30 grudnia 2009

22 grudnia 2009

Rozdział 26

W domu od rana była straszna bieganina. Matce udało się przekonać Sokarisa, żeby pojechał z nami.
- To twoja babcia, nie wypada jej nie odwiedzić – powiedziała groźnie łypiąc na niego szarozielonymi oczami. – Poza tym, jeśli nie pojedziesz, wykreśli cię z testamentu.
- Dobrze, już! – krzyknął. – Jadę z wami, ale nie patrz tak na mnie, to parzy!
Matka uśmiechnęła się triumfalnie i kazała mu iść się spakować. Ja obserwowałam to wszystko bez słowa z cienia. Nie chciałam się wychylać.
Ojciec również był w pokoju, zerkał na nas znad „Proroka Codziennego”. Nie odzywał się do mnie od czasu, kiedy wyciągnął mnie z sierocińca. Chodził cały czas wkurzony, jeszcze bardziej niż zwykle. Warczał nie tylko na skrzaty domowe, ale na matkę i Sokarisa. Jego nastrój udzielał się innym, w końcu matka zaczęła się z nim kłócić, Sokaris robił każdemu na złość… Tylko pozazdrościć takiej rodziny.


Zapakowaliśmy kufry do samochodu, które ojciec wynajął. Nie dał nam wziąć swojego. Kupił auto podczas mojej nieobecności. Duży, czarny, lśniący magiczny pojazd, którym chełpił się na każdym kroku.
Nawet się nie pożegnał. Warknął jakieś przekleństwo do Sokarisa, żeby lepiej więcej się nie odzywał i wsiadł do samochodu, i zniknął w drzwiach wejściowych.

Kierowca ruszył. Zapanowało milczenie. Słychać było tylko monotonny rytm silnika. Sokaris co chwilę bębnił palcami w szybę. Głupi brat. Nie wiem, po co go ojciec z nami wysłał. Chyba po to, żeby podnosił ciśnienie chorej babci, aby szybciej z tego świata zeszła.

W ogóle nasza rodzina jakoś tak się nienawidzi. Matka mojego ojca chciała swojego męża obezwładnić wałkiem, bo ten strącił z parapetu doniczkę z jej diabelskimi sidłami. Normalne kobiety trzymają w doniczkach storczyki, tylko ta musi się tak wyróżniać.

Za to siostra mojej matki kupiła sobie ziejące ogniem kurczaki, żeby zmusić swoje dzieci do posłuszeństwa. Nie muszę chyba mówić, czym skończyły się jej metody wychowawcze. Bądź co bądź do dziś nie wyremontowała domu po ostatnim pożarze.


Dotarliśmy na miejsce wieczorem.
Babcia leżała we wspaniałym łożu, nakryta pod samą aż brodę haftowaną w ptaki kołdrą. Jako starsza osoba, powinna trzymać w rękach różaniec. Ta trzymała jednak gazetę „Czarownica” i czytała jakieś przepisy na ciasto. A jej różaniec leżał zakurzony w jednej z szafek. Moja rodzina nie była zbytnio religijna. Pewnie to kwestia majątku, ukrytego w najniższych kryptach w Banku Gringotta.

Matka weszła pierwsza, potem ja. Sokaris został w holu, jakby się obawiał, że ktoś ukradnie nasze bagaże.
- Jak się czujesz, mamo? – zapytała.
Babcia opuściła gazetę.
- Jakoś tam – mruknęła. – Stary poszedł do kolegów, jakby zdrowie jego żony nie było najważniejsze.
- Zostaniemy kilka dni – obiecała matka. – Napiszę jeszcze do Henryka.
- W szafce w biurku masz pergamin – powiedziała babka.
Zauważyła mnie.
- Victorio – przywołała mnie do siebie. – Nadal masz tego sierściucha?
Spojrzała na Midnight’a, wczepiającego się pazurami w rękawy mojej bluzki.
Babcia lubiła go, mimo że wyrażała się o nim w tak krytyczny sposób. Wzięła ode mnie kota.
- Zestarzał się – stwierdziła, przyglądając się mu z bliska. Podmuchała go po nosie. Wąsy mu zadrżały, położył po sobie uszy.
Zawołała Sokarisa, kiedy tylko wspomniałam, że przyjechał z nami. Na jej pytania, jak ostatni rok w szkole, czy znalazł sobie dziewczynę, odburkiwał jakieś lakoniczne odpowiedzi.

- Skończyłam – oświadczyła matka, wstając od biurka.
- Weź Harpuna, jest w sąsiednim pokoju – odpowiedziała zmęczonym głosem babcia Jane. – Sokaris, podaj mi z łaski swojej okulary, bolą mnie oczy.
Brat zrobił to, lecz niechętnie. Powiedział, że idzie spać, bo zmęczyła go podróż, etc, etc. Jasne. Leń śmierdzący. Nie chce mi się po prostu siedzieć przy babci.

- Uzdrowiciel powiedział, co to za choroba? – zapytałam.
- Osłabienie, w moim wieku tak aktywny tryb życia nie jest słuszny – odparła. – A tobie jak się wiedzie? Jak zdrowie?
Zawahałam się. Tego roku działo się wiele. Począwszy od nieplanowanej ciąży, poprzez okrucieństwo Nicka, skończywszy na utracie dziecka.
- Doskonale – odpowiedziałam z szerokim uśmiechem.
Wróciła matka. Oznajmiła, że wysłała ojcu sowę, że babcia może spokojnie wypoczywać, a mnie kazała iść spać.
Cóż. Nie miałam powodu, żeby jej nie posłuchać. Grzecznie wzięłam swoją walizkę i poszłam do pokoju. Zapowiadał się ciekawy tydzień…

*

Sowa zastukała dziobem w szybę. Henryk wpuścił ją, zabrał list, a ona prawie natychmiast odleciała, muskając skrzydłami jego twarz. Rozerwał kopertę i wydobył z niej kartkę pergaminu.

Drogi Henryku
Dojechaliśmy bez problemów, nie musisz się już martwić. Mama czuje się dobrze, jest jednak osłabiona. Zostaniemy u niej jakiś tydzień, może dłużej. Jest prawdopodobne, że Sokaris będzie się denerwował, ale nie odeślę go do domu, Ty również go nie odbieraj, choćby nie wiem ile listów do Ciebie wysłał.
Całuję,
Earth

Henryk wrzucił list do ognia. Nie obchodziło go, czy jego teściowa czuje się lepiej. Dla niego byłoby nawet bardziej na rękę, gdyby była bardziej chora. Dłużej nie byłoby jego żony i tych upierdliwych bachorów. Irytowali go. Oni wszyscy, nawet żona, miał jej już serdecznie dość. Nie mógł znieść tego jej ciągłego gadania, agresji syna i nieposłuszeństwa ze strony córki. Chciał od nich wszystkich odpocząć.

Na pocieszenie długo nie musiał czekać. Zaledwie pół godziny później ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzył je sam właściciel domu.
W progu stała dziewczyna, która pracowała w sierocińcu. Tylko teraz zamiast śmiesznego „afro” miała mnóstwo rudych warkoczyków, sięgających jej aż do łopatek. No i nie miała tego okropnego, pracowniczego fartucha. Teraz miała na sobie niezwykle krótką, zrobioną ze sztucznej skóry spódniczkę, niebieskie rajstopy, turkusową bluzkę na ramiączkach i białe trzewiki.

- Rozgość się, Holly – zwrócił się do dziewczyny. Umówił się z nią zaraz po tym, jak dowiedział się, że reszta domowników wyjeżdża do chorej Jane.
Przyniósł do salonu, w którym ulokował Holly, butelkę wina i dwa kieliszki.
- Siadaj – polecił jej.
Dziewczyna zajęła miejsce w skórzanym, czarnym fotelu.
- Ładny dom – odezwała się, biorąc od pana Hortusa kieliszek wina.

Oboje wypili do dna. Wiedzieli, po co się tu spotkali. Nie musieli prowadzić tych żałosnych, bezsensownych rozmów. Wypili jeszcze po kieliszku wina, a Holly zdjęła bluzkę, ukazując nagie piersi. W Henryku natychmiast wzrosła namiętność. Rozpiął rozporek, zdjął spodnie i położył dziewczynę na dywanie. Była niewiele starsza od jego córki, ale miał to gdzieś. Teraz myślał tylko o tym, aby zaspokoić rządzę, która go trawiła.

Różowe majtki Holly leżały splątane z niebieskimi rajstopami niedaleko nich. Henryk czerwony na twarzy i cały zlany potem, co jakiś czas wydawał z siebie stęknięcie. Dziewczyna odchyliła głowę do tyłu. Nie mogła patrzeć na tego obrzydliwego mężczyznę.

W końcu namiętność w nim ostygła, a on otworzył oczy i stoczył się z nagiej dziewczyny. Nie wyglądał jak dostojny arystokrata. Jego zwykle doskonale ułożone, liche, siwiejące włosy nastroszone były na wszystkie strony, na przeważnie wyniosłej twarzy wykwitł rumieniec zmęczenia. Całe jego masywne ciało aż parowało. Holly nie chciała na niego patrzeć. Leżała odwrócona do niego plecami, dysząc nieznacznie. Wpatrzyła się w jeden punkt. Nic nie czuła do tego mężczyzny. Wiedziała, że musi to znieść, żeby dotrzeć do celu. Nigdy jeszcze nie wykorzystywała swoich wdzięków w ten sposób, ale spodobało jej się to.

Na „nagrodę” długo czekać nie musiała. Po kilku minutach milczenia i bezczynnego leżenia na dywanie, usłyszała, jak pan Hortus wstaje i podchodzi do kasetki, stojącej na gzymsie marmurowego kominka. Pogrzebał w niej, po czym wyciągnął z niej sznur prawdziwych pereł. Dał ten naszyjnik Holly, mówiąc:
- Moja żona już go nie będzie potrzebować.
Ruda usiadła ubrała go i zapytała, gdzie może wziąć prysznic. Henryk zaprowadził ją do najbliższej łazienki.

Holly nalała do ogromnej wanny wody. Weszła do niej, zastanawiając się, czy tak nie mogłaby zarabiać na życie.
Leżała w ciepłej wodzie, odprężona, przez kilkanaście minut. Słyszała, jak Henryk Hortus chodzi po domu, nucąc coś pod nosem.


Kiedy już się upiększyła i wyszła z łazienki, miała już iść, ale właściciel dworu zatrzymał ją.
- Już wracasz? – zapytał. – Myślałem, że zostaniesz dłużej.
Holly-Dolly zgodziła się bez proszenia. Pan Hortus nalał do dwóch filiżanek kawę i podał jedną z nich rudej.
- Kto to? – zapytała, wskazując na ruchome zdjęcia Hortusów. – Ale technologia… pewnie z Ameryki. Henryk pokiwał głową, bo co miał zrobić? Nie mógł się przyznać, że to magiczne zdjęcie.
- To moja żona, syn i córka – odparł.
Dziewczyna podeszła do kominka i przyjrzała się fotografii. Po tej scenie, którą Henryk zrobił córce, stwierdziła, że nie mogą być dobrą rodziną, a na tym zdjęciu tylko wyglądają na szczęśliwych. A rodzinna atmosfera była tylko na pokaz.

Przyjrzała się bliżej młodzieńcowi, stojącemu obok siostry. Miał ciemne włosy, nieco obrażony wyraz twarzy, jednak doskonale maskował swe niezadowolenie sztucznym uśmiechem.
- Jak mają na imię twoje dzieci? – zapytała.
Dobrze znała imię młodszej latorośli, lecz wolała dowiedzieć się czegoś o synu Henryka, który niewątpliwie wpadł jej w oko.
- Sokaris i Victoria – odparł Hortus. – Do prawdy, nie wiem, co z nich wyrośnie. Sokaris to leń i nieuk, ale swój honor ma. Za to co Victorii po dobrych stopniach w szkole, skoro nie potrafi się poświęcić dla dobra rodziny? Przez tego dziwaka, Riddle’a, zerwała zaręczyny z chłopakiem z dobrej, bogatej rodziny.
- Może im się jeszcze odmieni?

Podeszła teraz do gabloty, w której Henryk trzymał swoje sztylety.
- Ładne – powiedziała. – Podobne wiedziałam w muzeum.
Zachwycał ją wystrój tego pokoju, pamiątki rodzinne, obrazy z ruchomymi postaciami, niewątpliwie przywiezione ze Stanów, perskie dywany…
Pan Hortus siedział w fotelu, zadowolony, że ktoś w końcu docenił jego starania.


Holly powiedziała, że musi już iść. Jeśli nie wyjdzie teraz, będzie bała się powrotu, a do domu miała daleko.
- Odwiozę cię – zaproponował Hortus.
Ubrał płaszcz, mimo że było ciepło.
Dziewczyna zapakowała się do samochodu. Nie minęło nawet piętnaście minut, a czarny, lśniący pojazd zatrzymał się pod poobijaną kamienicą. Holly umówiła się z Henrykiem na kolejne spotkanie i po prostu wyszła z auta, bez żadnego cieplejszego pożegnania.

~*~

Wierzcie, tej sceny wcale mi się dobrze nie pisało. Jest trochę obrzydliwa, co ja mówię. Jest bardzo odrażająca, ale stwierdziłam, że powinnam tutaj coś takiego umieścić. Nie chcę robić z tego opowiadania typowej opery mydlanej, dlatego już nigdy zdrady tutaj nie napiszę, chyba że za wiele, bardzo wiele rozdziałów. Szablon zmieniony, jakoś tak mnie natchnęło, żeby zmienić na świąteczny. Dedykacja dla alice. :*

PS: Właśnie mi się przypomniało, że zrobiłam kiedyś drzewo genealogiczne. Jest w „bohaterach” xD 

12 grudnia 2009

Rozdział 25

Na początku uważałam, że brak łazienki i podstawowych środków do życia będzie cudowną odmianą. Ale długo tak nie dałam rady. Poza domem spędziłam łącznie pięć dni. Szóstego moje włosy rozpaczliwie domagały się fryzjera a ubranie – prania. Tak naprawdę nadawały się już do wyrzucenia.

Tom zapytał mnie, czy na drugi dzień mógłby mi pokazać miejsce, w którym ukrył pierścień. Natychmiast zaprzeczyłam.
- Nie wiem jak ty, ale ja odczuwam potrzebę skorzystania z prysznica – oświadczyłam. – Najwyżej kiedy indziej. Teleportuj mnie z powrotem do domu.
- A twój ojciec?
- Nie zabije mnie – odparłam. – Pocieszające.
Riddle nic nie odpowiedział. Po prostu wziął mnie za rękę, wyprowadziła z szopy, która stała się przez te kilka dni naszym domem i teleportował się. Poczułam mocne szarpnięcie do przodu w okolicy pępka. Teraz byłam już na to przygotowana. Zacisnęłam powieki, żeby błędniki mi się nie pomieszały. Zaraz po tym poczułam, jak uderzam stopami o twardy grunt.

Znów byliśmy na tym zaniedbanym podwórku. Przez tą teleportację miałam ochotę pocałować ziemię, chociaż przyznam, że tym razem było odrobinę lepiej.

Ludzie dziwnie mi się przyglądali. Ich uwagę przyciągały pewnie moje włosy. Chciałam poprawić trochę ich wygląd wczoraj rano, lecz efektem ten próby było ich podpalenie. Tak więc, zamiast do ramion, sięgały mi z lewej strony twarzy do ucha. I z taką fryzurą musiałam żyć, dopóki nie wrócę do domu i mama ich nie naprawi, bo Tom nawet nie chciał próbować, żeby tego nie pogorszyć. Co prawda ja nalegałam, żeby coś z tym jednak zrobił, bo gorzej być nie może, a tych spalonych końcówek znieść nie mogłam. Riddle powiedział, że może co najwyżej ostrzyc mnie na łyso lub zamienić moje włosy w stertę śmierdzącego gluta. Zrezygnowałam.

Dotarliśmy do sierocińca. Nic się zupełnie nie zmieniło. Dzieciaku w marnych, letnich ubraniach bawiły się na zewnątrz, nawet nie zwracając na nas uwagi. Pewnie bały się spojrzeć na Toma, który niewątpliwie był wodzem w tej placówce.

Kiedy weszliśmy do środka budynku, poczułam przyjemny chłód. Recepcjonistka miała teraz śmieszną fryzurę „afro”, jak zwykle mocny makijaż i krótką, dżinsową spódniczkę, wystającą spod roboczego kostiumu. Stała pod ścianą i piła kawę. Kiedy koło niej przechodziliśmy, śledziła mnie podejrzliwym wzorkiem. W jej oczach dostrzegłam błysk rozpoznania. Kobieta wybiegła z budynku, budząc swoim zachowaniem mój i Toma drwiący śmiech.

Poszłam z nim jeszcze na chwilę do jego pokoju, żeby porozmawiać przed moim odejściem.
- Wyślij mi sowę, kiedy będziesz chciała znów gdzieś ze mną uciec – powiedział.
- Sądzę, że za kilka dni możemy pójść do tego miejsca – odparłam. – Wiesz, gdzie trzymasz…
Tom uciszył mnie ruchem ręki.
- Lepiej tu o tym nie rozmawiać – rzekł. – Dość już, że Dumbledore węszy. Nie chcę nieprzyjemnych pytań i od właścicielki sierocińca.
- Rzeczywiście, nie wzbudzasz żadnych podejrzeń, znikając na cały tydzień – zadrwiłam.


W sumie spokojna rozmowa zajęła nam kilkanaście minut. Chciałam jak najbardziej odwlec chwilę powrotu do domu.
Nagle na korytarzu rozległ się jakiś hałas. Ktoś bardzo głośno wchodził po schodach, sapiąc ze złości i coraz bardziej zbliżając się do pokoju Toma. Owa osoba, do której należały te kroki mamrotał coś jeszcze. Usłyszałam dość, żeby rozpoznać tego człowieka.
Drzwi otworzyły się z takim impetem, że uderzyły w ścianę, aż tynk odpadł.
W progu stanął ojciec. Żyła gwałtownie pulsowała mu na skroni, krzaczaste brwi drgały impulsywnie.
- Co to jest?! – zawołał. – Jak ty wyglądasz! Natychmiast wracasz do domu! Dostaniesz taką karę, że sam jestem przerażony!
Chwycił mnie za przedramię i wyprowadził z pokoju. Zauważyłam mamę i tą farbowaną, rudą kobietę, czające się za nim.
Zaczęłam głośno protestować. Wyrywałam się tak przez całą drogę do jego nowiutkiego samochodu. Wepchnął mnie do środka, mamie kazał usiąść na miejscu obok kierowcy, a sam zamienił kilka słów z rudowłosą dziewczyną, po czym wsiadł do samochodu i ruszył z piskiem opon.

Przez całą drogę do domu marudził, jak się na mnie zawiódł, co ja sobie wyobrażam, żeby tak znikać i robić mu wstyd. Fantazjował też nad karą dla mnie. Najbardziej cieszył się na myśl niewysłania mnie do Hogwartu, ale w końcu stwierdził, że przez cały rok by ze mną nie wytrzymał, więc spędzę resztę wakacji w domu. A kiedy już pojadę do szkoły, postara się o odizolowanie mnie od Toma, w najlepszym przypadku przeniesienie mnie do innego domu. Tak, jasne. Może jeszcze do Hufflepuffu, albo lepiej, do tych obleśnych Gryfonów.

