14 stycznia 2009

7. Diamenty Slughorna


— Wiedziałam, że tak się to skończy, wiedziałam…
— Uspokój się.
— Nie waż się mówić o spokoju! To nie twój ojciec jutro tu przyjedzie i nie ciebie stłucze na kwaśne jabłko.
— Nikt cię nie stłucze.
Jakiś kwadrans po odejściu Sokarisa wrócił Tom. Był bardzo z siebie zadowolony, a oczy płonęły mu czerwienią. Kiedy zastał mnie szlochającą na pufie, powściągnął uśmiech. Nawet nie próbowałam ukryć, że na niego czekałam; na myśl, że Margaret miałaby ujrzeć te łzy i roztrzęsienie, robiło mi się słabo. Liczyłam, że słowa Riddle’a okażą się na tyle uspokajające, bym mogła wrócić do sypialni względnie opanowana.  
— Szkoda, że nie byłeś taki pewny, kiedy we czwartek… nieważne. Nicka możesz spróbować zastraszyć, ale mojego ojca nie… nawet go nie zobaczysz.
— Powiedziałem już, że nikt cię nie stłucze. Uspokój się.
Rzekł to tak stanowczo, że natychmiast przestałam płakać, ale wciąż miałam czkawkę. Otarłam oczy rękawem i przyjęłam oferowaną chusteczkę, żeby wysmarkać nos. Zerknęłam na Toma zza kurtyny rozczochranych, burych włosów, uważając, by nie zetknąć się z nim wzrokiem — nie zniosłabym srogości spojrzenia, w którym nadal pobłyskiwał ogień. Zwłaszcza po tym żałosnym ataku histerii. Zrobiło mi się wstyd, że przyjaciel musiał na to patrzeć, ale wciąż nie potrafiłam zapanować nad drżeniem całego ciała. Jak przez grubą szybę słyszałam, że za miesiąc stanę się pełnoletnia, że Sokaris prawdopodobnie blefował, a jeśli nie, Dippet prawdopodobnie będzie towarzyszył mnie i ojcu — te wszystkie frazesy przepływały przez moją głowę i uciekały w eter. Pozwoliłam się odprowadzić pod dormitorium, i choć opanowałam łzy i słowotok, do spokoju wciąż było mi daleko. Kiedy znalazłam się w sypialni, zignorowałam Margaret, która siedziała na swoim łóżku z turbanem z ręcznika na głowie i kremowała sobie twarz, zabrałam rzeczy i zamknęłam się w łazience. Szybko znalazłam się pod prysznicem, bez przerwy próbując ułożyć w głowie usprawiedliwienie swojego zachowania — ojciec nie był głupcem i naprawdę rzadko wierzył komukolwiek poza pierworodnym. Stałam tam grubo ponad godzinę, aż skóra na dłoniach nasiąknęła wodą, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co zadowoliłoby Hortusa. Jeśli wymusi na pani Jones… Nawet nie chciałam myśleć o upokorzeniu i kłopotach. Straciłabym w oczach wszystkich, nawet w oczach profesora Slughorna — pewnie natychmiast zostałabym wyrzucona z Klubu Ślimaka, chociaż nie miało to większego znaczenia, bo prawdopodobnie mogłabym się pożegnać ze szkołą. Ojciec najpewniej po to chciał się spotkać z dyrektorem: żeby wypisać mnie z Hogwartu. Im dłużej nad tym rozmyślałam, tym bardziej byłam sfrustrowana, a w skrajnej desperacji zaczęłam układać plan oddania się Rowdy’emu, aby go udobruchać.  

Wyszłam z łazienki, gdy wielki zegar nad drzwiami wybił godzinę pierwszą. Nie paląc światła, prawie po omacku dotarłam do swojego łóżka, żeby przewracać się w nim z boku na bok, kiedy próbowałam zasnąć. Miarowe oddechy trzech Ślizgonek i regularne tykanie zegara zahipnotyzowały mnie na tyle, bym przestała się zamartwiać, lecz nie mogłam utrzymać zamkniętych powiek. Gdy o siódmej zadzwonił budzik, zwlekłam się z materaca z taką energią, jakbym spędziła tę bezsenną noc w ciasnej szafie. Na bolące plecy pomogło rozciąganie, a na ogólne rozbicie — codzienne ćwiczenia, lecz nic nie przepędziło ponurych myśli. Pogoda wcale nie zachęcała do optymizmu. Przez całą noc lało jak z cebra, a błonia paskudnie się rozmoczyły, więc już po kilku pierwszych krokach miałam w butach pełno wody. Choć słońce powinno już dawno zawisnąć nad jeziorem, niebo było tak zachmurzone, że nie zapowiadało się na przejaśnienie. Po godzinnym bieganiu i wypatrywaniu ojca (liczyłam, że pojawi się przed bramą i załatwimy nasze sprawy z dala od wścibskich spojrzeń świadków) przemokłam tak, że woda i pot lały się ze mnie strumieniami. Kiedy zerwał się zimny wiatr, a deszcz zaczął się wzmagać, postanowiłam zawrócić (omijając taktycznie miejsce ostatniego spotkania z Nickiem); gdy wpadłam do sypialni, zastałam wszystko w takim stanie jak przed wyjściem — światło zgaszone, moją pościel rozgrzebaną, a trzy pozostałe łóżka otoczone ciężkimi kotarami. Kiedy wychodziłam z łazienki (wyszorowana i odświeżona, ale wcale nie w lepszym nastroju), Dafne pochrapywała tubalnie ze swojego kąta. Domyślałam się, że o ósmej trzydzieści pięć w Wielkiej Sali nie zastanę tłumów, lecz postanowiłam poczekać tam na swoją grupę i spróbować wmusić w siebie śniadanie. Zamek wydawał się uśpiony, choć w holu spotkałam kilku uczniów, a jadalnia nie była tak opustoszała, jak zakładałam. Za stołem nauczycielskim zobaczyłam Dumbledore’a gawędzącego z profesorem Flitwickiem i Merrythought oraz ukrytego za Prorokiem Codziennym Bykowa, a na naszym zwykłym miejscu — Rosiera i Lucjusza, więc natychmiast do nich podeszłam, ignorując pozostałą garstkę Ślizgonów, którzy nawet nie zaszczycili mnie spojrzeniem. Evan błysnął zębami, kiedy obok niego usiadłam, a Malfoy tylko skinął głową. Był tak uparcie milczącym chłopcem, że nawet nie potrafiłam sobie przypomnieć barwy jego głosu.
— Uuu, wyglądasz… uuu… — Piątoklasista wyraźnie się skrzywił, gdy znalazłam się na tyle blisko, by mógł wyraźnie zobaczyć moje zaczerwienione i podkrążone oczy. — Znów zostałaś dłużej u…?
Zgromiłam go spojrzeniem, aż urwał i zajął się na powrót swoją owsianką. Choć zaczęłam wściekle mieszać w swojej kawie, łypiąc spode łba na kolegę, w środku zmroziło mnie przerażenie: jak wiele Rosier zdążył się domyślić? I ile wiedzieli pozostali? Być może niesłusznie podejrzewałam Ezdrasza i Margaret? Może sam Tom…?
Niewyspanie poprzewracało ci w głowie.
— I właśnie przez takie plotki mój ojciec umówił się na dzisiaj z Dippetem — warknęłam, uważając, by nikt poza naszą trójką tego nie usłyszał, ponieważ Wielka Sala powoli zaczęła się zapełniać. — Bardzo ci dziękuję.
Rosier mruknął tylko zza swoich złotych loków coś, co brzmiało jak marne „nieciekawo”, ale nie ośmielił się rozwinąć swojej wypowiedzi. Lucjusz niezmiennie milczał, zajęty przewracaniem stron swojej gazety. Zła, że nie miałam na kim wyładować wściekłości, zabrałam się za kawę; zaciśnięty żołądek uprzejmie mnie poinformował, że dziś podziękuje za śniadanie.
Świetnie. Mniejszy posiłek, mniejsze wyrzuty sumienia.
Na domiar złego w drzwiach pojawił się Sokaris ze ściskającą go za rękę Ivy — ona wyglądała jak zwykle z tym swoim znudzonym wyrazem ochładzającym piękne nordyckie rysy twarzy, ale Hortus kroczył z taką miną, jakby właśnie zdał owutemy na wybitny. Czyżby ojciec już przybył? Zerknęłam natychmiast w kierunku stołu nauczycielskiego — Dippeta przy nim nie było. Żołądek wypełniony kawą podjechał mi do gardła, lecz z trudem zachowałam powagę. Powoli odłożyłam kubek i zaczęłam udawać, że przygotowywałam kanapki z szynką.

