęłam iść wąskim korytarzem, zezując do każdego przedziału w poszukiwaniu znajomych. Czułam przez podłogę, jak pociąg nabierał szybkości. Manewrowanie gigantycznym kufrem okazało się trudne, zwłaszcza gdy przyszło się z kimś rozminąć; miałam wrażenie, że ludzie specjalnie wychodzili na zewnątrz albo przyklejali nosy do szyb, żeby na mnie popatrzeć. No tak, babcia Jane nigdy się nie myliła, najprawdopodobniej wieści o zrujnowanym ślubie roku musiały roznieść się nie tylko po wyższej sferze. Z tą świadomością, czując się jeszcze słabiej, zajrzałam do ostatniego przedziału w tym wagonie i nagle przyjemnie zaparło mi dech. Siedzieli tam wszyscy ci, o których marzyłam przez ferie: Rosier, Avery, Mulciber, Nott, Travers i Wilkes. Zapukałam gorączkowo i pomachałam do nich, nie mogąc powstrzymać uśmiechu; zdawałam sobie sprawę, że to przecież nic takiego, ale i tak miałam ochotę się rozpłakać. Zostałam wciągnięta do środka, wyściskana i wycałowana (głównie przez Rosiera i Avery’ego, reszta ograniczyła się do bardziej powściągliwego przywitania), znalazło się nawet trochę miejsca, choć Evan kilkukrotnie zaproponował swoje kolana. Pierwszy raz od wakacji poczułam się całkowicie wolna od wyrzutów sumienia. Dla tego momentu, dla tej jednej podróży pełnej śmiechów i opowieści warto było złamać kilka obietnic i spędzić pełną grozy noc poza domem. Gdyby nie ja sama, wracałabym do Hogwartu jako pani Rowdy. Dokonałam tego.
Dokonałyśmy. MY.
Lubisz przypisywać sobie samo dobre, tak? Ale niech będzie. Niech przez ten jeden dzień tak będzie — dokonałyśmy tego.

Zimowy krajobraz Szkocji czarował, ale nawet nie spojrzałam w stronę okna. Cały czas patrzyłam na nich — na moich przyjaciół. Syciłam się twarzami, które przez ostatnie dni musiałam sobie wyobrażać. Tęskniłam za nimi wszystkimi, za protekcjonalnym i milczącym Traversem, za rozbuchanym Rosierem, za gburowatym Goyle’em — nawet o niego zapytałam, aby dowiedzieć się, że wybył do Hiszpanii na pogrzeb ciotki — a najbardziej za Nottem. Natychmiast wypytał mnie o feralny ślub, a ja nie pozostałam mu dłużna. Sokaris zaledwie uchylił rąbka tajemnicy, ale prawdziwą kopalnią informacji był Teodor, który nosił się dumnie z mianem oficjalnego i największego plotkarza naszej grupy. Nie musiałam go długo prosić. Zanim dojechaliśmy do Hogsmeade, znałam wszystkie ciekawostki krążące po sferze: zacząwszy od min rozwścieczonych Rowdych, przez artykuliki z gazet w kolumnach z wydarzeniami, na teoriach spiskowych skończywszy. Przyjemnie się tego słuchało, obserwując żywą gestykulację Notta, choć niektóre historie brzmiały wprost niedorzecznie. Najbardziej podobała mi się ta wysnuta przez samego Ślizgona, jakobym została porwana dla okupu przez własnego ojca, żeby wyłudzić od przyszłych teściów wór złota. Teodor ani nikt inny nie powiedział tego wprost, ale zdołałam wyczytać między wierszami, że znów urodziły się kolejne plotki o problemach finansowych Hortusa. Nim pociąg wysadził nas na stacji, już wiedziałam — temat mojej rodziny nie zejdzie z ust hogwartczyków przez najbliższe tygodnie.
Zdenerwowanie rosło wraz ze zbliżającą się wioską; gdy Avery pomagał mi zejść ze schodków na zaśnieżony peron, bolesny uścisk w żołądku zdawał się utrwalić na wieki wieków amen. Wracałam nie tylko do Hogwartu, obowiązków i szkolnej dyscypliny, ale i do unikania Riddle’a. Wraz z widokiem znajomych miejsc na wierzch przebił się dawny niepokój — jak pogodzić przyjaźń, dziecko i obecność potwora? Nawet nie chciałam myśleć o upokorzeniu, kiedy wyjdzie na jaw, co kryłam pod swetrami. W perspektywie tych wszystkich nieprzyjemności dożywotni areszt domowy wydawał się wybawieniem.
Jezus Maria…
To nie Jezus, kochanieńka, ale chyba też nie potwór. Oj, chyba jednak nie, spójrz, miękną ci kolana…
Bynajmniej. Lecz nie z zachwytu. Było ciemno, ale wszędzie rozpoznałabym ten staromodny, wysłużony płaszcz. Tom stał pod murem, w zasięgu pomarańczowego światła latarni; chłopak szarpnął lekko głową, sugerując, bym podeszła, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Zatrzymałam się w śniegu i dopiero Avery, chwytając pod rękę, popchnął mnie delikatnie w stronę Riddle’a. Zanim zostałam pochwycona przez obłudne łapy, rzuciłam ostatnie tęskne spojrzenie za przyjaciółmi, którzy pakowali się do jednego z podstawionych powozów, gawędząc w najlepsze. Nawet się nie obejrzeli! A macki już oplatały się dookoła moich przegubów. Miał zimne ręce, przez co jego dotyk wydawał się jeszcze bardziej surowy. Dopiero gdy napotkałam wzrok, przemknęło mi przez myśl, że może to tylko pozory; patrzył łagodnie, wyrozumiale, w sposób zupełnie do siebie niepodobny, tak że twarz przypominała maskę, a ciepłe światło tylko potęgowało to wrażenie.
— A więc przejrzałaś — odezwał się pierwszy i sięgnął pomiędzy fałdy mojego szalika; wyciągnął stamtąd nagrzaną zawieszkę i obrócił w palcach. — W takim razie pójdziesz za mną jak za tym swoim Jezusem Chrystusem?