Jego groźby były jednak niczym, w porównaniu do tego, jak zachował się Sokaris, kiedy mnie zobaczył. Ryknął śmiechem, wykrzywił się bezczelnie. Zupełnie jak jakiś gówniarz, nie radzący sobie z emocjami.
- Co ty masz na głowie? – spytał. – To nowa fryzura, w jakich chodzą sieroty? Będę musiał ją zaproponować Ivy, na pewno zrobi sobie taką samą.
Ivy Taciturn była dziewczyną mojego starszego brata, z jego roku, Ślizgonka, z którą wiązał jakieś większe plany. Nie znosiłam jej wprost, ze wzajemnością. Nie dla tego, że była głupia, o nie. Nie miała najlepszych ocen, ale była bardzo inteligentną osobą. Miała ciemnoblond, lekko kręcone włosy, ciemne oczy i była ponoć spokrewniona z Malfoyami. Nie wiem. Nie interesowało mnie jej drzewo genealogiczne.

Ojciec wtrącił mnie do pokoju niczym do lochu. Stwierdził, że jeśli tak mi się spodobało przebywanie na łonie natury, to nie dostanę cały dzień nic do jedzenia. Cóż, dziwna zależność.
Dobrze, że miałam łazienkę przystającą do mojego pokoju. Pod prysznicem spędziłam chyba godzinę, jak nie więcej.
W końcu wyszłam, ubrana w czyste ciuchy, mając cudownie lekkie, umyte włosy (co prawda nadal nierówne) i cudownie pusty żołądek. Opadłam na łóżko. Czułam się strasznie zmęczona. Nawet nie zauważyłam, kiedy opadły mi powieki i przyszedł sen.

*

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Zerknęłam w okno. Było już prawie ciemno. Osobą, która robiła tyle zamieszania była moja matka. Na tacy niosła srebrną pokrywę. Zamknęła biodrem drzwi i postawiła tacę na brzegu łóżka.
- Przyniosłam ci coś – rzekła.
Podniosłam pokrywę i zaczęłam żarłocznie pochłaniać wszystko, co się pod nią znajdowało. Takie zachowanie nie pasowało do moich dworskich manier, ale byłam tak głodna, że nie dbałam o nie.

- Gdzie ojciec? – spytałam, gdy już skończyłam. – Myślałam, że miałam nic nie jeść do jutra.
- Nie ma go w domu – oznajmiła mama. – Poszedł z Sokarisem do ministerstwa. Wygląda na to, że załatwił mu pracę.
Zaskoczyła mnie ta informacja, bo Sokaris nadawał się tak do roboty, jak Nick do baletu, ale komentarz pozostawiłam dla siebie.
- Co ci się stało z włosami? – zapytała mnie rodzicielka.
- Długa historia – stwierdziłam. – Spaliłam je jakoś i nie wiem, jak to naprawić.
- Siedź spokojnie, to ci je odczaruję.
Wyciągnęła różdżkę i zaczęła nią majstrować przy moich włosach.

- Gotowe – oznajmiła po chwili.
Podeszłam do toaletki, by przyjrzeć się efektowi. Rzeczywiście, matka odnowiła moje włosy perfekcyjnie.
- Słuchaj – odezwała się nagle. – Czy wy… no wiesz… czy ty i ten Riddle…
- Mamo – zwróciłam się do niej stanowczym tonem. – Nie bój się nazywać rzeczy po imieniu. Czy uprawiamy seks? Tak, jeśli już musisz wiedzieć.
Powróciłam do oględzin moich włosów, czy aby na pewno matka odczarowała je wszystkie.
- Ale to jest niebezpieczne – zaczęła. – Jeśli ojciec by się dowiedział, że nadal utrzymujecie ze sobą aż takie stosunki… spaliłby dom.
- Dlaczego mu to w ogóle przeszkadza? – zapytałam. – Co on ma do Toma?
Matka zamyśliła się przez moment.
- Pamiętasz Ruby? – odezwała się w końcu. – Tą, co chciała pójść do zakonu?
- Siostrę matki taty?
- Tak.
Zaśmiałam się drwiąco, ale matka nie widziała w tym nic śmiesznego.
- W naszej rodzinie już tak jest – wyjaśniła. – Nikt nie może być księdzem czy zakonnicą, aktorem i podobnymi szumowinami.
- To śmieszne – stwierdziłam.
Mama pokiwała smutno głową.
- Wiesz, podziwiam cię tak, że tak odważnie sprzeciwiasz się swojemu ojcu – powiedziała. – Gdyby decyzja ode mnie zależała, mogłabyś spotykać się w tym chłopakiem.
- Więc czemu się nie sprzeciwisz? – oburzyłam się. – Przecież możesz pójść do ministerstwa i oskarżyć go o znęcanie się nad tobą. Nawet prawo mugolskie to potwierdza.
- Robię to dla większego dobra – odparła. – A no właśnie, dostałam dziś list od mojej matki. Jest bardzo chora. Chce, żebyśmy pojechali do niej, bo dziadkowi nie zależy. Sądzi, że tylko histeryzuje.
- Nie dziwię mu się w sumie – mruknęłam. – Babcia „umiera” od piątego roku życia.
Mama posłała mi złowrogie spojrzenie, lecz nie mogła zaprzeczyć. Babcia zawsze była chora. Zawsze coś ją bolało, zarzekała się, że nie dożyje zimy. Jej choroby były zwykle podkoloryzowane. Wystarczyło, że złapała katar, już panikowała, że to zapalenie oskrzeli czy zatok albo podobna „śmiertelna” choroba. I tak sądzono, że przeżyje nas wszystkich.

Matka powiedziała mi, że jutro, jeśli ojciec się zgodzi, odwiedzimy babcię. Cóż, jest kolejny pretekst, żeby nie posłuchać tego starego gbura, że się tak wyrażę. Nie będę go słuchać. Ani mi się śni. Jeśli będę chciała, to nawet złamię mu różdżkę i wtedy nic już nam nie zrobi.

~*~

Zakończenie mi nie wyszło, ale jestem trochę zmęczona, bo wróciłam właśnie z urodzin koleżanki. Już niedługo święta, więc notki będą przez ten czas częściej xD Dedykacja dla wiki-pedii :* 

28 listopada 2009

10 listopada 2009

6 listopada 2009

17 października 2009

21. Perły i kwiaty pomarańczy

Namiot leżał nierozłożony na dnie torby, ale nikt nie zauważył ani jego braku na łące, ani mojej nieobecności. Ani tego, że resztę nocy spędziłam w szopie razem z Tomem. On zasnął jak dziecko zaraz po tym, jak tylko przyłożył głowę do poduszki, ale ja długo leżałam na wznak i starałam się nie słuchać wrzasków i śmiechów płynących przez nieszczelne okna. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy profesor Flitwick wspominał kiedyś o zaklęciu wyciszającym hałasy. Tym razem naprawdę trudno było mi docenić piękno rozgwieżdżonego nieba widocznego przez otwór w dachu, kiedy poza słonym powietrzem wpadały przezeń pijackie śpiewy Ślizgonów. Dlatego kiedy obudziły mnie ciepłe pieszczoty porannego słońca i ogłuszająca cisza, miałam wrażenie, że musiałam przez sen teleportować się na inną planetę. Nie poświęciłam temu ani jednej trzeźwej myśli. Wystarczyło proste działanie słońce plus moja twarz, bym poderwała się jak w amoku i szurnęła w najbliższe zacienione miejsce, ale wtedy ujrzałam puste grzędy i surowe wnętrze kurnika. Z zewnątrz poza miarowym szumem fal nie dochodził żaden inny dźwięk, ale Tom już dawno wstał. Kompletnie ubrany krzątał się po izbie, zbierając rzeczy osobiste, by następnie poukładać je skrzętnie w małej walizeczce. 

— I co — zagadnęłam go. — Tak po prostu każdy wraca do siebie?

— Otóż to — przytaknął i docisnął mocniej wyświechtane wieko, aż kliknął zamek. 

— Coś nie chce mi się wierzyć, że chciałeś po prostu popatrzeć, jak Travers upija się w sztok. 

— Wolałbym zobaczyć, jak ty to robisz — odparł wymijająco i otworzył drzwi. 

Szopę zalały promienie słońca; choć dochodziła dopiero ósma trzydzieści, to było już wysoko na niebie. Wyjrzałam na zewnątrz. Przed chatą pośród traw rozciągało się morze niewielkich, zgrabnych namiocików, w których na pierwszy rzut oka mógł zmieścić się co najwyżej jeden dorosły mężczyzna, ale doskonale wiedziałam, że każde wnętrze było przestronne i wygodnie umeblowane. Równomierny szum wiatru i dźwięki morza zaburzało jedynie głośne chrapanie. Miejsce wokół zimnego paleniska wyglądało jak pobojowisko. Wszędzie pety i opróżnione butelki po wszelkiej maści alkoholach, niedojedzona kiełbasa, papierki po słodyczach. Gdzieś pomiędzy namiotami na wydeptanej trawie rozciągał się malowniczo pomarańczowy paw. Skrzywiłam się i wróciłam do środka; chcąc nie chcąc musiała przyznać Tomowi rację. Bez kontroli niektórzy z nas nie mieli żadnych hamulców. 

Nigdy dotąd nie spędziłam nocy w takich warunkach, dlatego poranna toaleta okazała się prawdziwym wyzwaniem. Pobieżne obmycie się w wiadrze z zimną wodą zamiast przyjemnej kąpieli w pachnącym płynie, szczotkowanie zębów na podwórku w towarzystwie wyschniętych rzygowin i budzących się skacowanych kolegów, czesanie nieświeżych włosów - to okazało się znacznie bardziej krępujące niż pierwsze obowiązki w gospodzie. Marzyłam o czystych szatach czekających na mnie w sypialni i o kawie bez cukru, ale na myśl o powrocie do domu czułam nieprzyjemny skurcz żołądka. Jutro stało się dziś, a Victoria z przyszłości obecną Victorią. Wiedziałam, że ojciec miotał się wściekły po gabinecie albo - co gorsza, jeżeli nie poszedł do pracy - pieklił się na dole w salonie, a matka gniotła chusteczkę, zerkając nerwowo przez okno. Im dłużej to odciągałam, z tym większym huraganem miało przyjść mi się zmierzyć. Nie czekałam, aż reszta się obudzi i stanie na nogi. Z ciężkim westchnieniem zarzuciłam torbę na ramię i wcisnęłam pod pachę złożony parasol. 

— Obawiam się, że zobaczymy się dopiero w szkole — powiedziałam Tomowi na pożegnanie. 

Próbowałam się uśmiechnąć, ale mięśnie twarzy okazały się jakieś takie obce i sztywne. Nasze pożegnanie było krótkie i szorstkie. Teleportowałam się na teren naszej posiadłości bez obaw o rozszczepienie, ale z gardłem zaciśniętym ze strachu o to, kogo zastanę w domu. Sytuacja z ucieczką ze ślubu pozwalała mi przypuszczać, że nie natknę się w salonie na stroskaną familię lub aurorów popijających herbatę, ale sama wizja obecności Sokarisa lub wyrazu zawodu na twarzy babki Jane sprawiała, że wnętrzności wywracały się na lewą stronę. Starałam się wślizgnąć się do środka możliwie jak najciszej, łudząc się ostatkiem optymizmu, że rodzice nie zauważyli mojego zniknięcia, ale kiedy tylko stopa spoczęła na pierwszym stopniu, Partacz podniósł alarm swoim irytująco ochrypłym, przepalonym fajkami głosem: 

— Jest! Panienka Victoria się odnalazła, Najświętszej Panience niech będą dzięki!

— Najświętsza Panienka to jej się dopiero przyda… 

Sokaris wyłonił się z salonu, krzyżując ręce na wypiętej piersi; blada, niewyspana twarz aż cała promieniała w triumfalnym uśmiechu, tak, że przez moment stanął mi przed oczami chudy, dwunastoletni podrostek w szkolnej szacie, który tylko wypatrywał sposobności na dogryzienie rozbeczanej siostrze. Wyprostowałam się z godnością i zmierzyłam brata tak chłodnym spojrzeniem, na ile pozwalały mi rozdygotane nerwy. Można powiedzieć, że nawet ucieszyłam się na jego widok. Wszystko było lepsze od ojca pędzącego na mnie jak czerwona, buchająca parą lokomotywa. 

— Słucham? — zapytałam tak, jak gdyby nic się nie stało. 

— Już ty dobrze wiesz co — odparł i przesunął się, odsłaniając korytarz prowadzący do głównej bawialni. — Matka czeka w salonie. Moje gratulacje, przez ciebie nie zjadła śniadania. 

Minęłam go bez słowa i zajrzałam do środka; przy stoliku kawowym siedziała sztywno Earth — w dziennej szacie i starannie zaplecionych włosach, ale tak blada i nieruchoma jak woskowa kukła. Midnight siedział na szerokim podłokietniku, podrygując nerwowo końcówką ogona, a u jej stóp ślęczała Banialuka, jedną ręką mieszając energicznie w porcelanowej filiżance, w drugiej ściskając butelkę opatrzoną nalepką z napisem waleriana

— Dzień dobry — odezwałam się po chwili, zanim przyszło mi do głowy coś bardziej stosownego. Zatrzymałam się przy najbliższym fotelu, ale nie odważyłam się usiąść. 

— Dzień dobry? — zapytała cichym, dramatycznym szeptem, unosząc wzrok. Trzymała się spokojnie i lodowato, ale w powietrzu czuć było narastającą wściekłość; błękitna chusteczka w dłoniach mamy wyglądała jak wyciągnięta kugucharowi z gardła. — Uważasz, że słowo dzień dobry jest adekwatne do tego, czego się dopuściłaś? 

Przez długi moment milczałam, wpatrując się w jej pobielałe, zaciśnięte pięści spoczywające na podołku. Matka przeważnie nie konfrontowała się z nami, kiedy coś przeskrobaliśmy, tym bardziej, że zwykle dotyczyło to Sokarisa, z którym sprawy ojciec zwykle załatwiał sam. Otworzyłam usta, bijąc się z chęcią odgryzienia się, odfuknięcia, że matka przesadzała, ale na samą myśl głos uwiązł mi w gardle, więc przełknęłam ślinę. 

— Czego takiego się dopuściłam? — zapytałam powoli. 

— Nie udawaj głupiej! — huknęła i trzasnęła pomiętą chusteczką z całej siły w kolana, tak, że obie z Banialuką podskoczyłyśmy. Kot zeskoczył z podłokietnika i czmychnął między meble. Serce cofnęło mi się do gardła, kiedy matczyny wrzask przeciął ciszę panującą w salonie. Chyba nawet Sokarisa czającego się gdzieś w kącie zatkało, bo kiedy mama na powrót zesztywniała, w bawialni nie śmiał ujawnić się ani jeden szmer. Automatycznie sięgnęłam pamięcią do wszystkich tych momentów, gdy Earth wydała z siebie dźwięk głośniejszy od szeptu, ale nigdy nie był to krzyk. Nie TAKI krzyk. Surowy, stanowczy, pełen złości i braku zgody na sprzeciw. I choć ponowne słowa rozbrzmiały cicho i spokojnie, tamten wrzask wciąż dźwięczał mi w uszach. — Ojciec spóźnił się przez ciebie do pracy, postawiłaś na nogi cały dom. I to ty. Ty. Tylko po to, żeby włóczyć się po Anglii z chłopaczyskami. Spodziewałabym się czegoś takiego po Sokarisie, ale nie po tobie. 

Podniosła z kolan papierek, którego wcześniej nie zauważyłam, uniosła go tak, bym zauważyła — trzymała w dłoni poskładany liścik, w którym rozpoznałam wiadomość od Toma. Pod szatą w jednej sekundzie oblał mnie zimny pot. Zapragnęłam usiąść, czując w kolanach przejmującą słabość, ale nie ruszyłam się z miejsca. Jakaś głęboko zakopana cząstka mnie krzyczała o poczuciu niesprawiedliwości, o tym, że zrujnowane przymierze dwóch znamienitych rodzin było czymś po tysiąckroć gorszym od biwakowania w gronie przyjaciół, ale nie potrafiłam zdobyć się na sprzeciw. Huragan w błyszczących, matczynych oczach skutecznie ostudził ogień, który we mnie zapłonął. A Earth, jakby czytała w moich myślach, ciągnęła tym samym melodyjnym, spokojnym głosem: 

— W przeciwieństwie do ojca nie miałam do ciebie żalu o to, co zrobiłaś w grudniu. Teraz dziewczęta nie potrafią przełożyć dobra rodziny ponad swoje szczęście, chcą same wybierać sobie mężów. Przełknęłam to, w jak skandaliczny sposób postanowiłaś się nam sprzeciwić, ale spodziewałam się, że zrozumiałaś, na jak cienkim włosku wisi nasza opinia. Przemilczałam pracę, którą zdecydowałaś się podjąć. Ale to… I to kiedy. W przededniu ślubu twojego jedynego brata. Wzięłaś sobie za punkt honoru zniszczyć każdą rodzinną uroczystość? Zawiodłam się na tobie, dziecko. Nie wiem, czy coś się zmieniło, co z ojcem przeoczyliśmy, czy nigdy cię nie znałam. Nie, nie odpowiadaj. To wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia. Idź do swojego pokoju i zetrzyj z siebie ten okropny kosmetyk, wyglądasz cudacznie. 

Zamknęłam usta i wycofałam się w kierunku holu. Nie to, jak na mnie patrzyła. Nie to, jak wrzasnęła. Nawet nie to, co powiedziała, lecz to, jaka pustka brzmiała w jej głosie. Wspinając się powoli po schodach, byłam przekonana, że matka postawiła na mnie krzyżyk. Z mdląco-ssącym uczuciem w żołądku, pozornie spokojna zamknęłam się w łazience, aby doprowadzić się do porządku. Obserwując wodę błyskawicznie wypełniającą wpuszczoną w podłogę wannę, wyobrażałam sobie, jak Sokaris biegł z listem prosto do sowiarni, aby się upewnić, że sowa dotrze do ojca jeszcze przed moją popołudniową zmianą. 

Niewiele się pomyliłam. 

Minęło zaledwie czterdzieści minut, w trakcie których udało mi się spłukać z siebie wszystkie niedomyte resztki pyłu, potu, słonej wody i smrodu ogniska i przebrać się w czystą szatę. Siedziałam właśnie na krześle przy oknie, rozczesując mokre włosy, kiedy na podwórku rozległ się głośny trzask charakteryzujący aportację, a zaraz potem huk otwieranych z impetem drzwi. 

W środku cała się spięłam, ale ani drgnęłam, poruszając mechanicznie szczotką w górę i w dół, wsłuchana w rosnący tupot dwóch par stóp - głośny, tępy i miarowy oraz nieco cichszy, wyższy stukot obcasów. Z trudem przełknęłam ślinę. 

Ułamek sekundy przed tym, kiedy dwuskrzydłowe drzwi do mojej bawialni prawie wyleciały z zawiasów. 

Spodziewałam się tego, co miało nastąpić, ale i tak podskoczyłam i błyskawicznie się odwróciłam, wypatrując źródła ataku. Zesztywniała ze strachu i z sercem łomoczącym gdzieś w okolicy gardła patrzyłam, jak czerwona, spocona gęba Hortusa rosła mi w oczach, aż w końcu wypełniła niemal obraz. Twarz owionął mi zapach kawy i cygar. Odskoczyłam, by uniknąć zderzenia z wystającym brzuchem ojca, ale niemal w tym samym momencie trzasnęłam plecami w parapet. 

— Łaskawie wróciła! — wycharczał mi w twarz ojciec, po czym uniósł rękę i niedelikatnie przejechał nim po moim podbródku, jakby próbował coś z niego zetrzeć. W jednym momencie jego policzki zrobiły się najpierw szare jak stara owsianka, a zaraz potem z powrotem purpurowe. — Matka mówiła, że bierzesz kąpiel, nawet w tym nie potrafisz usłuchnąć, niewdzięczna dziewucho? 

