— Wiedziałam, że tak się to skończy,
wiedziałam…
— Uspokój się.
— Nie waż się mówić o spokoju! To
nie twój ojciec jutro tu przyjedzie i nie ciebie stłucze na kwaśne jabłko.
— Nikt cię nie stłucze.
Jakiś kwadrans po odejściu Sokarisa
wrócił Tom. Był bardzo z siebie zadowolony, a oczy płonęły mu czerwienią. Kiedy
zastał mnie szlochającą na pufie, powściągnął uśmiech. Nawet nie próbowałam
ukryć, że na niego czekałam; na myśl, że Margaret miałaby ujrzeć te łzy i
roztrzęsienie, robiło mi się słabo. Liczyłam, że słowa Riddle’a okażą się na
tyle uspokajające, bym mogła wrócić do sypialni względnie opanowana.
— Szkoda, że nie byłeś taki pewny,
kiedy we czwartek… nieważne. Nicka możesz spróbować zastraszyć, ale mojego ojca
nie… nawet go nie zobaczysz.
— Powiedziałem już, że nikt cię nie
stłucze. Uspokój się.
Rzekł to tak stanowczo, że natychmiast
przestałam płakać, ale wciąż miałam czkawkę. Otarłam oczy rękawem i przyjęłam
oferowaną chusteczkę, żeby wysmarkać nos. Zerknęłam na Toma zza kurtyny
rozczochranych, burych włosów, uważając, by nie zetknąć się z nim
wzrokiem — nie zniosłabym srogości spojrzenia, w którym nadal
pobłyskiwał ogień. Zwłaszcza po tym żałosnym ataku histerii. Zrobiło mi się
wstyd, że przyjaciel musiał na to patrzeć, ale wciąż nie potrafiłam zapanować
nad drżeniem całego ciała. Jak przez grubą szybę słyszałam, że za miesiąc stanę
się pełnoletnia, że Sokaris prawdopodobnie blefował, a jeśli nie, Dippet
prawdopodobnie będzie towarzyszył mnie i ojcu — te wszystkie frazesy
przepływały przez moją głowę i uciekały w eter. Pozwoliłam się odprowadzić pod
dormitorium, i choć opanowałam łzy i słowotok, do spokoju wciąż było mi daleko.
Kiedy znalazłam się w sypialni, zignorowałam Margaret, która siedziała na swoim
łóżku z turbanem z ręcznika na głowie i kremowała sobie twarz, zabrałam rzeczy
i zamknęłam się w łazience. Szybko znalazłam się pod prysznicem, bez przerwy
próbując ułożyć w głowie usprawiedliwienie swojego
zachowania — ojciec nie był głupcem i naprawdę rzadko wierzył
komukolwiek poza pierworodnym. Stałam tam grubo ponad godzinę, aż skóra na
dłoniach nasiąknęła wodą, ale nie przychodziło mi do głowy nic, co zadowoliłoby
Hortusa. Jeśli wymusi na pani Jones… Nawet nie chciałam myśleć o upokorzeniu i
kłopotach. Straciłabym w oczach wszystkich, nawet w oczach profesora
Slughorna — pewnie natychmiast zostałabym wyrzucona z Klubu Ślimaka,
chociaż nie miało to większego znaczenia, bo prawdopodobnie mogłabym się
pożegnać ze szkołą. Ojciec najpewniej po to chciał się spotkać z dyrektorem:
żeby wypisać mnie z Hogwartu. Im dłużej nad tym rozmyślałam, tym bardziej byłam
sfrustrowana, a w skrajnej desperacji zaczęłam układać plan oddania się
Rowdy’emu, aby go udobruchać.
Wyszłam z łazienki, gdy wielki zegar nad
drzwiami wybił godzinę pierwszą. Nie paląc światła, prawie po omacku dotarłam
do swojego łóżka, żeby przewracać się w nim z boku na bok, kiedy próbowałam
zasnąć. Miarowe oddechy trzech Ślizgonek i regularne tykanie zegara
zahipnotyzowały mnie na tyle, bym przestała się zamartwiać, lecz nie mogłam
utrzymać zamkniętych powiek. Gdy o siódmej zadzwonił budzik, zwlekłam się z
materaca z taką energią, jakbym spędziła tę bezsenną noc w ciasnej szafie. Na
bolące plecy pomogło rozciąganie, a na ogólne rozbicie — codzienne
ćwiczenia, lecz nic nie przepędziło ponurych myśli. Pogoda wcale nie zachęcała
do optymizmu. Przez całą noc lało jak z cebra, a błonia paskudnie się rozmoczyły,
więc już po kilku pierwszych krokach miałam w butach pełno wody. Choć słońce
powinno już dawno zawisnąć nad jeziorem, niebo było tak zachmurzone, że nie
zapowiadało się na przejaśnienie. Po godzinnym bieganiu i wypatrywaniu ojca (liczyłam,
że pojawi się przed bramą i załatwimy nasze sprawy z dala od wścibskich
spojrzeń świadków) przemokłam tak, że woda i pot lały się ze mnie strumieniami.
Kiedy zerwał się zimny wiatr, a deszcz zaczął się wzmagać, postanowiłam
zawrócić (omijając taktycznie miejsce ostatniego spotkania z Nickiem); gdy
wpadłam do sypialni, zastałam wszystko w takim stanie jak przed
wyjściem — światło zgaszone, moją pościel rozgrzebaną, a trzy
pozostałe łóżka otoczone ciężkimi kotarami. Kiedy wychodziłam z łazienki (wyszorowana
i odświeżona, ale wcale nie w lepszym nastroju), Dafne pochrapywała tubalnie ze
swojego kąta. Domyślałam się, że o ósmej trzydzieści pięć w Wielkiej Sali nie
zastanę tłumów, lecz postanowiłam poczekać tam na swoją grupę i spróbować
wmusić w siebie śniadanie. Zamek wydawał się uśpiony, choć w holu spotkałam
kilku uczniów, a jadalnia nie była tak opustoszała, jak zakładałam. Za stołem
nauczycielskim zobaczyłam Dumbledore’a gawędzącego z profesorem Flitwickiem i
Merrythought oraz ukrytego za Prorokiem Codziennym
Bykowa, a na naszym zwykłym miejscu — Rosiera i Lucjusza, więc
natychmiast do nich podeszłam, ignorując pozostałą garstkę Ślizgonów, którzy
nawet nie zaszczycili mnie spojrzeniem. Evan błysnął zębami, kiedy obok niego
usiadłam, a Malfoy tylko skinął głową. Był tak uparcie milczącym chłopcem, że
nawet nie potrafiłam sobie przypomnieć barwy jego głosu.
— Uuu, wyglądasz…
uuu… — Piątoklasista wyraźnie się skrzywił, gdy znalazłam się na tyle
blisko, by mógł wyraźnie zobaczyć moje zaczerwienione i podkrążone
oczy. — Znów zostałaś dłużej u…?
Zgromiłam go spojrzeniem, aż urwał i
zajął się na powrót swoją owsianką. Choć zaczęłam wściekle mieszać w swojej
kawie, łypiąc spode łba na kolegę, w środku zmroziło mnie przerażenie: jak
wiele Rosier zdążył się domyślić? I ile wiedzieli pozostali? Być może
niesłusznie podejrzewałam Ezdrasza i Margaret? Może sam Tom…?
Niewyspanie poprzewracało ci w głowie.
— I właśnie przez takie plotki mój
ojciec umówił się na dzisiaj z Dippetem — warknęłam, uważając, by
nikt poza naszą trójką tego nie usłyszał, ponieważ Wielka Sala powoli zaczęła
się zapełniać. — Bardzo ci dziękuję.
Rosier mruknął tylko zza swoich złotych
loków coś, co brzmiało jak marne „nieciekawo”, ale nie ośmielił się rozwinąć
swojej wypowiedzi. Lucjusz niezmiennie milczał, zajęty przewracaniem stron
swojej gazety. Zła, że nie miałam na kim wyładować wściekłości, zabrałam się za
kawę; zaciśnięty żołądek uprzejmie mnie poinformował, że dziś podziękuje za
śniadanie.
Świetnie. Mniejszy posiłek, mniejsze wyrzuty sumienia.
Na domiar złego w drzwiach pojawił się
Sokaris ze ściskającą go za rękę Ivy — ona wyglądała jak zwykle z tym
swoim znudzonym wyrazem ochładzającym piękne nordyckie rysy twarzy, ale Hortus
kroczył z taką miną, jakby właśnie zdał owutemy na wybitny. Czyżby ojciec już przybył? Zerknęłam natychmiast w
kierunku stołu nauczycielskiego — Dippeta
przy nim nie było. Żołądek wypełniony kawą podjechał mi do gardła, lecz z
trudem zachowałam powagę. Powoli odłożyłam kubek i zaczęłam udawać, że
przygotowywałam kanapki z szynką.
Ale ojciec nie pojawił się w trakcie
śniadania. Ani po obiedzie. Nie spotkałam nawet brata, mimo że podczas obu
posiłków wyglądał na rozluźnionego i zadowolonego. Choć spędziłam wolny czas na
nauce do zapowiedzianego sprawdzianu z eliksirów (za towarzysza miałam Notta,
który chyba wziął sobie do serca porady Slughorna), bez przerwy wypatrywałam
kogoś, kto miał przekazać mi hiobowe wieści. Niedziela stała się dniem
niekończącego się oczekiwania, tak że pod wieczór zaczęłam się modlić, by
ojciec nareszcie się zjawił. Nieustanne wyobrażanie sobie tego spotkania okazało
się gorsze niż ono samo.