Nie krył się z bezczelnością. Bluźnił, ordynarnie się uśmiechając, patrząc mi prosto w oczy, nic sobie nie robił z wartości, które wyznawałam, a ja zgodziłam się ze wszystkim, wystarczyło jedno słowo. Misterny plan unikania go, złość, cała buta — wszystko poszło w zapomnienie i chyba nawet on był lekko zaskoczony, że tak prędko uległam.
— Pójdę — odparłam gorliwie. — Gdziekolwiek pójdziesz, pójdę i ja.
I już było między nami jak trzeba. Wszechświat ustabilizował się i wrócił do normy wraz z Tomem, którego znałam. Zimny wiatr stał się teraz drugorzędny, kiedy wtuliłam się w jego szorstki płaszcz, bezdźwięcznie dziękując i całując lodowate ręce — wszak to on stał się teraz moim bogiem, bo on, nie Jezu, on przyszedł mi z pomocą, on wysłuchał moich modlitw. Nadszedł spokój, bo wiedziałam, że coś wymyśli; mimo to bałam się wspominać temat naszej ostatniej rozmowy, a i Riddle znacząco milczał, jakby oczekiwał, że podejmę to pierwsza. Wróciliśmy do zamku na piechotę, bo kiedy mnie puścił — wycałowaną i rozgrzaną — na ścieżce za peronem nie został ani jeden powóz. Nie padło słowo skargi, choć kozaki miałam zdecydowanie zbyt delikatne na północne mrozy; wiatr wył jak wilkołak i śmigał po ścieżce, szurając śniegiem, a Zakazany Las zdecydowanie nie zachęcał do wieczornych spacerów. Musieliśmy pozapalać różdżki, żeby cokolwiek widzieć, a droga zdawała się nie kończyć, kiedy brnęliśmy przez głębokie koleiny. W innej sytuacji już dawno nie pozostałoby mi nic innego, tylko usiąść i płakać, lecz towarzystwo Toma — choćby małomówne — skutecznie rozpraszało wrogie myśli. Bałam się wspominać o niedoszłym weselu i o ucieczce, by nie wyszło na jaw, dokąd udałam się feralnej nocy, choć domyślałam się, że on już o wszystkim wiedział. Uprzejmie spuścił na to zasłonę milczenia i, prowadząc mnie pod rękę, opowiadał o wznowieniu naszych lekcji oklumencji. Dotarliśmy do szkoły zdyszani i zmarznięci, kiedy kolacja trwała w najlepsze. Widok znajomych wnętrz ucieszył serce, a zapach gorących potraw pobudził żołądek, ale my skierowaliśmy nasze kroki do dormitorium, by nareszcie kochać się tak, jak tego chciałam — bez wyrzutów sumienia i oddechu zdrady na karku. I znów miałam wrażenie, że wszystko to zaplanował, lecz nie mogłam go za to winić, bo sama niezmiennie marzyłam, aby ta szarpanina nareszcie dobiegła końca. Ten Prorok Codzienny w jego kieszeni, puste dormitorium… Wiedział o wszystkim, zanim wysiadłam z pociągu.
— Jeśli to będzie syn, ożenię się z tobą.
Oboje leżeliśmy w jego łóżku w sypialni chłopców, odgrodzeni od reszty pokoju szmaragdowozielonymi zasłonami. Pierwszy raz nie krępowałam się nagości, choć z początku nie chciałam, by mnie taką zobaczył — spuchniętą i z widocznym brzuchem. Jego dotyk parzył, dopóki nie złagodniał i przestał przywodzić na myśl ten niechciany, tak że teraz mogłam go znosić bez gęsiej skórki. Smukła, biała dłoń sunęła bezwiednie po kibici, muskała ją ledwie wyczuwalnie; zdawał się być zamyślony, kiedy opierał głowę o moją talię, a zabrzmiał tak, jakby to mu się wyrwało.
— A jeśli nie? Wydaje mi się, że to chyba jednak dziewczynka — powiedziałam. — Każdego ranka czuję się… delikatnie mówiąc, jak Święty Piotr na krzyżu. Mama opowiadała, że zanim się urodziłam, mdliło ją przez bite dziewięć miesięcy.
Nie mogłam uwierzyć w ten obrót zdarzeń. Jeszcze dwa tygodnie temu marzyłam, by Riddle chociaż podsunął rozwiązanie naszego wspólnego problemu, a dziś planowaliśmy przyszłość jak szczęśliwa rodzinka. Wiedziałam, że niebawem to się skończy, lecz teraz pragnęłam jedynie rozkoszować się tą chwilą. Wplotłam rękę w jego włosy bez obaw, że zostanie odtrącona — znów poczułam się nieswojo, ale wiedziałam, że pytanie, które chciałam zadać, natychmiast przegoni łagodnego Toma na rzecz tego prawdziwego.
— Ten sierociniec, w którym… — Prawie wymówiłam mieszkałeś. Odetchnęłam i zaczęłam jeszcze raz. — Z którego zabrał cię Dumbledore. Byłeś tam przez cały czas czy…
Nie sądziłam, by ten dobór słów okazał się bardziej odpowiedni, zwłaszcza że chłopak tylko wzruszył ramionami, nadal mechanicznie gładząc mój brzuch. Atmosfera nie zgęstniała, ale coś się zmieniło, to coś w aurze Riddle’a, którą nauczyłam się rozpoznawać spośród tysiąca innych w szkole.
— Urodziłem się tam, wiesz o tym — odparł chłodno. — I mieszkałem do czasu, aż — wykonał w powietrzu gest imitujący cudzysłów — „Dumbledore zabrał mnie stamtąd”.
Zrobił się poirytowany i spięty; w pewnym sensie nawet się na to ucieszyłam, i choć Tom sprawiał wrażenie obrażonego, dzielnie ciągnęłam dalej.
— A twoja matka…
— Umarła, bo była głupia — odburknął. — Głupia i słaba. I bardzo dobrze, sama była sobie winna. A mogę wiedzieć, dlaczego — prychnął pod nosem, wyraźnie ironizując — zaprzątasz sobie głowę moją wielce ciekawą przeszłością? Jesteś matką mojego dziecka, nie księdzem.