Ale ojciec nie pojawił się w trakcie śniadania. Ani po obiedzie. Nie spotkałam nawet brata, mimo że podczas obu posiłków wyglądał na rozluźnionego i zadowolonego. Choć spędziłam wolny czas na nauce do zapowiedzianego sprawdzianu z eliksirów (za towarzysza miałam Notta, który chyba wziął sobie do serca porady Slughorna), bez przerwy wypatrywałam kogoś, kto miał przekazać mi hiobowe wieści. Niedziela stała się dniem niekończącego się oczekiwania, tak że pod wieczór zaczęłam się modlić, by ojciec nareszcie się zjawił. Nieustanne wyobrażanie sobie tego spotkania okazało się gorsze niż ono samo.
Do kolacji została godzina, a ja siedziałam z Nottem i Mulciberem przy obsmarowanym graffiti stoliku w bibliotece, gdzie w teorii zakuwaliśmy różnice między antidotami wykrywalnymi a niewykrywalnymi. W praktyce wyglądało to zgoła inaczej: ja bazgrałam bezmyślnie po nowym podręczniku i powtarzałam automatycznie Trzy Prawa Golpalotta, które znałam jak wyznanie wiary, Mulciber gryzmolił po i tak już popisanym blacie, a Nott dłubał w zębach wyliniałą końcówką pióra i kartkował jakąś rozpadającą się księgę o hodowli smoków. Doszedł już do pięćsetnej strony, ale ograniczał się jedynie do oglądania ruchomych obrazków. Wszyscy byliśmy wykończeni całodzienną nauką, zwłaszcza że chłopcy powtarzali nieustannie, że nie zdążyli jeszcze odchorować SUM-ów. Nawijali, że dwa miesiące wakacji po tak dzikim maratonie to czyste okrucieństwo; gdyby nie niezbyt przyjemne — mimo zagranicznej wycieczki — lato, pewnie bym się z nimi zgodziła. Za oknem powoli robiło się ciemno. Przez cały dzień padało, a teraz dla jeszcze bardziej przygnębiającego klimatu na błoniach pojawiła się mgła. Na samą myśl o jutrzejszym porannym bieganiu przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
W pewnym momencie drzwi do biblioteki zaskrzypiały cicho i rozległ się odgłos nowych kroków. Automatycznie zerknęłam w tamtą stronę i zobaczyłam Margaret Rowle, która wyraźnie zmierzała w naszą stronę. Na jej widok coś przewróciło mi się w prawie pustym żołądku (po skąpym obiedzie nie został najmniejszy ślad). Siedziałam ze Ślizgonami pod oknem, niemal naprzeciwko kontuaru znudzonej pani Mortemore, więc Margaret nie miała do nas daleko.
— Profesor Dippet cię wezwał — powiedziała, a jej głos wydał mi się donośniejszy i dużo bardziej pretensjonalny na tle tej suchej ciszy. — Masz przyjść do jego gabinetu. W tej chwili.

Udałam, że nie zauważyłam tych szybkich, znaczących spojrzeń kolegów, choć poczułam się jak ofiara. Ponaglający wzrok Rowle wcale nie poprawiał sytuacji.
— Tak jest — mruknęłam.
Wcisnęłam swoje rzeczy do torby i rzuciłam krótkie cześć z lodowatą świadomością, że właśnie mijała moja ostatnia chwila w tym pomieszczeniu. Wyszłam z biblioteki jak na ścięcie, wpatrując się w długie włosy Margaret powiewające za nią jak pięknie błyszcząca, kasztanowa peleryna. Zrównałam się ze Ślizgonką dopiero za drzwiami; odniosłam wrażenie, że specjalnie zwolniła, aby ze mną porozmawiać, choć przez moment taktycznie milczała. Mimo to czułam, jak zżerała ją ciekawość, byłam też prawie pewna, że zobaczyła Hortusa i właśnie o to chciała podpytać.
— Co przeskrobałaś? — podjęła w końcu, siląc się na obojętność. — Dippet nie wzywa o tej porze bez powodu.
— Dowiem się na miejscu.
Do tej pory skręcałam się ze strachu, a teraz dodatkowo ze złości. Wsunęłam dłonie do kieszeni i przyspieszyłam kroku z nadzieją, że Rowle zostanie z tyłu, ale nie. Czułam coś jak robaczki wijące się w żołądku. Szłyśmy w milczeniu najpierw przez pusty korytarz, potem przez tajne przejście za gobelinem z nosorożcami; dziewczyna odezwała się ponownie dopiero wtedy, gdy znalazłyśmy się przy głównych schodach:
— Idę na dół, mamy z Tomem obchód. Powodzenia.
— Dzięki — wymamrotałam nie do końca pewna, czy to usłyszała, bo już zbiegła na półpiętro, przeskakując co dwa stopnie.
Mnie za to wcale się nie śpieszyło. Teraz, gdy zostałam sama, świadomość, że mogłam za chwilę wrócić z ojcem do domu, zwaliła mi się na głowę z całym swoim ciężarem. Czułam się jak w nierealnym, koszmarnym śnie. Rodzicom zdarzało się nam grozić, że pewnego dnia zabiorą nas ze szkoły, jeśli złamiemy regulamin, lecz nigdy nie traktowaliśmy tego poważnie. A teraz… To po prostu nie mogło się dziać!
No spójrz, a jednak.
Z duszą na ramieniu powędrowałam na siódme piętro, gdzie znajdował się gabinet dyrektora. Po drodze zaczepiałam wzrokiem wszystkie mijane obrazy, gobeliny i zakurzone zbroje, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Im bliżej celu, tym bardziej się denerwowałam, aż w końcu pod drzwiami byłam prawie pewna, że zwymiotuję serce, które czułam już w przełyku. Wypowiedziałam hasło podane przez Margaret (lelo-sombrero wydałoby mi się zabawne w każdej innej sytuacji), a kiedy kamienny gargulec odskoczył, zaczęłam się wspinać po spiralnych schodach. Zanim zapukałam, wzięłam głęboki oddech, ale i tak w środku skręcałam się ze strachu. Na dźwięk spokojnego zaproszenia zdrętwiałą rękę przekręciłam mosiężną gałkę.
Nigdy wcześniej nie byłam w gabinecie dyrektora i nawet w chwili paraliżującego niepokoju wydał mi się piękny. Ogromną, okrągłą komnatę oświetlały dziesiątki świec z wielkiego żyrandola, lecz nie tak nachalnie, abym musiała mrużyć oczy. Centralne miejsce zajmowało tu ładne biurko z ciemnego drewna, z nogami przypominającymi szpony, a także wysokie krzesło — identyczne, na którym w Wielkiej Sali siedział Dippet. Za fotelem rozciągały się wysokie na całe piętro półki pełne książek, w oczy rzucały się też tajemnicze drzwi prowadzące najpewniej do osobistych pokoi profesora. Gdy tylko przekroczyłam próg, natychmiast poczułam, jakby dziesiątki par oczu jak na komendę zlustrowały mnie od góry do dołu — szybko sobie uświadomiłam, że należały one do portretów, którymi obwieszono kamienne ściany, lecz wrażenie pozostawało równie nieprzyjemne, jakbym zetknęła się z żywymi ludźmi.
Wśród tych natarczywych spojrzeń niemal natychmiast wyłowiłam te należące do dyrektora i ojca. Na Boga, on naprawdę tam stał. Odziany w doskonale nieskrojoną szatę z granatowego brokatu (nie, jednak napiętą na odstającym brzuchu), z pasującą do tego tiarą, pod którą skrywał spore zakola. Nastroszył gęste wąsy, gdy popatrzyliśmy sobie w oczy, ale nie stracił panowania nad nerwami. On doskonale udawał, lecz znałam go zbyt dobrze, by tego nie zauważyć. Na widok tego srogiego spojrzenia ciemnych, przekrwionych oczu niemal zapomniałam o profesorze, dygnęłam dopiero wtedy, gdy ten się odezwał:
— Dobry wieczór, panno Hortus. Proszę wejść, proszę się nie stresować.
— Dziękuję, Armando, poradzę sobie — wpadł mu w słowo ojciec, szczerząc się okropnie. Poklepał Dippeta po ramieniu, po czym oboje uścisnęli sobie dłonie, popatrzyli na siebie porozumiewawczo, a Hortus dodał: — Po wszystkim odeślę ją z powrotem, nie bój się, niczego stąd nie wyniesiemy… choć, nie powiem, ta tiara wygląda gustownie…