Do kolacji została godzina, a ja
siedziałam z Nottem i Mulciberem przy obsmarowanym graffiti stoliku w
bibliotece, gdzie w teorii zakuwaliśmy różnice między antidotami wykrywalnymi a
niewykrywalnymi. W praktyce wyglądało to zgoła inaczej: ja bazgrałam bezmyślnie
po nowym podręczniku i powtarzałam automatycznie Trzy Prawa Golpalotta, które
znałam jak wyznanie wiary, Mulciber gryzmolił po i tak już popisanym blacie, a
Nott dłubał w zębach wyliniałą końcówką pióra i kartkował jakąś rozpadającą się
księgę o hodowli smoków. Doszedł już do pięćsetnej strony, ale ograniczał się
jedynie do oglądania ruchomych obrazków. Wszyscy byliśmy wykończeni całodzienną
nauką, zwłaszcza że chłopcy powtarzali nieustannie, że nie zdążyli jeszcze
odchorować SUM-ów. Nawijali, że dwa miesiące wakacji po tak dzikim maratonie to
czyste okrucieństwo; gdyby nie niezbyt przyjemne — mimo zagranicznej
wycieczki — lato, pewnie bym się z nimi zgodziła. Za oknem powoli
robiło się ciemno. Przez cały dzień padało, a teraz dla jeszcze bardziej
przygnębiającego klimatu na błoniach pojawiła się mgła. Na samą myśl o
jutrzejszym porannym bieganiu przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz.
W pewnym momencie drzwi do biblioteki
zaskrzypiały cicho i rozległ się odgłos nowych kroków. Automatycznie zerknęłam
w tamtą stronę i zobaczyłam Margaret Rowle, która wyraźnie zmierzała w naszą
stronę. Na jej widok coś przewróciło mi się w prawie pustym żołądku (po skąpym
obiedzie nie został najmniejszy ślad). Siedziałam ze Ślizgonami pod oknem,
niemal naprzeciwko kontuaru znudzonej pani Mortemore, więc Margaret nie miała
do nas daleko.
— Profesor Dippet cię
wezwał — powiedziała, a jej głos wydał mi się donośniejszy i dużo
bardziej pretensjonalny na tle tej suchej ciszy. — Masz przyjść do
jego gabinetu. W tej chwili.
Udałam, że nie zauważyłam tych szybkich,
znaczących spojrzeń kolegów, choć poczułam się jak ofiara. Ponaglający wzrok
Rowle wcale nie poprawiał sytuacji.
— Tak jest — mruknęłam.
Wcisnęłam swoje rzeczy do torby i
rzuciłam krótkie cześć z lodowatą
świadomością, że właśnie mijała moja ostatnia chwila w tym pomieszczeniu.
Wyszłam z biblioteki jak na ścięcie, wpatrując się w długie włosy Margaret
powiewające za nią jak pięknie błyszcząca, kasztanowa peleryna. Zrównałam się
ze Ślizgonką dopiero za drzwiami; odniosłam wrażenie, że specjalnie zwolniła,
aby ze mną porozmawiać, choć przez moment taktycznie milczała. Mimo to czułam,
jak zżerała ją ciekawość, byłam też prawie pewna, że zobaczyła Hortusa i
właśnie o to chciała podpytać.
— Co
przeskrobałaś? — podjęła w końcu, siląc się na
obojętność. — Dippet nie wzywa o tej porze bez powodu.
— Dowiem się na miejscu.
Do tej pory skręcałam się ze strachu, a
teraz dodatkowo ze złości. Wsunęłam dłonie do kieszeni i przyspieszyłam kroku z
nadzieją, że Rowle zostanie z tyłu, ale nie. Czułam coś jak robaczki wijące się
w żołądku. Szłyśmy w milczeniu najpierw przez pusty korytarz, potem przez tajne
przejście za gobelinem z nosorożcami; dziewczyna odezwała się ponownie dopiero
wtedy, gdy znalazłyśmy się przy głównych schodach:
— Idę na dół, mamy z Tomem obchód. Powodzenia.
— Dzięki — wymamrotałam
nie do końca pewna, czy to usłyszała, bo już zbiegła na półpiętro, przeskakując
co dwa stopnie.
Mnie za to wcale się nie śpieszyło.
Teraz, gdy zostałam sama, świadomość, że mogłam za chwilę wrócić z ojcem do
domu, zwaliła mi się na głowę z całym swoim ciężarem. Czułam się jak w
nierealnym, koszmarnym śnie. Rodzicom zdarzało się nam grozić, że pewnego dnia
zabiorą nas ze szkoły, jeśli złamiemy regulamin, lecz nigdy nie traktowaliśmy
tego poważnie. A teraz… To po prostu nie mogło się dziać!
No spójrz, a jednak.
Z duszą na ramieniu powędrowałam na
siódme piętro, gdzie znajdował się gabinet dyrektora. Po drodze zaczepiałam
wzrokiem wszystkie mijane obrazy, gobeliny i zakurzone zbroje, chcąc zapamiętać
jak najwięcej szczegółów. Im bliżej celu, tym bardziej się denerwowałam, aż w
końcu pod drzwiami byłam prawie pewna, że zwymiotuję serce, które czułam już w
przełyku. Wypowiedziałam hasło podane przez Margaret (lelo-sombrero wydałoby mi się zabawne w każdej innej sytuacji), a
kiedy kamienny gargulec odskoczył, zaczęłam się wspinać po spiralnych schodach.
Zanim zapukałam, wzięłam głęboki oddech, ale i tak w środku skręcałam się ze
strachu. Na dźwięk spokojnego zaproszenia zdrętwiałą rękę przekręciłam mosiężną
gałkę.
Nigdy wcześniej nie byłam w gabinecie
dyrektora i nawet w chwili paraliżującego niepokoju wydał mi się piękny.
Ogromną, okrągłą komnatę oświetlały dziesiątki świec z wielkiego żyrandola,
lecz nie tak nachalnie, abym musiała mrużyć oczy. Centralne miejsce zajmowało
tu ładne biurko z ciemnego drewna, z nogami przypominającymi szpony, a także
wysokie krzesło — identyczne, na którym w Wielkiej Sali siedział
Dippet. Za fotelem rozciągały się wysokie na całe piętro półki pełne książek, w
oczy rzucały się też tajemnicze drzwi prowadzące najpewniej do osobistych pokoi
profesora. Gdy tylko przekroczyłam próg, natychmiast poczułam, jakby dziesiątki
par oczu jak na komendę zlustrowały mnie od góry do dołu — szybko
sobie uświadomiłam, że należały one do portretów, którymi obwieszono kamienne
ściany, lecz wrażenie pozostawało równie nieprzyjemne, jakbym zetknęła się z
żywymi ludźmi.
Wśród tych natarczywych spojrzeń niemal
natychmiast wyłowiłam te należące do dyrektora i ojca. Na Boga, on naprawdę tam stał. Odziany w doskonale nieskrojoną
szatę z granatowego brokatu (nie, jednak
napiętą na odstającym brzuchu), z pasującą do tego tiarą, pod którą skrywał
spore zakola. Nastroszył gęste wąsy, gdy popatrzyliśmy sobie w oczy, ale nie
stracił panowania nad nerwami. On doskonale udawał, lecz znałam go zbyt dobrze,
by tego nie zauważyć. Na widok tego srogiego spojrzenia ciemnych, przekrwionych
oczu niemal zapomniałam o profesorze, dygnęłam dopiero wtedy, gdy ten się
odezwał:
— Dobry wieczór, panno Hortus.
Proszę wejść, proszę się nie stresować.
— Dziękuję, Armando, poradzę
sobie — wpadł mu w słowo ojciec, szczerząc się okropnie. Poklepał
Dippeta po ramieniu, po czym oboje uścisnęli sobie dłonie, popatrzyli na siebie
porozumiewawczo, a Hortus dodał: — Po wszystkim odeślę ją z powrotem,
nie bój się, niczego stąd nie wyniesiemy… choć, nie powiem, ta tiara wygląda
gustownie…
Wskazał na wyświechtaną Tiarę Przydziału
leżącą na szczycie jednej z szaf, a mężczyźni zarechotali, po czym dyrektor
opuścił gabinet, nie oglądając się na gościa. Ja stałam w tym samym miejscu
przy drzwiach, nie ważąc się podejść, ale i tak przez grubą warstwę strachu
przedarło się zażenowanie. Żarciki ojca plasowały się mniej więcej na szczycie
tych rzeczy, które wywoływały we mnie ten rodzaj obślizgłego zakłopotania. Nie
zdążyłam jednak przetrawić tego wymuszonego dowcipu, bo zaledwie sekundę po
tym, jak kroki starszego czarodzieja ucichły, dystans między mną a ojcem
gwałtownie się zmniejszył. Maska wesołego rozluźnienia natychmiast opadła,
ukazując purpurowe plamy i pulsujące, nabrzmiały żyły na twarzy mężczyzny, a ja
oniemiałam z przerażenia — już dawno nie widziałam go w takim stanie.
— Postradałaś
rozum?! — syknął, pryskając śliną. Nie zdołałam nawet się zasłonić,
bo trzasnął mnie w twarz z takim impetem, że przez moment nie wiedziałam, gdzie
się znajdowałam. — Co ty sobie myślisz, głupia dziewucho… żebym musiał
osobiście lecieć do Hogwartu… zawracał głowę Dippetowi…
Mówił z trudem, dysząc ciężko i hamując
furię, która wyłaziła na wierzch wraz z jego oczami. Uniosłam obie dłonie do
gorącego policzka; nie dbałam ani o drżenie warg i podbródka, ani o okropny
grymas, ani o lejące się łzy. Ojciec nigdy dotąd nie podniósł na nikogo ręki,
raz tylko trzepnął Sokarisa morką ścierką, kiedy lewitował pod sufit wszystkie
noże w kuchni, gdy miał osiem lat. Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało, choć
ból był znikomy, a policzek zahartowany po związku z Rowdym. Patrzyłam na
wściekłego ojca, na jego wielkie, żółte, obnażone zęby, widziałam, że coś
mówił, lecz nie rozumiałam ani jednego słowa. Skrupulatnie budowane wyjaśnienia
rozpłynęły się w nicość i teraz miałam w głowie jedynie pustkę.