Prawie się uśmiechnęłam, ale podniósł głowę, więc czym prędzej przywołałam poważną minę. Powinno być mi przykro, zdawałam sobie sprawę, że ciągnęłam to z czystej podłości, lecz drażnienie go okazało się tego wieczora tak satysfakcjonujące. Bohatersko zniosłam jego palące spojrzenie, myśląc jednocześnie, jak musiał czuć się skrzywdzony. Ta kobieta poukładała mu życie swoją śmiercią, a on udawał, że nigdy nie wziął tego pod uwagę.
— Bo prawdopodobnie… prawdopodobnie spałam w twoim pokoju. — Wyprostował się powoli i podparł na rękach, tak że znalazłam się pomiędzy nimi; w sekundę spociłam się ze strachu. — K-kiedy uciekłam. I chciałam wiedzieć. 
Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie, a jego mina robiła się coraz dziwniejsza. Jakby chciał się roześmiać i jednocześnie wpaść w złość, a pomiędzy brwiami pojawiła mu się pionowa zmarszczka; odjęło mi mowę — jak wtedy z babcią poczułam, że przekroczyłam pewną granicę, ale i tym z powodzeniem.
— Jesteś… wścibska — wypowiedział w końcu; kąciki jego ust zadrgały lekko.
— Ja po prostu nie wiedziałam, dokąd mam pójść.
Znów zapanowało między nami milczenie; jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się przebywać w całkowicie opustoszałym dormitorium. Cisza, przerywana jedynie miarowym tykaniem pięciu budzików, narastała, aż w uszach zaczęło dzwonić. Na moment zupełnie zapomniałam, gdzie się znajdowaliśmy, miałam ochotę zamknąć oczy, poddać się przyjemnej senności i nie myśleć o tym, jakie kłamstwo wymyślę, żeby wytłumaczyć się Sokarisowi z nieobecności na kolacji. Głodna i zmęczona po podróży czułam się jak na jawie, ale było to tak przyjemne, że pragnęłam tkwić w tym stanie w nieskończoność. Dopiero burczenie w brzuchu ściągnęło mnie na ziemię. Poruszyłam się niespokojnie, zmieszana i zażenowana, natomiast Tom wychylił się gdzieś poza krawędź łóżka. Usłyszałam odgłos odsuwanej szuflady, szelest papieru, a później łamanie czegoś twardego.
— Przepraszam… — wymamrotałam w zawstydzeniu, podczas gry Riddle nadal szperał przy szafce.
— Opuściłaś kolację — powiedział cicho; dopiero po chwili spostrzegłam, że trzymał w palcach kostkę czekolady. Przysunął ją sugestywnie, a ja otworzyłam posłusznie usta, zanim zdążyłam przeanalizować za i przeciw. Wiedziałam, że po wyjściu z pokoju będę tego żałować, ale zjadłam kolejny zaoferowany kawałek; ten z pozoru miły gest zapoczątkował nową falę niepokoju. Łagodna bliskość Toma, spokój w aurze, lecz ten nieadekwatny, beznamiętny wyraz twarzy… Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że pierwszy raz nie potrafił zapanować nad tym, co przedstawiało jego oblicze. — No dalej, wiem, że masz ochotę.
Po czekoladzie zgłodniałam jeszcze bardziej niż przed jej zjedzeniem, ale delikatnie odtrąciłam jego rękę; nie byłam przekonana, czy pragnęłam aż takiej troskliwości. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to tylko na pokaż, że to aż nadto i stanie się coś strasznego, czym przyjdzie mi zapłacić za tę chwilę bajkowego szczęścia. Patrzyłam prosto w te ładne, orzechowe oczy, widziałam w nich śmiałość — jak zwykle — i przez moment poczułam się zagrożona. I wtedy do mnie dotarło, że nigdy nie ucieknę przed zależnością, bo zawsze do kogoś należałam, lecz z Tomem miało być inaczej. Dzisiaj naprawdę tego chciałam. Odwróciłam się i całkowicie świadomie zdecydowałam się, żeby to w końcu wyznać.
— Teraz już będzie jak dawniej — niemal wyszeptałam. — Wszystko będzie jak chcesz.
Mimo że od dawna o tym wiedział, chciał to usłyszeć. Chciał to słyszeć od każdego, kto nie postępował wedle jego założeń. Oczy mu rozbłysły, sięgnął po moją twarz i przyciągnął do siebie, lecz kosztowanie pocałunku trwało zaledwie sekundę, bo drzwi  otworzyły się, a do środka ktoś wtargnął — bez pukania, bez przeprosin, za to potwornie dysząc. Wydałabym z siebie zduszony okrzyk, gdyby nie dłoń Riddle’a, która stężała na moich ustach.
— Już po kolacji… — Usłyszałam zza zasłony i sama zdrętwiałam ze strachu. Avery.
Ale Tom nie wydawał się tym ani trochę skrępowany. Podziękował krótko, bez cienia emocji w głosie, a kiedy drzwi na powrót się zamknęły, szarpnął jedną z kotar i w milczeniu podał mi koszulę. Ubierając się, nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa, zaledwie rzuciłam chłopakowi możliwie delikatne, wściekłe spojrzenie, ale ten był zbyt zajęty porządkowaniem łóżka, by je dostrzec. Czar prysł, pozostało jedynie prozaiczne doprowadzenie się do ładu i opuszczenie sypialni, jak gdyby nigdy nic.
Ot, koniec. Powrót do rzeczywistości, królewno.
Ale do jakiej rzeczywistości!

Korzystając z nowo odzyskanej wolności, pierwszy dzień nowego semestru rozpoczęłam od wyprawy do sowiarni. Już w domu myślałam nad wysłaniem wiadomości do babki Jane, ale dopiero w Hogwarcie mogłam uczynić z tego realny plan. Podczas gdy prawie wszyscy moi rówieśnicy z Domu Węża udali się na numerologię, ja włożyłam zimowy, podszyty futrem płaszcz i pomaszerowałam z gotowymi podziękowaniami zamkniętymi w wielkiej kopercie do Wieży Zachodniej. Zawierucha doradziła wybór największego puchacza, jakiego udało mi się znaleźć; zanim przywiązałam list do łuskowatej nóżki, ostatni raz przeczytałam tekst. Resztę poprzedniego wieczora spędziłam na pisaniu, a śniadanie na wyjątkowo dokładnym czytaniu — z pomocą Notta udało mi się wyeliminować trzy nadprogramowe przecinki i jeden błąd ortograficzny, a sprytne zaklęcie podrzucone przez Rosiera pomogło w usunięciu maleńkiego kleksa przy dacie, niemniej jednak nadal miałam wrażenie, że coś pominęłam. W liście do babci wszystko musiało być pierwszorzędne. Ostrożnie rozprostowałam kartkę i usiadłam z dala od okien, żeby nie daj Boże śnieg nie rozmazał atramentu, a wiatr nie pogniótł pergaminu.