Wskazał na wyświechtaną Tiarę Przydziału leżącą na szczycie jednej z szaf, a mężczyźni zarechotali, po czym dyrektor opuścił gabinet, nie oglądając się na gościa. Ja stałam w tym samym miejscu przy drzwiach, nie ważąc się podejść, ale i tak przez grubą warstwę strachu przedarło się zażenowanie. Żarciki ojca plasowały się mniej więcej na szczycie tych rzeczy, które wywoływały we mnie ten rodzaj obślizgłego zakłopotania. Nie zdążyłam jednak przetrawić tego wymuszonego dowcipu, bo zaledwie sekundę po tym, jak kroki starszego czarodzieja ucichły, dystans między mną a ojcem gwałtownie się zmniejszył. Maska wesołego rozluźnienia natychmiast opadła, ukazując purpurowe plamy i pulsujące, nabrzmiały żyły na twarzy mężczyzny, a ja oniemiałam z przerażenia — już dawno nie widziałam go w takim stanie.
— Postradałaś rozum?! — syknął, pryskając śliną. Nie zdołałam nawet się zasłonić, bo trzasnął mnie w twarz z takim impetem, że przez moment nie wiedziałam, gdzie się znajdowałam. — Co ty sobie myślisz, głupia dziewucho… żebym musiał osobiście lecieć do Hogwartu… zawracał głowę Dippetowi…
Mówił z trudem, dysząc ciężko i hamując furię, która wyłaziła na wierzch wraz z jego oczami. Uniosłam obie dłonie do gorącego policzka; nie dbałam ani o drżenie warg i podbródka, ani o okropny grymas, ani o lejące się łzy. Ojciec nigdy dotąd nie podniósł na nikogo ręki, raz tylko trzepnął Sokarisa morką ścierką, kiedy lewitował pod sufit wszystkie noże w kuchni, gdy miał osiem lat. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało, choć ból był znikomy, a policzek zahartowany po związku z Rowdym. Patrzyłam na wściekłego ojca, na jego wielkie, żółte, obnażone zęby, widziałam, że coś mówił, lecz nie rozumiałam ani jednego słowa. Skrupulatnie budowane wyjaśnienia rozpłynęły się w nicość i teraz miałam w głowie jedynie pustkę.
— No i dlaczego buczysz, dziecko, dlaczego buczysz? — Chwycił mnie za ramiona i zaczął potrząsać, a ja rozpłakałam się jeszcze bardziej, pełna poczucia niesprawiedliwości. — Przecież nie zabraniam ci mieć gacha… ale nie przed ślubem i nie tak oficjalnie! Byle dzieci były męża! Rozumiesz, co do ciebie mówię?
— Ale j-ja nic nie zrob-biłam! — Postanowiłam iść w zaparte bez względu na skutek. — Na-naprawdę!
Ojciec chyba zdał sobie sprawę, że przekroczył pewną granicę, bo cofnął się gwałtownie z dziwnym wyrazem twarzy. Chyba nawet trochę pobladł. W gabinecie zapanowała gęsta cisza, Hortus zaczął nerwowo szarpać wąsy, obserwowany przez portrety, a ja przyciskałam spoconą dłoń do policzka i stałam mocno zgarbiona, bojąc się kolejnego ciosu. Wszystko, co działo się w tamtym momencie, wyglądało tak surrealistycznie, jakbym patrzyła na to z boku, będąc pod wpływem alkoholu. A czułam, że to dopiero początek nieprzyjemności, bo prawdziwa męka zawsze nadchodziła dopiero na drugi dzień.
— Masz dużo szczęścia, dziewczyno — mruknął w końcu, przyglądając mi się karcąco. — I nawet sobie nie zdajesz z tego sprawy. Przekonałem Rowdych, żeby jednak cię wzięli… oczywiście ich syn już do nich napisał, więc kosztowało to trochę więcej złota…
— Jak to? — przerwałam mu nienaturalnie piskliwym głosem. Jednak mój nagły przypływ odwagi został źle zinterpretowany, bo ojciec wcale się nie oburzył, wręcz przeciwnie. Westchnął ostentacyjnie i skrzyżował ręce na piersi, kręcąc niecierpliwie głową.
— A co myślałaś? Za takie plotki trzeba płacić, obyś nigdy nie odczuła tego na własnej kieszeni. A no właśnie. Załóżmy — zmarszczył brwi i teatralne wzniósł wzrok ku niebu — że ci wierzę i do niczego nie doszło… w końcu wątpię, żebyś była aż tak głupia i oddała się sierocie o wątpliwym statusie krwi… Sokaris mógł trochę przekoloryzować… oszczędzę nam wszystkim upokorzenia i nie zostaniesz zbadana… tylko winni się tłumaczą… ALE masz sobie dać spokój ze starym towarzystwem, rozumiemy się?
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi oczami, mając wrażenie, że za chwilę wypadną na piękny perski dywan. Nie byłam w stanie się odezwać, a słowa ojca mnożyły się i nakładały na siebie, aż stały się straszliwą kakofonią, jednym potwornym hukiem. Nie było od tego ucieczki, choć zakryłam uszy rękami i zacisnęłam powieki tak mocno, aż zabolało. Jeszcze nigdy się tak nie odsłoniłam, ale teraz kompletnie o to nie dbałam; chciałam, by to po prostu ustało. I wtedy Hortus zrobił coś, czego pragnęłam przez całe dotychczasowe życie — zbliżył się i przytulił mnie. To było sztywne i bardzo koślawe, ale sprawiło, że natychmiast wróciłam na ziemię.
— No, nie rycz już — mówił tak uspokajająco, że prawie nie poznałam jego głosu. — Wszystko będzie jak trzeba, tylko już z nami nie walcz. Przecież my nie chcemy z matką dla ciebie źle.
Całkowicie poddałam się temu zniewalającemu poczuciu ojcowskiego uścisku, rozpływałam się w szorstkich, muskularnych ramionach, nie dowierzając chwili, która właśnie się dopełniała. W tym momencie byłam w stanie uwierzyć Hortusowi we wszystko, zwłaszcza że pierwszy raz miałam wrażenie, że i on trochę się otworzył. Pokiwałam głową i pociągnęłam głośno nosem, żeby nie zasmarkać mu szaty.
— Zostaw tamto towarzystwo — ciągnął i zmusił mnie, żebym na niego spojrzała. — Dobrze? Była zabawa, znalazłaś sobie przyjaciół, ale to już czas, żeby pomyśleć o przyszłości. Nie uchodzi, żeby panienka szlajała się z chłopakami. Zwłaszcza przyszła panna młoda. Tak?
— Tak jest — odparłam, choć głos prawie uwiązł mi w gardle. Po prostu nie potrafiłam odmówić. Miałam w tej chwili wszystko, do czego dążyłam: ciepło, uprzejmość i bliskość ojca, ale z jakiegoś powodu czułam się pusta. Zlodowaciała. — To… to zostaję w Hogwarcie?
Czarodziej odsunął się i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu chusteczki. Gdy mi ją wręczył (szorstką i w zielono-brązową kratę), a ja otarłam wilgotną od łez twarz, odparł tym samym miękkim, niehortusowym głosem:
— Zostajesz, ale zapamiętaj — pogroził palcem obleczonym w złoty pierścień — że masz moje zaufanie. Nie waż się tego zmarnować.
Kiedy opuściliśmy gabinet profesora Dippeta, pożegnałam się z ojcem i ruszyłam — jak przyrzekłam — prosto do dormitorium, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się właśnie wydarzyło. Kiedy schodziłam głównymi schodami do holu, usłyszałam dobiegające z Wielkiej Sali typowe odgłosy kolacji, lecz nawet nie spojrzałam w tamtą stronę. Wiedziałam, że zmierzałam do lochów tylko po to, żeby zaszyć się w łazience i spędzić kolejną bezsenną noc, szlochając pod prysznicem. Z każdym krokiem uświadamiałam sobie, że właśnie straciłam wszystko, co dawało mi radość. Sama się na to zgodziłam, nie próbując nawet o siebie zawalczyć, choć jeszcze kilka dni temu zarzekałam się, że oto stałam się panią własnego losu.
Bycie naiwną ma swoje plusy — jesteś szczęśliwa. Przez chwilę.
Przez całą drogę z gabinetu dyrektora do sypialni Ślizgonek nie spotkałam nikogo poza Irytkiem, który nie omieszkał cisnąć we mnie pergaminową kulką umoczoną w atramencie, ale uniknęłam cisu, chowając się za zbroją. Gdy weszłam do łazienki i spojrzałam w lustro, doceniłam porę, którą ojciec wybrał sobie na odwiedziny. Choć po łzach nie było już śladu, oczy miałam zapuchnięte i wściekle czerwone, co wyraźnie odcinało się na poszarzałej twarzy. Nikt nie mógł tego zobaczyć.