— No i dlaczego buczysz, dziecko,
dlaczego buczysz? — Chwycił mnie za ramiona i zaczął potrząsać, a ja
rozpłakałam się jeszcze bardziej, pełna poczucia
niesprawiedliwości. — Przecież nie zabraniam ci mieć gacha… ale nie
przed ślubem i nie tak oficjalnie! Byle dzieci były męża! Rozumiesz, co do
ciebie mówię?
— Ale j-ja nic nie
zrob-biłam! — Postanowiłam iść w zaparte bez względu na
skutek. — Na-naprawdę!
Ojciec chyba zdał sobie sprawę, że
przekroczył pewną granicę, bo cofnął się gwałtownie z dziwnym wyrazem twarzy. Chyba
nawet trochę pobladł. W gabinecie zapanowała gęsta cisza, Hortus zaczął nerwowo
szarpać wąsy, obserwowany przez portrety, a ja przyciskałam spoconą dłoń do
policzka i stałam mocno zgarbiona, bojąc się kolejnego ciosu. Wszystko, co
działo się w tamtym momencie, wyglądało tak surrealistycznie, jakbym patrzyła
na to z boku, będąc pod wpływem alkoholu. A czułam, że to dopiero początek
nieprzyjemności, bo prawdziwa męka zawsze nadchodziła dopiero na drugi dzień.
— Masz dużo szczęścia,
dziewczyno — mruknął w końcu, przyglądając mi się
karcąco. — I nawet sobie nie zdajesz z tego sprawy. Przekonałem
Rowdych, żeby jednak cię wzięli… oczywiście ich syn już do nich napisał, więc
kosztowało to trochę więcej złota…
— Jak to? — przerwałam mu
nienaturalnie piskliwym głosem. Jednak mój nagły przypływ odwagi został źle
zinterpretowany, bo ojciec wcale się nie oburzył, wręcz przeciwnie. Westchnął
ostentacyjnie i skrzyżował ręce na piersi, kręcąc niecierpliwie głową.
— A co myślałaś? Za takie plotki
trzeba płacić, obyś nigdy nie odczuła tego na własnej kieszeni. A no właśnie.
Załóżmy — zmarszczył brwi i teatralne wzniósł wzrok ku
niebu — że ci wierzę i do niczego nie doszło… w końcu wątpię, żebyś
była aż tak głupia i oddała się
sierocie o wątpliwym statusie krwi… Sokaris mógł trochę przekoloryzować…
oszczędzę nam wszystkim upokorzenia i nie zostaniesz zbadana… tylko winni się
tłumaczą… ALE masz sobie dać spokój
ze starym towarzystwem, rozumiemy się?
Wpatrywałam się w niego szeroko otwartymi
oczami, mając wrażenie, że za chwilę wypadną na piękny perski dywan. Nie byłam
w stanie się odezwać, a słowa ojca mnożyły się i nakładały na siebie, aż stały
się straszliwą kakofonią, jednym potwornym hukiem. Nie było od tego ucieczki,
choć zakryłam uszy rękami i zacisnęłam powieki tak mocno, aż zabolało. Jeszcze
nigdy się tak nie odsłoniłam, ale teraz kompletnie o to nie dbałam; chciałam,
by to po prostu ustało. I wtedy Hortus zrobił coś, czego pragnęłam przez całe
dotychczasowe życie — zbliżył się i przytulił mnie. To było sztywne i
bardzo koślawe, ale sprawiło, że natychmiast wróciłam na ziemię.
— No, nie rycz już — mówił
tak uspokajająco, że prawie nie poznałam jego głosu. — Wszystko
będzie jak trzeba, tylko już z nami nie walcz. Przecież my nie chcemy z matką
dla ciebie źle.
Całkowicie poddałam się temu
zniewalającemu poczuciu ojcowskiego uścisku, rozpływałam się w szorstkich,
muskularnych ramionach, nie dowierzając chwili, która właśnie się dopełniała. W
tym momencie byłam w stanie uwierzyć Hortusowi we wszystko, zwłaszcza że pierwszy
raz miałam wrażenie, że i on trochę się otworzył. Pokiwałam głową i pociągnęłam
głośno nosem, żeby nie zasmarkać mu szaty.
— Zostaw tamto
towarzystwo — ciągnął i zmusił mnie, żebym na niego
spojrzała. — Dobrze? Była zabawa, znalazłaś sobie przyjaciół, ale to
już czas, żeby pomyśleć o przyszłości. Nie uchodzi, żeby panienka szlajała się
z chłopakami. Zwłaszcza przyszła panna młoda. Tak?
— Tak jest — odparłam,
choć głos prawie uwiązł mi w gardle. Po prostu nie potrafiłam odmówić. Miałam w
tej chwili wszystko, do czego dążyłam: ciepło, uprzejmość i bliskość ojca, ale
z jakiegoś powodu czułam się pusta. Zlodowaciała. — To… to zostaję w
Hogwarcie?
Czarodziej odsunął się i zaczął grzebać
po kieszeniach w poszukiwaniu chusteczki. Gdy mi ją wręczył (szorstką i w
zielono-brązową kratę), a ja otarłam wilgotną od łez twarz, odparł tym samym
miękkim, niehortusowym głosem:
— Zostajesz, ale
zapamiętaj — pogroził palcem obleczonym w złoty pierścień — że
masz moje zaufanie. Nie waż się tego zmarnować.
Kiedy opuściliśmy gabinet profesora
Dippeta, pożegnałam się z ojcem i ruszyłam — jak
przyrzekłam — prosto do dormitorium, nie do końca zdając sobie sprawę
z tego, co się właśnie wydarzyło. Kiedy schodziłam głównymi schodami do holu,
usłyszałam dobiegające z Wielkiej Sali typowe odgłosy kolacji, lecz nawet nie
spojrzałam w tamtą stronę. Wiedziałam, że zmierzałam do lochów tylko po to,
żeby zaszyć się w łazience i spędzić kolejną bezsenną noc, szlochając pod
prysznicem. Z każdym krokiem uświadamiałam sobie, że właśnie straciłam
wszystko, co dawało mi radość. Sama się na to zgodziłam, nie próbując nawet o
siebie zawalczyć, choć jeszcze kilka dni temu zarzekałam się, że oto stałam się
panią własnego losu.
Bycie naiwną ma swoje plusy — jesteś szczęśliwa. Przez
chwilę.
Przez całą drogę z gabinetu dyrektora do
sypialni Ślizgonek nie spotkałam nikogo poza Irytkiem, który nie omieszkał
cisnąć we mnie pergaminową kulką umoczoną w atramencie, ale uniknęłam cisu,
chowając się za zbroją. Gdy weszłam do łazienki i spojrzałam w lustro,
doceniłam porę, którą ojciec wybrał sobie na odwiedziny. Choć po łzach nie było
już śladu, oczy miałam zapuchnięte i wściekle czerwone, co wyraźnie odcinało
się na poszarzałej twarzy. Nikt nie mógł tego zobaczyć.
Kolejna noc nie zapowiadała się ani trochę
lepiej od poprzedniej. Zanim uczniowie zaczęli wracać po kolacji do swoich
dormitoriów, ja już dawno przywdziałam koszulę nocną i schroniłam się pod
kołdrą za grubymi, skrzętnie zaciągniętymi zasłonami. Dodatkowy fort z poduszek
wzmocnił moje morale, kiedy w pokoju pojawiła się zirytowana Margaret z
wiadomością od zaniepokojonego Notta, ale ignorowałam ją tak długo, aż sobie
poszła, mamrocząc coś buntowniczo pod nosem. Wraz z trzaśnięciem drzwi odeszła
moja ostatnia szansa na podjęcie słusznej decyzji, ale ja wolałam zostać w
bezpiecznym łóżku pośród łatwych wyborów i własnego tchórzostwa. Niemal czułam
jego smród. Jednak trzymałam się znacznie lepiej, niż zakładałam: tej nocy nie
uroniłam już ani jednej łzy. Nie zmrużyłam także oka, a nad ranem, kiedy powoli
przygotowywałam się do lekcji, przyłapałam się na obmyślaniu kolejnego planu.
Jak by uciec od odpowiedzialności? Cały czas odtwarzałam w głowie słowa Toma: to może się skończyć, jeśli tylko poprosisz.
Ale nic się nie skończy. Gadanie Riddle’a pozostanie tylko gadaniem, a on z
pomocą kolegów mógł jedynie przekląć Nicka i znowu ośmieszyć, kradnąc mu
ubranie. Poza Hogwartem pozostawali grupką niegroźnych dzieciaków. Z trudem
przyznałam ojcu rację — bawili się w wielkich, mrocznych myślicieli,
snuli dalekosiężne plany na miarę Grindelwalda, lecz w oczach społeczeństwa
pozostawali nikim. Za to pan Rowdy zdecydowanie był kimś — drugim
najbogatszym dziedzicem bajecznej fortuny Rowdych w Anglii, Pierwszym Sędzią
Wizengamotu i głównym fundatorem badań nad nowoczesnymi eliksirami w Szpitalu
Świętego Munga. A jego syn miał to wszystko kontynuować, dlatego wykazałabym
się głupotą, gdybym odrzuciła taką partię. Cieszyłam się na wejście do tej
rodziny jak na szafot.