Droga babciu,
naprzód chciałam Ci gorąco podziękować za gościnę i wsparcie u rodziców. Jestem cała i zdrowa w Hogwarcie, tatuś nie robił problemów z wyjazdem, choć nadal się gniewa. Miałaś rację, jeszcze długo przyjdzie nam znosić jego dąsy, ale mam zamiar się uczyć i być posłuszna w szkole, żeby szybciej go udobruchać. Mam nadzieję, że nie spotkały Cię z mojego powodu żadne nieprzyjemności. Dzięki Tobie wszystko się poprawiło, nawet Sokaris mniej zadziera nosa, chociaż mam wyrzuty sumienia co do mamy, nie śmiem jej na razie zawracać głowy sobą i szkołą. Jeszcze raz dziękuję, ufam, żeś zdrowa i nie dokuczają Ci krzyże.
Kochająca Victoria

Zwykle pisałam prędko i niedbale, zwłaszcza notatki z obrony przed czarną magią, dlatego list do Jane wyglądał przy nich jak pierwszej klasy kaligrafia, tak że nie mogłam się na niego napatrzeć. Rzadko korespondowałam z babcią, przeważnie to ona słała sowy, choć skupiała się w nich głównie na marudzeniu na nowe choroby i dobrych radach, które być może sprawdziłyby się pół wieku temu, ale nie teraz. Upewniłam się, że koperta została dobrze przywiązana, a później długo patrzyłam, jak puchacz walczył z kurzawą. Na północy wyspy pogoda okazała się jeszcze bardziej mroźna, a śniegu przybywało z godziny na godzinę, jakby zima miała trwać wiecznie. Zadrżałam na samą myśl o zielarstwie i zaspach na drodze do cieplarni. Miałam wrażenie, że lato skończyło się wiele, wiele lat temu.

Podczas śniadania byłam tak podekscytowana listem, że dopiero na obiedzie zdałam sobie sprawę z nieobecności Nicka. Siedziałam z dala od drzwi wejściowych, ale bez trudu spostrzegłam, że brakowało charakterystycznej, wystającej wysoko ponad głowami uczniów rudej czupryny. Bez Rowdy’ego Ezdrasz stał się całkowicie niewidzialny, a Sokaris wrócił do dawnej ekipy i teraz kursował między członkami naszej drużyny quidditcha a Ivy. Ja nadal zdawałam się dla niego nie istnieć. Jeszcze kilka miesięcy temu nie zawahałabym się opowiedzieć Nottowi i reszcie o incydencie zaraz po moim powrocie od babci, lecz teraz czułam, że złamałabym swoistą lojalność. Nadal go nienawidziłam, jego twarz na korytarzach wywoływała lęk, zwłaszcza gdy przechodziłam sama, ale coś się zmieniło. Fakt, że to on pierwszy… jakby… wyciągnął rękę na zgodę. 
Nicolasa nie było przez dwa następne dni, a w gronie Ślizgonów zaczęły pojawiać się plotki, dzięki którym znów wzięto mnie na języki. We środę rano zetknęłam się z bardzo nieprzyjemnymi spojrzeniami starszych uczniów, a kiedy wracałam z popołudniowych runów, podsłuchałam rozmowę dwóch dziewczynek z pierwszej klasy, z której dowiedziałam się, że Rowdy umarł ze wstydu. Ani przez chwilę nie dałam temu wiary, lecz do biblioteki szłam z ciarkami na plecach — a jeśli postanowił coś sobie zrobić? Chwilę później sama wyśmiałam te myśli, choć niepokój pozostał. Teraz, kiedy już nic mi nie groziło, bez większych stresów przystąpiłam do poprawy egzaminu, a uśmiech na wąsatej twarzy profesora Slughorna potwierdził, co przeczuwałam — co najmniej powyżej oczekiwań i odzyskane dobre imię przyszłej Mistrzyni Eliksirów, lecz szepty na korytarzach prawie natychmiast zniszczyły lekkość, z którą opuściłam klasę w lochach. W takich chwilach marzyłam, by mieć przyjaciółkę. Wyżalić jej się, wysłuchać pocieszenia, dojrzeć w jej oczach współczucie… Wyobraziłam sobie miny chłopaków, gdybym poskarżyła się na „szepty” i „nieprzyjemne spojrzenia”. Ironiczne parsknięcie Traversa, Yaxley wznoszący oczy ku niebu, ciche westchnienie Wilkesa, uniesione brwi Toma. Odechciało mi się na samą myśl.
W pokoju wspólnym panował przyjemny, ciepły półmrok; sofy, wytarte kanapy i pufy zajmowali głównie młodsi Ślizgoni, a najlepsze miejsca przed kominkiem stały nietknięte. Kiedy podeszłam bliżej i zobaczyłam znajomą postać siedzącą samotnie w czarnym, skórzanym fotelu, domyśliłam się dlaczego. Riddle wyglądał na rozluźnionego, choć lektura, którą zgłębiał, nie należała do kategorii tych lekkich, które czyta się przed snem. Nogi miał wyciągnięte i skrzyżowane w kostkach, jedną ręką podpierał policzek, a w drugiej trzymał różdżkę, którą przewracał strony. Na pobliskim stoliku spostrzegłam do połowy opróżnioną butelkę kremowego piwa. Przez ostatnie dni zachowywał się jak zwykle, nie był ani zbyt srogi, ani — o zgrozo — przesadnie troskliwy, dlatego na powrót nabrałam śmiałości i podeszłam bez obaw o to, że zostanę odprawiona.
— Mały włam do kuchni, hmm? — zagadałam ostrożnie, podchodząc do niego.
Podniósł głowę, a grymuar wielkości płyty chodnikowej sam się zamknął i posłusznie odleciał w stronę torby.