Kolejna noc nie zapowiadała się ani trochę lepiej od poprzedniej. Zanim uczniowie zaczęli wracać po kolacji do swoich dormitoriów, ja już dawno przywdziałam koszulę nocną i schroniłam się pod kołdrą za grubymi, skrzętnie zaciągniętymi zasłonami. Dodatkowy fort z poduszek wzmocnił moje morale, kiedy w pokoju pojawiła się zirytowana Margaret z wiadomością od zaniepokojonego Notta, ale ignorowałam ją tak długo, aż sobie poszła, mamrocząc coś buntowniczo pod nosem. Wraz z trzaśnięciem drzwi odeszła moja ostatnia szansa na podjęcie słusznej decyzji, ale ja wolałam zostać w bezpiecznym łóżku pośród łatwych wyborów i własnego tchórzostwa. Niemal czułam jego smród. Jednak trzymałam się znacznie lepiej, niż zakładałam: tej nocy nie uroniłam już ani jednej łzy. Nie zmrużyłam także oka, a nad ranem, kiedy powoli przygotowywałam się do lekcji, przyłapałam się na obmyślaniu kolejnego planu. Jak by uciec od odpowiedzialności? Cały czas odtwarzałam w głowie słowa Toma: to może się skończyć, jeśli tylko poprosisz. Ale nic się nie skończy. Gadanie Riddle’a pozostanie tylko gadaniem, a on z pomocą kolegów mógł jedynie przekląć Nicka i znowu ośmieszyć, kradnąc mu ubranie. Poza Hogwartem pozostawali grupką niegroźnych dzieciaków. Z trudem przyznałam ojcu rację — bawili się w wielkich, mrocznych myślicieli, snuli dalekosiężne plany na miarę Grindelwalda, lecz w oczach społeczeństwa pozostawali nikim. Za to pan Rowdy zdecydowanie był kimś — drugim najbogatszym dziedzicem bajecznej fortuny Rowdych w Anglii, Pierwszym Sędzią Wizengamotu i głównym fundatorem badań nad nowoczesnymi eliksirami w Szpitalu Świętego Munga. A jego syn miał to wszystko kontynuować, dlatego wykazałabym się głupotą, gdybym odrzuciła taką partię. Cieszyłam się na wejście do tej rodziny jak na szafot.
Rankiem wszystko poszło gładko, a ja starałam się jedynie wyłączyć emocje. Poczekałam na brata w salonie, modląc się, by wyszedł przed moimi przyjaciółmi. I Bóg wysłuchał moich próśb: zegar wybił siódmą trzydzieści, kiedy drzwi prowadzące do sypialni chłopców się otworzyły i do pokoju wspólnego wmaszerował uśmiechnięty Sokaris w towarzystwie wysokiego, muskularnego Rowle’a i Ezdrasza. Kiedy mnie zobaczył, mruknął coś do kolegów, a po chwili staliśmy naprzeciwko siebie, krzyżując ręce na piersiach. Wyglądał na trochę niewyspanego, ale już dawno nie był tak zadowolony. Próżny egoista.
— No, no, no, czyżby powrót siostry marnotrawnej? — Zacmokał cicho pod nosem i pokręcił głową. — Dobrze. Poczekamy tu na Rowdy’ego, powinien zaraz wyjść… Przeprosisz go, Nick nie jest gburem, nie będzie długo chować urazy… O, idzie.
Drzwi znowu się otworzyły i do salonu wtoczył się Nicolas, już z progu srogo na nas łypiąc. Przywitał się z Hortusem, wymienili kilka krótkich uwag, a potem nadeszła moja wielka chwila. Nienawidząc się z całego serca, przeprosiłam krótko za swoje zachowanie i obiecałam we wszystkim się ich słuchać, o ile Nick nadal będzie mnie chciał, choć dobrze znałam prawdę. Oczywiście, że nie chciał. Na tym małżeństwie zależało każdemu poza narzeczonymi. Podczas śniadania miałam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, choć czułam na sobie jedynie spojrzenia dawnych przyjaciół. Dla reszty Wielkiej Sali wszystko zostało niezmienione, bo tragedia dwójki tak niepasujących do siebie ludzi odgrywała się w zamkniętym teatrze dostępnym jedynie dla wybranych widzów.