Rankiem wszystko poszło gładko, a ja
starałam się jedynie wyłączyć emocje. Poczekałam na brata w salonie, modląc
się, by wyszedł przed moimi przyjaciółmi. I Bóg wysłuchał moich próśb: zegar
wybił siódmą trzydzieści, kiedy drzwi prowadzące do sypialni chłopców się
otworzyły i do pokoju wspólnego wmaszerował uśmiechnięty Sokaris w towarzystwie
wysokiego, muskularnego Rowle’a i Ezdrasza. Kiedy mnie zobaczył, mruknął coś do
kolegów, a po chwili staliśmy naprzeciwko siebie, krzyżując ręce na piersiach. Wyglądał
na trochę niewyspanego, ale już dawno nie był tak zadowolony. Próżny egoista.
— No, no, no, czyżby powrót siostry
marnotrawnej? — Zacmokał cicho pod nosem i pokręcił
głową. — Dobrze. Poczekamy tu na Rowdy’ego, powinien zaraz wyjść…
Przeprosisz go, Nick nie jest gburem, nie będzie długo chować urazy… O, idzie.
Drzwi znowu się otworzyły i do salonu
wtoczył się Nicolas, już z progu srogo na nas łypiąc. Przywitał się z Hortusem,
wymienili kilka krótkich uwag, a potem nadeszła moja wielka chwila. Nienawidząc
się z całego serca, przeprosiłam krótko za swoje zachowanie i obiecałam we
wszystkim się ich słuchać, o ile Nick nadal będzie mnie chciał, choć dobrze
znałam prawdę. Oczywiście, że nie chciał. Na tym małżeństwie zależało każdemu
poza narzeczonymi. Podczas śniadania miałam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię,
choć czułam na sobie jedynie spojrzenia dawnych przyjaciół. Dla reszty Wielkiej
Sali wszystko zostało niezmienione, bo tragedia dwójki tak niepasujących do
siebie ludzi odgrywała się w zamkniętym teatrze dostępnym jedynie dla wybranych
widzów.
Przeżywałam déjà vu. Sokaris znów był tym
szydzącym, nieprzyjemnym bratem, Nick — milczącym, niedelikatnym
Nickiem, a Gaby nie odstępowała mnie na krok, przez co czułam się jeszcze
gorzej. Dwie nieprzespane noce i niedojadanie zrobiły swoje i chodziłam jak pijana,
z trudem utrzymując głowę w pionie. Przysnęłam w bibliotece nad podręcznikiem
do eliksirów, a kiedy nadeszły zaklęcia, nawet się nie zorientowałam, że
jasnowłosa Taciturn niespodziewanie zmieniła się w Toma Riddle’a. Odwróciłam
się, żeby zerknąć na ławkę, przy której zwykł siedzieć z
Traversem — Gaby spojrzała wymownie w sufit, a potem wbiła wzrok w
plecy mojego sąsiada. Profesor Flitwick zaczął od sprawdzania listy obecności,
więc skorzystałam z okazji i wyszeptałam błagalnie:
— Proszę, nie utrudniaj mi tego.
Tom beznamiętnie wpatrywał się w
nauczyciela, a twarz miał chłodną i rozluźnioną, ale czułam, że był wściekły.
Aura, która od niego biła, już nie przyciągała, wręcz
przeciwnie — szczypała odsłoniętą skórę i wywoływała dyskomfort w
okolicy płuc, jakby chciała mnie poddusić.
— Znudziło mi się bieganie za
tobą — odpowiedział cicho, cały czas patrząc przed
siebie. — Czy to twoje ostatnie słowo?
— Nie! — wydyszałam
gorączkowo, a w żołądku coś nieprzyjemnie podskoczyło, kiedy zrozumiałam, że chłopak
mówił poważnie. — Po prostu poczekamy… tylko do ślubu, potem wszystko
wróci do normy.
— Och, z
pewnością — zadrwił i odpowiedział na wyczytane przez Flitwicka
nazwisko, po czym chwycił mnie mocno za rękę, aż syknęłam z bólu, a on
kontynuował: — To twoja ostatnia szansa, moja cierpliwość
definitywnie się skończyła, choć do ciebie miałem jej aż nadto.
Odsunął dłoń, by zająć się podręcznikiem,
ale na moim przegubie wciąż widniały białe ślady po jego palcach. Uznałam to za
koniec rozmowy, zwłaszcza że profesor wprowadził dziś nowe zaklęcie, a
wiedziałam, że teraz mogłam liczyć wyłącznie na siebie. Z trudem utrzymywałam
uniesione powieki, więc opanowanie zaklęcia powielającego (i to niewerbalnie)
okazało się niewykonalne. Każdy z nas dostał po małym kaktusie (Tom prędko
zamienił swojego na mysz, bo prosta roślina nie stanowiła dla niego żadnego
wyzwania) i miał do końca lekcji oddać Flitwickowi przynajmniej dwa. Już dawno
nie radziłam sobie tak fatalnie. Nie dość, że nie udało mi się skopiować
roślinki, to jeszcze dziwnym i kompletnie niezrozumiałym sposobem
transmutowałam tę prawdziwą w jabłko z kolcami. Przy Tomie, który wręczył
nauczycielowi osiemdziesiąt myszek w pudełku, wypadłam naprawdę słabo. Nawet
nie miałam żalu do Margaret o szyderczy śmiech po dzwonku, kiedy profesor zadał
mi dodatkową pracę domową („Ćwiczyć, panno Hortus, ćwiczyć, na kolejnych
zajęciach chcę widzieć dwa kaktusy albo dwa jabłka, jeśli pani tak woli!”). Na
eliksirach nie było wcale lepiej, choć cieszyłam się z dwóch powodów — skład
przy moim stoliku pozostał niezmieniony (Tom, Travers, Nott i ja — wielka
czwórka przed biurkiem profesora Slughorna), a oceny z naszych kartkówek
mieliśmy poznać dopiero w przyszłym tygodniu.
Łudziłam się, że jeśli pokornie
przeproszę narzeczonego, ten szybko uzna swoje zwycięstwo i będzie traktował
mnie przynajmniej poprawnie. Nawet trochę oczekiwałam, że spróbuje się na nowo
otworzyć, kiedy w rzadkich chwilach w dormitorium bywaliśmy sam na sam,
zachęcałam go do tego uśmiechami, ale on jakby tego nie widział. Coś wyraźnie
się zmieniło, lecz nie śmiałam zapytać, czy nadal wierzył w plotkę, którą
Sokaris błyskawicznie zdementował. Czasami podczas posiłków łapałam Rowdy’ego
na przyglądaniu się Tomowi, podobnie wieczorami w pokoju wspólnym, ale nie
mogłam go o to winić, bo sama dyskretnie wodziłam za Riddle’em wzrokiem.
Zdarzyło się, że moje dyskretnie nie
było wystarczające, bo Nick albo Sokaris dostrzegali te spojrzenia i wtedy z
widoczną satysfakcją podszczypywali mnie, sycząc to nieśmiertelne „nie gap
się”. Patrzenie na Toma rozdzierało serce. Miałam ochotę płakać za każdym
razem, gdy wychodził z Margaret albo rozmawiał z inną dziewczyną, i choć
wiedziałam, że to nic nie znaczyło, byłam piekielnie zazdrosna. Bez przerwy
miałam w głowie naszą wspólną noc i słowa Toma: seks nie musi oznaczać oddania. Jakieś ruchliwe zwierzę obudziło
się w moich wnętrznościach i szarpało je za każdym razem, kiedy pomyślałam, że mógł
teraz oddawać się innej.
Ale na zmianę decyzji było już za późno.
Przekonałam się o tym w kolejny piątek, kiedy drużyna Nicka wróciła z
wieczornego morderczego treningu. Ja sama wyjątkowo uniknęłam przesiadywania na
trybunach, ponieważ wymknęłam się na swoje prywatne ćwiczenia, zanim nawinęłam
się bratu. Przez bite dwie godziny, kiedy na rozmokniętych błoniach wyciskałam
z siebie siódme poty, zastanawiałam się, skąd ta swoboda, ale przy wejściu do
szkoły czekała odpowiedź w osobie Ezdrasza. Przyzwyczaiłam się spotykać go w
miejscach, w których akurat przebywałam sama albo z Gaby, choć czasami udawało
mu się wmieszać w tłum uczniów, przez co zaczęłam się zastanawiać, czy nie
popadłam w paranoję. Lecz tego wieczora ewidentnie czekał na mnie przy drzwiach
i obracał zaklęciem liście na schodach.
Nicolas wrócił z resztą drużyny dobrą
godzinę po nas. Cała siódemka tryskała samozadowoleniem i rzucała żarcikami,
usłyszałam to już z korytarza. Kiedy wkroczyli do salonu i oświadczyli, że w
tym roku zapewnią Slytherinowi zwycięstwo, prawie wszyscy obecni w pokoju
oklaskali ich uprzejmie. Worple nawet zaczął gwizdać.
— Żałuj, żeś nie widziała, jak
wymiataliśmy — burknął Rowdy, moszcząc się obok mnie na kanapie w tej
bardziej zacienionej części salonu, za kolumną w kącie. — Jesteśmy
najlepsi, co nie?
— Jesteście
najlepsi — mruknęłam zza słownika do starożytnych runów, a pozostali
gracze z entuzjazmem powtórzyli moje słowa i powoli porozchodzili się do swoich
zajęć, kompletnie zapominając o prysznicu.
Dafne otworzyła sobie piwo kremowe, a
drugie podała Nickowi. Kiedy tak siedzieli naprzeciwko siebie, wpatrywali się tępo
w przestrzeń i co chwile przytykali butelki do ust, wyglądali jak bliźniaki. W
końcu pojawił się Sokaris, prowadząc za rękę Ivy, z którą ostatnio prawie w
ogóle się nie rozstawał, a kwadrans później między siostrę a Ezdrasza wcisnęła
się Gaby i drużyna marzeń została skompletowana. Zerknęłam szybko w stronę
grupki siedzącej pod oknami — dyskutowali tak żywiołowo, że nawet
Margaret co jakiś czas wtrącała swoje trzy grosze, unosząc się w swoim fotelu,
a wszyscy zdawali się świetnie bawić. Poczułam, jak rozgoryczenie zalało
potwora w moim wnętrzu, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby odezwać się do
starej przyjaciółki. Nawet Nott ani raz tu nie zerknął, choć obserwowałam ich
przez dłuższy moment.