— Dopiero wyszłam z kąpieli — zaprotestowałam tonem trochę zbyt hardym, niż planowałam, ugodzona „niewdzięczną dziewuchą”, ale szalony błysk w oczach Hortusa sprawił, że głos zaczął mi drżeć. — To op-palenizna, z czasem sama zejdzie… 

Na ułamek sekundy w pokoju zapanowała ciężka, grobowa cisza, którą szybko zakłócił głośny, przeciągły jęk matki i dyszenie ojca. Odskoczył w głąb bawialni i z jakiegoś powodu ruszył w stronę żony; poczułam, jakby coś na kształt żelaznych paluchów zacisnęło się na moim gardle — przez krótki, naprawdę krótki moment byłam niemal pewna, że ją uderzy. Ale ona - potwornie blada, z błędnym wzrokiem — wydała z siebie jeszcze jedno wołanie, tak rozpaczliwe i przejmujące, jakie jeszcze nigdy nie rozdarło ciszy w murach tego domu. Przylgnęłam plecami do parapetu jak zesztywniałe z przerażenia zwierzę i jedyne, co mi pozostało, to obserwować miotających się po salonie rodziców. 

— Opalenizna…! To znaczy, że byłaś na słońcu! — wybełkotała w końcu. Hortus nie był w stanie wykrztusić słowa. On również na tę chwilę zamienił się w zwierzę. Wściekły i rozkojarzony krążył po pokoju jak w transie jedną i tą samą wytyczoną ścieżką wzdłuż fortepianu, ściany i toaletki, ignorując naszą obecność. Tymczasem matka urywanym z emocji głosem zapętlała się w rozpaczy. — Poruszyliśmy niebo i ziemię, żeby zapewnić ci normalną przyszłość… byś mogła żyć jak normalne dzieci, pójść do szkoły, wieść przyzwoite życie towarzyskie, a nie tkwić zamknięta w czterech ścianach bez możliwości wyściubienia chociażby… chociażby nosa na zewnątrz… musiałaś spełnić tylko dwa warunki! Dwa! Pić eliksir i unikać słońca… i nawet w tym postanowiłaś zrobić nam na złość… Mogłaś umrzeć… lub potwornie się okaleczyć… tego chciałaś? To była demonstracja? Chciałaś wywołać we mnie i w twoim ojcu poczucie winy? 

— N-nie… — bąknęłam krótko, kiedy matka umilkła, dysząc ciężko. Jej oczy płonęły, grube brwi wygięły się cierpiętniczo, z pretensją, jakby oczekując odpowiedzi. Przytłoczona taką ilością emocji z jej strony, nawet nie zauważyłam, kiedy wyrwało mi się: — Pomyślałam… po prostu pomyślałam, że… że ch-chciałabym coś zrobić… coś, co zawsze chciałam… 

I na to Hortus — jak trzaśnięty błyskawicą — odzyskał trzeźwość umysłu. 

— Najwidoczniej zarówno myślenie, jak i robienie nie jest twoją najmocniejszą stroną — warknął zjadliwie. Rozwaga i zaciętość wyparły szaleństwo z jego przekrwionych oczu, kiedy znów do mnie doskoczył; nie opanowałam stęknięcia, które wyrwało się z ust, gdy serdelkowate palce zamknęły się dookoła mojego ramienia, ale ojciec był nieugięty. Poczułam mocne szarpnięcie i poleciałam na głowę w kierunku wejścia prowadzącego do sypialni, prawie potykając się o własne buty. Ledwo przekroczyłam próg, rozległ się ogłuszający huk, kryształowy żyrandol zadzwonił nad moją głową, a zamek kliknął mechanicznie w zatrzaśniętych drzwiach. — Skoro nie potrafisz docenić tego, co masz, zostaniesz tu do śmierci! Koniec z tym! Do śmierci, słyszysz?! 

Coś jeszcze powiedział, ale musiał wyjść na korytarz, bo nie zrozumiałam z tamtych krzyków ani słowa. Roztrzęsiona, wciąż mocno skonfundowana po dramacie, który zafundowała nam matka, osunęłam się ostrożnie na sam skraj materaca i siedziałam tak dłuższą chwilę. Nie myślałam o niczym. Po prostu tak tkwiłam, zagapiona niewidzącym wzrokiem w jakiś kwiatowy ornament na fragmencie drzwi, aż niespodziewanie zaczęłam się śmiać. Zwykle w takich sytuacjach szlochałam gorzko, zakopana w pościel, ale teraz ani przez moment nie zachciało mi się płakać. Ten nerwowy chichot brzmiał jeszcze bardziej nieadekwatnie, kiedy zdałam sobie sprawę, że teraz gdzieś w jednym z dziesiątek sypialni matka znosiła pretensje spowodowane moim nieodpowiedzialnym wybrykiem. 

Wtedy gwałtownie przestałam. 

Wypełniło mnie palące, jadowite poczucie obrzydzenia do samej siebie, ale zorientowałam się, że przecież zawsze tak to wyglądało. Ojciec zawsze traktował nas jak jedno. Gdy go zawodziłam, to zawsze po części była wina matki. Przysunęłam sobie do okna fotelik z niskim oparciem i wróciłam do szczotkowania włosów, udając przed sobą, że wcale nie wytężałam słuchu pełna obaw, że gdzieś z głębi domu dobiegnie mnie odgłos wymierzanego ciosu. 

Okazało się, że „do śmierci” trwało tylko do godziny czternastej, ponieważ wtedy rozpoczynała się moja zmian w Pijanym Jednorożcu. Punktualnie o drugiej po południu kliknął zamek i w progu pojawiła się Banialuka, żeby zabrać tacę z nietkniętym obiadem i jak zwykle przed wyjściem podać mi papierową torbę z kanapkami; choć skrzatka nie odezwała się ani słowem, jej wielkie, przekrwione piwne oczy nie wyrażały niczego poza współczuciem. 

Wciąż lekko zdenerwowana, ale wypełniona nowa energią zbiegłam pędem po schodach, dopadłam drzwi prowadzących na taras i teleportowałam się, nie oglądając się za siebie. Im bliżej czternastej, robiłam się coraz bardziej napięta, choć przecież wiedziałam, że ojciec zawiesi karę na czas mojej pracy. Bardziej od córki zatrudnionej w karczmie wstydziłby się, gdyby ją z niej zwolniono. 

— Hortus, pięć minut spóźnie… Na gacie Merlina, jakaś ty ciemna! — zawołała cicho Kasjopeja, unosząc wzrok znad tygodnika Czarownica, kiedy rzuciłam się na zaplecze do swojej szafki i w pośpiechu próbowałam zawiązać fartuch. 

— Wyglądam jak brudna, co? — zapytałam z nadzieją, że jednak usłyszę zaprzeczenie. 

— Ależ skąd — prychnęła i wróciła do przeglądania horoskopów. — Nawet ci to pasuje. Ale z taką oliwkową skórą wywołasz mały skandalik wśród tych wszystkich mącznych, wysuszonych szyszymor. Pewno w najbliższym czasie szykuje się jakieś pompatyczne spotkanko? 

Błysnęła figlarnie złotymi zębami, po czym wbiła je w soczyste, zielone jabłko, które wyciągnęła sobie spod lady. Odpowiedziałam jej takim samym uśmiechem i już prawie nie czułam wyrzutów sumienia. A kiedy Camilla pojawiła się ze stosem talerzy do mycia, nie miałam już czasu, aby zaprzątać sobie tym głowę. 

W takich chwilach praca w gospodzie okazała się prawdziwym wybawieniem. Pomimo upokarzających komentarzy pijanej klienteli, opryskliwych koleżanek i sprzątania potłuczonych butelek, wymiocin, posoki i innych obrzydliwości odnajdywałam w tej prostej, ciężkiej pracy pewnego rodzaju wytchnienie. Zapomnienie o tym, co czekało mnie po powrocie do domu, nigdy nie było tak łatwe, dlatego wraz z wybiciem dwudziestej drugiej z tym większą melancholią odwieszałam fartuch z powrotem do rdzewiejącej, staroświeckiej szafki na zapleczu. 

Nie oczekiwałam, by serce ojca zmiękło. Ono znało łaskę jedynie dla wybryków Sokarisa, a ja — jakkolwiek bym się nie starała — nigdy nie potrafiłam sprostać wymaganiom. Wymaganiom, których nikt mi nie przedstawiał. 

Po powrocie spodziewałam się kolejnej porcji krzyków, gróźb i trzaskania drzwiami, ale już w progu powitała mnie codzienna, zwyczajna cisza. Salon jak zwykle spowity w ciepłym półmroku, matka układała słoneczniki w olbrzymim wazonie na gzymsie kominka, w fotelu odwróconym plecami do wejścia siedział ojciec najpewniej pochylony nad Prorokiem Wieczornym. W szerokim, błyszczącym od potu karku odbijało się pomarańczowe światło lamp. Byłam pewna, że usłyszeli odgłos teleportacji, ale żadne z nich nawet nie drgnęło, więc udałam się prosto do swojego pokoju, gdzie skruszona Banialuka raz po raz przepraszała, że musiała zamknąć mnie na noc. 

Nie byłam zła. Na dole i tak nie miałam niczego do roboty. 

Z pewną ulgą zdjęłam przepocone szaty i zmyłam z siebie ślady dusznego popołudnia w alkoholowo-papierosowych oparach. Pomimo groźby spędzenia reszty wakacji w zamknięciu o dziwo czułam się z tym całkowicie lekko. Odprężona, przyjemnie odświeżona i z wilgotnymi włosami rozsiadłam się wygodnie w fotelu przy toaletce. Akurat nakładałam na twarz krem z nagietka i korzenia mandragory, kiedy za plecami usłyszałam trzaśnięcie. Najpierw jedno, zaraz potem drugie i po dłuższej chwili trzecie, mocniejsze. W lustrze mignął mi jakiś drobny kamień uderzający w okno. Natychmiast je otworzyłam i wyjrzałam w noc, rozglądając się w poszukiwaniu sowy, ale poza gwiazdami granatowe niebo było całkowicie czyste. Spojrzałam w dół i prawie natychmiast odskoczyłam, łapiąc się za serce — ciemna, męska sylwetka „przyssana” do muru poruszała się w górę szybko i zwinnie jak pająk. Nim zdążyłam się opanować, była już na wysokości okna; Tom przerzucił nogę przez parapet i wylądował miękko na skraju jasnego dywanu. Uśmiech, jakim zareagował na moje przerażenie, ociekał satysfakcją. 

— Jak to zrobiłeś? — wydyszałam. 

Na wszelki wypadek zamknęłam okno, gdyby ojcu przyszło do głowy zapalić na tarasie. Zrobiło mi się zimno ze strachu, kiedy wyobraziłam sobie, jak zareagowaliby rodzice, gdyby usłyszeli męski głos dobiegający z sypialni córki. 

Tymczasem Riddle zrobił kilka kroków, rozglądając się po bawialni; pokrętny uśmieszek ani na chwilę nie zniknął z jego ust. 

— A co, tego też masz ochotę się nauczyć? — zapytał. 

— Mam nadzieję, że nikt cię nie widział… Gdyby ktoś cię tu zobaczył… ojciec albo Sokaris… Hortusowie musieliby odwołać kolejne wesele, bo ojciec pana młodego trafiłby do Azkabanu za podwójne morderstwo… 

Zrobiło mi się dziwnie gorąco, choć miałam na sobie tylko biały, puchaty szlafrok. 

— Rodzicom nie spodobało się biwakowanie ich dorosłej córki? — Tom zacmokał cicho i pokręcił głową, udając frasunek. — Ojej, a to ci heca. 

— Jestem… jak to się mówi… na „warunkowym” — odparłam i zachichotałam pod nosem. — Banialuka zamknęła mnie zaraz po tym, jak wróciłam z pracy. Jedzenie mam dostarczane na tacy… 

— Jak księżniczka zamknięta w wieży. 

— Raczej jak przestępca w areszcie. — Zaczęłam krzątać się po saloniku, zastanawiając się, czy posiadałam na miejscu coś, czym mogłabym poczęstować niespodziewanego gościa. — Bardzo nie spodobało im się moje opalanie. Nigdy nie widziałam rodziców w takim stanie, mama wpadła w szał, a ojciec dla odmiany zaniemówił. 

Usłyszałam pogardliwe prychnięcie. 

— Pewnie wróciły dawne wspomnienia… 

— Co masz na myśli? — spytałam, zaglądając do kredensu. — Mogę zaproponować ci herbatę? Niestety nie mam do tego żadnych ciasteczek, Banialuka nie pozwala trzymać tu niczego, czym można nakruszyć… Ale herbata jest znakomita, jaśminowa, od Avery’ego z… 

Nie dokończyłam, bo zamknął mi usta pocałunkiem tak niespodziewanie, że opakowanie upadło i wytrzepało na idealnie odkurzony dywan połowę zawartości. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, że w każdej chwili ktoś mógł zobaczyć nas w tej niedwuznacznej sytuacji, ale w trzewiach poczułam eksplozję dziwnej satysfakcji — oto pod dachem Henryka Hortusa, przykładnego katolika i członka brytyjskiej socjety, odbywały się te wszystkie bezeceństwa, przed którymi drżał od momentu, gdy żona powiła mu córkę. Mezalians, grzech, zgorszenie. W tym momencie to ja pociągałam za sznurki, robiłam dokładnie to, czego ojciec rozpaczliwie próbował zakazać. Jakże był żałosny z tym swoim aresztem domowym, siedząc na dole z fajką i gazetą, podczas gdy dwa piętra nad jego głową płonęły żądze. 

Riddle również triumfował. Leżał na wznak, zarumieniony i uśmiechnięty w tak podły sposób, że jego anielska twarz przybrała groteskowy, złowieszczy wyraz. Nie odrzuciło mnie to. Ja również się uśmiechałam. Siedziałam okrakiem na jego brzuchu, obserwując w milczeniu, jak mlecznobiałe ręce o kościstych nadgarstkach przesuwały się powoli - w górę i w dół - po moich opalonych udach. Pierwszy raz widok tego, że były wciąż nieco pełniejsze, niż bym sobie tego życzyła, nie wywołał w żołądku nieprzyjemnych sensacji. A głód w oczach Toma, kiedy powoli wodził po nich wzrokiem, przyjemnie łechtał moje ego. 

— Chyba musisz już iść — wyszeptałam, choć nie miałam najmniejszej ochoty, by wstał i zaczął się ubierać. Ta intymna, wypełniona pożądaniem cisza zdjęła mi z barków całe napięcie dzisiejszego dnia. — Musisz się wyspać na jutro… dla pana Greengrassa. 

— Pan Greengrass nie posiadałby się z radości, gdybym jutro nie zjawił się w pracy - odparł lekko znudzony, ale było widać, że uznanie kolejnego wpływowego czarodzieja sprawiało mu dużą satysfakcję. — „Ach, Tom, przepracowujesz się, na gacie Merlina, odkąd tu pracujesz, nie widziałem, żebyś zrobił sobie przerwę, weź kilka dni urlopu”. 

— Jednym słowem: uwielbia cię. 

— To dwa słowa. — Uśmiechnął się zawadiacko i szybko zasłonił dłonią ramię, w które próbowałam go uszczypnąć. — Nie on jeden. Im lepiej go poznaję, tym częściej sobie myślę, że są ze Slughornem z jednej matki. 

Na wyobrażenie Teda Greengrassa w pstrokatej, tweedowej marynarce i z rudymi wąsiskami parsknęłam śmiechem. 

— Są nawet trochę podobni — mruknęłam i pochyliłam się, aby móc się do niego przytulić. — Nic dziwnego, że go usidliłeś. 

Przymknęłam oczy, kiedy poczułam chłodną rękę niczym wąż wsuwającą się w moje włosy. 

— Już zaproponował mi umowę o pracę na czas nieokreślony — ciągnął. — Oraz wyjazd do Mediolanu w przyszłym roku na międzynarodowy pokaz hipogryfów. Oczywiście jak już skończę edukację. 

Nie miałam pojęcia, czym Tom zajmował się u pana Greengrassa, nie znałam się na hipogryfach ani nie potrafiłam ocenić prestiżu, jakim było prowadzenie takiej hodowli, ale zabrzmiało to jak coś dużego, coś, co stanowiłoby znakomitą trampolinę do skostniałego świata brytyjskiej elity czarodziejów. A Riddle mówił o tym tak, jakby informował o sowiej poczcie. 

— Och, to wspaniale! — zawołałam cicho i poderwałam się, żeby na niego spojrzeć. Twarzy Ślizgona świetnie współgrała z tonem jego głosu: wyrażała znudzenie i coś w zupełności oczywistego, ale to nie zdołało zgasić mojego entuzjazmu. — Czy przyjęcie tej propozycji mieści się w twoich planach? 

Dopiero wtedy się uśmiechnął, a w sennych, na wpół przymkniętych oczach błysnęła figlarnia zaczepka. 

— Sama sprawdź. 

Odpowiedziałam na jego uśmiech swoim i zaczęłam rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu różdżki; podłoga była usłana porozrzucanymi w nieładzie ubraniami, ale nim zdołałam wyplątać z szaroburych spodni biały, puchaty szlafrok i spenetrować jego kieszenie, z głębi salonu dobiegło nas stłumione, nieśmiałe pukanie. Serce zamarło mi w piersi. Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona, usiłując wcisnąć trzęsącą się dłoń w wywrócony na lewą stronę rękaw. Oczami wyobraźni już widziałam skrzatkę przyciskającą do warg chude palce, tymczasem Riddle leniwie zsunął się z materaca i zaczął nieśpiesznie zbierać swoje szaty. Znów pukanie, ale nieco bardziej natarczywe. I jeszcze jedno. Tom zapinał koszulę. Wygrzebałam spod łóżka jego lewego buta i wtedy w saloniku rozległy się ciche, powolne kroki Banialuki. Jeszcze jedno pukanie, tym razem do drzwi prowadzących do sypialni. 

— Jeszcze chwilkę, ubieram się! — odkrzyknęłam, rzuciwszy się do okna, aby je otworzyć, po czym syknęłam do Toma: — Pośpiesz się, dostanie ataku apopleksji, jak cię tu zobaczy! 

— No, no, skrzata jeszcze nie zabiłaś… — mruknął z parapetu, przewiesiwszy nogi przez framugę. 

— Idź już, to nie jest zabawne! 

Zniknął, nim wydusiłam z siebie ostatnie słowo. Wpuściłam skrzatkę do sypialni, nerwowo przygładzając włosy. Choć już dawno zdążyły podeschnąć, Banialuka ruszyła energicznie w kierunku okna, by natychmiast je zamknąć, mamrocząc pod nosem coś o przeziębieniu i chorobach kończących się wypłynięciem mózgu przez uszy. 

— Jest sierpień — skwitowałam to, ale skrzatka nie wyglądała na przekonaną. 

— A to sierpień zabrania się przeziębić? — zapytała; poczułam się bardzo nieswojo, kiedy zaczęła dokładniej otulać mnie szlafrokiem. — O, panienka już jest rozpalona, nie wygląda to zdrowo. Przyniosę panience herbaty z sokiem malinowym… a może wypije panienka eliksiru pieprzowego na noc? Rano będzie jak nowonarodzona… 

Odsunęłam się od niej tak szybko, jak to było możliwe. Zrobiło się bardzo niezręcznie, ale Banialuka zdawała się tego nie zauważać… lub takie sprawiała wrażenie. Jak długo stała na korytarzu? Na myśl, że mogła zza drzwi bawialni słyszeć męski głos dobiegający z mojej sypialni, poczułam gorąco rozlewające się po policzkach, szyi i dekolcie. Moja twarz musiała płonąć. 