Przeżywałam déjà vu. Sokaris znów był tym szydzącym, nieprzyjemnym bratem, Nick — milczącym, niedelikatnym Nickiem, a Gaby nie odstępowała mnie na krok, przez co czułam się jeszcze gorzej. Dwie nieprzespane noce i niedojadanie zrobiły swoje i chodziłam jak pijana, z trudem utrzymując głowę w pionie. Przysnęłam w bibliotece nad podręcznikiem do eliksirów, a kiedy nadeszły zaklęcia, nawet się nie zorientowałam, że jasnowłosa Taciturn niespodziewanie zmieniła się w Toma Riddle’a. Odwróciłam się, żeby zerknąć na ławkę, przy której zwykł siedzieć z Traversem — Gaby spojrzała wymownie w sufit, a potem wbiła wzrok w plecy mojego sąsiada. Profesor Flitwick zaczął od sprawdzania listy obecności, więc skorzystałam z okazji i wyszeptałam błagalnie:
— Proszę, nie utrudniaj mi tego.
Tom beznamiętnie wpatrywał się w nauczyciela, a twarz miał chłodną i rozluźnioną, ale czułam, że był wściekły. Aura, która od niego biła, już nie przyciągała, wręcz przeciwnie — szczypała odsłoniętą skórę i wywoływała dyskomfort w okolicy płuc, jakby chciała mnie poddusić.
— Znudziło mi się bieganie za tobą — odpowiedział cicho, cały czas patrząc przed siebie. — Czy to twoje ostatnie słowo?
— Nie! — wydyszałam gorączkowo, a w żołądku coś nieprzyjemnie podskoczyło, kiedy zrozumiałam, że chłopak mówił poważnie. — Po prostu poczekamy… tylko do ślubu, potem wszystko wróci do normy.
— Och, z pewnością — zadrwił i odpowiedział na wyczytane przez Flitwicka nazwisko, po czym chwycił mnie mocno za rękę, aż syknęłam z bólu, a on kontynuował: — To twoja ostatnia szansa, moja cierpliwość definitywnie się skończyła, choć do ciebie miałem jej aż nadto.
Odsunął dłoń, by zająć się podręcznikiem, ale na moim przegubie wciąż widniały białe ślady po jego palcach. Uznałam to za koniec rozmowy, zwłaszcza że profesor wprowadził dziś nowe zaklęcie, a wiedziałam, że teraz mogłam liczyć wyłącznie na siebie. Z trudem utrzymywałam uniesione powieki, więc opanowanie zaklęcia powielającego (i to niewerbalnie) okazało się niewykonalne. Każdy z nas dostał po małym kaktusie (Tom prędko zamienił swojego na mysz, bo prosta roślina nie stanowiła dla niego żadnego wyzwania) i miał do końca lekcji oddać Flitwickowi przynajmniej dwa. Już dawno nie radziłam sobie tak fatalnie. Nie dość, że nie udało mi się skopiować roślinki, to jeszcze dziwnym i kompletnie niezrozumiałym sposobem transmutowałam tę prawdziwą w jabłko z kolcami. Przy Tomie, który wręczył nauczycielowi osiemdziesiąt myszek w pudełku, wypadłam naprawdę słabo. Nawet nie miałam żalu do Margaret o szyderczy śmiech po dzwonku, kiedy profesor zadał mi dodatkową pracę domową („Ćwiczyć, panno Hortus, ćwiczyć, na kolejnych zajęciach chcę widzieć dwa kaktusy albo dwa jabłka, jeśli pani tak woli!”). Na eliksirach nie było wcale lepiej, choć cieszyłam się z dwóch powodów — skład przy moim stoliku pozostał niezmieniony (Tom, Travers, Nott i ja — wielka czwórka przed biurkiem profesora Slughorna), a oceny z naszych kartkówek mieliśmy poznać dopiero w przyszłym tygodniu.

Łudziłam się, że jeśli pokornie przeproszę narzeczonego, ten szybko uzna swoje zwycięstwo i będzie traktował mnie przynajmniej poprawnie. Nawet trochę oczekiwałam, że spróbuje się na nowo otworzyć, kiedy w rzadkich chwilach w dormitorium bywaliśmy sam na sam, zachęcałam go do tego uśmiechami, ale on jakby tego nie widział. Coś wyraźnie się zmieniło, lecz nie śmiałam zapytać, czy nadal wierzył w plotkę, którą Sokaris błyskawicznie zdementował. Czasami podczas posiłków łapałam Rowdy’ego na przyglądaniu się Tomowi, podobnie wieczorami w pokoju wspólnym, ale nie mogłam go o to winić, bo sama dyskretnie wodziłam za Riddle’em wzrokiem. Zdarzyło się, że moje dyskretnie nie było wystarczające, bo Nick albo Sokaris dostrzegali te spojrzenia i wtedy z widoczną satysfakcją podszczypywali mnie, sycząc to nieśmiertelne „nie gap się”. Patrzenie na Toma rozdzierało serce. Miałam ochotę płakać za każdym razem, gdy wychodził z Margaret albo rozmawiał z inną dziewczyną, i choć wiedziałam, że to nic nie znaczyło, byłam piekielnie zazdrosna. Bez przerwy miałam w głowie naszą wspólną noc i słowa Toma: seks nie musi oznaczać oddania. Jakieś ruchliwe zwierzę obudziło się w moich wnętrznościach i szarpało je za każdym razem, kiedy pomyślałam, że mógł teraz oddawać się innej.
Ale na zmianę decyzji było już za późno. Przekonałam się o tym w kolejny piątek, kiedy drużyna Nicka wróciła z wieczornego morderczego treningu. Ja sama wyjątkowo uniknęłam przesiadywania na trybunach, ponieważ wymknęłam się na swoje prywatne ćwiczenia, zanim nawinęłam się bratu. Przez bite dwie godziny, kiedy na rozmokniętych błoniach wyciskałam z siebie siódme poty, zastanawiałam się, skąd ta swoboda, ale przy wejściu do szkoły czekała odpowiedź w osobie Ezdrasza. Przyzwyczaiłam się spotykać go w miejscach, w których akurat przebywałam sama albo z Gaby, choć czasami udawało mu się wmieszać w tłum uczniów, przez co zaczęłam się zastanawiać, czy nie popadłam w paranoję. Lecz tego wieczora ewidentnie czekał na mnie przy drzwiach i obracał zaklęciem liście na schodach.
Nicolas wrócił z resztą drużyny dobrą godzinę po nas. Cała siódemka tryskała samozadowoleniem i rzucała żarcikami, usłyszałam to już z korytarza. Kiedy wkroczyli do salonu i oświadczyli, że w tym roku zapewnią Slytherinowi zwycięstwo, prawie wszyscy obecni w pokoju oklaskali ich uprzejmie. Worple nawet zaczął gwizdać.
— Żałuj, żeś nie widziała, jak wymiataliśmy — burknął Rowdy, moszcząc się obok mnie na kanapie w tej bardziej zacienionej części salonu, za kolumną w kącie. — Jesteśmy najlepsi, co nie?
— Jesteście najlepsi — mruknęłam zza słownika do starożytnych runów, a pozostali gracze z entuzjazmem powtórzyli moje słowa i powoli porozchodzili się do swoich zajęć, kompletnie zapominając o prysznicu.
Dafne otworzyła sobie piwo kremowe, a drugie podała Nickowi. Kiedy tak siedzieli naprzeciwko siebie, wpatrywali się tępo w przestrzeń i co chwile przytykali butelki do ust, wyglądali jak bliźniaki. W końcu pojawił się Sokaris, prowadząc za rękę Ivy, z którą ostatnio prawie w ogóle się nie rozstawał, a kwadrans później między siostrę a Ezdrasza wcisnęła się Gaby i drużyna marzeń została skompletowana. Zerknęłam szybko w stronę grupki siedzącej pod oknami — dyskutowali tak żywiołowo, że nawet Margaret co jakiś czas wtrącała swoje trzy grosze, unosząc się w swoim fotelu, a wszyscy zdawali się świetnie bawić. Poczułam, jak rozgoryczenie zalało potwora w moim wnętrzu, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby odezwać się do starej przyjaciółki. Nawet Nott ani raz tu nie zerknął, choć obserwowałam ich przez dłuższy moment.
— Gdzie się gapisz? — Szybkie, lekkie klepnięcie w tył głowy prędko mnie otrzeźwiło, a towarzystwo zaśmiało się serdecznie. — Tu masz narzeczonego.
Nick wyciągnął rękę wzdłuż mojej części oparcia, a drugą wcisnął sobie opróżnioną butelkę między kolana, by bez przeszkód mógł pogłaskać mnie po policzku. Jego dotyk nie był nieprzyjemny, ale bariera, którą między sobą postawiliśmy, zaczęła wzrastać. Nie mogłam znieść tego świdrującego spojrzenia, widoku okrągłej twarzy, w której nie potrafiłam doszukać się niczego, co byłoby pociągające. Serce tłukło mi się o żebra, a w gardle coś uwięzło, ale droga ucieczki została odcięta przez muskularne ramię, więc tylko zamknęłam oczy. Poczułam na swoich ustach niechciany, palący pocałunek niepewnych warg. Coś wykrzykiwało we mnie zaprzeczenia, rozdzierało duszę na strzępy — to ta świadomość, że już zawsze będę smakować tylko i wyłącznie taką bliskość. Suchą i bez pasji.