— Gdzie się
gapisz? — Szybkie, lekkie klepnięcie w tył głowy prędko mnie
otrzeźwiło, a towarzystwo zaśmiało się serdecznie. — Tu masz
narzeczonego.
Nick wyciągnął rękę wzdłuż mojej części
oparcia, a drugą wcisnął sobie opróżnioną butelkę między kolana, by bez
przeszkód mógł pogłaskać mnie po policzku. Jego dotyk nie był nieprzyjemny, ale
bariera, którą między sobą postawiliśmy, zaczęła wzrastać. Nie mogłam znieść
tego świdrującego spojrzenia, widoku okrągłej twarzy, w której nie potrafiłam
doszukać się niczego, co byłoby pociągające. Serce tłukło mi się o żebra, a w
gardle coś uwięzło, ale droga ucieczki została odcięta przez muskularne ramię,
więc tylko zamknęłam oczy. Poczułam na swoich ustach niechciany, palący
pocałunek niepewnych warg. Coś wykrzykiwało we mnie zaprzeczenia, rozdzierało
duszę na strzępy — to ta świadomość, że już zawsze będę smakować
tylko i wyłącznie taką bliskość. Suchą i bez pasji.
Całą sobotę spędziłam w bibliotece, ucząc
się do kolejnej kartkówki zapowiedzianej tym razem przez Merrythought, choć tak
naprawdę liczyłam, że spotkam tam Riddle’a. Wraz ze wczorajszym pocałunkiem coś
we mnie pękło i to właśnie tamto coś
zadecydowało — zdecydowałabym się na wszystko, byle odzyskać Toma.
Uznanie ojca nie było warte tamtej przyjaźni. Już od rana siedziałam cała
spięta, przeglądając szalenie trudne notatki z ostatniej obrony przed czarną
magią, ale Ślizgon pojawił się w bibliotece dopiero przed obiadem. Ogarnęła
mnie panika, ale szybko nad sobą zapanowałam, odczekałam chwilę, aż Tom zniknie
między regałami, po czym przeprosiłam Ezdrasza i Rowdy’ego, powoli wstałam i
ruszyłam spokojnie w kierunku części przeznaczonej książkom do eliksirów.
Dogoniłam Riddle’a, kiedy wychodził z Działu Ksiąg Zakazanych, dzierżąc w ręku
jakiś cienki wolumin ze złuszczającymi się z okładki złotymi ornamentami.
Chłopak zamarł na chwilę z dłonią na wykrzywionej, żelaznej klamce, a jego brwi
powędrowały ku górze.
— I tak długo
wytrzymałaś — odezwał się w końcu i odwrócił się, żeby założyć
różdżką łańcuch na drzwi. — Ale musisz radzić sobie sama. Przykro mi.
Zrobił kilka kroków w kierunku pani
Mortemore, ale zagrodziłam mu drogę, na wszelki wypadek chwytając go za przód
szaty. Byłam zdesperowana i w rozpaczy, zwłaszcza że ani ton głosu, ani
beznamiętne spojrzenie nie zwiastowały tego, czego się spodziewałam. Riddle
patrzył tak, jakby mnie nie znał, a ja miałam ochotę wytrząsnąć z niego tę
lodowatą obojętność. Miałam wrażenie, że rozmawiałam z zupełnie innym
człowiekiem.
— Proszę… proszę, chcę żeby to się
skończyło. — Zacisnęłam mocniej palce na wypłowiałym materiale, bo
poczułam, że zaczął mi się wymykać. — Moglibyśmy…
Roześmiał się cicho, ledwo dosłyszalnie,
ale to wystarczyło, bym zamilkła. Uniósł ręce, by oderwać od siebie moje
dłonie. Przez chwilę, kiedy czułam na skórze jego dotyk, odezwały się znajome
iskierki.
— Od pięciu lat znoszę to twoje „raz
tu, a raz tam”. Nie wiesz, czego chcesz, Victorio — rzekł, i choć się
uśmiechnął, uśmiech ten nie objął oczu. — Życzę ci wszystkiego
najlepszego, taka partia nie trafia się codziennie i z pewnością jest warta
swojej ceny.
Minął regał pełen starych Proroków Codziennych i ruszył prosto do
bibliotekarki, żeby ta odnotowała książkę. Nawet się za nim nie obejrzałam, nie
chcąc dokładać sobie powodów do płaczu, choć i tak miałam ich pod dostatkiem,
by zmierzyć się z pieczeniem pod powiekami. Zacisnęłam zęby, wzięłam z półki
jakąś książkę i wróciłam do stolika, przy którym Nick i Worple pisali swoje
wypracowania. Na twarzy zachowałam doskonałą powagę, lecz w gardle wciąż
walczyłam z ogromną gulą. Nadal byłam w szoku i dopiero sobie uświadamiałam, że
to naprawdę koniec, a wszystko, co miało mnie czekać, to życie z człowiekiem,
którego nie szanowałam. Nawet nie zauważyłam Sokarisa, który wyłonił się
niewiadomo skąd; zdałam sobie sprawę z jego obecności, dopiero gdy się odezwał:
— Co, znudziłaś się Riddle’owi? Och,
jakże mi przykro.
Podskoczyłam na dźwięk tego szyderstwa.
Kiedy ujrzałam wzrok Rowdy’ego, cała krew odpłynęła mi z twarzy, ale chłopak
niespodziewanie zarechotał i wykrzywił się złośliwie. Ezdrasz prawie szurał
nosem po pergaminie, udając nieobecnego. Nie odpowiedziałam, bo ze
zdenerwowania nieomal przypomniałam sobie dzisiejsze śniadanie.
— Czego się spodziewałaś po kimś,
kto syczy? — ciągnął
Sokaris. Musiał zauważyć łzy w moich oczach, ale (o dziwo) spuścił z
tonu. — Rodzina nigdy cię nie wystawi, a obcy ludzie zawsze. Jak już
się o tym przekonałaś, to zbieramy się i idziemy coś zjeść. No, ruszaj to
przerośnięte siedzenie.
Może i brat miał rację, a ja wciąż byłam
głęboko zraniona, ale nie potrafiłam pogodzić się ze stratą. Patrzyłam na
swoich dawnych przyjaciół wzrokiem zbitego psa, kiedy tylko pojawiali się w
pobliżu, jednocześnie za nimi tęskniąc i nienawidząc ich. Nie potrafiłam sobie
wytłumaczyć, dlaczego mnie unikali, dopóki pewnego wieczora nie natknęłam się
na Rosiera. Siedział samotnie z wyciągniętymi przed siebie nogami i grzał
nieobute stopy przed kominkiem, popijając piwo kremowe. Od razu podeszłam,
korzystając z tego, że towarzyszyła mi jedynie Gaby.
— Cześć, Evan. Mogę ci
przeszkodzić? — zapytałam nieśmiało, wyłamując sobie nad nim palce.
Chłopak wzdrygnął się malowniczo, ale
kiedy mnie zobaczył, uśmiechając się szeroko i zaczął się gramolić, bym mogła
usiąść obok niego na dywanie.
— Święty Mikołaj przyszedł w tym
roku wcześniej, musiałem być bardzo grzeczny. — Wyszczerzył zęby,
kiedy oparłam się o bok skórzanego fotela. — Czym sobie zasłużyłem na
taką wspaniałomyślność, lady Rowdy?
— Mogłabym zapytać o to
samo — mruknęłam spokojnie, choć poczułam, że się
zaczerwieniłam. — Nie odzywacie się do mnie… nawet Nott… Chciałam do
was wrócić, ale Tom powiedział, że nie mam po co…
Gdy mówiłam, Rosier wyraźnie się
zmieszał, a jego naturalny wdzięk stał się jakiś toporny i przerysowany. Zaczął
okręcać sobie złote loki na palcu, a kiedy się odezwał, patrzył uparcie w
ogień:
— Uważa, że… że nie jesteś wobec nas
lojalna i — zawahał się przez chwilę — i zagrażasz Sprawie,
wychodząc za tego typa. Więc sama widzisz, nie chce, żebyśmy się…
— Nie chcę za niego
wyjść — przerwałam mu przez zaciśnięte zęby. Złość uderzyła mi do
głowy, że przez moment nic nie widziałam i nie mogłam swobodnie oddychać.
Miałam ochotę nakrzyczeć na Evana, choć wiedziałam, że nie był niczemu
winny. — Zatem takie jest „zalecenie” — wykonałam w
powietrzu znak imitujący cudzysłów — Toma? Macie mnie unikać? No,
teraz wszystko stało się jasne…
— Hej, nie ma takich zakazów… ups, zaleceń… których nie da się
ominąć. — Szturchnął mnie lekko w ramię i uśmiechnął się już o wiele
swobodniej. — No i wątpię, żeby Tom tak łatwo z ciebie zrezygnował, w
końcu byłaś pierwsza. Może cię testuje… Nic ci na ten moment nie doradzę, moja
złota, ale zawsze posłużę rozmową… i męskim ramieniem.