— Herbata wystarczy, dziękuję… — wybąkałam. Pragnęłam, by jak najszybciej wyszła, ale ona zaczęła się krzątać po salonie, poprawiając firanki i zamykając pootwierane szafki. Pochyliła się, aby zbadać ciemnopurpurowy proszek rozsypany po dywanie; na widok jej zaciskających się ust szybko podjęłam nowy temat: — Jak rodzice? Nadal zagniewani? 

Herbata od Avery’ego zniknęła i podłoga znów zalśniła czystością, a ozdobna, metalowa kasetka powędrowała grzecznie do szuflady. 

— Pani musiała się położyć, rozbolała ją głowa. — Głos Banialuki zabrzmiał surowo i karcąco, w zupełności stracił tę służalczą, babciną manierę, z jaką zwykła się do mnie zwracać. — Panienka musi przestać, bo wpędzi panią do grobu. Niech panienka znowu będzie dobrą córką. 

Włoski na karku stanęły mi dęba, gdy spostrzegłam jej oczy — chłodne, całkowicie zrównoważone. Takie ludzkie. Zbyt ludzkie. 

Ale nie przestałam. 

Przed trzy następne dni Tom odwiedzał mnie, kiedy drzwi do moich komnat zamykały się na noc na cztery spusty. Za każdym razem wyglądało to jednakowo — kochaliśmy się, rozmawialiśmy, a ja próbowałam wszystkich sposobów, by przełamać barierę, którą wznosił jego umysł. Nie proponowałam już więcej herbaty. Po wszystkim wymykał się przez okno, nim wybijała północ. 

Kolejne dni były tak do siebie podobne, że zlewały mi się w jedno. Praca, dom, dźwięk zamykanych drzwi, taca z jedzeniem dostarczanym przez milczącą Banialukę. Piękna pogoda za oknem jeszcze nigdy tak nie kusiła, wzywała cichym szeptem wiatru szumiącego w koronach drzew, białymi promieniami igrającymi w ospałej sadzawce na tyłach dworku. Zwłaszcza teraz, kiedy słońce nie stanowiło dla mnie zagrożenia. Późne lato pachniało trawą, ziołami i nagrzanym powietrzem, ale nie dane mi było delektować się nim inaczej niż z parapetu okna mojego pokoju. Spodziewałam się, że taki stan rzeczy utrzyma się do ostatniego dnia wakacji — wyłączając oczywiście wszystkie rodzinne i towarzyskie uroczystości — lecz szlaban skończył się wraz z nadejściem sobotniego poranka. 

Wszystko zadziało się tak szybko i niespodziewanie, że przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w zalewający sypialnię niewielki tłumek i mrugałam intensywnie, usiłując sobie uzmysłowić, co właściwie miało się tu odbyć. 

Drzwi otworzył ojciec — ubrany i wypachniony jak na wyjście do pracy, za nim cała trójka naszych domowych skrzatów — każdy z nich niósł na tacy po kilka podejrzanych fiolek, myjek i ręczników. Matka zamykała ten przedziwny pochód i jako jedyna nie skierowała swych kroków do łazienki. Z wnętrza dobiegł nas dźwięk płynącej wody i podzwanianie szklanych fiolek. 

— Dzień dobry… — wybełkotałam, patrząc to na matkę, to na ojca, który dopiero co wyłonił się z łazienki. — Czemu zawdzięczam tę wizytę z samego rana…? 

— Rozbieraj się — rzucił niedbale Hortus, na co zarumieniłam się gwałtownie. 

— Protestuję! 

Ale ojciec był nieprzejednany. 

— Nie masz tu nic do gadania, młoda damo — rzekł i wyciągnął mnie za rękę z łóżka, tak, że stanęłam przed nim i mamą w samej koszuli nocnej. Moja twarz płonęła, ale ojciec zdawał się tego w ogóle nie zauważać. Wycelował we mnie swoim grubym paluchem i kontynuował: — Skończyło się folgowanie zachciankom, nie będziesz się tak pokazywała ludziom jak jakaś, nie przymierzając, prymitywna mugolaczka. Koniec z opalaniem się, moja panno, dopóki łożę na twoje utrzymanie i jesteś pod moją opieką, masz się zachowywać i nosić tak, jak przystoi czarownicy z MOJEGO domu. Wyjdziesz za mąż, zmienisz nazwisko… wtedy będziesz robiła, co uważasz za stosowne. Możesz nawet zostać feministką… ale nie jako Hortus. Do mycia. 

Pchnął mnie delikatnie w stronę uchylonych drzwi, za którymi Świstek pieczołowicie odmierzał pipetą jadowicie pomarańczową miksturę i wkrapiał ją do wanny, w której już pienił się różany płyn do kąpieli. Próbowałam protestować, ale ojciec już zniknął za drzwiami do bawialni, a Banialuka bez pytania zaczęła zdejmować ze mnie koszulę i bieliznę. Zostałam wciągnięta do małego, wpuszczonego w podłogę basenu, gdzie skrzatka zajęła się szorowaniem każdego kawałka mojego ciała. Przez dobry kwadrans znęcała się nad samymi uszami. 

Już dawno nie czułam się tak upokorzona i wściekła. Spędziłam w wannie bite dwie godziny — obserwowałam, jak wskazówki okrągłego zegarka na umywalce w ślimaczym tempie zbliżały się do godziny dziesiątej, później minęły jedenastą… Gdy wybiła jedenasta trzydzieści, złota syrena otaczająca tarczę ziewnęła sennie, obserwując spoconą z wysiłku Banialukę. Woda musiała chyba zostać zaczarowana, bo przez cały poranek i przedpołudnie nie schłodziła się ani o stopień. 

Chciało mi się płakać. A zdenerwowałam się jeszcze bardziej, kiedy zobaczyłam, że moje ramiona straciły tę zdrową, oliwkową barwę i na powrót stały się ziemiste, miejscami mocno zaczerwienione od intensywnego szorowania. Na przedramionach znów wykwitły sznury zielonkawych i fioletowych żyłek, po nacieraniu pomarańczowym eliksirem i grubą, szorstką rękawicą twarz piekła jeszcze bardziej niż podczas opalania, a wszystkiemu towarzyszyło uparte, nienaturalne milczenie skrzatów. Świstek i Partacz co prawda trzymali się ode mnie z daleka, lecz byli na tyle blisko, by na bieżąco przygotowywać dla Banialuki wszystkie potrzebne roztwory. Poczułam się jak przedmiot. Jak pastowana podłoga albo pucowany kociołek, ale nie odezwałam się ani słowem. Wzburzona, zawstydzona i rozżalona zaciskałam usta, starając się… nie wybuchnąć? Nie pozwolić sobie na łzy? A może wszystko na raz? 

Ale to trwało tylko przez chwilę. Później po prostu czekałam, aż skończą. 

Odmówiłam, kiedy po wszystkim Banialuka zaoferowała pomoc przy ubieraniu się. Bez słowa zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem i usiadłam na podłodze pod ścianą — naga i czerwona — i obserwowałam, jak poziom gęstej od kolorowych specyfików wody powoli malał. W powietrzu unosił się mdlący, słodki zapach jaśminu i czegoś przypalonego. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że substancja, którą mieszali Świstek i Partacz, miała jakieś żrące właściwości. Choć zostałam wykąpana tak, jak chyba jeszcze nigdy dotąd, czułam się brudna. Potwornie brudna, naruszona jak po nieudanej schadzce z Nickiem w łazience prefektów. 

Łazienka. 

Dlaczego to zawsze musi być łazienka. 

Moja skóra płonęła żywym ogniem przy każdym ruchu, bolały mnie nawet cebulki włosów i pięty; niechętnie sięgnęłam po pękatą butlę, który Partacz zostawił na tacy wraz ze złożoną schludnie bielizną i koszulą nocną. Mimo że olejek miał bardzo gęstą, ciężką konsystencję, wchłonął się w mgnieniu oka, nie pozostawiając na ciele ani śladu, a opuchlizna i zaczerwienienia zniknęły. Zanim się ubrałam, długo stałam przed lustrem i analizowałam to, co odbijało. Zmęczoną, nijaką twarz bez wyrazu, zbyt szerokie biodra, kościste kolana, różowe rozstępy na pośladkach podkreślone szarawym odcieniem skóry. Mnóstwo pajączków, tu i tam, wybijających się na białych łydkach, a kiedy włożyłam miętową, letnią szatę, przywitała mnie Victoria, od której zdążyłam się odzwyczaić — blada, nudna, z ciemnymi sińcami pod oczami. Przez kilka cudownych dni mogłam doświadczyć czegoś nowego, czegoś naprawdę wspaniałego — pewności siebie. Radości ze spoglądania na własne odbicie. Tylko na kilka dni i na powrót stać się dawną Victorią. 

Skończyło się. 

Akurat na urodzinowe przyjęcie pani Nott. 

Hortus tryskał entuzjazmem, podziwiając doskonale skrojoną, pasującą do odzyskanej karnacji szatę z tiulu w ultra modnym kolorze gołębi popiel. Matka jak zwykle miała błyszczeć na tle tych wszystkich zgaszonych zieleni, granatów i tysięcy odcieni różu — długa do ziemi, jadowicie turkusowa suknia z szokującym rozcięciem biegnącym niemal na wysokość talii przepięknie podkreślała naoliwione nogi i nagie ramiona, łabędzia szyja błyszczała od rzędów drobnych, różnokolorowych paciorków, podobnie smukłe nadgarstki, jednak najbardziej ekstrawagancko prezentował się turban — jeden z kilku setek, które trzymała w osobnej szafie w swojej garderobie. Od lat namiętnie je kolekcjonowała i posiadała chyba każdy możliwy kolor i wzór, jaki można było sobie wyobrazić. Turbany były jedną z tych rzeczy, które nieodłącznie kojarzyły mi się z mamą. I choć sfera zdążyła przywyknąć do dziwacznego modowego upodobania pani Hortus, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w niektórych taki widok nadal wywoływał szok. 

Pomimo groźby burzy i niespokojnego wiatru przyjęcie urodzinowe pani Nott odbyło się pod gołym niebem. W przestronnym, zalanym egzotycznym kwieciem ogrodzie porozstawiano pawilony ze złotogłowiu — kilka mniejszych i jeden główny, olbrzymi, rozmiaru połowy Wielkiej Sali. I choć nie zjawili się wszyscy, których spodziewałam się zastać, przy stołach i na parkiecie wrzało jak w ulu. Nie przepadałam za wielkimi wyjściami, gdzie na każdym kroku byłam mierzona wzrokiem od stóp do głów, czarownice oceniały wartość mojej szaty, czarodzieje spoglądali pobłażliwie lub kompletnie mnie ignorowali, a małe dziewczynki obserwowały ukradkiem i próbowały naśladować to, jak nakładałam sobie sałatkę z borowików na talerzyk. Ziewałam podczas pokazów koni i hipogryfów, przysypiałam na nudnych jak flaki z olejem sztukach teatralnych — te, na które zapraszano panienki ze sfery, mogły poruszać wyłącznie tematy religijne albo historyczne. Na lżejsze, bardziej komediowe albo obyczajowe wpuszczano dorosłych czarodziejów, nieprzychylnym okiem, ale już nie tak oceniająco patrzono na młode mężatki. A potem przysłuchiwałam się, jak koleżanki, których rodziny nie bywały w towarzystwie, opowiadały sobie o tańcach z chłopcami na prywatkach bez rodziców i o tym, że obejrzały w kinie Draculę. Czym, na brodę Merlina, było kino? Nigdy nie odważyłam się zapytać. 

Ale najmniej lubiłam wizyty na urodzinach tych wszystkich starych ciotek, jak zwykłam je nazywać, gdy nikt z dorosłych nie słyszał. Szczęśliwie niemal całoroczny pobyt w Hogwarcie mocno ograniczał moja obecność na tych arcyważnych uroczystościach, ale kilka imprez podczas wakacji wystarczyło, bym najadła się nimi na pozostałe dziesięć miesięcy. Z coraz większym niepokojem myślałam o ostatnim roku w szkole. Oznaczało to nie tylko pożegnanie z Hogwartem, ale i masę obowiązków względem rodziny. Starając się trzymać jak najdalej od serca imprezy, wodziłam wzrokiem od jednej czarownicy do drugiej i liczyłam letnie tiary w nudnych, stonowanych kolorach. 

Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście… 

Wbrew pozorom żony nie wylegiwały się całymi dniami do południa, nie snuły się bez celu po wielkich, pustych dworach, zastanawiając się, na co przefiukać kolumny galeonów zarobionych przez mężów. Żony miały mnóstwo pracy. Jeżeli nie organizowały akurat żadnego przyjęcia, planowały, z jakim prezentem zjawić się na urodzinach pewnej pani, aby inna dama nie poczuła się obrażona, że ów podarek był droższy bądź stanowił większą wartość sentymentalną od tego, który ona dostała. 

Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa, trzydzieści trzy… 

I tak do samej śmierci. Mąż przejdzie na zasłużoną emeryturę w wieku siedemdziesięciu lat, jeżeli praca go znuży, ale żony nadal będą się uwijać, prześcigać się w coraz to bardziej zmyślnych rozrywkach. Brytyjskie kobiety ze sfery posiadały własne zawody sportowe i rok w rok - choć bez oficjalnego ogłoszenia wyników — któraś czarownica zajmowała zaszczytne pierwsze miejsce. 

Pani Nott postawiła na fajerwerki. Po minach obecnych na urodzinach pań zmiarkowałam, że w tym sezonie pozostanie na szarym końcu stawki. 

 

*

 

Choć Sokaris trąbił wszem i wobec, że już ułożył się z panem Yaxleyem w temacie pracy przy „ekskluzywnych dworkach”, każdego dnia wciąż wylegiwał się do późna lub dla odmiany wracał do domu bladym świtem, mocno zionąc alkoholem. Za każdym razem powtarzał, że świętował ostatnie dni wolności. I choć obrzucałam go wtedy spojrzeniem pełnym obrzydzenia i wyższości, najbardziej lubiłam brata właśnie w takim stanie. Pijany i nie do końca świadomy tego, co bełkotał, stawał się w jakimś stopniu pogodny, nawet trochę sympatyczny. I gdyby nie opary ognistej whisky i świadomość, że po przebudzeniu znów będzie szukał okazji, by mi dopiec, nawet mogłabym zacząć go lubić. 

Przeważnie Sokaris imprezował poza domem. Rzadko zdarzało się, aby kogokolwiek do nas zapraszał, a nawet jeśli tak, to zazwyczaj tylko dla poprawienia sobie humoru za pomocą kilku głębszych. Następnie wychodzili „na miasto”. Nie inaczej było w dzień jego wieczoru kawalerskiego. Rodzice wybyli z domu niezapowiedzianie, za usprawiedliwienie swojego zniknięcia podając wizytę u babki Jane, ale doskonale wiedziała, że ostatnie, o czym marzył ojciec, to spędzenie całego wieczoru w norze Jadowitej Żmii, jak zwykł nazywać znienawidzoną teściową. Ja sama dziękowałam Bogu, że tego dnia pracowałam na drugą zmianę. W okolicy czternastej, kiedy na parterze huczało od pośpiesznych przygotowań, wymknęłam się z domu wyjściem dla skrzatów, licząc, że kiedy wybije dwudziesta druga, w domu nie zastanę niczego poza przerażającym bałaganem w salonie. Na samo wyobrażenie, że miałabym zastać Rowdy’ego z fajką w zębach na własnym tarasie, zrobiło mi się niedobrze. Dla pewności ociągałam się jeszcze z godzinę, zanim teleportowałam się z powrotem, ale cały dwór tonął w ciemności i głuchej ciszy. Po wieczorze kawalerskim nie było śladu. Wiedziona ciekawością, zakradłam się do głównej bawialni; sunęłam wzdłuż ściany, obawiając się, że mogłabym nastąpić na kałużę z wylanego drinka albo stłuczoną butelkę po piwie, ale gdy zapaliłam różdżkę i zajrzałam do środka, salon jak zwykle lśnił czystością. W chłodnym, surowym blasku zaklęcia nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka godzin temu stoły uginały się od wspaniałych potraw, a pozostałą część mebli stłoczono w składziku służącym za sypialnię Partacza i Świstka. Wszystko stało na swoim miejscu, jedynie w barku świeciło pustkami. Nagle stanął mi przed oczami obraz samej siebie wyprawiającej w domu wieczór panieński, grupkę podpitych, rozchichotanych nieistniejących koleżanek, z którymi po opróżnieniu kilku drogocennych butelek alkoholu z szafki ojca wyruszamy do Londynu, aby bawić się do białego rana. 

Parsknęłam śmiechem i wycofałam się z salonu. 

Kiedy zbliżał się dzień mojego ślubu, matka zaoferowała co najwyżej wspólne wyjście na spowiedź. 

Ale ani trochę nie żałowałam. Teraz, kiedy na tapet wzięto Sokarisa, przez kłopoty ze sprowadzeniem właściwych pereł do jego koszuli, prognozę pogody, upartą wysypkę księdza arcybiskupa i wszystkie inne problemiki wagi państwowej, które miały związek z weselem, zostałam zepchnięta na dalszy plan. Nie byłam szczęśliwsza od dnia, kiedy ojciec zarządził zakaz opuszczania pokoju. Od teraz rodzice państwa młodych bez przerwy u siebie bywali, przez co Banialuka już nie dostarczała posiłków do moich komnat i zakaz wychodzenia naturalnie przestał obowiązywać. Chociaż siedziałam ze wszystkimi przy stole, zupełnie nikt się mną nie interesował, dzięki czemu — niewidoczna i szczęśliwa — mogłam przysłuchiwać się burzom mózgów bez nieprzyjemnego ucisku w żołądku. 

Stres osiągnął punkt krytyczny na dwa dni przed ślubem. Od tygodnia pogoda nie rozpieszczała, niebo pokrywały gęste chmury i od czasu do czasu popadywało, błonia rozmokły, a odczuwalna temperatura spadła o dobre dziesięć stopni. Dwie ostatnie doby okazały się dla Ivy niemal całkowicie bezsenne, kiedy to kilkukrotnie w ciągu każdej godziny zmieniała zdanie co do długości rękawków w ślubnej szacie. Aby się trochę rozerwać, Sokaris wyszedł z propozycją wspólnego wypadu do cyrku. 

— Wczoraj przyjechał do Londynu i tak się składa — rzekł, sięgając za pazuchę — że akurat mam dla wszystkich bilety. Na jutrzejsze popołudnie. Jeszcze ciepłe, prościutko z Moskwy. 

Matka przyjęła tę propozycję z aprobatą, ale ja nie byłam zadowolona. Już wcześniej ustaliłam z Kasjopeją wolny dzień na niedzielę, abym po weselu mogła odespać wszystkie tańce, gry i zabawy, a niespodziewane wyjście do cyrku obróciło w niwecz nie tylko mój grafik, ale również pozostałych dziewcząt. Poczułam na plecach zimny dreszcz, kiedy wyobraziłam sobie furię Camilli. 

— Jakiś ty się zrobił rodzinny — mruknęłam pod nosem, na co uszy Hortusa momentalnie zapłonęły. Banialuka, która chyba wyczuła zbliżającą się awanturę, zaczęła szybciej rozlewać popołudniową herbatę. — Moim zdaniem proponowanie wyjścia na dzień przed jest wyjątkowo nietaktowne. 

Bzdura! — wrzasnął i otarł chusteczką swoje masywne wąsy, po czym trzasnął nią o kolana. — Robisz jutro coś istotnego, co musisz przełożyć nad rodzinne spotkanie? 

— Ach, w okolicy czternastej mam w planach zmywanie naczyń po porze obiadowej, następnie pucowanie stolików na sali… — odparłam spokojnie. Niemal wylazłam ze skóry, żeby powstrzymać sarkazm, który aż cisnął się na usta, ale ojciec nie sprawiał wrażenia zainteresowanego tym, co miałam do powiedzenia. 