Całą sobotę spędziłam w bibliotece, ucząc się do kolejnej kartkówki zapowiedzianej tym razem przez Merrythought, choć tak naprawdę liczyłam, że spotkam tam Riddle’a. Wraz ze wczorajszym pocałunkiem coś we mnie pękło i to właśnie tamto coś zadecydowało — zdecydowałabym się na wszystko, byle odzyskać Toma. Uznanie ojca nie było warte tamtej przyjaźni. Już od rana siedziałam cała spięta, przeglądając szalenie trudne notatki z ostatniej obrony przed czarną magią, ale Ślizgon pojawił się w bibliotece dopiero przed obiadem. Ogarnęła mnie panika, ale szybko nad sobą zapanowałam, odczekałam chwilę, aż Tom zniknie między regałami, po czym przeprosiłam Ezdrasza i Rowdy’ego, powoli wstałam i ruszyłam spokojnie w kierunku części przeznaczonej książkom do eliksirów. Dogoniłam Riddle’a, kiedy wychodził z Działu Ksiąg Zakazanych, dzierżąc w ręku jakiś cienki wolumin ze złuszczającymi się z okładki złotymi ornamentami. Chłopak zamarł na chwilę z dłonią na wykrzywionej, żelaznej klamce, a jego brwi powędrowały ku górze.
— I tak długo wytrzymałaś — odezwał się w końcu i odwrócił się, żeby założyć różdżką łańcuch na drzwi. — Ale musisz radzić sobie sama. Przykro mi.
Zrobił kilka kroków w kierunku pani Mortemore, ale zagrodziłam mu drogę, na wszelki wypadek chwytając go za przód szaty. Byłam zdesperowana i w rozpaczy, zwłaszcza że ani ton głosu, ani beznamiętne spojrzenie nie zwiastowały tego, czego się spodziewałam. Riddle patrzył tak, jakby mnie nie znał, a ja miałam ochotę wytrząsnąć z niego tę lodowatą obojętność. Miałam wrażenie, że rozmawiałam z zupełnie innym człowiekiem.
— Proszę… proszę, chcę żeby to się skończyło. — Zacisnęłam mocniej palce na wypłowiałym materiale, bo poczułam, że zaczął mi się wymykać. — Moglibyśmy…
Roześmiał się cicho, ledwo dosłyszalnie, ale to wystarczyło, bym zamilkła. Uniósł ręce, by oderwać od siebie moje dłonie. Przez chwilę, kiedy czułam na skórze jego dotyk, odezwały się znajome iskierki.
— Od pięciu lat znoszę to twoje „raz tu, a raz tam”. Nie wiesz, czego chcesz, Victorio — rzekł, i choć się uśmiechnął, uśmiech ten nie objął oczu. — Życzę ci wszystkiego najlepszego, taka partia nie trafia się codziennie i z pewnością jest warta swojej ceny.
Minął regał pełen starych Proroków Codziennych i ruszył prosto do bibliotekarki, żeby ta odnotowała książkę. Nawet się za nim nie obejrzałam, nie chcąc dokładać sobie powodów do płaczu, choć i tak miałam ich pod dostatkiem, by zmierzyć się z pieczeniem pod powiekami. Zacisnęłam zęby, wzięłam z półki jakąś książkę i wróciłam do stolika, przy którym Nick i Worple pisali swoje wypracowania. Na twarzy zachowałam doskonałą powagę, lecz w gardle wciąż walczyłam z ogromną gulą. Nadal byłam w szoku i dopiero sobie uświadamiałam, że to naprawdę koniec, a wszystko, co miało mnie czekać, to życie z człowiekiem, którego nie szanowałam. Nawet nie zauważyłam Sokarisa, który wyłonił się niewiadomo skąd; zdałam sobie sprawę z jego obecności, dopiero gdy się odezwał:
— Co, znudziłaś się Riddle’owi? Och, jakże mi przykro.
Podskoczyłam na dźwięk tego szyderstwa. Kiedy ujrzałam wzrok Rowdy’ego, cała krew odpłynęła mi z twarzy, ale chłopak niespodziewanie zarechotał i wykrzywił się złośliwie. Ezdrasz prawie szurał nosem po pergaminie, udając nieobecnego. Nie odpowiedziałam, bo ze zdenerwowania nieomal przypomniałam sobie dzisiejsze śniadanie.
— Czego się spodziewałaś po kimś, kto syczy? — ciągnął Sokaris. Musiał zauważyć łzy w moich oczach, ale (o dziwo) spuścił z tonu. — Rodzina nigdy cię nie wystawi, a obcy ludzie zawsze. Jak już się o tym przekonałaś, to zbieramy się i idziemy coś zjeść. No, ruszaj to przerośnięte siedzenie.

Może i brat miał rację, a ja wciąż byłam głęboko zraniona, ale nie potrafiłam pogodzić się ze stratą. Patrzyłam na swoich dawnych przyjaciół wzrokiem zbitego psa, kiedy tylko pojawiali się w pobliżu, jednocześnie za nimi tęskniąc i nienawidząc ich. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, dlaczego mnie unikali, dopóki pewnego wieczora nie natknęłam się na Rosiera. Siedział samotnie z wyciągniętymi przed siebie nogami i grzał nieobute stopy przed kominkiem, popijając piwo kremowe. Od razu podeszłam, korzystając z tego, że towarzyszyła mi jedynie Gaby.
— Cześć, Evan. Mogę ci przeszkodzić? — zapytałam nieśmiało, wyłamując sobie nad nim palce.
Chłopak wzdrygnął się malowniczo, ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechając się szeroko i zaczął się gramolić, bym mogła usiąść obok niego na dywanie.
— Święty Mikołaj przyszedł w tym roku wcześniej, musiałem być bardzo grzeczny. — Wyszczerzył zęby, kiedy oparłam się o bok skórzanego fotela. — Czym sobie zasłużyłem na taką wspaniałomyślność, lady Rowdy?
— Mogłabym zapytać o to samo — mruknęłam spokojnie, choć poczułam, że się zaczerwieniłam. — Nie odzywacie się do mnie… nawet Nott… Chciałam do was wrócić, ale Tom powiedział, że nie mam po co…
Gdy mówiłam, Rosier wyraźnie się zmieszał, a jego naturalny wdzięk stał się jakiś toporny i przerysowany. Zaczął okręcać sobie złote loki na palcu, a kiedy się odezwał, patrzył uparcie w ogień:
— Uważa, że… że nie jesteś wobec nas lojalna i — zawahał się przez chwilę — i zagrażasz Sprawie, wychodząc za tego typa. Więc sama widzisz, nie chce, żebyśmy się…
— Nie chcę za niego wyjść — przerwałam mu przez zaciśnięte zęby. Złość uderzyła mi do głowy, że przez moment nic nie widziałam i nie mogłam swobodnie oddychać. Miałam ochotę nakrzyczeć na Evana, choć wiedziałam, że nie był niczemu winny. — Zatem takie jest „zalecenie” — wykonałam w powietrzu znak imitujący cudzysłów — Toma? Macie mnie unikać? No, teraz wszystko stało się jasne…
— Hej, nie ma takich zakazów… ups, zaleceń… których nie da się ominąć. — Szturchnął mnie lekko w ramię i uśmiechnął się już o wiele swobodniej. — No i wątpię, żeby Tom tak łatwo z ciebie zrezygnował, w końcu byłaś pierwsza. Może cię testuje… Nic ci na ten moment nie doradzę, moja złota, ale zawsze posłużę rozmową… i męskim ramieniem.
Rozłożył ręce i zastygł w takiej pozie z komicznie uniesionymi brwiami, aż nie dałam mu się uściskać. Rosier należał do tego wąskiego grona osób w Domu Węża, które tak wylewnie okazywały uczucia i potrafiły przytulać się do każdego. Ja sama, choć chłodna i powściągliwa, cierpliwie znosiłam te uprzejmości, lecz teraz okazały się one naprawdę przyjemne. Podziękowałam mu za tę krótką rozmowę i szybko wróciłam do Gaby, która rozsiadła się ze swoją grupą nieopodal kominka, najwyraźniej czatując, aż Evan sobie pójdzie i zwolni najlepsze miejsce w salonie. Od kiedy w pewnym sensie przywarłam do młodszej Taciturn i jej towarzystwa, doceniłam, że nie musiałam znosić Ezdrasza, który zawsze wydawał się nieszczery i jakiś taki… oleisty. Poszturchiwanie i złośliwości Sokarisa i coraz odważniejszego Nicolasa nauczyłam się ignorować, a Gaby była po prostu miła. Tego właśnie potrzebowałam. Przyglądałam się jej, gdy siedziałyśmy obok siebie na zajęciach albo razem pracowałyśmy nad tajemniczą miksturą — zapowiadało się, że Ślizgonka zgadła i ważyliśmy Felix Felicis. Miała w sobie mnóstwo niezdarności i była pozbawiona tego eleganckiego chłodu, który cechował osoby z wyższych sfer, lecz spędzanie czasu w jej towarzystwie stawało się coraz przyjemniejsze. Ona potrzebowała chętnego słuchacza, a ja z radością pełniłam tę rolę, ciesząc się, że nie musiałam naprawdę z nią dyskutować. Bo i na jaki temat?