Rozłożył ręce i zastygł w takiej pozie z
komicznie uniesionymi brwiami, aż nie dałam mu się uściskać. Rosier należał do
tego wąskiego grona osób w Domu Węża, które tak wylewnie okazywały uczucia i
potrafiły przytulać się do każdego. Ja sama, choć chłodna i powściągliwa,
cierpliwie znosiłam te uprzejmości, lecz teraz okazały się one naprawdę
przyjemne. Podziękowałam mu za tę krótką rozmowę i szybko wróciłam do Gaby,
która rozsiadła się ze swoją grupą nieopodal kominka, najwyraźniej czatując, aż
Evan sobie pójdzie i zwolni najlepsze miejsce w salonie. Od kiedy w pewnym
sensie przywarłam do młodszej Taciturn i jej towarzystwa, doceniłam, że nie musiałam
znosić Ezdrasza, który zawsze wydawał się nieszczery i jakiś taki… oleisty.
Poszturchiwanie i złośliwości Sokarisa i coraz odważniejszego Nicolasa
nauczyłam się ignorować, a Gaby była po prostu miła. Tego właśnie
potrzebowałam. Przyglądałam się jej, gdy siedziałyśmy obok siebie na zajęciach
albo razem pracowałyśmy nad tajemniczą miksturą — zapowiadało się, że
Ślizgonka zgadła i ważyliśmy Felix Felicis. Miała w sobie mnóstwo niezdarności
i była pozbawiona tego eleganckiego chłodu, który cechował osoby z wyższych
sfer, lecz spędzanie czasu w jej towarzystwie stawało się coraz przyjemniejsze.
Ona potrzebowała chętnego słuchacza, a ja z radością pełniłam tę rolę, ciesząc
się, że nie musiałam naprawdę z nią
dyskutować. Bo i na jaki temat?
*
Urodziny profesora Slughorna miały być
wielkim testem dla mnie i mojego wysiłku, który włożyłam w odchudzanie. Od
początku września skrupulatnie walczyłam z głodem i pilnowałam swojego
niejedzenia, biegałam niemal codziennie, a jeśli opuściłam jakiś trening,
nadrabiałam go następnego dnia. Stałam się też częstą, sekretną bywalczynią
skrzydła szpitalnego, w którym znajdowała się waga. Robiło się coraz zimniej,
mgliściej i wilgotniej, więc nie obyło się bez przeziębienia, ale pani Jones
miała na to świetny sposób — eliksir pieprzowy, po którym ból gardła
zniknął prawie natychmiast. Może i byłoby mi przykro z powodu złośliwych
docinków brata, który wyśmiewał kłęby pary wydobywające się z moich uszu, ale
dwa dni później sam musiał poprosić pielęgniarkę o pieprzowy specyfik na
gorączkę. Za porównanie do nieszczelnego smoczego tyłka oberwałam od Nicka po
głowie, ale było warto — Hortus milczał obrażony przez resztę przerwy
i cały obiad.
W ostatnią niedzielę września bez trudu
można było poznać, które Ślizgonki dostały zaproszenie na przyjęcie u
Slughorna, bo wszystkie wybierały stroje i rozmawiały tylko o tym, aby w
poniedziałek po lekcjach mieć więcej czasu na fryzury. Ja i Dafne (która nie
była w Klubie Ślimaka) nie podzielałyśmy tego podniecenia i spędziłyśmy wolną
od wyjściowych szat niedzielę, za to pełną zaklęć niewerbalnych na obronę przed
czarną magią. Prawdopodobnie uległabym nastrojowi ogólnej swobody, gdyby nie
stres związany z tym, jakie komentarze posypią się nazajutrz z ust mojego brata
i narzeczonego. Chłopcy nie zachowywali się wulgarnie ani opryskliwie, lecz
często rozmawiali, jakby mnie przy nich nie było, choć zwykle tkwiłam
przygwożdżona ramieniem Rowdy’ego. Nick zawsze jedynie dopowiadał do
złośliwości Sokarisa, lecz nigdy nie stawał po mojej stronie, kiedy żarty
przekraczały granice dobrego smaku. Gdy Hortus zakpił, że na przyjęciu
najpewniej będę wyglądać jak baleron wciśnięty w skarpetkę, musiałam mocno się
wysilić, by ukryć łzy, a Nicolas, owszem, natychmiast zaprzeczył, lecz
porównanie do gruźliczki nie poprawiło mi humoru. W tamtej chwili radość po
krótkiej, porannej rozmowie z Rosierem wyparowała do reszty.
Na zaproszeniu widniała godzina
rozpoczęcia wypisana ładnymi, złotymi literami: dwudziesta trzydzieści, ale my byliśmy już spóźnieni. Gaby od dziesięciu
minut przeklinała głośno w łazience, a ja siedziałam gotowa na brzegu swojego
łóżka i obgryzałam niepomalowane paznokcie. Ze stękania dochodzącego zza drzwi
zrozumiałam, że dziewczyna nie mogła sobie poradzić z włożeniem szaty, choć
wczoraj bez trudu zapanowała nad osiemnastoma tasiemkami z błękitnego atłasu. Kiedy
nareszcie pojawiła się w progu, gładząc nerwowo odstające kosmyki jasnych
włosów, było już za dwadzieścia dziewiąta. Zerknęłam przelotnie na jej ładną,
prostą szatę w białe grochy, na którą zdążyłam napatrzeć się zeszłego wieczora,
po czym obie szybkim krokiem dołączyłyśmy do reszty. Sokaris i Nicolas (obaj
ubrani w rdzawoczarne surduty) wiercili się niecierpliwie przy drzwiach, a Ivy
ziewała, stukając długim paznokciem w kamienną framugę. Taciturn wyglądała
olśniewająco — cała w bieli, z włosami spiętymi w wysoki, gładki kok
i z odcinającymi się na porcelanowej twarzy krwiście czerwonymi ustami. Srebrny
kolczyk w nosie absolutnie nie psuł efektu, wręcz przeciwnie, robił z
klasycznie pięknej dziewczyny czarownicę z charakterem. Chłopcy tylko machnęli
zgodnie, byśmy się pospieszyły, a sami pomaszerowali przodem, by otworzyć przed
nami tajne przejście. Choć korytarz był równie chłodny, mroczny i opustoszały,
kiedy tylko ruchoma ściana odskoczyła na bok, dobiegły nas dźwięki stłumionej
muzyki. Echo nieco ją zniekształciło, ale bez trudu poznałam ulubione kawałki
Slughorna — Can’t help falling
in love i Blue suede shoes Elvisa
Presleya. Gdy znaleźliśmy się w gabinecie, gramofon odtwarzał właśnie Jailhouse rock; słyszałam to już
wielokrotnie, ponieważ Elvis prawie zawsze pobrzękiwał w pokoju
nauczyciela — czy to na oficjalnych spotkaniach Klubu Ślimaka, czy na
prywatnych kolacyjkach dla wybranych. Mimo że przyjęcie miało się odbyć w
gabinecie, wkroczyliśmy (zwabieni muzyką i głośnymi rozmowami) do przylegającej
do niego klasy — w sam środek potańcówki. Byliśmy jedynymi wielkimi
spóźnialskimi, to jeszcze ominęła nas mowa Slughorna i dmuchanie świeczek. Co
prawda miało to swoje plusy, bo wmieszaliśmy się w tłum prawie niezauważeni, ale
niestety tylko prawie, bo po
ominięciu dużej grupy tańczących wpadliśmy prosto w ramiona solenizanta.
— Jak zwykle
spóźnieni! — zawołał rubasznie, rozchlapując połowę złocistej
zawartości ogromnego kielicha dzierżonego w dłoni, po czym pogroził chłopcom
grubym paluchem.
— Modnie spóźnieni, panie
profesorze — dopowiedział Sokaris i uśmiechnął się łobuzersko.
Wcisnął mu w rękę długi, wąski pakunek, mówiąc znacznie
ciszej: — Tatuś kazał przekazać, z jego prywatnej piwniczki.
Sześćdziesięcioletnie. Świetnie zachowane, prawie jak pan…
Wszyscy zachichotaliśmy (poczułam, jak
zdrętwiała mi przy tym szczęka), a najgłośniej śmiał się profesor, który był
już chyba lekko podchmielony — skrzaty roznoszące miód musiały czymś
doprawić zawartość jego pucharu — więc przyjmował znacznie bardziej
toporne pochlebstwa. Wysłuchał naszych życzeń z gorącym rumieńcem na pulchnych
policzkach, a potem zaoferował trochę miodu (skrzat domowy pojawił się prawie
natychmiast, niosąc nad głową tacę z przeróżnymi napojami), co jakiś czas
wymieniając z Hortusem kolejne lepkie komplementy.
— Swoją drogą — nauczyciel
czknął i pociągnął zdrowo z kryształowego naczynia — koniec roku
zapowiada się biesiadnie. Moja sześćdziesiątka, w listopadzie chrzciny u Ministra…
no i wasze wesele, moi drodzy, rano sowa dostarczyła zaproszenie! Gratuluję,
gratuluję, jak to miło patrzeć, kiedy dwie dobre rodziny się schodzą, naprawdę
miło…
— To będzie wydarzenie
roku — mruknął Rowdy, szczerząc zęby. — Mmm… zaraz po
pańskiej imprezce, co nie?