— Świetnie — oświadczył, podsumowując tę krótką dyskusję. — To znakomity pomysł wyrwać się na chwilę przed weselem, każdemu przyda się odrobina relaksu… a i będzie okazja się pokazać. Założę się, że wszyscy ważni już dawno mają wykupione bilety na pierwszy pokaz. Doskonały pomysł, synu, doskonały… 

Wlał sobie do gardła prawie całą parującą zawartość filiżanki; Sokaris, który ze świętoszkowatą miną przyjmował komplementy, wykorzystał ten moment, aby wykrzywić się do mnie złośliwie. 

— Miejsca mamy w loży na pięterku, siostrzyczko — rzekł, uśmiechając się słodko. 

A mnie pozostało jedynie zagryźć zęby i wieczorem pomaszerować na górę, aby przygotować adekwatny strój. Kolejne wyjście, kolejne zmarnowane godziny. Wysłałam do pani Torres sowę, kiedy tylko popołudniowa herbatka dobiegła końca. Odpowiedź dostałam czterdzieści minut później i już pierwsza linijka świadczyła o tym, że Kasjopeja nie była zachwycona moją prośbą o urlop, ale ostatecznie wyraziła zgodę na przepisanie harmonogramu pracy. Domyślałam się, że choć początkowo zarzekała się nie traktować mnie ulgowo, doskonale wiedziała, z czym wiązało się zatrudnienie panienki z dobrego domu. Być może zaczęła tego żałować, gdy zmiany w jej do tej pory pieczołowicie rozrysowanych grafikach zaczęły robić fikołki minimum raz w tygodniu, ale umowa była umową. I pani Torres doskonale zdawała sobie sprawę, że w przypadku braku elastyczności zamiast jej pracownicy na zaplecze wpadłby rozwścieczony Henryk Hortus. Niezmiennie przez półtora miesiąca wakacji żyłam w strachu, że coś podobnego mogłoby wpaść do tej czerwonej, spoconej ojcowskiej głowy i moja kariera kelnerki zginęłaby wraz z wątpliwą reputacją. Na samo wyobrażenie tych wszystkich szeptów, że Victorię Hortus WYRZUCONO z gospody na Nokturnie, robiło mi się niedobrze. 

Ale nawet moja nadąsana mina podczas jazdy samochodem na obrzeża Londynu następnego dnia nie sprawiła, że humor tatki został jakkolwiek zaburzony. Widocznie i on, i matka, jak i cała reszta naprawdę potrzebowali oderwać się na moment od gorączki ślubnych przygotowań. 

Z Taciturnami i Sokarisem umówiliśmy się już w środku. Choć w miniaturowej, fiołkowej torebeczce dzierżyłam imienny bilet wraz z przepustką na lożę, przystojny, ciemnoskóry mężczyzna w czerwonej szacie nawet się o niego nie zająknął. Na widok ojca skinął lekko głową i dłonią w białej rękawiczce wskazał na wąskie, wyłożone purpurowym dywanem schodki. 

Przybyliśmy jak zwykle przed czasem. Balkonik, w którym mieściło się osiem obitych w ciemny perkal foteli, był pusty. Jak trzy czwarte widowni zarówno w lożach, jak i niżej na auli. Choć zwykłe miejsca wypełniały drewniane krzesła, sam namiot cyrkowy wyglądał naprawdę imponująco. Z zewnątrz - widoczny wyłącznie dla czarodziejskiej społeczności, został rozłożony na skraju lasu; purpura i złoto prezentowały się wspaniale na tle soczystej zieleni. Wstążki tańczyły na wietrze, bijąc po oczach blaskiem słonecznych promieni, które nieśmiało wyglądały zza kłębiących się resztek burzowych chmur - jedynej nadziei Ivy na ładną pogodę. Do namiotu prowadził dywan na tyle sztywny, by obcasy dam nie zatapiały się razem z nim we wciąż miękkiej, wilgotnej ziemi, a wszystko ustawiono tak, żeby klatki z magicznymi stworzeniami i garderoby cyrkowców nie zaburzały tego imponującego obrazka. Widoczny był tylko namiot - jak wielki, purpurowy, rozdęty bąk. 

Dopiero gdy do pokazu został ledwo kwadrans, aula jak na komendę zaczęła się zapełniać. Ci, którzy nie posiadali przepustek na lożę honorową, łypali z niechęcią na wystrojone czarownice i puszących się czarodziejów wchodzących poza kolejką, odbierających uprzejme dygnięcia i skinienia głową. Wśród nich pojawił się łysiejący pan Taciturn, jego olśniewająca żona, dwa razy bardziej promieniejące córki i Sokaris - dumny jak paw. Oczy mu błyszczały, kiedy prowadził narzeczoną i przyjął od niej tiarę, gdy Ivy siadała. 

— Rodzina, można powiedzieć, w komplecie! — zagrzmiał jowialnie Hortus, wstając, by uścisnąć Taciturnowi rękę. 

— Henryku — odparł lekko zdyszany. Przy moim ojcu — tłustym i krzepkim — wyglądał na jeszcze chudszego i jeszcze bardziej pochylonego. W ukośnym, ostrym świetle wiszącej tuż nad nami lampy jego zmarszczki uwypukliły się jeszcze bardziej i gdyby nie prawie całkowity brak włosów i brody, mógłby śmiało uchodzić za Merlina. — A wy jak zwykle przed czasem… 

— Naturalnie, naturalnie… 

Ostatnie pięć minut minęło im na luźnej rozmowie o niczym. Panie natychmiast pochyliły ku sobie głowy, komentując natężenie wiatru i wymieniając się nadziejami na sobotnie słońce, jakby takie zaklinanie pogody miało nam ją zapewnić. Ja tylko szepnęłam ciche, niemożliwe do usłyszenia cześć w kierunku Gaby; siedziałyśmy po dwóch przeciwnych stronach loży, zbyt daleko, aby zamienić ze sobą choć kilka słów. 

Nim pogasły wszystkie światła, na balkoniku pojawił się znikąd skrzat domowy z olbrzymią tacą na głowie; miał na sobie poszewkę na poduszkę w kolorach cyrkowego namiotu i wyglądał na bardzo zabieganego, jakby przed rozpoczęciem występów musiał obsłużyć całą widownię. Automatycznie sięgnęłam po pierwszy z brzegu napój — mrożoną herbatę z listkiem mięty. Taciturn zaczął przebierać w szklankach, nie przerywając rozmowy z moim ojcem; obaj dyskutowali tak, jakby przygotowywali wielki domek dla lalek, a nie pomagali młodym w przeprowadzce. 

— W New Lanark jest dość wilgotno, zwłaszcza w okolicy rzeki, ale spokojna głowa — bajdurzył starzec, sięgnąwszy nareszcie po kawę z lodami — w każdej sypialni jest kominek, a mój dziadek wpadł na pomysł, żeby natrzeć zewnętrzne ściany papką z raptuśnika, podobno ma jakieś działanie rozgrzewające i grzybobójcze… Nie wiem, drogi panie, ale od wieków w Fount Cottage nikt nie widział grzyba ani pleśni… 

Pociemniało, gdzieś zza kulis rozbrzmiał donośny dźwięk trąb, a widownia umilkła. Na arenę wkroczył dziarski czarodziej w purpurze i długiej, czarnej brodzie, w której przy każdym ruchu coś połyskiwało. 

Dopiero wtedy do mnie dotarło, że Sokaris naprawdę miał się ożenić. Za kilka dni będzie miał żonę i swój własny dom, do którego się wyprowadzi, a za dziewięć miesięcy najprawdopodobniej ich dwójka zamieni się w trójkę. Jeszcze tylko dwie doby i mój brat naprawdę miał zniknąć. Osiąść w szkockim miasteczku wiele mil od Londynu, gdzieś w środku gęstego, mrocznego parku, w wilgotnym dworzyszczu nad rzeką. Mieć dziecko. Być odpowiedzialnym na własną rodzinę. Wyobraziłam sobie, jak w wyłącznym towarzystwie matki i ojca spożywaliśmy w milczeniu kolację, Sokaris nie plotkował z ojcem o szlabanach Selwyna ani o wynikach domowej drużyny quidditcha… Nie będzie już złośliwych docinków o Pijanym Jednorożcu ani moim staropanieństwie… I choć od lat pragnęłam tego najbardziej na świecie, nagle posmutniałam. Żelazna dłoń ścisnęła za gardło tak, że w oczach stanęły mi łzy. Głos starego konferansjera docierał do mnie stłumiony jak z sąsiedniego pokoju, kiedy wcisnęłam nos w szklankę. Przelotnie zerknęłam na brata - nonszalancko rozpartego na swoim fotelu, z jedną ręką rozłożoną wzdłuż oparcia, tak, by palce dyskretnie dotykały odsłoniętego ramienia Ivy, drugą złożoną na podłokietniku. Jego oczy się śmiały, gdy obserwował sędziwego goblina, który prowadził na sznurku małe, rude smoczątko. Dokładnie te same oczy, w których tak często widywałam szyderstwo i pogardę, teraz biły zwyczajną, prostą radością. Pomyślałam o Rosierze - jedynaku - któremu przez cały okres szkoły zazdrościłam, a w tym momencie pierwszy raz poczułam w sercu igiełkę współczucia. Obecność brata była dla mnie czymś tak naturalnym, jak to, że co rano budziłam się z obiema nogami, a kiedy patrzyłam w lustro, na twarzy niezmiennie widniało dwoje oczu. 

Gdzieś z tyłu głowy odezwał się cichy szept sprzeciwu. 

Pomimo tych wszystkich melancholii i niespodziewanej fali uczuć do Sokarisa spędziłam w cyrku całkiem przyjemne dwie godziny, choć za nic na świecie nie przyznałabym tego na głos. Nie przepadałam za niby-śmiesznymi harcami przebierańców, ale z zachwytem obserwowałam sztuczki sędziwego, łysego bagnowyja i całą rzeszę innych tresowanych magicznych stworzeń, a czarodziejskie popisy młodych, wygimnastykowanych Słowianek do samego końca zapierały mi dech w piersiach. Wszystkie trzy - przepiękne i bladolice, z grubymi warkoczami barwy słomy - biegały po całej arenie w kusych, mocno przylegających do ciała kostiumach wyszywanych cekinami, w których ostre, sceniczne światła odbijały się, tworząc tęczowe feerie. Po kilku minutach od tych wszystkich kolorów zaczynało mienić się w oczach, ale i tak wpatrywałam się w nie jak urzeczona. Przypuszczałam, że życie takich podróżnych gimnastyczek nie mogło być lekkie, ale w tamtym momencie, kiedy fruwały między sobą tak zgrabne i uśmiechnięte, zapragnęłam uszczknąć dla siebie choć funt tej słodkiej beztroski. Nawet się nie zorientowałam, kiedy konferansjer po raz ostatni wyłonił się zza kulis, aby podziękować wszystkim za udział w występach i pokrętnie zachęcić do zatrzymania się w sklepie z pamiątkami przy wyjściu z namiotu. 

— Wspaniały pokaz, wspaniały — mruczał pan Taciturn, kiedy ostrożnie stąpaliśmy w dół przez wąską klatkę schodową. 

— Sokaris sam sprawił bilety na lożę honorową — dodał z dumą Hortus, poklepując syna po ramieniu. 

— Każdemu przyda się trochę rozrywki po tych kilku ciężkich tygodniach - przyznał brat głosem tak oleistym, że można się było na tym poślizgnąć. — Zwłaszcza ty, moja droga siostro, przyznaj, że nareszcie porządnie odetchnęłaś od tej chamówy i prostactwa. 

Nie widziałam jego twarzy, ale z łatwością mogłam sobie wyobrazić głupkowaty, prowokacyjny uśmieszek i nos wycelowany w sufit. Ciepłe uczucia, które zakiełkowały na górze w loży, momentalnie wystygły. 

— Mimo wszystko pozostanę przy swoich ulubionych rozrywkach, ale dziękuję — odparłam. Naprawdę się cieszyłam, że tak dobrze opanowałam oklumencję, a Sokaris nie wiedział o istnieniu metod czytania w myślach. 

Wychodząc z namiotu na świeże powietrze, wciąż miałam przed oczami tamtego łysego, pociesznego bagnowyja. 

 

*

 

W sobotę zerwałam się punkt szósta, ale po dźwiękach dobiegających z dołu odgadłam, że reszta domowników już od dawna była na nogach. Zwlekłam się z łóżka i w szlafroku pomaszerowałam do jadalni, gdzie na stole czekało śniadanie, ale nikt go nie jadł. Poczułam się dziwnie, sięgając po owsiankę i samodzielnie nalewając sobie herbaty; zawsze pierwsze filiżanki - już napełnione - roznosiła Banialuka, a teraz krzątała się gdzieś w głębi dworu. Wydało mi się nie na miejscu samotne spożywanie posiłku przy tym stole, ale wychodziło na to, że nie tylko ja popełniłam to małe faux pas: trzy miejsca zajmowane kolejno przez rodziców i Sokarisa nie wyglądały na nietknięte. Na talerzach widniały okruszki i ślady niedojedzonego jajka, a na dnach kubków zostały resztki kawy. Z jednego wciąż lekko parowało. 

Choć zakładałam, że ten dzień — poza leciutkim stresem spowodowanym wystąpieniem w stroju druhny — będzie dla mnie wyzbyty ze wszelkich emocji, odgłosy nerwowej krzątaniny sprawiły, że w moim żołądku zawiązał się supeł uniemożliwiający przełknięcie czegokolwiek poza herbatą. Modliłam się nad stygnącą owsianką tak długo, aż zegar wybił godzinę szóstą trzydzieści, a do jadalni wbiegł Partacz z naręczem świeżo wysuszonego prania. 

— Panienka się śpieszy — wycharczał w biegu cały spocony i przemknął przez salę prosto do kuchni, rzuciwszy w pośpiechu: — Banialuka już uszykowała szatę! Panienka się śpieszy! 

Choć nie uśmiechało mi się gnieść się w wyjściowej szacie od bladego świtu, z zapałem poderwałam się od stołu i wróciłam z powrotem do sypialni, gdzie na porządnie zaścielonym łóżku leżała rozłożona suknia. Po wszystkich poprawkach okazała się iście paradna. Szaty druhen, które do tej pory widywałam, były przeważnie nazbyt strojne i kolorowe, tak, aby zapewne z łatwością można było wyłowić je z tłumu, ale jednocześnie nie przyćmiły kreacji panny młodej. 

— Panienka idzie do wanny, kąpiel gotowa. 

Aż podskoczyłam, kiedy Banialuka — cała spięta i z podkrążonymi oczami — wyłoniła się z łazienki. Automatycznie zeszłam jej z drogi i mocno chwyciłam się za fałdy szlafroka tuż pod gardłem. Podziękowałam za pomoc i jak najszybciej zamknęłam się w środku na klucz, ale tamta nawet się nie obejrzała, energicznie zamykając okno i zasuwając firanki. Ciepła woda zmieszana z pianą i kwiatowymi wonnościami przyjemnie otuliła moje spięte mięśnie na plecach; już samo przebywanie w towarzystwie zabieganych skrzatów domowych sprawiło, że zrobiłam się dziwnie podenerwowana. Banialuka przeważnie była spokojna i nie stroniła od pogawędek, kiedy pomagała mi się zmierzyć z przygotowaniami do tych wszystkich wielkich wyjść, ale dziś nie miała humoru ani do rozmowy, ani tym bardziej do żartów. W milczeniu wiązała tasiemki na plecach miodowej sukni i złotej koronki, tymczasem ja usiłowałam rozwinąć jedwabne, cieliste rajstopy. Z niewiadomych powodów palce zaczęły mi się trząść. Choć miałyśmy pod ręką różdżkę i masę zaklęć, fryzowanie, malowanie, poprawianie i podpinanie trwało dobre czterdzieści minut. Dobiegała ósma i dopiero wtedy stanęłam przed lustrem gotowa i naprawdę zestresowana. Przyjrzałam się sobie niezbyt dokładnie, by nie wyjść na próżną, ale — pomimo spiętej twarzy i zaciśniętych ust — spodobało mi się to, co w nim ujrzałam. Delikatny gorset przetykany złotą nicią i drobniutkimi perełkami połyskiwał w łagodnych promieniach słonecznego poranka; modlitwy Ivy i naszych matek zostały wysłuchane — zapowiadała się ciepła sobota, przyjemnie rześka po kilku dniach intensywnej ulewy. Wyglądało na to, że bolerko podszyte miedzianym sobolem mogłam zostawić w domu. Stopy wcisnęłam w wygodne, skórzane pantofelki, ale nie było ich widać spod długiej do ziemi, rozkloszowanej spódnicy. Dekolt lśnił subtelnie jakimś tęczowym pyłkiem, którym Banialuka sypnęła nieskąpo również na włosy i całą szatę. Brązowe loki nabłyszczone pastą opadały miękko na ramiona — koniecznie zakryte zwiewnymi rękawkami z tiulu. Wyobraziłam sobie, jak prezentowałabym się w tej kreacji, gdyby ojciec nie kazał zetrzeć ze mnie opalenizny, ale nawet blada — z zamaskowanymi makijażem cieniami pod oczami i zaróżowionymi policzkami — wyglądałam całkiem ładnie. 

Moment dyskretnego podziwiania przerwało pojawienie się Sokarisa. W porozpinanej koszuli, ze spinkami w dłoni i Świstkiem ciągnącym się za nim jak ogon zajrzał do środka i rzucił w przelocie: 

— Za piętnaście minut teleportujemy się do Taciturnów. 

I zniknął, zanim zdążyłam do niego syknąć, by następnym razem zapukał. A zaraz potem przypomniałam sobie, że nie będzie następnego razu. Jeszcze bardziej zdenerwowana, chwiejąc się na niskich obcasikach zapadających się w puchate dywany, przecięłam najpierw sypialnię, potem bawialnię, długi korytarz ze zbrojami i zbiegłam do sali wejściowej; zniecierpliwiony ojciec już kroczył przez środek holu tam i z powrotem. W dłoni dzierżył złoty zegarek na łańcuszku i zerkał nań raz po raz, co chwilę zerkając na szczyt schodów. 

— Jak zwykle się spóźnimy! — zagrzmiał, stukając palcem w maleńką tarczę. — Gdzie twój brat? Wstyd, żeby pan młody nie dotarł na własny ślub! — Otworzyłam usta, aby odpowiedzieć, ale ojciec łypnął groźnie gdzieś ponad moje ramię i huknął: — Kwadrans po ósmej, odwidziało ci się czy myślisz, że wszyscy będą na ciebie łaskawie czekać? 

Sokaris zszedł powoli na dół, beztrosko sunąc dłonią po barierce. Świstek pomógł mu się doprowadzić do ładu, bo czarna, prosta szata leżała na nim doskonale, a włosy wystające spod tiary prezentowały się jak z okładki Czarownicy

— Raczej tak, trudno doprowadzić ślubną ceremonię do końca, kiedy nie ma pana młodego — odparł z figlarnym uśmieszkiem, który wyjątkowo nie spodobał się ojcu, ale jedyne, co zrobił, to zapłonął na twarzy, bo u szczytu schodów pojawiła się Earth i wszyscy na moment zamarliśmy. Sokaris odzyskał głos jako pierwszy, podbiegł do niej i pochylił się, by musnąć ustami dłoń obleczoną w półprzezroczystą rękawiczkę: — Mamo, wyglądasz… olśniewająco. 

Podziękowała mu łagodnym uśmiechem. 

— Bez pośpiechu, kochanie, mamy jeszcze dobre piętnaście minut — powiedziała cicho, sama dla zasady zerknąwszy na wielki zegar wiszący zaraz nad drzwiami. — Zbyt wczesne wizyty też nie są w dobrym tonie. 