— Zostało mi z Hogsmeade. — Przesunął się i poklepał dłonią wyświechtany podłokietnik fotela. Usiadłam, a kiedy mnie objął, poczułam miły dreszcz na plecach, choć miałam na sobie gruby sweter, a jego ręka była ledwo wyczuwalna. Z ogromną przyjemnością przytuliłam policzek do jego ramienia, choć tak naprawdę nie nawykłam do czułości; nawet matka ograniczała się do stosownego minimum. Zignorowałam ukłucie niepokoju, zwłaszcza że Tom zapytał: — Chyba się nie przejmujesz? Tym pieprzeniem o „tajemniczym zniknięciu Nicolasa R.”? Dziś rano słyszałem, że powiesił się z żalu, możesz być pewna, że niejeden ci za to podziękuje.
— Przejmuję się? Ja? — Zaśmiałam się możliwie jak najnaturalniej, choć pod szatą zrobiło mi się zdecydowanie za gorąco. Milczałam, więc i Riddle nie ciągnął tematu Nicka; tkwiłam niemal odrętwieniu, wpatrując się bezmyślnie w wysoki ogień w palenisku, bojąc się ruszyć, by nie zburzyć spokoju chwili. Aura, która nas otoczyła, była miękka, harmonijna, a jej łagodne falowanie fizycznie przyciągało; prawie zapomniałam, jak potrafiła okrutnie palić. Przez sekundę miałam ochotę zagadnąć, czy Tom zdołał ją kontrolować, ale znałam odpowiedź. Zamiast tego nasunęło się inne pytanie: — Dlaczego zdecydowałeś się wziąć za nas odpowiedzialność? Dlaczego teraz? Przemyślałeś to sobie? Przecież wiesz, co chciałam zrobić. Wtedy w łazience… Chciałeś mieć rodzinę czy…?
— Za dużo chcesz wiedzieć — przerwał mi; choć powiedział to cicho, bez cienia chłodu, nie umiałam przestać sobie wmawiać, że dosłyszałam w tym pretensję. — Owszem. Syn może nawet się przydać, to inwestycja na przyszłość, którą kontrolujesz od pierwszej godziny życia. Hmm, córka też się nie zmarnuje, można ją złożyć w ofierze jakimś starożytnym bogom… albo twojemu Bogu, On lubi takie ofiary.
Uśmiech zaigrał w kącikach jego ust i już wiedziałam, że znów się naigrywał. Przyciągnął mnie za kark i pocałował, tak że stopniało całe oburzenie — nie byłam pewna, na ile autentyczne, a na ile wpojone, wyuczone przez ojca; po chwili zniknęło wszystko, co Tom powiedział, myślałam tylko o tym, by zostać z nim sam na sam. Nie liczyło się, że ktoś mógł mnie taką zobaczyć — nieprzyzwoitą i zuchwałą. Dopiero gdy się odsunął, a ja nareszcie złapałam oddech, zdałam sobie sprawę, że to kolejna machinacja. Oczy mu rozbłysły, kiedy poprosiłam, by przestał żartować, ale wciąż milczał. Uśmiech nie schodził mu z ust.
— Powiedz. Wszystko zamieniasz w komedię… Masz już pomysł, jak to rozwiązać? — wyszeptałam, ale doczekałam się odpowiedzi dopiero wtedy, kiedy padło jego imię.
— Nie mów Tom — skarcił mnie, choć w tonie głosu nic się nie zmieniło. — Nie chcę tego imienia. To mnie nie określa.
— A co? Co cię określa?
Znowu cisza. Gdzieś w tle rozległ się wybuch śmiechu, ale żadne z nas nie odwróciło głowy. Wpatrywałam się w niego z taką intensywnością, a on nawet nie podniósł wzroku. Wlepił go w bliżej nieokreślony punkt na moim swetrze, lewa ręka błądziła z powolną dokładnością po brzuchu i dopiero teraz poczułam, że wciąż trzymała różdżkę. Gdy Riddle się odezwał, nie brzmiał już tak łagodnie, dużo bardziej formalnie, ale wciąż uprzejmie.
— Rozwiązanie naszego problemu jest proste. Kiedy nadejdzie pora, pomówię z profesorem Dippetem, naświetlę mu całą sytuację… Jestem pewien, że nie odmówi pomocy córce swojego przyjaciela.
— I swojemu najlepszemu uczniowi — dodałam. — A… a co z twoją reputacją? Zniszczysz wszystko, co budowałeś przez pięć lat. Zaufanie, autorytet… być może Slughorn nie będzie chciał cię dalej wspierać…
— Trudno.
Moc tego słowa odebrała mi mowę. Siedziałam w połowie przyklejona do kolan Toma, z ręką na jego karku, ze ścierpniętym pośladkiem na brzegu podłokietnika i gulą w gardle. Choć wiedziałam, że to ja bardziej odczuję, kiedy prawda wyjdzie na jaw, nie potrafiłam wtedy o tym myśleć. Poczułam do siebie obrzydzenie, gdy przemknęło mi przez głowę ciężkie rozczarowanie — sądziłam… nie, byłam pewna, że usłyszę genialny plan, o którym nawet nie śniłam. Że zostanę olśniona przez jego geniusz.
— Pytanie — kontynuował — czy ty będziesz w stanie poświęcić swoją reputację.
— B-będę — wypaliłam, zanim zdążyłam się zastanowić. Mimo to nie potrafiłam ukryć rozczarowania. — Wszystko będzie tak, jak postanowisz.
Jeszcze raz mnie pocałował, tym razem namiętniej, jakby na pożegnanie, a cała srogość natychmiast wyparowała; przez na wpół przymknięte powieki widziałam go jak zza mgły, kiedy uśmiechnął się złowieszczo, a później poczułam gorący podmuch na uchu, gdy wyszeptał:
— Teraz idę na obchód, a po kolacji widzimy się na naszej czwartkowej lekcji.
Natychmiast się przebudziłam.
— Z Margaret Rowle?
— Z Margaret Rowle.