*

Urodziny profesora Slughorna miały być wielkim testem dla mnie i mojego wysiłku, który włożyłam w odchudzanie. Od początku września skrupulatnie walczyłam z głodem i pilnowałam swojego niejedzenia, biegałam niemal codziennie, a jeśli opuściłam jakiś trening, nadrabiałam go następnego dnia. Stałam się też częstą, sekretną bywalczynią skrzydła szpitalnego, w którym znajdowała się waga. Robiło się coraz zimniej, mgliściej i wilgotniej, więc nie obyło się bez przeziębienia, ale pani Jones miała na to świetny sposób — eliksir pieprzowy, po którym ból gardła zniknął prawie natychmiast. Może i byłoby mi przykro z powodu złośliwych docinków brata, który wyśmiewał kłęby pary wydobywające się z moich uszu, ale dwa dni później sam musiał poprosić pielęgniarkę o pieprzowy specyfik na gorączkę. Za porównanie do nieszczelnego smoczego tyłka oberwałam od Nicka po głowie, ale było warto — Hortus milczał obrażony przez resztę przerwy i cały obiad.
W ostatnią niedzielę września bez trudu można było poznać, które Ślizgonki dostały zaproszenie na przyjęcie u Slughorna, bo wszystkie wybierały stroje i rozmawiały tylko o tym, aby w poniedziałek po lekcjach mieć więcej czasu na fryzury. Ja i Dafne (która nie była w Klubie Ślimaka) nie podzielałyśmy tego podniecenia i spędziłyśmy wolną od wyjściowych szat niedzielę, za to pełną zaklęć niewerbalnych na obronę przed czarną magią. Prawdopodobnie uległabym nastrojowi ogólnej swobody, gdyby nie stres związany z tym, jakie komentarze posypią się nazajutrz z ust mojego brata i narzeczonego. Chłopcy nie zachowywali się wulgarnie ani opryskliwie, lecz często rozmawiali, jakby mnie przy nich nie było, choć zwykle tkwiłam przygwożdżona ramieniem Rowdy’ego. Nick zawsze jedynie dopowiadał do złośliwości Sokarisa, lecz nigdy nie stawał po mojej stronie, kiedy żarty przekraczały granice dobrego smaku. Gdy Hortus zakpił, że na przyjęciu najpewniej będę wyglądać jak baleron wciśnięty w skarpetkę, musiałam mocno się wysilić, by ukryć łzy, a Nicolas, owszem, natychmiast zaprzeczył, lecz porównanie do gruźliczki nie poprawiło mi humoru. W tamtej chwili radość po krótkiej, porannej rozmowie z Rosierem wyparowała do reszty.

Na zaproszeniu widniała godzina rozpoczęcia wypisana ładnymi, złotymi literami: dwudziesta trzydzieści, ale my byliśmy już spóźnieni. Gaby od dziesięciu minut przeklinała głośno w łazience, a ja siedziałam gotowa na brzegu swojego łóżka i obgryzałam niepomalowane paznokcie. Ze stękania dochodzącego zza drzwi zrozumiałam, że dziewczyna nie mogła sobie poradzić z włożeniem szaty, choć wczoraj bez trudu zapanowała nad osiemnastoma tasiemkami z błękitnego atłasu. Kiedy nareszcie pojawiła się w progu, gładząc nerwowo odstające kosmyki jasnych włosów, było już za dwadzieścia dziewiąta. Zerknęłam przelotnie na jej ładną, prostą szatę w białe grochy, na którą zdążyłam napatrzeć się zeszłego wieczora, po czym obie szybkim krokiem dołączyłyśmy do reszty. Sokaris i Nicolas (obaj ubrani w rdzawoczarne surduty) wiercili się niecierpliwie przy drzwiach, a Ivy ziewała, stukając długim paznokciem w kamienną framugę. Taciturn wyglądała olśniewająco — cała w bieli, z włosami spiętymi w wysoki, gładki kok i z odcinającymi się na porcelanowej twarzy krwiście czerwonymi ustami. Srebrny kolczyk w nosie absolutnie nie psuł efektu, wręcz przeciwnie, robił z klasycznie pięknej dziewczyny czarownicę z charakterem. Chłopcy tylko machnęli zgodnie, byśmy się pospieszyły, a sami pomaszerowali przodem, by otworzyć przed nami tajne przejście. Choć korytarz był równie chłodny, mroczny i opustoszały, kiedy tylko ruchoma ściana odskoczyła na bok, dobiegły nas dźwięki stłumionej muzyki. Echo nieco ją zniekształciło, ale bez trudu poznałam ulubione kawałki Slughorna — Can’t help falling in love i Blue suede shoes Elvisa Presleya. Gdy znaleźliśmy się w gabinecie, gramofon odtwarzał właśnie Jailhouse rock; słyszałam to już wielokrotnie, ponieważ Elvis prawie zawsze pobrzękiwał w pokoju nauczyciela — czy to na oficjalnych spotkaniach Klubu Ślimaka, czy na prywatnych kolacyjkach dla wybranych. Mimo że przyjęcie miało się odbyć w gabinecie, wkroczyliśmy (zwabieni muzyką i głośnymi rozmowami) do przylegającej do niego klasy — w sam środek potańcówki. Byliśmy jedynymi wielkimi spóźnialskimi, to jeszcze ominęła nas mowa Slughorna i dmuchanie świeczek. Co prawda miało to swoje plusy, bo wmieszaliśmy się w tłum prawie niezauważeni, ale niestety tylko prawie, bo po ominięciu dużej grupy tańczących wpadliśmy prosto w ramiona solenizanta.
— Jak zwykle spóźnieni! — zawołał rubasznie, rozchlapując połowę złocistej zawartości ogromnego kielicha dzierżonego w dłoni, po czym pogroził chłopcom grubym paluchem. 
— Modnie spóźnieni, panie profesorze — dopowiedział Sokaris i uśmiechnął się łobuzersko. Wcisnął mu w rękę długi, wąski pakunek, mówiąc znacznie ciszej: — Tatuś kazał przekazać, z jego prywatnej piwniczki. Sześćdziesięcioletnie. Świetnie zachowane, prawie jak pan…
Wszyscy zachichotaliśmy (poczułam, jak zdrętwiała mi przy tym szczęka), a najgłośniej śmiał się profesor, który był już chyba lekko podchmielony — skrzaty roznoszące miód musiały czymś doprawić zawartość jego pucharu — więc przyjmował znacznie bardziej toporne pochlebstwa. Wysłuchał naszych życzeń z gorącym rumieńcem na pulchnych policzkach, a potem zaoferował trochę miodu (skrzat domowy pojawił się prawie natychmiast, niosąc nad głową tacę z przeróżnymi napojami), co jakiś czas wymieniając z Hortusem kolejne lepkie komplementy.
— Swoją drogą — nauczyciel czknął i pociągnął zdrowo z kryształowego naczynia — koniec roku zapowiada się biesiadnie. Moja sześćdziesiątka, w listopadzie chrzciny u Ministra… no i wasze wesele, moi drodzy, rano sowa dostarczyła zaproszenie! Gratuluję, gratuluję, jak to miło patrzeć, kiedy dwie dobre rodziny się schodzą, naprawdę miło…
— To będzie wydarzenie roku — mruknął Rowdy, szczerząc zęby. — Mmm… zaraz po pańskiej imprezce, co nie?
Przez naszą grupę znów przetoczył się uprzejmy śmiech, a nauczyciel parsknął tak, że śliwkowa, haftowana złotem kamizelka napięła się, aż zatrzeszczały błyszczące guziki. Podziękował Sokarisowi za wino, poczęstował się następnym kieliszkiem tym razem karminowego trunku i zniknął w tłumie gości. Mój brat natychmiast zaprosił narzeczoną do tańca i oboje wyszli na środek, żeby dołączyć do reszty bawiącej się młodzieży, a Nicolas w tym samym czasie powiódł nas do stołu zastawionego smakołykami. Od razu otworzył sobie kremowe piwo i zgarnął z talerza wielki kawałek orzechowego ciasta, więc mnie i Gaby pozostało przyjęcie od skrzata kolejnej szklanki soku z dyni i przyglądanie się tańczącym. Biała sukienka Ivy śmigała w powietrzu, wyraźnie odznaczając się na tle wielobarwnych (dominowały zielone i czerwone) szat. Choć od lat z satysfakcją wynajdywałam coraz to nowe wady Sokarisa, to jedno musiałam mu przyznać — doskonale czuł rytm i bardzo szybko zdobył nieformalne miano króla parkietu na dzisiejszym przyjęciu. W pewnym momencie zobaczyłam go nawet z profesor Merrythought, podczas gdy Rowdy dyskutował z Rowle’em i kończył trzecie piwo. Przy piątym zaczęłam się nudzić, ale nie ciągnęło mnie na parkiet. Dobrze się bawiłam, kołysząc się na piętach, popijając sok i obserwując szalejącą z Rosierem Gaby. Wypatrzyłam już garstkę znajomych i zamieniłam kilka zdań z Flitwickiem, którego pierwszy raz zobaczyłam w tak barwnej szacie (choć błękit zdecydowanie nie był jego kolorem, doceniłam odwagę nauczyciela). Wyłowiłam z tłumu nawet profesora Bykowa — snuł się gdzieś w tle w swojej nieśmiertelnej, wyświechtanej szacie i wyszorowanych butach, dopóki Dumbledore (błyszcząc niemal jak Horacy Slughorn) nie zaprosił go do rozmowy przy lampce szampana. Stałam tak już z pół godziny i wodziłam wzrokiem po sali, która całkowicie straciła wygląd nieużywanej klasy. Wszystkie starocie gdzieś wyniesiono, a kilka najmniej kulawych stolików nakryto fioletowymi obrusami. Zostawiono także tablicę, na której ktoś wypisał dużymi, ładnymi literami Sześćdziesiąt lat naszego Drogiego Profesora, a drewnianą ramę przyozdobiono złotymi łańcuchami podobnymi do tych, którymi oplata się choinki. W omiecionym z pajęczyn żyrandolu płonęły nowe świece, a ponure, kamienne ściany przykryto sięgającymi podłogi na wpół przezroczystymi, śliwkowymi tkaninami — tyle wystarczyło, żeby pokój w lochach nabrał przytulności.
Nick również okazał się znacznie bardziej urzekający. Bez prowokującego go Sokarisa nie wypowiedział żadnej przykrej uwagi, powstrzymał głośne beknięcie po szóstej butelce kremowego piwa, a następnie zapytał przy kumplu o moją opinię na temat wątpliwego statusu krwi Bykowa. Jednak nie wszystko tego wieczora okazało się tak perfekcyjne. Od kiedy zostałam pozostawiona sama sobie i zobowiązana jedynie do kiwania głową, kiedy Rowdy się do mnie zwrócił, wyczuliłam wzrok na konkretną wysoką postać szczupłego, ciemnowłosego młodzieńca z doskonale ułożoną fryzurą, lecz dostrzeżenie go wśród tańczącej rock and rolla młodzieży okazało się trudniejsze, niż myślałam. Dopiero gdy gramofon zaczął grać wolniejsze kawałki, a kolorowe sukienki przestały fruwać niemalże pod sufitem (wraz z ich roześmianymi właścicielkami), mignął mi znajomy, ostry profil. Tom stał trochę z tyłu, wychylając się nieznacznie w kierunku profesora Slughorna, z którym dyskutował. Nauczyciel okazywał żywe zainteresowanie tym, co mówił jego ulubiony uczeń, choć przypuszczałam, że to ożywienie mogło mieć związek z paczką, która kolorystycznie zgrała się z jego śliwkową kamizelką. Mimo że niedaleko tej dwójki dostrzegłam kilku znajomych (Wilkes, Yaxley i Travers popijali coś z kieliszków i śledzili wzrokiem żeńską część towarzystwa śmigającego po parkiecie), od razu zwróciłam uwagę na Margaret Rowle. Trzymała się blisko Riddle’a, obserwując ze znudzeniem bawiących się gości, a w ręku trzymała talerzyk z przystawkami. Ona również ubrała dziś czarną sukienkę, lecz w odróżnieniu od mojej była znacznie bardziej obcisła i sięgała ziemi. Kiedy dziewczyna się poruszała, dostrzegłam migającą przez wysokie rozcięcie nogę. Początkowo ucieszyłam się, że Rowle nie miała tak zgrabnych kolan i okazała się zdecydowanie szersza w talii, ale musiałam przyznać, że Ślizgonka prezentowała się naprawdę apetycznie. Już z daleka rzuciła mi się w oczy jej burza brązowych loków, które teraz wyglądały na drobniejsze i pięknie okalały jej piegowatą twarz. Margaret — jak wiele dziewcząt tego wieczora — kusiła pomalowanymi na czerwono ustami i uśmiechała się do chłopców. Nie musiała długo czekać na partnera, bo kiedy tylko z gramofonu znów popłynęła skoczniejsza nuta, ubrany w wyszczuplającą czerń Avery wyciągnął ją na środek.
W przyglądaniu się tańczącym przeszkodził mi Sokaris. Znalazł się przy nas tak niespodziewanie, jakby się aportował, ciągnąc za sobą zdyszaną i uśmiechniętą Ivy. Oboje porwali ze stołu szklanki z pierwszym lepszym napojem i wypili łapczywie przy akompaniamencie Elvisa i głośnego beknięcia Nicka.
— Zatańczyłbyś z siostrą, Hortus — mruknął, a Rowle zawtórował koledze krótkim śmiechem. Prawie natychmiast zrobiło mi się gorąco, bo wiedziałam, że ta uwaga (choć może rzucona w dobrej wierze) przyniesie kolejną przykrość.