Przez naszą grupę znów przetoczył się
uprzejmy śmiech, a nauczyciel parsknął tak, że śliwkowa, haftowana złotem
kamizelka napięła się, aż zatrzeszczały błyszczące guziki. Podziękował
Sokarisowi za wino, poczęstował się następnym kieliszkiem tym razem karminowego
trunku i zniknął w tłumie gości. Mój brat natychmiast zaprosił narzeczoną do
tańca i oboje wyszli na środek, żeby dołączyć do reszty bawiącej się młodzieży,
a Nicolas w tym samym czasie powiódł nas do stołu zastawionego smakołykami. Od
razu otworzył sobie kremowe piwo i zgarnął z talerza wielki kawałek orzechowego
ciasta, więc mnie i Gaby pozostało przyjęcie od skrzata kolejnej szklanki soku
z dyni i przyglądanie się tańczącym. Biała sukienka Ivy śmigała w powietrzu,
wyraźnie odznaczając się na tle wielobarwnych (dominowały zielone i czerwone)
szat. Choć od lat z satysfakcją wynajdywałam coraz to nowe wady Sokarisa, to
jedno musiałam mu przyznać — doskonale czuł rytm i bardzo szybko
zdobył nieformalne miano króla parkietu na dzisiejszym przyjęciu. W pewnym
momencie zobaczyłam go nawet z profesor Merrythought, podczas gdy Rowdy
dyskutował z Rowle’em i kończył trzecie piwo. Przy piątym zaczęłam się nudzić,
ale nie ciągnęło mnie na parkiet. Dobrze się bawiłam, kołysząc się na piętach,
popijając sok i obserwując szalejącą z Rosierem Gaby. Wypatrzyłam już garstkę
znajomych i zamieniłam kilka zdań z Flitwickiem, którego pierwszy raz
zobaczyłam w tak barwnej szacie (choć błękit zdecydowanie nie był jego kolorem,
doceniłam odwagę nauczyciela). Wyłowiłam z tłumu nawet profesora
Bykowa — snuł się gdzieś w tle w swojej nieśmiertelnej, wyświechtanej
szacie i wyszorowanych butach, dopóki Dumbledore (błyszcząc niemal jak Horacy
Slughorn) nie zaprosił go do rozmowy przy lampce szampana. Stałam tak już z pół
godziny i wodziłam wzrokiem po sali, która całkowicie straciła wygląd
nieużywanej klasy. Wszystkie starocie gdzieś wyniesiono, a kilka najmniej
kulawych stolików nakryto fioletowymi obrusami. Zostawiono także tablicę, na
której ktoś wypisał dużymi, ładnymi literami Sześćdziesiąt lat naszego Drogiego Profesora, a drewnianą ramę
przyozdobiono złotymi łańcuchami podobnymi do tych, którymi oplata się choinki.
W omiecionym z pajęczyn żyrandolu płonęły nowe świece, a ponure, kamienne
ściany przykryto sięgającymi podłogi na wpół przezroczystymi, śliwkowymi
tkaninami — tyle wystarczyło, żeby pokój w lochach nabrał
przytulności.
Nick również okazał się znacznie bardziej
urzekający. Bez prowokującego go Sokarisa nie wypowiedział żadnej przykrej
uwagi, powstrzymał głośne beknięcie po szóstej butelce kremowego piwa, a
następnie zapytał przy kumplu o moją opinię na temat wątpliwego statusu krwi
Bykowa. Jednak nie wszystko tego wieczora okazało się tak perfekcyjne. Od kiedy
zostałam pozostawiona sama sobie i zobowiązana jedynie do kiwania głową, kiedy
Rowdy się do mnie zwrócił, wyczuliłam wzrok na konkretną wysoką postać
szczupłego, ciemnowłosego młodzieńca z doskonale ułożoną fryzurą, lecz
dostrzeżenie go wśród tańczącej rock and rolla młodzieży okazało się trudniejsze,
niż myślałam. Dopiero gdy gramofon zaczął grać wolniejsze kawałki, a kolorowe
sukienki przestały fruwać niemalże pod sufitem (wraz z ich roześmianymi
właścicielkami), mignął mi znajomy, ostry profil. Tom stał trochę z tyłu, wychylając
się nieznacznie w kierunku profesora Slughorna, z którym dyskutował. Nauczyciel
okazywał żywe zainteresowanie tym, co mówił jego ulubiony uczeń, choć
przypuszczałam, że to ożywienie mogło mieć związek z paczką, która
kolorystycznie zgrała się z jego śliwkową kamizelką. Mimo że niedaleko tej
dwójki dostrzegłam kilku znajomych (Wilkes, Yaxley i Travers popijali coś z
kieliszków i śledzili wzrokiem żeńską część towarzystwa śmigającego po
parkiecie), od razu zwróciłam uwagę na Margaret Rowle. Trzymała się blisko
Riddle’a, obserwując ze znudzeniem bawiących się gości, a w ręku trzymała
talerzyk z przystawkami. Ona również ubrała dziś czarną sukienkę, lecz w
odróżnieniu od mojej była znacznie bardziej obcisła i sięgała ziemi. Kiedy
dziewczyna się poruszała, dostrzegłam migającą przez wysokie rozcięcie nogę.
Początkowo ucieszyłam się, że Rowle nie miała tak zgrabnych kolan i okazała się
zdecydowanie szersza w talii, ale musiałam przyznać, że Ślizgonka prezentowała
się naprawdę apetycznie. Już z daleka rzuciła mi się w oczy jej burza brązowych
loków, które teraz wyglądały na drobniejsze i pięknie okalały jej piegowatą
twarz. Margaret — jak wiele dziewcząt tego
wieczora — kusiła pomalowanymi na czerwono ustami i uśmiechała się do
chłopców. Nie musiała długo czekać na partnera, bo kiedy tylko z gramofonu znów
popłynęła skoczniejsza nuta, ubrany w wyszczuplającą czerń Avery wyciągnął ją
na środek.
W przyglądaniu się tańczącym przeszkodził
mi Sokaris. Znalazł się przy nas tak niespodziewanie, jakby się aportował,
ciągnąc za sobą zdyszaną i uśmiechniętą Ivy. Oboje porwali ze stołu szklanki z
pierwszym lepszym napojem i wypili łapczywie przy akompaniamencie Elvisa i
głośnego beknięcia Nicka.
— Zatańczyłbyś z siostrą,
Hortus — mruknął, a Rowle zawtórował koledze krótkim śmiechem. Prawie
natychmiast zrobiło mi się gorąco, bo wiedziałam, że ta uwaga (choć może
rzucona w dobrej wierze) przyniesie kolejną przykrość.
— Dziękuję, jeszcze mi stopy
miłe — odparł Sokaris, ale ograniczył się tylko do tego prychnięcia,
bo jego wzrok przyciągnął ktoś inny. — Nie podoba mi się, że Gaby
rozmawia z tym… jak mu tam… Rosierem. Lata za nią, od kiedy weszliśmy, idź po
nią. No idź, nie gap się tak.
Ivy ruszyła w kierunku siostry, ale zanim
to zrobiła, wytrzeszczyła oczy na narzeczonego. Nie była jedyna. Ja też
spojrzałam na brata, a kątem oka zauważyłam, że Nicolas się zmieszał i wcisnął
ręce do kieszeni. Sokaris nigdy nie zwrócił się w ten sposób do żadnej
dziewczyny (mnie traktował jako bezpłciowy wyjątek), a przyszłej żonie
nadskakiwał tak, że zawsze patrzyłam na nich z niemałą zazdrością. Zapanowała
między nami niezręczna cisza, dopóki Ivy nie przyprowadziła mamroczącej z
niezadowolenia siostry.
|
— Zdjęcie!
Wszyscy drgnęliśmy i odwróciliśmy się w
kierunku nienaturalnie wysokiego, męskiego głosu, ale zanim którekolwiek z nas dokładnie
zlokalizowało jego źródło, błysnął flesz, rozległ się huk i zapachniało dymem.
Przez czarne plamy dostrzegłam uśmiechniętego, pryszczatego czarodzieja w
granatowej szacie, do której przypięta była jakaś plakietka, ale zanim wzrok
wyostrzył mi się na tyle, bym mogła ją przeczytać, mężczyzna podziękował nam i
odszedł, pchając przed sobą ogromny aparat na kółkach.
— Nie wstyd ci? — burknął
Sokaris do Gaby, trąc oczy palcami. — Rosier ma opinię kobieciarza i
obiboka, to chyba nie jest najlepsze towarzystwo, prawda?
Młodsza Taciturn spojrzała na niego jak
na coś obrzydliwego, co przywarło do podeszwy, ale Ivy szturchnęła ją w ramię i
przewróciła teatralnie oczami, bo wściekła Ślizgonka już otwierała usta, żeby
syknąć coś obraźliwego. Poznałam Gaby na tyle, by się przekonać, że nie
przebierała w słowach.
— Za taniec z dziewczyną też mnie
posądzisz o coś nieprzyzwoitego, hmm?
Nim zdążyłam zaprotestować, chwyciła mnie
za ramię i wciągnęła między kołyszące się pary. Jej uścisk był niewiarygodnie
silny, więc prawie natychmiast ustąpiłam, walcząc z drżeniem kolan i supłem w
żołądku. Potrafiłam tańczyć — znałam kroki, miałam poczucie rytmu,
ale na sztywnych przyjęciach rodziców i ich przyjaciół-snobów nigdy nie
wyrywałam się na parkiet, dlatego stres natychmiast związał mi nogi. Gaby
zdecydowanie prowadziła, ale specjalnie się do tego nie przykładała, więc moje
sztywne ruchy nie odstawały tak bardzo od jej niedbałych kroków. Od czasu do
czasu nastąpiła mi na stopę, a ja zrewanżowałam się potknięciem o rąbek szaty pląsającej
obok Margaret.
W pewnym momencie Taciturn przestała złorzeczyć
Sokarisowi i nienaturalnie szybko spoważniała.
— Wiem o Riddle’u.
Węzeł, który na chwilę poluzował się w
moim żołądku, zacisnął się tak, że prawie zgięłam się wpół. Instynktownie
spojrzałam jej w oczy — płocha Gaby wyparowała, a jej miejsce zajęła
dojrzała, silna kobieta. Poczułam, że dłonie zaczęły mi się pocić, z twarzy
odpłynęła krew, a w ustach zrobiło się przeraźliwie sucho. Przełknęłam
automatycznie ślinę.