Wysunął się z moich objęć jak wąż — zgrabnie i delikatnie; różdżka zatańczyła w smukłej dłoni i ani się obejrzałam, a znów wyglądał nienagannie, bez jednego odstającego włosa czy sugestywnych nierówności na szacie. Przez moment, gdy krzątał się przy torbie, rzucał wysoki cień na fotel, na którym się zwinęłam, na koniec mruknął krótkie do zobaczenia i zniknął w mrocznym przedsionku. Zostałam sama. Znużona, senna i nareszcie rozgrzana. Marzyłam, by z cienia wyłonił się Midnight i wskoczył mi na kolana, domagając się pieszczot i kocich smakołyków, ale nic się takiego nie stało, a zamiast kota w polu widzenia pojawiła się znajoma muskularna sylwetka z ryżą czupryną zamiatającą sufit. Wnętrzności w ułamek sekundy znalazły się w przełyku; odwróciłam się tak gwałtownie, że poczułam chrupnięcie w karku. Nick Rowdy — cały i zdrowy — pokonał już połowę drogi od sypialni chłopców do wyjścia i wydawało się, że nawet nie zerknie w stronę kominka, ale nie. W ostatniej chwili spojrzał prosto na mnie, jakby to zaplanował. Zerwałam się na równe nogi, zanim płynnie zmienił kierunek, lecz zostałam odcięta od każdej drogi ucieczki, mogłam jedynie patrzeć, jak zbliżał się tym charakterystycznym żółwim krokiem. Przystanął tak, że dzielił nas fotel, a w pokoju wspólnym przesiadywało mnóstwo dzieciaków, ale i tak nie czułam się bezpiecznie. Miałam wrażenie, że specjalnie wybrał moment, kiedy zostałam sama. Wyglądał jak zwykle — z napiętymi ramionami, pięściami wciśniętymi w kieszenie spodni, z zawadiacko uniesioną jedną brwią, mimo to nie mogłam na niego patrzeć. A może właśnie dlatego? Skrzyżował ręce na piersiach i mruknął znacząco.
— No i co, nic nie powiesz? — zapytał wyzywająco; odwróciłam głowę najbardziej, jak potrafiłam, ale i tak widziałam kątem oka, jak oczekiwał usprawiedliwienia. Miałam ochotę się popłakać. Pokręciłam tylko głową i natychmiast usłyszałam drwiący rechot. — Nie? Straszna szkoda, bo ja o tobie może i bym coś powiedział. Chociaż dla twoich kumpli to pewnie nie nowość, co nie?
— Nie dramatyzuj — wyszeptałam przez zaciśnięte zęby. Spojrzałam na niego i dopiero wtedy zauważyłam, jak był spięty. Szczęka drgała mu niekontrolowanie, tak samo powieka, ale głos miał spokojny. Przeraziłam się na samą myśl, że mógłby wybuchnąć i zrobić awanturę na cały salon. — N-no dobrze… tylko wyjdźmy… 
W pewnym momencie chciałam nawet chwycić Nicka za rękaw, ale nie śmiałam się do niego zbliżyć. Ruszyłam nieporadnie w stronę korytarza, na którym zniknął Tom, mając absurdalną nadzieję, że go tam zastanę i przeprowadzi za mnie tę niewygodną rozmowę. Odgłosy pokoju wspólnego trochę przycichły, kiedy przystanęliśmy pod reliefem z tańczącymi kościotrupami; na wszelki wypadek zatrzymałam się na środku przejścia, gdyby Rowdy’emu przyszło do głowy, żeby przydusić mnie pod ścianą.
— Nie bój się — warknął kpiarsko. — Pewnie różnie sobie o mnie myślisz, co nie? Że zrobię burdę przy ludziach… albo się popłaczę jak panienka? Jeszcze czego! Ani trochę mi nie pasił ten ślub, tylko w przeciwieństwie do ciebie nie zrobiłem z tego dramatu. To był dobry układ, co nie? Nie zamierzam po tobie płakać, ale matki ci nie odpuszczę. Co, nie wiesz? Zabrali ją do Munga przez tą całą aferę ze ślubem.
— Przykro mi…
— Nie pierdol! Nie chcę tego słuchać! — Cały dygotał, ale opanował krzyk, pryskał tylko śliną we wszystkie strony i odgrażał się pięściami; o dziwo to przedstawienie nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak się spodziewałam. Zasługiwałam na to. A z Nicka nadal się wylewało. — I nie gap się tak… nie chcę cię widzieć… i znać… jeszcze się przekonasz… Ojciec powiedział, że wolałby szlamę na synową… niż ciebie… a ja się z nim zgadzam! Jak matka z tego nie wyjdzie, to cię… to cię rozwalę… I wsadź sobie to „przykro” gdzieś… wsadź sobie, gdzie ci cały dom… wszyscy wsadzają…!
Uderzyłam go, zanim skończył. Nie zdążyłam zarejestrować, kiedy ręka pomknęła w stronę jego twarzy, to był impuls, ale nie pozostał bez odpowiedzi. Chłopak prawie natychmiast zareagował; ledwo uzmysłowiłam sobie, co zrobiłam, a już poczułam mocne pchnięcie i choć upadłam na podłogę, miałam wrażenie, że zderzyłam się ze skałą. Na moment odebrało mi dech i chyba przejechałam na plecach dobry kawałek, bo sekundę później obudziłam się pod ścianą. Oszołomiona, gramoląc się i błądząc wzrokiem po rozmazanym korytarzu, szukałam Rowdy’ego, ale ten pojawił się w polu widzenia, zanim wstałam. Wciąż cały się trząsł, a kiedy mówił, brzmiał jak jadowity. Jeszcze nigdy nie słyszałam takiej nienawiści.
— Życzę ci, żebyś trafiła na takiego chłopa… na takiego, żeby codziennie cię prał. I wtedy zobaczysz… przekonasz się. Za dobry dla ciebie byłem, tfu.