Ojciec mruknął tylko coś pod nosem, widocznie rozkojarzony jej widokiem. Matka absolutnie zawsze wyglądała pięknie, ale byłam pewna, że tego dnia przyćmi wszystkie kobiety razem wzięte, łącznie z panną młodą. Zrezygnowała z turbanu, długie, ciemne włosy upięła w prosty, luźny kok, łabędzią szyję przyozdabiał jedynie drobny, biały klejnot na cieniutkim łańcuszku, a szata wykonana z dziwnego, przypominającego wodę materiału połyskiwała tysiącem drobnych paciorków. Niepozorna, ale tak efektowna, że na moment zabrakło mi słów. Prosta, luźna forma szaty powodowała, że matka sprawiała wrażenie jeszcze wyższej i szczuplejszej, a na jasnej, srebrzystej tkaninie dekolt i długie ręce wyglądały na jeszcze ciemniejsze. Na ten widok poczułam nie tylko zachwyt, ale i jakąś podłą satysfakcję — tamta kobieta oficjalnie była wyłącznie podnóżkiem. Matka nie miała żadnej konkurencji. 

Bez względu na wszystko teleportowaliśmy się jak zwykle zbyt wcześnie, ale na miejscu i tak nikt nie zwrócił na to uwagi. W dworze Taciturnów wrzało jak w ulu. Mama Ivy miała bardzo liczne rodzeństwo. Poza sześcioma siostrami pani Mafalda mogła pochwalić się nie tylko trzema braćmi, ale i okrągłym tuzinem kuzynek i kuzynów, od których dzieci i małżonków roiło się nie tylko w salonie, ale i w holu, ogrodzie, jadalni i w reszcie domu. Mężczyźni tradycyjnie trzymali się razem. Wąsy poruszały się miarowo nad przeżuwanymi przekąskami, od których uginały się długie, wyeksponowane stoły, trzęsły się podwójne podbródki, a cały parter aż huczał od odgłosów chrupania, przełykania, dogadywania i dosadnych śmiechów. Kiedy pojawiliśmy się w progu wejściowych drzwi, przez mały tłumek przeszedł cichy pomruk i każdy czarodziej ruszył, aby uścisnąć Sokarisowi dłoń albo dotknąć jego ramienia. 

— Łaskawe panie zechcą pójść za Gryźlikiem. 

Nagle nie wiadomo skąd u naszych stóp pojawił się bardzo mały i bardzo wystraszony skrzat domowy. Ubrany - jak większość skrzatów — w udrapowaną jak togę poszewkę na poduszkę, z pustą tacą na głowie, zaprowadził nas do mniejszej bawialni, w której odbywały się przymiarki ślubnej szaty Ivy i cała reszta podwieczorków u Taciturnów. Gryźlik zniknął tak szybko, jak się pojawił, przez co nie zdążyłam dłużej mu się przyjrzeć, ale był to najmłodszy domowy skrzat, jakiego kiedykolwiek widziałam. Uzmysłowiłam sobie, że choć od zawsze przewijały się przez moje życie, nigdy nie spotkałam takiego, który nie wyglądałby na sędziwego lub przynajmniej dorosłego. Czy takie bywały w ogóle zatrudniane? Czy istniała jakaś placówka, w której się wychowywały? 

Ale rozważania nad dziecięcymi skrzatami domowymi przerwał niesamowity zgiełk, który zastałyśmy po zajrzeniu do saloniku. W środku aż się kotłowało i — pomimo rześkiego poranka za otwartymi oknami - panowała potworna duchota. Komnata była tłoczna od czarownic. Mało która zdecydowała się ubrać w szatę wyjściową, większość ciotek paradowała w brzoskwiniowych i pudroworóżowych satynowych szlafrokach do ziemi, obwieszone biżuterią, kompletnie umalowane i uczesane. Każda z jeszcze większą niż na przymiarkach intensywnością starała się pomóc Ivy, podać kolczyki czy chusteczkę, więc jak zwykle postanowiłam trzymać się na uboczu. Z mrożonym sokiem dyniowym oparłam się o kredens i obserwowałam, starając się wyłowić z tłumu choć koniuszek palca panny młodej. 

— Jeszcze dzisiaj i nareszcie koniec tej szopki. 

To Gaby pojawiła się przy mnie w tym samym szalonym tempie, co ich najmłodszy domowy skrzat. I ona miała już na sobie szatę druhny, pod pachą ściskała wymiętą tiarę i nie podzielała z ciotkami ani odrobiny entuzjazmu. 

— Twoja siostra wychodzi za mąż. To całkiem emocjonujące — mruknęłam, ale widząc jej znudzoną minę, dodałam: — Mimo wszystko. 

— Nie zapominaj, że ja już przeżyłam kilka ślubów moich sióstr… 

— Ale to jest ostatnia — odparłam. — Od teraz wszystko się zmieni, zostaniesz ostatnim dzieckiem w tym domu. Cała uwaga skupiona na tobie, posiłki będziesz spożywać wyłącznie w towarzystwie rodziców… 

— U nas się wspólnie nie jada — przerwała mi lekceważącym tonem. — Matka przeważnie ma migrenę, skrzaty zanoszą jej tacę z obiadem do pokoju, ojciec albo ma „ważne spotkanie”, albo znika w gabinecie z tymi swoimi rewolwerami… Dla mnie zupełnie nic się nie zmieni. 

Choć mówiła to bez większych emocji, a wyraz twarzy miała jednakowo zblazowany, wyczułam bijący od Gaby przeszywający smutek, przytłaczającą lawinę goryczy, gdy niewidzącym wzrokiem obserwowała ciotkę Urszulę poszturchującą jakąś tyczkowatą, wysuszoną czarownicę w szlafroku barwy kości słoniowej. 

— A Ivy? — zapytałam. — Macie taką piękną, siostrzaną relację… Nie uwierzę, że nie będziesz za nią tęsknić. Wyjeżdża do Szkocji! Prawda, to nie koniec świata, ale utracicie większość swoich rytuałów, wszystko to, na co składała się wasza codzienność… Dziwnie się czuję, że Sokaris odejdzie, będzie miał teraz własne życie, własną rodzinę… będzie mi go brakować, choć nawet za sobą nie przepadamy. 

Musiałam wypić łyk soku, bo łzy mimowolnie ścisnęły mnie w gardle, ale twarz Gaby nawet nie drgnęła. 

— To tylko pozory — odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Nie zrozumiesz tego, bo nie masz siostry. Z braćmi jest inaczej. Brat zawsze będzie czuł, że musi cię chronić przed światem, nawet jeśli sami chcielibyście się pozabijać, a z siostrą… bez względu na to, jak bardzo się kochacie… z siostrą zawsze będziesz rywalizować. 

Atmosfera zrobiła się ciężka, absurdalna na tle tej całej radosnej krzątaniny, muzyczki płynącej ze starego gramofonu i kobiecych śmiechów; Gaby chyba też to wyczuła, bo nagle się rozpogodziła i dodała nienaturalnie pogodnym tonem: 

— W tym towarzystwie tylko my nie wyszłyśmy za mąż. 

— My i ona — mruknęłam i wskazałam ręką na około sześcioletnią dziewczynkę w miniaturowej szacie druhny. Dziecko podskakiwało i co rusz próbowało się przebić przez podekscytowane czarownice. 

Przez chwilę obie milczałyśmy, przyglądając się małej kuzynce Gaby, na którą nikt nie zwracał uwagi. Moje myśli bezwiednie powędrowały do czasu, kiedy to ja miałam sześć lat i chodziłam z rodzicami na przyjęcia, których nie rozumiałam. Ale ja nie byłam tak beztroska. Siedziałam sztywno na krzesłach różnej twardości i liczyłam świeżo ścięte kwiaty w wazonach na komodach, a wszystkie czarownice pochylały się nade mną i chwaliły, jaką to Hortusowie mieli grzeczną córeczkę. 

Tymczasem Gaby poruszyła się nerwowo, jakby od dłuższego czasu coś ją gryzło i nie mogła tego dłużej w sobie utrzymać. Nie odwracając wzroku od Ivy, odezwała się głosem napiętym ze strachu: 

— Wczoraj miałam „rozmowę” z ojcem — w powietrzu wykonała palcami gest imitujący cudzysłów — na temat mojej przyszłości i innych głupot. Że jest już prawie na finiszu, że najważniejszy cel jego życia prawie został osiągnięty, a jutro kolejny sukces… bla, bla bla. Generalnie clou jego przemówienia było takie, że od dzisiaj zaczyna mi szukać męża. Nie żebym była zaskoczona… Teodora, Elżbieta, Charlotte, Madeleine… teraz Ivy… Wszystkie były zaręczone, zanim skończyły Hogwart. A ja mam być wisienką na torcie jego prawie wszystkich udanych mariaży. 

Przez dłuższą chwilę gryzłam się ze sobą, co odpowiedzieć, by poczuła się lepiej. Doskonale wiedziałam, że Gaby była ostatnią osobą, która w tym temacie miała cokolwiek do powiedzenia. Może poza tak na uroczystych zrękowinach. Pamiętałam łzy szczęścia w oczach Ivy, kiedy w zeszłym roku Sokaris wsuwał jej na palec jeden z rodowych pierścieni z brylantem. I swoje łzy rozpaczy, kiedy poznałam nazwisko wybranka mojego ojca. 

— Może nie będzie tak źle — bąknęłam w końcu, sama nie wierząc w to, co mówiłam. — Może to nie będzie miłość od pierwszego wejrzenia, ale chociaż… przyjaźń? Nie każdy mężczyzna jest okrutnikiem, a czasy się zmieniają. No i ewentualnie możesz uciec na dzień przed ślubem… to zawsze jakaś alternatywa. 

Obie zachichotałyśmy, ale jakoś tak smutno, bez przekonania. 

— To, czy będę w stanie zaprzyjaźnić się ze swoim przyszłym mężem, raczej nie zaprząta głowy mojego tatula — odparła. — Do tej pory tylko Ivy wydaje się zadowolona z kandydata. Wydaje mi się, że wczorajsza rozmowa była… ja wiem…? Czymś na kształt… oficjalnego komunikatu, a tak naprawdę ojciec już ma kogoś na oku. I tylko czeka, żeby obwieścić to zaraz po ślubie. 

— Może wcześniej zejdzie z tego świata i nie będziesz musiała się martwić. — Kiedy zdałam sobie sprawę z myśli, którą naprawdę zwerbalizowałam, natychmiast zamilkłam i spojrzałam na Gaby, struchlała z przerażenia. — Boże… przepraszam, nie wierzę, że powiedziałam to na głos. 

To zabrzmiało jeszcze gorzej. Przycisnęłam płonące czoło do szklanki po soku, choć miałam ochotę zdzielić się nią po głowie. Ale po długiej, naprawdę długiej chwili ciszy dobiegł mnie stłumiony śmiech Taciturn — dzisiaj pierwszy naprawdę szczery śmiech. 

— Etam, nie przejmuj się — mruknęła i poczułam na ramieniu delikatne szturchnięcie. — Ja też czasami o tym myślę. Zdaje ci się, że przez cały ostatni rok nie zastanawiałam się, kiedy to w końcu nastąpi? Gdyby nie Ivy, już dawno by mnie komuś wcisnął… Twój ojciec się zapędził, wymyślił sobie dwa wielkie weseliska w jednym sezonie i dlatego mu nie wyszło, ale on nie ma doświadczenia. Patrzyłam na to wszystko i zastanawiałam się, co i kiedy się spierdoli… No i się spierdoliło, ale mój tatulo na to nie pozwoli. On już to sobie dawno wszystko przemyślał… w końcu ma doświadczenie w hurtowym wydawaniu córek za mąż. W tym swoim gabinecie ma chyba taką listę i odhacza sobie kolejne córki. Została ostatnia. 

Przypomniałam sobie poczciwego, wyliniałego staruszka siedzącego w cyrkowej loży. Uprzejmie śmiejącego się z anegdotek Hortusa, z bystrym spojrzeniem, żylastego i pochylonego przez czas. Wyglądał chuderlawo, prawie niepozornie, ale właśnie ten inteligentny błysk w przybladłych oczach był potwierdzeniem tego, co kryło się pod kruchą powłoką. W holu razem z Sokarisem gawędził Filip — syn Taciturna, którego ten zrobił gosposi, a kiedy ta umarła, dał pod opiekę żonie, a córkom nakazał nazywać go ukochanym bratem. Teodora, Elżbieta, Charlotte — wszystkie trzy energicznie krzątały się po bawialni. Madeleine nie mogła. Od pięciu lat leżała w grobie po „wypadku”, jaki miała na miotle, ale tajemnicą poliszynela było, że powiesiła się w szopie ogrodnika. Wytrzymała rok w zaaranżowanym małżeństwie i mówiono, że to ona miała najsłabszą psychikę. Że zwariowała, że była niewdzięczna, bo Lestrange’owie to naprawdę zacna rodzina. A dzień po pogrzebie już nikt o niej nie pamiętał. 

Pomyślałam o swojej ucieczce z własnego ślubu. O tym, gdzie pracowałam. O wypadzie nad morze i o tych wszystkich pasywno-agresywnych odpowiedziach, jakie padały z moich ust, byle tylko poczuć satysfakcję na widok purpurowej twarzy Hortusa. 

I znów o Madeleine — samotnej, nieszczęśliwej, zapomnianej. 

Mój ojciec mimo wszystko naprawdę nie był taki zły. Naprawdę. 

Nasza rodzina nigdy nie była duża, toteż śluby, na których gościłam, przeważnie raczej mnie nie dotyczyły. Ostatnio częściej niż zazwyczaj — zapewne pod wpływem przebywanie w towarzystwie skomplikowanej aglomeracji Taciturnów — zastanawiałam się, jak wyglądały święta spędzane w gronie bliskich i dalekich krewnych, jak to dzieciaki wyrywały sobie prezenty i ganiały z łańcuchami dookoła choinki jak na tych wszystkich kolorowych kartkach gwiazdkowych. Wątpiłam, by w tym eleganckim, zimnym dworze młodzież mogła pozwolić sobie na podobną beztroskę. Takie święta istniały tylko w domach, którymi nie rządziły konwenanse. Kiedy nareszcie tłumnie opuściłyśmy salę przygotowań i kobiety zmieszały się z mężczyznami, gwar wstrząsnął pokojami z jeszcze większą intensywnością. A może tylko odniosłam takie wrażenie? Wszak w sferze nikt nie mógł sobie pozwolić na krzyk. 

Do świątyni przenieśliśmy się za pomocą specjalnie dostarczonych na tę okazję świstoklików. Choć teren kościoła na czas ślubu został zabezpieczony tak, aby żadne mugolskie oko nie zapuściło się na tę uroczystość, lecieliśmy szóstkami — mężczyźni osobno, kobiety osobno. Wszyscy ruszyli w milczeniu prosto do ławek — w ich ustawieniu nie było przypadku. Każde miejsce zostało dokładnie omówione, wybrane i oznaczone. Także i moje — na stojąco, tuż przy ołtarzu. Na oczach całego kościoła. Dopiero gdy na schodach nieco się rozluźniło, razem z Gaby udało nam się w końcu dopchać do panny młodej. Jej widok — nieco bladej i wystraszonej — zapierał dech w piersiach. Ivy nie potrzebowała ciężkich brokatów ani brukselskich koronek, aby pięknie wyglądać. Jej urodzie wystarczył błysk na policzkach i delikatny diadem na schludnie upiętych włosach, by przyćmić wszystkie panny młode, jakie widziałam. Szata z krótkimi rękawkami przysłaniającymi ramiona barwy kości słoniowej miała gorset — podobnie jak nasze — udekorowany drobniutkimi perełkami, plecy odkryte. Ivy na czas uroczystości pozbyła się kolczyka, ale w głębi serca uważałam, że nie diamenty, nie perły ani kwiaty pomarańczy w małym bukieciku, a właśnie on nadałby tej kreacji prawdziwego charakteru. 

— Wyglądasz dobrze, stara — szeptała do siostry Gaby, mimo że sama nerwowo przestępowała z nogi na nogę. — Chyba nie myślisz, żeby nawiać, co? 

Obie zaśmiałyśmy się do siebie, a na zmrożonych ustach narzeczonej pojawił się blady uśmiech. 

— Nawet mi do głowy nie przyszło — bąknęła, zaglądając przez szparę w drzwiach do kościoła; wszyscy zajęli już swoje miejsca i zaczęli dyskretnie rozglądać się po świątyni, lustrować garderobę sąsiadów i oceniać, kto gdzie siedział. — Po prostu nie mogę uwierzyć, że to już ten dzień…! 

W oczach obu sióstr błysnęły łzy, a ja poczułam się jak ktoś nieproszony, jak ktoś, kto zakłócał ten intymny, rodzinny moment. Odwróciłam wzrok na małą Adele, która kręciła się niespokojnie i podrygiwała, pozwalając wznosić się i opadać gęstej, miodowej spódniczce. Początkowo dziewczynka miała iść na przedzie i sypać z koszyczka płatki kwiatów, ale ostatnie zdanie miała w tym wszystkim pani Mafalda, która określiła ten pomysł mianem tandety dobrej dla wiejskiej żeniaczki

Nagle jak spod ziemi wyrósł pan Taciturn. Odziany — jak większość mężczyzn — w wysokiej klasy czerń i z nową, spiczastą tiarę w dłoni, dopadł energicznie do starszej córki, aby zaoferować jej ramię. Przy świeżej i jasnej Ivy wyglądał jeszcze starzej, ale gdy zagrzmiały organy, a kościelne wrota rozwarły się z jękiem, ruszył w stronę ołtarza z werwą godną młodzieńca. 

Choć absolutnie wszystkie spojrzenia momentalnie skierowały się w stronę panny młodej, czułam się bardzo niekomfortowo, krocząc za nią samym środkiem kościoła. Kątem oka dostrzegłam ryżą czuprynę Nicolasa górującą wysoko ponad łysiejącymi głowami i różnokolorowymi, pastelowymi kapeluszami. Mimo chłodu zrobiło mi się nienaturalnie gorąco. Kiedy przypomniałam sobie, że pół roku temu o mały włos to ja zatrzymywałabym się przed tym samym starym, brzuchatym arcybiskupem, poczułam nagłą chęć ucieczki, jakby Rowdy miał w każdej chwili wyskoczyć z ławki i przymusić mnie do małżeństwa. 

Dopiero gdy organy ucichły i ksiądz zaczął przemawiać, zauważyłam przy ołtarzu Sokarisa. Również nieco zestresowany starał się dodać otuchy przyszłej małżonce nerwowym uśmiechem. Patrząc na nich, poczułam w sercu przyjemne, ale bolesne uczucie wzruszenia i dopiero wtedy to do mnie dotarło. Właśnie tak wyglądało małżeństwo zawierane z miłości. Bez względu na to, że było aranżowane i jak potoczy się ich historia w dalekiej przyszłości, w tym jednym momencie łączyła ich przede wszystkim miłość. 

— Ja, Sokaris Henryk, biorę ciebie, Ivy Mary, za żonę i ślubuję ci… — mówił, a głos mu drżał, ale nie z niechęci. Z radości, która wypełniała mu serce tak, że jeszcze trochę i wzleciałby pod samo sklepienie. 

— Sokarisie Henryku, przyjmij tę oto obrączkę jako znak mojej miłości i wierności, w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… — W jej oczach błyszczały łzy, ale nie były to łzy smutku. Łzy nieopisanego szczęścia, że to już dziś, że doczekała się i czeka ją tylko samo dobre, bo mają siebie nawzajem. — I tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. 

I nawet mnie zachciało się płakać. 