— Dziękuję, jeszcze mi stopy miłe — odparł Sokaris, ale ograniczył się tylko do tego prychnięcia, bo jego wzrok przyciągnął ktoś inny. — Nie podoba mi się, że Gaby rozmawia z tym… jak mu tam… Rosierem. Lata za nią, od kiedy weszliśmy, idź po nią. No idź, nie gap się tak.
Ivy ruszyła w kierunku siostry, ale zanim to zrobiła, wytrzeszczyła oczy na narzeczonego. Nie była jedyna. Ja też spojrzałam na brata, a kątem oka zauważyłam, że Nicolas się zmieszał i wcisnął ręce do kieszeni. Sokaris nigdy nie zwrócił się w ten sposób do żadnej dziewczyny (mnie traktował jako bezpłciowy wyjątek), a przyszłej żonie nadskakiwał tak, że zawsze patrzyłam na nich z niemałą zazdrością. Zapanowała między nami niezręczna cisza, dopóki Ivy nie przyprowadziła mamroczącej z niezadowolenia siostry.



— Zdjęcie!
Wszyscy drgnęliśmy i odwróciliśmy się w kierunku nienaturalnie wysokiego, męskiego głosu, ale zanim którekolwiek z nas dokładnie zlokalizowało jego źródło, błysnął flesz, rozległ się huk i zapachniało dymem. Przez czarne plamy dostrzegłam uśmiechniętego, pryszczatego czarodzieja w granatowej szacie, do której przypięta była jakaś plakietka, ale zanim wzrok wyostrzył mi się na tyle, bym mogła ją przeczytać, mężczyzna podziękował nam i odszedł, pchając przed sobą ogromny aparat na kółkach.
— Nie wstyd ci? — burknął Sokaris do Gaby, trąc oczy palcami. — Rosier ma opinię kobieciarza i obiboka, to chyba nie jest najlepsze towarzystwo, prawda?
Młodsza Taciturn spojrzała na niego jak na coś obrzydliwego, co przywarło do podeszwy, ale Ivy szturchnęła ją w ramię i przewróciła teatralnie oczami, bo wściekła Ślizgonka już otwierała usta, żeby syknąć coś obraźliwego. Poznałam Gaby na tyle, by się przekonać, że nie przebierała w słowach.
— Za taniec z dziewczyną też mnie posądzisz o coś nieprzyzwoitego, hmm?
Nim zdążyłam zaprotestować, chwyciła mnie za ramię i wciągnęła między kołyszące się pary. Jej uścisk był niewiarygodnie silny, więc prawie natychmiast ustąpiłam, walcząc z drżeniem kolan i supłem w żołądku. Potrafiłam tańczyć — znałam kroki, miałam poczucie rytmu, ale na sztywnych przyjęciach rodziców i ich przyjaciół-snobów nigdy nie wyrywałam się na parkiet, dlatego stres natychmiast związał mi nogi. Gaby zdecydowanie prowadziła, ale specjalnie się do tego nie przykładała, więc moje sztywne ruchy nie odstawały tak bardzo od jej niedbałych kroków. Od czasu do czasu nastąpiła mi na stopę, a ja zrewanżowałam się potknięciem o rąbek szaty pląsającej obok Margaret.
W pewnym momencie Taciturn przestała złorzeczyć Sokarisowi i nienaturalnie szybko spoważniała.
— Wiem o Riddle’u.
Węzeł, który na chwilę poluzował się w moim żołądku, zacisnął się tak, że prawie zgięłam się wpół. Instynktownie spojrzałam jej w oczy — płocha Gaby wyparowała, a jej miejsce zajęła dojrzała, silna kobieta. Poczułam, że dłonie zaczęły mi się pocić, z twarzy odpłynęła krew, a w ustach zrobiło się przeraźliwie sucho. Przełknęłam automatycznie ślinę.
— Przyjaźnimy… przyjaźniliśmy się, to wszystko — odparłam, siląc się na spokój. Granie na czas wydawało się najrozsądniejszym wyjściem.
Dziewczyna zaśmiała się pusto, ale nikt poza mną tego nie usłyszał, bo Love me tender wypełniło całą klasę, tak że śmiechy i głośne rozmowy brzmiały jak szemranie.
— Wróciłaś napruta jak Messerschmitt, porozpinana, wymięta… Rowle ryczała pół nocy. — Uniosłam brwi, więc dodała: — Po urodzinach tego bałwana.
Wskazała podbródkiem na Notta, który kręcił się niedaleko profesora Bykowa i razem z Macnairem łypali pożądliwie na jego puchar. Znając poczucie humoru tej dwójki, wysnułam, że to przyjęcie skończy się dla nauczyciela wróżbiarstwa długim posiedzeniem w toalecie. W innej sytuacji pewnie parsknęłabym na wyobrażenie tego dowcipu, ale teraz ani trochę nie było mi do śmiechu.
— Powiesz Rowdy’emu? — zapytałam, czując gulę w gardle, ale Ślizgonka pokręciła głową.
— Nie daj się tak traktować. Gdyby mój ojciec zażądał ode mnie ślubu dla złota, kazałabym mu się wypchać forsą i uciekłabym z domu.
Tym razem to ja się zaśmiałam, choć nadal byłam trochę zdrętwiała po tym niespodziewanym wyznaniu. Mimo że Gaby nie wyglądała na taką, która potrafiła utrzymać coś w tajemnicy, uwierzyłam w jej dyskrecję.
— Nie znasz mojego tatki — prychnęłam. — On nie znosi sprzeciwu.
— Mhm, podobnie jak ten twój amant — mruknęła cichutko, patrząc na coś ponad moją głową.
W panice zaczęłam się zastanawiać, czy Nick nie podsłuchał naszej rozmowy, ale dłoń, która spoczęła na moim nagim ramieniu, okazała się szczupła, chłodna i długopalczasta. Natychmiast poznałam znajome mrowienie w miejscu, którego dotknęła. Odwróciłam się, puściwszy Gaby, lecz ominęłam wzrokiem Toma i zaczęłam rozglądać się za bratem albo narzeczonym. Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że mogliby nas zobaczyć, zwłaszcza że podczas wolnej piosenki klasa była wolna od śmigających naokoło sukienek i wirująco-skaczących czarownic.
Riddle nie powiedział zupełnie nic, tylko chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął za sunącym w kierunku wyjścia Slughornem. Znowu nie miałam nic do powiedzenia, choć specjalnie nie protestowałam — wymknięcie się z przyjęcia z osobą, która od wielu dni siedziała mi w głowie, wspięło się teraz na szczyt moich marzeń. Wyszliśmy na korytarz i szybkim krokiem udaliśmy się za winkiel, gdzie Tom oparł mnie o ścianie. Pierwsze wrażenie zetknięcia odkrytego karku i barków z lodowatym kamieniem przyniosło falę przeszywających dreszczy.
— Pani Rowdy i sierota o wątpliwym statusie krwi — mruknął z pokrętnym uśmieszkiem na ustach. Stał tak blisko, że prawie czułam bijące od niego ciepło. — Nareszcie sami. Co ludzie powiedzieliby na ten mezalians?
— Nie rozumiem tej gry, wybacz. — Choć wyglądał obłędnie w tej butelkowo zielonej szacie, a jego palce sunące tam i z powrotem po mojej szyi i obojczykach były cholernie rozpraszające, zachowałam powagę. — Jeśli mamy współdziałać, musisz mi wyjaśnić… Przestań!
Straciłam cierpliwość i odtrąciłam jego dłonie. Po wielu szorstkich, niechcianych pieszczotach Nicka ten łagodny dotyk odbierałam po stokroć przyjemniej, lecz fizyczność przestała mieć na tę chwilę jakiekolwiek znaczenie. Chciałam wiedzieć. Teraz, natychmiast, bo dotarło do mnie, że nie zniosę ani jednego dnia więcej w tej duszącej niepewności. A Tom, choć dostrzegłam na jego twarzy szybki cień, nie naciskał, spuścił tylko ręce wzdłuż ciała i przechylił lekko głowę. Zastanawiałam się, czy myślał nad odpowiedzią, choć zawsze sprawiał wrażenie, jakby odczytywał w myślach wszystkie wątpliwości i zawsze czekał z gotowym rozwiązaniem. Nie pamiętałam u niego prawdziwego zawahania.
— Mam dość twojego braciszka. Jeśli nie przestanie za mną chodzić, znajdą go w holu przed schodami. Ze skręconym karkiem — odparł i zaśmiał się cicho. — Och, oczywiście to tylko nieszczęśliwy wypadek…
— Najpierw grozisz śmiercią mojemu ojcu, teraz bratu — przerwałam mu drżącym ze zdenerwowania głosem. — Nie podoba mi się to. Sokaris bywa przykry, ale to nie powód… To zwykłe cwaniactwo, nic byś nie zrobił.
W jego ciemnych oczach błysnęło czerwone światło, choć najbliższa pochodnia (płonąca na niebiesko) znajdowała się daleko za jego głową. Tym razem pozwolił sobie na niemal pełny zadziorny uśmiech, który w połączeniu z tymi szkarłatnymi ognikami dawał demoniczny efekt. Poczułam na plecach nieprzyjemny dreszcz ani trochę niezwiązany z zimną, wilgotną ścianą. Tom pochylił się i wtedy naparło na mnie (intensywnie, lecz nie natarczywie) przesiąknięte gęstą magią powietrze.
— Nie? Przecież o to właśnie prosiłaś w bibliotece — prawie szeptał. — Pamiętaj, że mogę to skończyć w każdej chwili.
Sugerował najprawdziwsze potworności, ale brzmiał tak, że zrobiło mi się gorąco. Był czarujący jak zwykle, nie znalazłam w nim śladu napastliwości, choć ten wyraz twarzy przerażał. Chciałam uciec spod siły tego spojrzenia, ale coś nie pozwalało mi się ruszyć. Ta ambiwalencja coraz bardziej przechylała się na korzyść Toma, zwłaszcza kiedy uniósł rękę z powrotem do mojej szyi. To była ostatnia szansa, kiedy mogłam spróbować odwieść go od tego, co zaplanował, choć wiedziałam, że on i tak uczyni po swojemu.
— Ale możesz się wstrzymać. — Mechanicznie chwyciłam rękaw jego podniszczonej szaty. — Ja… ja mam już plan, tylko potrzebuję trochę czasu. Załatwię to sama, ale muszę czuć, że… że jesteście ze mną.
Kłamałam mu prosto w oczy i on o tym wiedział, ale nic już na to nie rzekł. Pobłażliwy uśmiech zaigrał w kącikach jego ust, kiedy Riddle pochylił się, żeby wyszeptać:
— Wyglądasz dziś tak, że grzechem byłoby nie zgrzeszyć. Twoje kolana… hmm, faktycznie godne uwagi.
Chciałam się zaśmiać — trochę z zaskoczenia, a trochę z rozbawienia — ale zamknął mi usta pocałunkiem, tracąc całe swoje opanowanie. Zacisnął ręce dookoła moich ramion, nie dbając o siłę uścisku, ale ani przez moment nie trwałam w sztywnym zdumieniu. Mimo wysokich obcasów wspięłam się wyżej na palce, żeby łatwiej dosięgnąć tych miękkich, zachłannych warg. W tamtym momencie ani myślałam odtrącać jego dłoni, które były wszędzie na moich odsłoniętych ramionach, we włosach, na twarzy, a później niżej, dużo niżej, niż pozwoliłabym na to komukolwiek innemu, wczepiały się w sztywne zagięcia taftowej szaty na biodrach — tego miejsca wstydziłam się najbardziej, ale w tej chwili zapomniałam o kompleksach. Pierwszy raz przeżyłam ten pocałunek — trzeźwa i świadoma. Choć znajdowaliśmy się na zimnym korytarzu w lochach, zrobiło mi się nienaturalnie gorąco, a Tom sprawiał wrażenie, jakby wcale nie zamierzał na tym poprzestać. Jego łaskoczący język i usta były już na mojej szyi, a dłonie wodziły po ukrytych pod materiałem piersiach, nasilając frapujące uczucie pożądania.

~*~

Zastanawiam się, czy nie wprowadzam za dużo wątków pobocznych i pierdółek, ale zależy mi, żeby moje postacie poboczne były choć trochę wielowymiarowe. Nie chcę typowo złego Hortusa, głupiutkiej Gaby czy Nicka jako tego złego narzeczonego. Nie chcę, żeby byli definiowani przez role, które pierwotnie mieli pełnić. Postaram się jednak powoli wprowadzić jakiś wątek typowo tomovictoriowy, bo mamy już siódmy rozdział, a nadal za wiele nie wiadomo na temat ich relacji.
Może nie wykażę się zajebistą znajomością klasyki muzyki, ale kompletnie nie znam kawałków Elvisa, więc poniżej wstawię linki do jutuba, żeby podobnie obeznani w tego typu muzyce mogli sobie posłuchać, jak brzmią. Mój profesjonalny risercz wyglądał tak: youtube.com, w wyszukiwarkę Elvis Presley, enter i randomowy klik w rzucające się w oczy tytuły, a potem sprawdzenie, czy został nagrany przed 1973 rokiem.
Meh, jestem mistrzem poświęcenia dla opka. Dedykacja dla Mysterie. :*

Can’t help falling in love
Blue suede shoes
Jailhouse rock
Love me tender