Zawahał się, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale machnął ręką i odszedł. Chwilę później usłyszałam trzask zamykającego się tajnego przejścia i w przedsionku nastała cisza. Stłumiony, wieczorny gwar powoli wybijał się na pierwszy plan, kiedy leżałam na wznak, drżąc od nadmiaru emocji i tępego bólu w klatce piersiowej. Obdarte łokcie i guz na potylicy to nic w porównaniu do tego, co działo się wewnątrz; miałam wrażenie, że szloch rozerwie mnie od środka, jeśli nie pozwolę sobie na łzy. Nie zważając na dyskomfort i kurz, który zebrałam z podłogi, powlokłam się do sypialni dziewcząt, żeby zaszyć się za grubymi zasłonami i długo płakać, aż morze prawdy, której się nasłuchałam, jakoś się uleży, a ja nauczę się z nią żyć. Nie chciałam już żadnej kolacji, żadnej lekcji oklumencji, modliłam się tylko o to, żeby wyrzuty sumienia odeszły. Abym znów myślała o sobie jak o dawnej Victorii Hortus, nie jak o ścierze, którą każdy mógł mieć. Jednak dowód kwitł we mnie od dawna, za kilka tygodni wszyscy zobaczą, czym mogła pochwalić się najbardziej bogobojna rodzina w Anglii.
Kiedy usłyszałam pierwsze kroki na korytarzu, wytarłam twarz w poszewkę i ukryłam się pod kołdrą, żeby stłumić urywany oddech. Udawanie. Udawanie to coś, co wychodziło mi naprawdę świetnie. Zasługiwałam na wybitny. Długie, powolne tupanie, szuranie podeszwami. To Dafne. Dźwięk otwieranego wieka kufra, miękkie tąpnięcia, skrzypnięcie klamki, zaraz potem szum wody — skończyła się kolacja, zaraz zrobi się gwarno, dziewczęta zaczną paplaninę i wieczorną toaletę. Zignorowałam myśl, że gdzieś w lochach, pod drzwiami stęchłej klasy czekał Tom, niecierpliwie spoglądając na zegarek. Zacisnęłam powieki, chcąc umrzeć albo chociaż zasnąć, by — no tak, otóż to — uciec od zmartwień, ale sen nie przychodził.

Mimo wszystko musiałam odpłynąć, bo kiedy się obudziłam, początkowo nie wiedziałam, co się działo. Przez moment na jawie wydawało mi się, że drżałam, dopiero gdy poczułam szpilę przeszywającego bólu w okolicy krzyżów, otrzeźwiałam. Krzywiąc się i sapiąc, sięgnęłam po budzik — trzecia trzydzieści pięć. Przetarłam oczy i na początku myślałam, że musiałam dopiero co zasnąć, bo łzy jeszcze nie wyschły, lecz nie tylko twarz, ale i całe ciało było mokre. Tak samo dół nocnej koszuli i majtki; powoli, z sercem w gardle zapaliłam różdżkę i skierowałam chłodne światło pod kołdrę. Wyskoczyłam z pościeli jak oparzona — ogromna, czarna plama kwitła na środku prześcieradła, a po wewnętrznych stronach uda ciekło coś lepkiego i ciepłego. Wpadłam do łazienki, nie zważając na hałas, na gwałtownie zapalane światło czy trzaskanie drzwiami. Zanim dopadłam do lustra, już widziałam jasnoczerwoną krew, wyraźnie odcinającą się na białym materiale koszuli. Ogarnęła mnie panika, zaczęłam w szale zdzierać z siebie ubranie, w końcu zaplątałam się w halkę i kolejny raz tego dnia znalazłam się na podłodze. Tym razem na kolanach. Płonęłam, pot lał mi się strumieniami po twarzy, mieszał z krwią, którą miałam na całym ciele, na rękach, we włosach. Krew na majtkach, krew na podłodze, na kafelkach pod prysznicem, krew zmieszana z wodą. Wypływała spomiędzy nóg, a bolesne skurcze zdawały się popychać ją do przodu. W szale próbowałam ją złapać, zagarnąć z powrotem, wcisnąć do miejsca, z którego ciekła, a szlochałam przy tym jak opętana. Im bardziej wyślizgiwała się spomiędzy palców, tym zapalczywiej usiłowałam ją złapać. Wszędzie dookoła tylko czerwień. Czerwone ściany, czerwona podłoga, czerwona mgiełka, przez którą już nic nie widziałam; próbowałam jedynie desperacko zatrzymać to, co nie chciało już we mnie być. Wpakowałam sobie pięść do ust, gdy nadeszła pierwsza fala piekącego bólu, jakby ktoś przedziurawił mnie rozgrzanym prętem. Musiałam przeżyć to w milczeniu. Modliłam się do wszystkich znanych mi bóstw, ale ciśnienie narastało; miałam wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Przy kolejnej fali przywarłam plecami do kąta. Nie wiedziałam, co się działo, ale oni chcieli nas skrzywdzić. Chcieli wyrwać dziecko i wystawić na pośmiewisko, chcieli przybić je do krzyża i napisać: patrzcie, oto jest bękart, a nazywa się Hortus. Było bezpieczne tylko z powrotem we mnie, walczyłam ze wszystkich sił, zaciskałam nogi, wiłam się jak szalona, żeby nie wpuścić szponów, nie pozwolić im wtargnąć i wywlec dziecka. Ale poległam, bo nieskończoną ilość walk później, skopana, posiniaczona, z poranionymi stopami, mogłam cichutko umrzeć w kącie pod prysznicem. Czułam się jak gówno. Jak wywleczona na lewą stronę. Zmielona. Kolejne fale bólu przenikały mnie raz po raz, regularnie, chyba coraz lżej, ale nie miałam siły, by się ruszyć. Łazienka wirowała.
Gorączka zelżała i odzyskałam świadomość na tyle, by zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Nie kontrolowałam już niczego, znalazłam się jakby poza ciałem, choć czułam mrowienie, obolałe mięśnie, jakby ktoś okładał mnie rózgą, a utrzymanie się w pionie okazało się niemożliwe. Osunęłam się na ścianę i zamknęłam oczy, aby nie patrzeć na to, co leżało zaledwie stopę dalej. Czerwone, obślizgłe, martwe.
Twoje i kochane. Maleństwo. Spójrz, jak urocze ma paluszki. Calineczka to dobre imię dla takiej ślicznotki, ma może ze trzy cale… No patrz, przekonasz się, po kim ma nos. Po mamusi czy po tatusiu?