Liturgia okazała się tak samo nudna, jak każda liturgia, w której brałam udział, a kazanie arcybiskupa Gaudentego przydługie, dlatego kiedy znów rozbrzmiały organy zwiastujące koniec mszy, wzruszenie prysło jak bańka mydlana. Nogi bolały mnie od stania i mocno zmarzłam w chłodnych, nieco wilgotnych murach kościoła. Marzyłam, aby się przeciągnąć i wrzucić coś do żołądka, który po lichym śniadaniu zaczął głośno domagać się przekąski. Ale zanim świstokliki zabrały nas z powrotem, na schodach świątyni zrobiło się małe zamieszanie. Fotograf wynajęty na tę uroczystość — niski, żylasty czarodziej w średnim wieku — pokrzykiwał na zebranych i wymachiwał rękami, ale co rusz coś mu nie odpowiadało i zanim olbrzymi, klockowaty aparat na czterech nogach zrobił z hukiem pierwsze zdjęcie, musiało minąć dobre dziesięć minut. A goście nie wyglądali na zachwyconych tym niegrzecznym przestawianiem. 

— Łysy jegomość z czarną brodą… tak, tak, pan… zamieni się miejscami z panią w różowym… damulko, tak, ty z drugiego rzędu… zdejmie, z łaski swojej, to dziwne coś z głowy, zasłania pana za tobą… Dzieci do przodu, dzieci do przodu! Pani postawi małą, nogi ma, do zdjęcia chwilę postoi… Druhny ustawiają się po stronie panny młodej… Hej, blondyna, od kiedy to panna młoda wygląda jak pan młody? Ksiądz trochę bardziej na środek… Uwaga, uwaga, ROBIĘ ZDJĘCIE. Raz, dwa… 

Potężny trzask poniósł się echem po dużym, pustym placu; wiele osób, w tym ja, wzdrygnęło się gwałtownie, niektórzy podskoczyli. Jakieś niemowlę w dalszych rzędach zaczęło płakać. Byłam pewna, że mrugnęłam, ale to nie będzie miało znaczenia, kiedy fotograf włoży zdjęcie do specjalnego eliksiru, tak, aby stało się ruchome. Gdy mrukowaty czarodziej rozkazał nam zejść ze schodów, żeby sfotografować młodą parę w towarzystwie arcybiskupa Cavendisha, przypomniałam sobie, jak to Sokaris dostał na dziesiąte urodziny miniaturową wersję podobnego aparatu. Przez pierwszy tydzień ganiał z nim po całym domu, usiłując przyłapać mnie na czymś wstydliwym. Po wykąpaniu kliszy w specjalnym roztworze przeżywał dokładnie to samo rozczarowanie: miniaturowa ja wychodziła z każdej fotografii i brat oglądał puste schody albo łazienkę. Aż pewnego dnia Sokaris postanowił zabrać ze sobą aparat na lot nową miotłą, z której spadł. I tak skończyła się jego przygoda z robieniem zdjęć. 

Choć ceremonia w kościele już się skończyła i świstokliki przeniosły nas grupkami z powrotem na posesję rodziców panny młodej, nie oznaczało to początku luzu i dobrej zabawy. A już z całą pewnością nie dla mnie. W ogrodzie już czekały przygotowane ślubne pawilony — jeden główny, olbrzymi, usytuowany na środku, a dookoła niego kilka mniejszych. W pełnym słońcu namioty prezentowały się naprawdę przepięknie i przypominały raczej dworek z mnóstwem nieużytkowych balkoników i kolumienek — jasny złotogłów połyskiwał tak, że oczy zaczynały łzawić od dłuższego wpatrywania się, wszędzie unosił się zapach białych róż ciągnących się wzdłuż krętych alejek. Gdy Sokaris i Ivy szli środkiem w stronę największego budynku, z nieba zaczęły sypać na nich płatki kwiatów, zadeptane momentalnie przez tłum gości, który ruszył za nimi. 

Jeszcze nigdy nie uczestniczyłam w ślubie, na którym moja obecność w bliskim towarzystwie państwa młodych była obowiązkowa, dlatego konieczność spędzenia całego popołudnia tuż przy podeście wydała mi się bardzo stresująca. Usiadłam przy stole i szybko oceniłam moje możliwości potencjalnego zjedzenia obiadu — wynosiły okrągłe zero. Rzuciłam tęskne spojrzenie na okrągłe stoły pod ścianami, przy których ludzie mogli siedzieć tyłem do sali. 

Ale zanim mistrz ceremonii oznajmił pierwszy posiłek, główny pawilon wypełniła wspaniała muzyka i głęboki, anielski sopran Walentyny Agapowy — rosyjskiej gwiazdy, której sprowadzenie na tę uroczystość kosztowało z całą pewnością połowę tego, co rodzice wydali na wesele. Akompaniował jej wcale nie mniej modny zespół goblinów ściągniętych z Mediolanu i wszystko to stanowiło doskonały podkład pod bajeczny taniec pary młodej. Ivy fruwała po parkiecie jak nimfa i momentami nie można się było nadziwić, jakim cudem z jej pleców nie wyrastały skrzydła. A Sokaris godnie dotrzymywał jej kroku, choć ani ja, ani on nie mogliśmy się pochwalić wybitnym talentem w tej dziedzinie. 

Z całą pewnością po ojcu. 

Ale tego całe szczęście nikt nie mógł ocenić, ponieważ Ivy skradła uwagę absolutnie każdych oczu obecnych w głównym pawilonie. Następnie na parkiecie pojawiły się pierwsze pary — przygarbiony pan Taciturn z żoną, dumny jak paw Hortus, prowadząc pod rękę wzruszoną Earth i momentalnie zaroiło się od wirujących sukien i długich bród. Niechętnie rozejrzałam się za swoim partnerem, a on pojawił się przy mnie tak szybko, jakby się teleportował. Z racji braku narzeczonego — podobnie jak Gaby — na weselu pojawiłam się sama, ale to nie oznaczało, że zostałyśmy zwolnione z tańców. Obie otrzymałyśmy partnerów, których zgodnie wybrali nasi ojcowie. O trzy lata starsi bracia bliźniacy — Amadeusz i Horacy Prewettowie — byli rudzi, piegowaci i piekielnie irytujący. Miałam wątpliwą przyjemność rozmawiać z nimi dłużej w trakcie ostatnich przygotowań i niechęć, jaką pamiętałam ze szkoły, znalazła potwierdzenie podczas kilku prób do tańców druhen. Chłopcy nieustannie się zamieniali i porozumiewali się półsłówkami, rzucając na nasz temat niegrzeczne aluzje. Co było podwójnie nieprzyzwoite w stosunku do Gaby, kiedy wzięło się pod uwagę fakt, że byli synami najstarszej córki Taciturnów — Teodory. Dlatego wyślizgnęłam się z objęć Amadeusza… lub Horacego, bo wciąż nie potrafiłam ich rozróżnić… kiedy tylko muzyka ucichła, a mistrz ceremonii zaprosił gości na obiad. Nie podziękowałam partnerowi za taniec. Nie miałam za co, a niby przypadkowego klapsa w pośladek nie uznałam za komplement. 

Wnętrze pawilonu natychmiast wypełniły skrzaty domowe i zatrudnieni kelnerzy, krzątając się tak, aby wszyscy otrzymali posiłki dokładnie w tym samym czasie. Spojrzałam na miseczkę zupy z dyni i wspaniale udekorowany talerz z ziemniakami i aromatycznie przyprawioną wołowiną; ślina natychmiast napłynęła mi do ust, ale jednocześnie żołądek wykonał salto i boleśnie się zacisnął. Dookoła mnie wszyscy zajadali ze smakiem i z widocznym trudem pilnowali dobrych manier. Mama elegancko odciągała mały palec, unosząc łyżkę kremu do ust, ojciec raz po raz ocierał wąsy chusteczką, a podwójny podbródek trząsł mu się od intensywnego przeżuwania. Poczułam się nie tylko onieśmielona, ale i dziwaczna, nienormalna, bo jako jedyna nie potrafiłam cieszyć się posiłkiem. Z trudem wcisnęłam w siebie maleńki kęs mięsa — było kruche i rozpływało się na języku, ale w moich ustach było bez smaku i miało fakturę kartonu. Przełknęłam ze łzami w oczach, czując na sobie matczyny wzrok. 

Im więcej talerzy lśniło czystością, tym większy narastał szmer w głównym pawilonie. Niektórzy podchodzili, aby porozmawiać z Ivy albo z Sokarisem, złożyć im życzenia na „nową drogę życia”, inni zaczynali rozglądać się za czymś mocniejszym do picia. Na oko tuzin pięcio-sześcioletnich dzieciaków w miniaturowych sukniach i eleganckich szatach otoczyła stół ze stosami babeczek, ciasteczek czekoladowych, lukrowych pałek i takiej masy czarodziejskich słodyczy, jakich nie powstydziłoby się Miodowe Królestwo. Dyskretnie zlustrowałam rodziców — matka sączyła w milczeniu owocowego drinka, a ojciec zagadywał pana Taciturna. Wyczułam w tym swoją szansę i rozejrzałam się po namiocie w poszukiwaniu znajomych twarzy. 

Nim wyłowiłam z tłumu Notta i Mulcibera, porwałam z tacy podetkniętej przez kelnera jakiś zimny, bezalkoholowy napój i wypiłam jednym haustem, byle zagłuszyć burczenie w żołądku. 

— Ale suknia. Jak na wesele z królem wróżek — mruknął Francis, a Teodor parsknął śmiechem. 

— A tobie by nie zaszkodziło, gdybyś umył włosy chociaż na ślub mojego brata, Nott — odparłam i Ślizgon zamilkł, zmieszany. Bąknął tylko pod nosem:

— Szybko się ostatnio przetłuszczają… to przez ten wiatr… 

— W takim razie w naszym dormitorium jest ciągle w chuj wietrznie — dodał Mulciber i tym razem wszyscy zaczęliśmy chichotać, nawet Nott, choć spłonił się po czubki uszu. 

Po kilku minutach dołączył do nas Malfoy, Rosier i Macnair, przez chwilę poczułam się, jakbym znalazła się w Hogwarcie na jednym z bardziej wytwornych bankietów u profesora Slughorna. W szczególności, że w trakcie mszy i później podczas pierwszego tańca pary młodej wypatrzyłam wśród gości kilku nauczycieli. Pstrokata, pomarańczowa marynarka Mistrza Eliksirów pasująca do rudych wąsów wyjątkowo rzucała się w oczy na tle kobiecych nienachalnych pasteli i męskiej monotematycznej czerni lub butelkowej zieleni. Bliskość profesorów i miła pogawędka z przyjaciółmi uzmysłowiły mi, że sierpień powoli dobiegał końca. Za dwa tygodnie wszyscy będziemy pakować kufry, a ja wyruszę na swój ostatni w życiu zimowy semestr. Na tę myśl poczułam bolesny uścisk pod sercem; sowa dostarczyła list od Dumbledore’a oraz rozpiskę podręczników do siódmej klasy prawie trzy tygodnie temu, ale wciąż nie udałam się na szkolne zakupy, choć Pokątną miałam codziennie pod samym nosem. Raz na jakiś czas wybierałam się tam na pocztę albo przekąsić coś w trakcie przerwy i obserwowałam, jak pierwsi uczniowie błąkali się od sklepu do sklepu, kompletując listę. Czekałam na odpowiedni moment, taki, który pozwoli poczuć mi się maksymalnie hogwarcko, kiedy przecznice będą pełne znajomych twarzy, a w powietrzu zacznie unosić się woń żółknących liści, dymu i wysuszonych traw — zapach nadchodzącej jesieni. 

Pogaduszki i dyskretne ploteczki zostały brutalnie przerwane przez magicznie wzmocniony głos mistrza ceremonii, który ogłosił krojenie tortu. Wszyscy momentalnie ucichli, wyciągając szyje, bo każdy chciał zobaczyć weselne ciasto; podczas ślubów istniała niepisana zasada cichej rywalizacji o to, kto popisze się najbardziej ekstrawaganckim i pysznym tortem. Sama byłam ciekawa, co wymyśliły Earth i pani Mafalda, ponieważ swój pomysł trzymały w ścisłej tajemnicy nawet przed parą młodą, ale to, co zobaczyłam, mocno mnie rozczarowało. Olbrzymi, kilkupiętrowy tort - śnieżnobiały, przyozdobiony jadalnymi perełkami i kwiatami pomarańczy - co prawda był naprawdę imponujący, ale na tle ciasta buchającego najprawdziwszym ogniem na zeszłorocznym weselu u Knotów wypadał dość blado. Usiadłam na swoim miejscu zmotywowana, aby go spróbować, licząc, że chociaż w smaku powali na kolana wszystkie kosztowane dotąd torty weselne. Ale to, co usłyszałam, sprawiło, że zastygłam z widelczykiem w połowie drogi do ust. 

— Wczoraj kazałem skrzatom nasączyć kwiaty eliksirem szczęścia — szepnął Taciturn, szturchając lekko mojego ojca, po czym obaj zarechotali. — Teraz zabawa będzie istotnie przepyszna

— A baby będą zadowolone, że ich tort był najlepszy, o! 

Poczułam dreszcz grozy na grzbiecie. Natychmiast odłożyłam sztuciec. Spojrzałam na Ivy i Sokarisa zajadających się tortem, a zaraz potem na Earth i panią Mafaldę i przemknęło mi przez myśl, czy wiedziały o pomyśle pana Taciturna. Siedziałam jak na szpilkach, obserwując błogie miny zebranych, kiedy na środku parkietu pojawiły się przedziwne, puszyste stworzenia prowadzone na sznurkach przez zamaskowanego mężczyznę. Przypominały małpy o zielonym futerku, które na komendę czarodzieja uniosły się w powietrze jak balony wypełnione helem i zaczęły wykonywać różne akrobacje. Sztuczki były całkiem udane, ale nie potrafiłam się tym cieszyć, mając świadomość, do czego posunął się pan Taciturn, aby jego wesele zostało zapamiętane jako to najbardziej udane, posiłki najsmaczniejsze, a rozrywka najprzedniejsza. 

I mój ojciec jeszcze temu przyklasnął. 

Czy to w ogóle było legalne? Przypomniałam sobie, jak w czwartej klasie Emma Parkinson postanowiła skosztować eliksiru na poskromienie apetytu i niespodziewanie spuchła. U pani Jones okazało się, że była uczulona na jeden ze składników. A co, jeśli jakieś małe dziecko za chwilę padnie na ziemię, zrobi się fioletowe i zacznie się dusić? 

Szybko omiotłam wzrokiem główny pawilon, zatrzymując wzrok na najmłodszych; niektórym matki wciskały im do ust na widelczykach maleńkie kawałki ciasta, inne wyjadały musujące perełki i cukrowe kwiatuszki. 

Słońce powoli zbliżało się ku horyzontowi, kiedy większość gości — rozluźniona i wesoła — zajęła parkiet i pobliskie mniejsze namiociki, w których czekały atrakcje dla małych chłopców i dziewczynek, fotograf robił zdjęcia chętnym parom, treserzy pozwalali przyjrzeć się bliżej egzotycznym, magicznym stworzeniom, ale to część barowa cieszyła się największym zainteresowaniem, w szczególności wśród panów. 

Ostrożnie, ominąwszy szerokim łukiem zakątek słodyczy, przy którym chyba mignął mi ohydny, różowy kapelusz pani Rowdy, ruszyłam w głąb ogrodu. Potrzebowałam kilku sekund, aby namierzyć profesora Slughorna; kokietował grupkę podchmielonych czarownic w średnim wieku, w tym jedną z sióstr Gaby i żonę Teda Greengrassa. Na widok nauczyciela moje serce — jeszcze chwilę temu zmrożone informacją o doprawionym torcie — stopniało jak ciepły lukier, a i Mistrz Eliksirów wyglądał na uradowanego tym spotkaniem. 

— Panna Hortus, drogie dziecko, jak dobrze cię widzieć! — zagruchał i wyciągnął rękę, aby delikatnie dotknąć mojego ramienia. — Niechże ci się przyjrzę… wyglądasz jak sen! 

— Dziękuję, panie profesorze — odparłam z uśmiechem. — Pan również nie najgorzej. 

Wymieniliśmy jeszcze kilka uprzejmości i nauczyciel zaproponował krótki spacer. Z chęcią poszłam za nim alejką w nieco bardziej odludną część ogrodu — nie mogło złożyć się lepiej. Między krzaczkami róż i wyższymi roślinami muzyka i odgłosy zabawy nie były już tak dobrze słyszalne, a trzymanie się jak najdalej od tyczkowatych Prewettów wzięłam sobie za cel na to popołudnie. 

— Znam wasz mały sekret — zagadnął mnie Slughorn z konspiracyjnym uśmieszkiem. — Mistrza Eliksirów nie da się tak łatwo wywieść w pole. 

Mrugnął do mnie, ale dopiero po chwili załapałam, co profesor miał na myśli. Poczułam gorąco uderzające do twarzy. 

— Przysięgam, nie miałam o tym pojęcia… — wybełkotałam przez gardło ściśnięte z przerażenia. — Czy gdyby to wyszło na jaw… komuś może coś za to grozić? 

Ale profesor Slughorn zaczął chichotać i im dłużej się śmiał, tym guziki przy jego marynarce głośniej trzeszczały, a nos robił się coraz bardziej czerwony. 

— Azkaban za napojenie kwiatków Felix Felicis… To by była historia roku… co ja mówię! Historia dekady! — wydusił z siebie, ocierając łzy, które pociekły mu aż na policzki. — Ależ skąd… zresztą przy takiej ilości efekt będzie praktycznie niewyczuwalny. Może leciutkie, naprawdę leciuteńkie pobudzenie jak po zjedzeniu wielkiej tabliczki czekolady. Musiałabyś wtranżolić ze dwadzieścia funtów tych cukrowych kwiatków, żeby cokolwiek zauważyć. 

Nauczyciel chyba się zorientował, że nie czułam się z tym komfortowo, bo szybko zmienił temat, wypytując najpierw o pracę w Pijanym Jednorożcu, której był szalenie ciekawy, a później o moje plany co do siódmego roku. 

Których, rzecz jasna, nie miałam. 

Może poza kontynuowaniem kółka eliksirów. 

— Materiały, jakie chciałbym z tobą przerobić przed owutemami, będą nieco zbyt wymagające na kółko — odparł rzeczowo, podkręcając wąsa. — Nowi mogą nie podołać… zakładam, że jacyś się pojawią… Dlatego wydaje mi się, że chciałbym w tym roku poprowadzić takie dodatkowe lekcje… głównie dla ciebie… ale i dla chętnych, którzy celują w najwyższe noty na egzaminach końcowych. Tuszę, że znajdzie się kilka duszyczek chętnych spróbować szczęścia na posadzie uzdrowiciela… 

Na słowo owutemy ta odrobinka obiadu, którą w siebie wcisnęłam, zrobiła w moim żołądku zamaszyste salto. Automatycznie przełknęłam ślinę. Z nerwów zaczęłam energicznie kręcić parasolką. 

— A po owutemach? — zapytałam. 

— A po owutemach? Studenckie życie! Ach, studenckie życie… — rozmarzył się, twarz mu się rozanieliła i oczy zaszły mgłą. — Absolutnie najlepsze lata mojego życia, w zupełności i bez dwóch zdań. Za dnia warzyliśmy eliksiry, a nocami… no cóż, inne mikstury… Co tu dużo mówić, to były czasy największych uniesień, najliczniejszych eksperymentów… również z alkoholem… Mam nadzieję, że cię to nie gorszy, drogie dziecko, ale musisz być przygotowana, że studia to zupełnie inny świat, jakże daleki od tego, który znasz… 

Zaczął snuć opowieści o tym, co sam robił w trakcie swojego seminarium, jakich ludzi poznał i czego się nauczył, choć tych spraw związanych ze studiowaniem było w jego historiach najmniej. Profesor niejednokrotnie wspominał, jak wiele trudu i wyrzeczeń kosztowała go nauka pod surowym okiem swojego mistrza, ale wyglądało na to, że nie miał problemu z wygospodarowaniem czasu na liczne rozrywki. 