— Przyjaźnimy… przyjaźniliśmy się, to wszystko — odparłam, siląc się na
spokój. Granie na czas wydawało się najrozsądniejszym wyjściem.
Dziewczyna zaśmiała się pusto, ale nikt
poza mną tego nie usłyszał, bo Love me
tender wypełniło całą klasę, tak że śmiechy i głośne rozmowy brzmiały jak
szemranie.
— Wróciłaś napruta jak Messerschmitt,
porozpinana, wymięta… Rowle ryczała pół nocy. — Uniosłam brwi, więc
dodała: — Po urodzinach tego bałwana.
Wskazała podbródkiem na Notta, który
kręcił się niedaleko profesora Bykowa i razem z Macnairem łypali pożądliwie na
jego puchar. Znając poczucie humoru tej dwójki, wysnułam, że to przyjęcie
skończy się dla nauczyciela wróżbiarstwa długim posiedzeniem w toalecie. W
innej sytuacji pewnie parsknęłabym na wyobrażenie tego dowcipu, ale teraz ani
trochę nie było mi do śmiechu.
— Powiesz
Rowdy’emu? — zapytałam, czując gulę w gardle, ale Ślizgonka pokręciła
głową.
— Nie daj się tak traktować. Gdyby
mój ojciec zażądał ode mnie ślubu dla złota, kazałabym mu się wypchać forsą i
uciekłabym z domu.
Tym razem to ja się zaśmiałam, choć nadal
byłam trochę zdrętwiała po tym niespodziewanym wyznaniu. Mimo że Gaby nie
wyglądała na taką, która potrafiła utrzymać coś w tajemnicy, uwierzyłam w jej
dyskrecję.
— Nie znasz mojego tatki — prychnęłam. — On
nie znosi sprzeciwu.
— Mhm, podobnie jak ten twój
amant — mruknęła cichutko, patrząc na coś ponad moją głową.
W panice zaczęłam się zastanawiać, czy
Nick nie podsłuchał naszej rozmowy, ale dłoń, która spoczęła na moim nagim
ramieniu, okazała się szczupła, chłodna i długopalczasta. Natychmiast poznałam
znajome mrowienie w miejscu, którego dotknęła. Odwróciłam się, puściwszy Gaby,
lecz ominęłam wzrokiem Toma i zaczęłam rozglądać się za bratem albo
narzeczonym. Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że mogliby nas zobaczyć,
zwłaszcza że podczas wolnej piosenki klasa była wolna od śmigających naokoło
sukienek i wirująco-skaczących czarownic.
Riddle nie powiedział zupełnie nic, tylko
chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął za sunącym w kierunku wyjścia
Slughornem. Znowu nie miałam nic do powiedzenia, choć specjalnie nie
protestowałam — wymknięcie się z przyjęcia z osobą, która od wielu
dni siedziała mi w głowie, wspięło się teraz na szczyt moich marzeń. Wyszliśmy
na korytarz i szybkim krokiem udaliśmy się za winkiel, gdzie Tom oparł mnie o
ścianie. Pierwsze wrażenie zetknięcia odkrytego karku i barków z lodowatym
kamieniem przyniosło falę przeszywających dreszczy.
— Pani Rowdy i sierota o wątpliwym
statusie krwi — mruknął z pokrętnym uśmieszkiem na ustach. Stał tak
blisko, że prawie czułam bijące od niego ciepło. — Nareszcie sami. Co
ludzie powiedzieliby na ten mezalians?
— Nie rozumiem tej gry,
wybacz. — Choć wyglądał obłędnie w tej butelkowo zielonej szacie, a
jego palce sunące tam i z powrotem po mojej szyi i obojczykach były cholernie
rozpraszające, zachowałam powagę. — Jeśli mamy współdziałać, musisz
mi wyjaśnić… Przestań!
Straciłam cierpliwość i odtrąciłam jego
dłonie. Po wielu szorstkich, niechcianych pieszczotach Nicka ten łagodny dotyk
odbierałam po stokroć przyjemniej, lecz fizyczność przestała mieć na tę chwilę
jakiekolwiek znaczenie. Chciałam wiedzieć. Teraz, natychmiast, bo dotarło do
mnie, że nie zniosę ani jednego dnia więcej w tej duszącej niepewności. A Tom,
choć dostrzegłam na jego twarzy szybki cień, nie naciskał, spuścił tylko ręce
wzdłuż ciała i przechylił lekko głowę. Zastanawiałam się, czy myślał nad
odpowiedzią, choć zawsze sprawiał wrażenie, jakby odczytywał w myślach wszystkie
wątpliwości i zawsze czekał z gotowym rozwiązaniem. Nie pamiętałam u niego
prawdziwego zawahania.
— Mam dość twojego braciszka. Jeśli
nie przestanie za mną chodzić, znajdą go w holu przed schodami. Ze skręconym
karkiem — odparł i zaśmiał się cicho. — Och, oczywiście to
tylko nieszczęśliwy wypadek…
— Najpierw grozisz śmiercią mojemu
ojcu, teraz bratu — przerwałam mu drżącym ze zdenerwowania
głosem. — Nie podoba mi się to. Sokaris bywa przykry, ale to nie
powód… To zwykłe cwaniactwo, nic byś nie zrobił.
W jego ciemnych oczach błysnęło czerwone
światło, choć najbliższa pochodnia (płonąca na niebiesko) znajdowała się daleko
za jego głową. Tym razem pozwolił sobie na niemal pełny zadziorny uśmiech,
który w połączeniu z tymi szkarłatnymi ognikami dawał demoniczny efekt.
Poczułam na plecach nieprzyjemny dreszcz ani trochę niezwiązany z zimną,
wilgotną ścianą. Tom pochylił się i wtedy naparło na mnie (intensywnie, lecz
nie natarczywie) przesiąknięte gęstą magią powietrze.
— Nie? Przecież o to właśnie
prosiłaś w bibliotece — prawie szeptał. — Pamiętaj, że mogę
to skończyć w każdej chwili.
Sugerował najprawdziwsze potworności, ale
brzmiał tak, że zrobiło mi się gorąco. Był czarujący jak zwykle, nie znalazłam
w nim śladu napastliwości, choć ten wyraz twarzy przerażał. Chciałam uciec spod
siły tego spojrzenia, ale coś nie pozwalało mi się ruszyć. Ta ambiwalencja
coraz bardziej przechylała się na korzyść Toma, zwłaszcza kiedy uniósł rękę z
powrotem do mojej szyi. To była ostatnia szansa, kiedy mogłam spróbować odwieść
go od tego, co zaplanował, choć wiedziałam, że on i tak uczyni po swojemu.
— Ale możesz się
wstrzymać. — Mechanicznie chwyciłam rękaw jego podniszczonej szaty. — Ja…
ja mam już plan, tylko potrzebuję trochę czasu. Załatwię to sama, ale muszę
czuć, że… że jesteście ze mną.
Kłamałam mu prosto w oczy i on o tym
wiedział, ale nic już na to nie rzekł. Pobłażliwy uśmiech zaigrał w kącikach
jego ust, kiedy Riddle pochylił się, żeby wyszeptać:
— Wyglądasz dziś tak, że grzechem
byłoby nie zgrzeszyć. Twoje kolana… hmm, faktycznie godne uwagi.
Chciałam się zaśmiać — trochę z
zaskoczenia, a trochę z rozbawienia — ale zamknął mi usta
pocałunkiem, tracąc całe swoje opanowanie. Zacisnął ręce dookoła moich ramion,
nie dbając o siłę uścisku, ale ani przez moment nie trwałam w sztywnym
zdumieniu. Mimo wysokich obcasów wspięłam się wyżej na palce, żeby łatwiej
dosięgnąć tych miękkich, zachłannych warg. W tamtym momencie ani myślałam
odtrącać jego dłoni, które były wszędzie na moich odsłoniętych ramionach, we
włosach, na twarzy, a później niżej, dużo niżej, niż pozwoliłabym na to
komukolwiek innemu, wczepiały się w sztywne zagięcia taftowej szaty na
biodrach — tego miejsca wstydziłam się najbardziej, ale w tej chwili
zapomniałam o kompleksach. Pierwszy raz przeżyłam ten
pocałunek — trzeźwa i świadoma. Choć znajdowaliśmy się na zimnym
korytarzu w lochach, zrobiło mi się nienaturalnie gorąco, a Tom sprawiał
wrażenie, jakby wcale nie zamierzał na tym poprzestać. Jego łaskoczący język i
usta były już na mojej szyi, a dłonie wodziły po ukrytych pod materiałem
piersiach, nasilając frapujące uczucie pożądania.
~*~
Zastanawiam się, czy nie wprowadzam za
dużo wątków pobocznych i pierdółek, ale zależy mi, żeby moje postacie poboczne były
choć trochę wielowymiarowe. Nie chcę typowo złego Hortusa, głupiutkiej Gaby czy
Nicka jako tego złego narzeczonego. Nie chcę, żeby byli definiowani przez role,
które pierwotnie mieli pełnić. Postaram się jednak powoli wprowadzić jakiś
wątek typowo tomovictoriowy, bo mamy już siódmy rozdział, a nadal za wiele nie
wiadomo na temat ich relacji.
Może nie wykażę się zajebistą znajomością
klasyki muzyki, ale kompletnie nie znam kawałków Elvisa, więc poniżej wstawię
linki do jutuba, żeby podobnie obeznani w tego typu muzyce mogli sobie
posłuchać, jak brzmią. Mój profesjonalny risercz wyglądał tak: youtube.com, w
wyszukiwarkę Elvis Presley, enter i
randomowy klik w rzucające się w oczy tytuły, a potem sprawdzenie, czy został
nagrany przed 1973 rokiem.
Can’t help
falling in love
Blue suede shoes
Jailhouse rock
Love me tender
Blue suede shoes
Jailhouse rock
Love me tender