Błagałam, by przestała, ale im bardziej zaciskałam powieki, tym głośniej dudniło mi w głowie: przyznaj się, marzyłaś o tym, a teraz chciałabyś wcisnąć ją sobie z powrotem. Dopiero odruch wymiotny mnie ocucił, ale nie miałam czego zwracać. Otworzyłam oczy i aż jęknęłam od nadmiaru światła i czarnych plam, lecz nie było ich na tyle, żeby przysłonić to, co zobaczyłam. Jak przez mgłę pamiętałam morze krwi, jej ślady na kafelkach, odciski moich dłoni, smugi na połyskującej baterii, wszystko to zabarwione czerwienią. Po raz kolejny, kiedy podniosłam omdlałe członki, przeżywałam swoją małą tragedię w łazience. I tyle. To wszystko. Wczoraj byłam matką. Dziś już nie. Zimne, siniejące coś spoczywało przy odpływie, to coś, co miało nazywać się Katy. Moja Katie. Katia. Słodka Katiusza. Katrin. Nie zdążyłam wybrać, ale to bez znaczenia, bo teraz leżało w kałuży krzepnącej krwi, całe pokryte śluzem, odrażające, z długą, bordową nitką przyklejoną do płytek. Nie dowierzałam, że to się działo. Cała historia z dzieckiem, którego chcenie było jak jedna napędzana wyrzutami sumienia sinusoida. Pociemniało mi przed oczami i za moment znów obudziłam się na podłodze, z kolejnym wielkim siniakiem na łokciu, niezmiennie naga, żałosna, z cieknącymi po nogach obrzydliwościami. Naprawdę próbowałam płakać. Naprawdę. A zabrałam się za sprzątanie. Szorowałam gołymi rękami, skrobałam paznokciami, myłam w panice wszystko, czego dotknęłam, aby nikt się nigdy nie dowiedział, do czego tu doszło. W tym całym bezrozumnym opętaniu pamiętałam jedynie migające, białe fragmenty mebli. To kawałek kranu, to odpływ, to dół umywalki, klapa kosza na pranie, deska muszli klozetowej. Na koniec, czując przerażającą pustkę, podniosłam to, podeszłam do sedesu. Zamknęłam oczy. Rozluźniłam dłoń. Nacisnęłam spłuczkę. I zaszyłam się pod prysznicem, by zagryzać język, garściami rwać włosy i prać głową o ścianę, aż straciłam przytomność, a wszystko to w perfekcyjnym milczeniu. Uregulowałam rachunek za dwa pełne radości dni, kiedy to naiwnie się łudziłam, że nareszcie będę żyła długo i szczęśliwie.
Obudziłam się pokryta ohydnymi płatami zakrzepniętej krwi, z tępym bólem brzucha i rozciętym czołem, kiedy zza drzwi dochodziły pierwsze poranne odgłosy. Siedziałam w bezruchu z nogą wygiętą pod nienaturalnym kątem i znów od nowa uświadamiałam sobie rzeczywistość. Nic się nie zmieniło, po prostu wzięłam prysznic z amputowanym sumieniem, jedynie nienawidziłam siebie troszkę bardziej. Tym razem nie liczyłam, aż wszystko wróci do normy. Nie czekałam na fale szlochów i strumienie łez. Wiedziałam, że jedyne, co czeka mnie przez najbliższe dni, to pustka. Liche emocje niewykraczające poza obojętność, ale to nic, pragnęłam tylko, by ból odszedł. By wrócić do łóżka, zakopać się w pościeli i zasnąć na wieki wieków amen, nie tkwić w przerażeniu własną beznamiętnością.
Wyszłam z łazienki spokojna jak nigdy, ale prawie na ślepo; obraz wciąż się rozmazywał i wirował. Podejrzanie spokojna, ale ani Margaret, ani Gaby tego nie zauważyły; ich uwagę przykuło coś zgoła innego i bardziej przyziemnego.
— Co ci się stało z… — Taciturn zamachała ręką w okolicy własnego czoła. — Na Merlina, ktoś cię pobił!
Udawania ciąg dalszy.
— Nie. Naprawdę nie. To umywalka.
— W to akurat jestem w stanie uwierzyć — wtrąciła się Rowle, ale nawet na nią nie spojrzałam. — Iść z tobą do pani Jones?
Automatycznie sięgnęłam po różdżkę i wróciłam do toalety, żeby za pomocą dobrze wyćwiczonego zaklęcia zlikwidować ranę. Strup zniknął, pozostało tylko lekkie zaczerwienienie. Dopiero wtedy przeżyłam pierwszą konfrontację ze swoim odbiciem, a było doskonałym odzwierciedleniem tego, jak przetrwałam tę noc. Bladozielone, wilgotne, szkaradne, z zapuchniętymi, podkrążonymi oczami, ale opanowane. Nie, zaraz. Raczej apatyczne. Zszokowane? Przecież wystarczyło zarzucić włosy na twarz, niejednokrotnie ich kurtyna chroniła mnie przed światem. Tylko czy chciałam odciąć się od niego i zamknąć we własnym, gdzie czyhała plątanina retrospekcji, wciąż, wciąż i na nowo odtwarzająca się scena, w której w amoku walczyłam z demonami?
— Ty sobie zawsze znajdziesz jakiś powód, żeby okupować kibel, wyłaź — burknęła Dafne zza kotary swojego łóżka.

~*~


Nie wiem, czy podołałam scenie z łazienki. Jest z pewnością najbardziej kontrowersyjna ze wszystkich, które do tej pory przyszły mi do głowy w ramach „realnego planu do opka”, ale skoro lata temu porwałam się na opis poronienia, to wyłącznie w takiej postaci. Czy przekroczyłam pewną granicę… nie wiem, pewnie tak. Na wszelki wypadek dałam ostrzeżenie na początku rozdziału. Wiem, że macie dość tego angstu. Mnie samej też już wychodzi bokami, ale wytrzymajmy wszyscy jeszcze ten rozdział. Pomyślałam nawet, że oderwę się na moment od biadolącej Victorii i popiszę coś na Kochanka Muz, a tu dupa — trafiłam na zniewolonego Imperiusem Barty’ego. Albo nakładają mi się sceny erotyczne, albo pieprzone smuty. Myślę nad POV Toma (w trzeciej osobie of kors, w jego przypadku nie porwałabym się na pierwszą), ale w najbliższym czasie nic nie obiecuję. Dedykacja dla Eles, która już mnie chciała z miotłą nachodzić. XD