I to jakie rozrywki… 

Świetnie się bawiłam, słuchając, jak podczas jednego z wyjazdów do Niemiec na wykład profesora Schocha zakradli się do berlińskiego zoo i urządzali sobie wyścigi ze strusiami, motywując się Eliksirem Mocnych Nóg, kiedy nieopodal rozległo się głośne sapanie, a zza dorodnego, różanego klombu wypadł zziajany ojciec. 

— Tańce druhen! — warknął i dopadł do mnie cały zlany potem. — Gdzie ty się znowu szwendasz bez opieki…?! A, Horacy, dobrze się bawisz? Jak kapela? Żona przygotowała niespodziankę, myślę, że ci się spodoba… 

— Henryk, mój stary… Wspaniale, bajeczne, po prostu bajeczne jedzenie — odparł, klepiąc ojca w ramię. — Jakaś niespodzianka, powiadasz? Wszystko, co przygotuje twoja urocza żona, obejrzę z rozkoszą. 

Obaj zarechotali, Hortus z wyraźnym przymusem, przeprosił Slughorna i pchnął mnie lekko w kierunku pola z namiotami. Choć było mi trochę wstyd przed profesorem, nie mogłam pozbyć się z twarzy uśmiechu na wspomnienie miny ojca, gdy zobaczył nauczyciela. Domyśliłam się, że w głowie już wyobrażał sobie wizję córki obściskującej się w krzakach z jakimś chłopakiem. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, a kiedy w drodze na salę dostrzegłam go siadającego przy matce, nie był już tak czerwony. 

Amadeusz, Horacy i mały James już oczekiwali na skraju parkietu. Z bolesnym węzłem w żołądku, sztywna bardziej niż zazwyczaj, podeszłam do swojego partnera, w pawilonie na moment zapanowała głucha cisza… I zespół zaczął grać. W trakcie występu próbowałam odtwarzać w głowie kroki i musiałam się maksymalnie skupić, aby nadążyć za Prewettem. Ze wszystkich chłopców, z jakimi przyszło mi zetknąć się w tańcu, z nim czułam się najgorzej. Amadeusz robił bardzo długie kroki i nadążenie za nim wymagało sporej siły i naprawdę dobrej kondycji, a tym razem nie było na parkiecie młodej pary, która skradłaby całą uwagę. Całe szczęście James i Adele, którzy co prawda zapomnieli połowę układu i improwizowali w nieco nazbyt ekspresywny sposób, wywołali w gościach takie rozczulenie, że nasze szarpanie się po śliskiej posadzce chyba nie prezentowało się tak tragicznie. W każdym razie na końcu otrzymaliśmy uprzejme brawa, a ja na resztę wieczoru mogłam nareszcie uwolnić się od namolnego Gryfona. 

Schronienie znalazłam przy opustoszałym stoliku. Rodzice zniknęli każdy we własnym towarzystwie, a siostry Gaby wraz z mężami zawładnęły parkietem, tak, że na swoim miejscu pozostała tylko babka Jane. Dosiadła się do niej jakaś druga starsza czarownica i obie panie snuły znudzonym wzrokiem po zgromadzonych i wymieniały uwagi. 

— Muszę przyznać, że Sokaris zachowuje się dziś przyzwoicie — zwróciła się do mnie, kiedy przywitałam się z jej towarzyszką i spoczęłam na pustym krześle Teodory Prewett. — Dobiega osiemnasta, a on, proszę ja ciebie, nadal jest względnie trzeźwy. Byłam przekonana, że twój brat pójdzie w ślady ojca i o tej porze trzeba będzie podawać eliksir trzeźwiący. 

Babka Jane zawsze wyglądała maksymalnie elegancko, dlatego jej kreacja ani trochę mnie nie zszokowała. Włosy uczesane w misterny kok połyskiwały od drobnych łańcuszków i pasujących do rudości szmaragdów, podobnie szata w butelkowozielonym kolorze aż biła po oczach od haftowanych złotą nicią gwiazdek. Długie paznokcie — szpiczaste i czerwone — różniły się od subtelnego, neutralnego manicure’u innych czarownic w jej wieku, podobnie makijaż, który dla większości prezentował się zapewne mocno niestosownie, ale w moich oczach stanowił nieodłączny element charakteru babci. Wdowa Black, która towarzyszyła jej przy stole, wyglądała równie ekstrawagancko, ale ona balansowała na granicy skandalu, pojawiając się na kolejnym weselu odziana w bardzo ciemny granat i woal zasłaniający połowę twarzy. 

Dobrały się dwie wiedźmy, powiedziałby ojciec. 

— Jak się babcia bawi? — zapytałam. 

— Drogie dziecko, wytłukłam się po weselach ich wszystkich, nie wyłączając tej starej szyszymory — odrzekła, wskazując ręką na wnętrze pawilonu, a potem na panią Black, która zachichotała ochryple. — Nie pierwsze i nie ostatnie nudne, poprawne, na siłę „egzotyczne” z tymi zielonymi, proszę ja ciebie, małpami i kącikiem ze słodyczami dla dzieci… jak zresztą ich wszystkich wcześniej i później. Przynajmniej wyżerka przednia i drinki dobre… Irmo, skosztujemy nareszcie tego tortu… kelner! Ukrój, z łaski swojej, kawałek tego ciasta dla mnie i dla tych dwóch uroczych młodych dam… 

— Nie! — zaprotestowałam i cała trójka łącznie z piegowatym młodzieńcem spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami, więc szybko dodałam: — Nie, babciu, lepiej, żeby babcia tego nie jadła, jest suchy i za słodki, nawet profesorowi Slughornowi nie smakował… 

Seniorki wymieniły długie spojrzenia. 

— No, skoro nawet Slughornowi nie podeszło… — mruknęła pani Black, grzebiąc w torebce, z której wyciągnęła papierośnice, wetknęła sobie papierosa między zapadnięte wargi i wychyliła się sugestywnie w stronę kelnera. — Ten zeżre wszystko… Ale tak to już jest z tym młodym pokoleniem, zero klasy, zero smaku, nawet kubki smakowe jakieś takie wybrakowane… dziękuję ci, chłopcze. Przynieś nam paluszków krabowych… ciekawe, czy z prawdziwych krabów… 

Rudzielec schował różdżkę i zniknął, by zaledwie kilka sekund później pojawić się ze stosem paluszków na srebrnej tacy. Tymczasem ja nie śmiałam się więcej odezwać; jakkolwiek zabawne wydało mi się nazwanie profesora Slughorna młodym pokoleniem, na samą myśl o tym, że te dwie czarownice miałyby znaleźć się na jakimkolwiek przyjęciu, które byłabym zmuszona zorganizować, poczułam na plecach lodowate dreszcze. Nieśmiało poczęstowałam się paluszkiem. Babka Jane miała swoje lata i śmiało mogłam uwierzyć, że gościła na ślubach większości zebranych tu par, tak Irma Black z całą pewnością pamiętała Wojnę Dwóch Róż. A może i wyprawiała na nią jednego ze swoich czterech mężów. Na plecach miała wielki garb, a oczy ledwo widoczne spod fałdów ciężkich, opadających powiek, ale poruszała się z gracją i energią godną dwudziestolatki, jak zresztą większość starych czarownic na tym weselu. Z przyjemnością przysłuchiwałam się, jak obie utyskiwały na tandetne dekoracje na stołach i nudny kolor kwiatów („Białe, zawsze białe! Biały tort, białe cholerne chusteczki… na gacie Merlina, ciekawa jestem, czy Ivy też jest tak biała, jak szata, w którą się wystroiła…” albo „Gdyby zrobili, proszę ja ciebie, CZERWONE dekoracje, wtedy z pewnością wywarłoby wrażenie. Czy by to było gustowne, to swoją drogą… ja bardzo wątpię… ale przynajmniej zostaliby zapamiętani, a przecież o to w tym wszystkim chodzi”), wspominały swoje własne śluby - pani Black miała na ten temat bardzo dużo do powiedzenia - i ludzi, którzy już dawno odeszli. 

— W tym towarzystwie, proszę ja ciebie, nikt nie potrafi upilnować służby — mówiła Jane tonem znawcy zaraz po obsztorcowaniu kelnera, który w kącie zrobił sobie przerwę na romantyczne pogaduszki z Bibianą Selwyn z Hufflepuffu. — Muszę przyznać, że i ja rozpuściłam Świstka… Wyobraźcie sobie, na starość roi mu się w głowie, że może mieć wychodne. Wychodne! Domowy skrzat i wychodne! Gdzież i za czym, pytam go, miałby się pałętać poza domem, a on, że do baru się napić! Mój świętej pamięci ojciec przewraca się w grobie! Pamiętam, w młodości nosił różdżkę w lasce z taką dużą, miedzianą głową sokoła i bił nią każdego, kto mu podpadł. I widziałam, jak raz wyłupił tym dziobem skrzatowi oko. 

Słuchałam tego z najwyższym zainteresowaniem. Opowieści babki Jane stanowiły jedną z większych przyjemności, jakich dzisiaj doświadczyłam. Były jak jakaś machina zmieniająca czas, przenosząca do przeszłości, która przecież nie działa się aż tak dawno temu, ale brzmiała niewiarygodnie jak historie sprzed pięciuset lat. Irma Black zdecydowanie krytycznie oceniała dzisiejszą modę, twierdząc, że panienki w latach siedemdziesiątych były wygodne, ponieważ nosiły na przyjęciach imitację gorsetów. 

— Za moich czasów — plotła, zapalając trzeciego papierosa — używano specjalnego zaklęcia, które wiązało gorset tak mocno, że talię można było otoczyć dłońmi. Jeśli była szersza, znaczy — źle zawiązane. 

— Pamiętam, pamiętam — mruczała Jana. — I żadna z nas nie mdlała jak lebioda. 

— Nie, raz jedna zemdlała. Sybilla Malfoy na Mistrzostwach Świata w 1906, zleciała z loży honorowej na boisko. 

— A, tak! — zaśmiała się babcia i z uciechy trzasnęła dłońmi o kolana. — Sędzia leciał ją ratować, boby się biedaczka zabiła! 

— Malfoyowie to platfusy i tchórze, więc nic dziwnego… Doprawdy wciąż nie mogę się nadziwić… moja siostra gryzie ziemię już trzydzieści lat i nadal nie wpadłam na to, co, na gacie Merlina, skłoniło ją do poślubienia Klarencjusza… 

— I już się nie dowiesz — przerwała jej Jane, unosząc kieliszek z sherry. — Chyba że na tamtym świecie. Napijmy się. 

Przełknęłam bardzo słodki, niemal zatykający łyk alkoholu i oczy natychmiast zaszły mi łzami, ale nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, choć moje gardło skręcało się od tłumionego kaszlu. 

— No i tak to jest… — mruknęła pani Irma, a babcia Jane jej przytaknęła. 

— Idź, dziecko — dodała, dolewając sobie sherry. — Zabaw się, co będziesz, proszę ja ciebie, nudzić się ze starym próchnem… 

— Babciu, ależ ja uwielbiam babci słuchać… — próbowałam protestować, ale obie staruszki zaczęły gderać jedna przez drugą i musiałam sobie pójść. 

Na ile to faktycznie była troska o moją dobrą zabawę, zdecydowanie lepiej zrobiłoby mi przesiedzenie z nimi przy stoliku do końca wieczora. Dobiegała dwudziesta i słońce sunęło powoli w stronę horyzontu. Na parkiecie tańczyło bardzo niewiele par, większość albo rozeszła się po ogrodach i między namiotami, albo zajadała kolejne przysmaki dostarczane regularnie przez skrzaty domowe. Ruszyłam powoli w kierunku fontanny z winem, licząc, że właśnie tam zastanę chociaż kilku chłopców ze szkoły, ale zamiast pryszczatej gęby Notta albo opalonej łysiny Yaxleya natknęłam się na osoby, których unikałam przez całe wesele. Pani Rowdy i jej barczysty syn parli alejką prosto na mnie i nim zdążyłam zejść im z oczu, matka Nicolasa zwolniła kroku, mrużąc małe, wodniste oczka. I teraz już musiałam się przywitać. 

— Dobry wieczór, pani Rowdy. — Dygnęłam lekko. Czarownica skinęła głową. — Nicolas. 

— Panno Hortus. 

Nick ani drgnął. Moje serce chyba na moment się zatrzymało, ale zaraz potem zaczęło bić jak oszalałe, tak, że wszyscy dookoła musieli to słyszeć. 

Kątem oka spostrzegłam, że w promieniu kilku stóp nikogo oprócz nas nie było. 

I tak staliśmy przez kilkadziesiąt długich, piekielnie długich i rozwleczonych sekund, patrząc na siebie przez grzeczność, nie wiedząc, co z siebie wydusić. Przynajmniej w mojej głowie zapanowała cisza jak makiem zasiał, kompletna pustka, nic, co chciałabym wykrztusić, natomiast pani Rowdy wyglądała na taką, która chciałaby powiedzieć naprawdę dużo. Z twarzy niemal kropka w kropkę jak jej syn, resztą sylwetki była od niego tak różna, jak tylko się dało. Karykaturalnie niska i otyła, z krótkimi rączkami wyglądała jak bardzo spuchnięta mała dziewczynka wciśnięta w zbyt ciasną i zbyt dorosłą szatę w odcieniu pudrowego różu. Na mysich włosach tkwił zawadiacko przekrzywiony kapelusz z piórami, a krótką, grubą szyję opinał sznur pereł. Kiedy widziałyśmy się ostatni raz, byłam jej przyszłą synową, a pani Rowdy nalegała, abym mówiła do niej mamo. Zrobiło mi się gorąco na wspomnienie tamtych krępujących, przesłodzonych rozmów. 

— Widziałem gołą murzynkę za akacjami. To jakiś rodzaj elfa czy co? 

To Nick postanowił rozładować tę niezręczną atmosferę. Spojrzeliśmy na siebie i przez moment nie byłam pewna, czy naprawdę to powiedział, ale ostre spojrzenie, którym obrzuciła go matka, oznaczało, że chyba tak. Parsknęłam nerwowym śmiechem i Rowdy też zarechotał, choć naga dziewczyna w ogrodzie państwa Taciturnów nie wydawała mi się ani trochę zabawna. 

— Jesteś pewien, że była rozebrana? — zapytałam. 

Nie miałam pojęcia, dlaczego właściwie to zrobiłam. 

— Miała błyszczące majtki, co nie? 

— Aha — mruknęłam kompletnie zdezorientowana. Nie mogłam pozbyć się tego nerwowego uśmieszku z twarzy. — A pani jak się bawi, pani Rowdy? 

— Średnio — odparła szorstko. 

— Ojej, przykro mi… bo ja przednio, uwielbiam śluby… 

Twarz czarownicy pociemniała, ale nim sytuacja zrobiła się jeszcze bardziej niedorzeczna, na scenę wkroczył Sokaris cały rozczochrany i w zupełności trzeźwy. 

— Victoria! — krzyknął cicho, ale bardzo szybko odzyskał swój oleisty ton. — Kłaniam się, pani Rowdy, właśnie szukam siostry, aby porwać ją… do tańca… Tak, jeszcze mnie nie zaszczyciła… Mam nadzieję, że nim wybije północ, mogę liczyć też na panią? Do zobaczenia… 

Trzymając dłoń na mojej talii, niby delikatnie, ale stanowczo szarpnął mnie w kierunku głównego pawilonu, zupełnie jak ojciec, gdy rozmawiałam z profesorem Slughornem. 

— Zwariowałaś? — fuknął na mnie, kiedy znaleźliśmy się dostatecznie daleko. — Po co ją drażnisz? Mało ci skandalu z Rowdymy w roli głównej? Ta baba jest gotowa wpaść w histerię w każdej chwili, nie potrzebuję uzdrowicieli i akcji ratunkowej na własnym ślubie… 

Weszliśmy na parkiet, gdzie tańczyli praktycznie sami młodzi; czarownice w średnim wieku dyskutowały ze sobą w kilkuosobowych stadkach, lustrując siebie nawzajem i wygłaszając opinie na temat koleżanek, a mężczyźni robili to samo, ale w towarzystwie mocniejszego alkoholu i dymu z grubych cygar. 

Spojrzałam na Sokarisa — takiego trzeźwego i zdroworozsądkowego — i zrobiło mi się potwornie głupio za tę scenę z matką Nicka. Nawet poczułam rumieniec pełznący wolno po policzkach, którego w ciepłym, chybotliwym świetle unoszących się świec brat nie był w stanie zauważyć. 

— Masz rację, przepraszam — odparłam, wbijając wzrok w jego prawe ucho. — Dałam się głupio sprowokować… 

Spodziewałam się uśmiechu triumfu i satysfakcji na twarzy, jakiegoś złośliwego docinka, ale dostrzegłam w Sokarisie coś, czego do tej pory nie zdarzyło mi się widywać. Pobłażliwość. Tańczyliśmy przez chwilę z samego poczucia obowiązku, nie odzywając się do siebie. Czułam, że myślał o mnie dokładnie tak, jak ja myślałam o nim. 

Ale co? 

To, że stałam się nieznośna? Że mnie nie poznawał? Bo ja, że mój brat chyba nieco wydoroślał, spadła na niego świadomość odpowiedzialności za rodzinę, którą dzisiaj stworzył z Ivy i nie był już tylko synem i uczniem. Stał się mężem. Nie dzieciakiem Hortusa, a panem Hortusem. 

— Wiesz co — zaczął z cieniem dawnego Sokarisa na twarzy. — Trochę mnie zawiodłaś. Do końca liczyłem, że zaprosisz Riddle’a i zagrasz im wszystkim na nosie. To by dopiero była zabawa, skandal, na jaki każdy w tym towarzystwie liczy co imprezę… 

— Uważasz, że Tom nie potrafiłby się wśród nas odnaleźć? — zapytałam obojętnie, choć w środku poczułam nieprzyjemne ukłucie strachu na samo wyobrażenie: Riddle pojawia się w kościele w pierwszej ławce jako osoba towarzysząca jednej z druhen, ubrany w swoją używaną, wypłowiałą szatę z niemodnym kołnierzem, a wszyscy momentalnie milkną, napięcie narasta, aż cisza ustępuje miejsca szeptom. Mężczyźni pochylający się dyskretnie nad swoimi żonami, masywne wąsy maskują ich ledwo poruszające się wargi, czarownice składające wachlarze, przyciskające obleczone w rękawiczki dłonie do ust. — Z tego, co pamiętam, to ty dałeś się ponieść emocjom. Wtedy, u profesora Dippeta. 

Sokaris zachichotał gardłowo. 

— Ach, nie, Riddle, mam wrażenie, odnalazłby się w naszym towarzystwie bardzo dobrze. Wpasowałby się, rzekłbym, jak wąż — odparł, puściwszy mimo uszu tamto niefortunne wydarzenie w gabinecie dyrektora. 

— Takich osób jest więcej — kontynuowałam. Sadziłam kroki mechanicznie, nie dbając o to, że brakowało mi gracji i lekkości. — Nawet sobie nie wyobrażasz, ile moglibyśmy zyskać, gdybyśmy dopuścili do towarzystwa ludzi, którzy naprawdę na to zasługują. Moglibyśmy się sporo od nich nauczyć. Choćby to, jak tworzyć kochające się rodziny. Świat idzie do przodu, w niektórych sprawach nawet mugole są lata świetlne przed nami, tylko my, wielkie brytyjskie elity, tkwimy we własnym dekadenckim sosie. Spójrz na nich… to są karykatury ludzi. A my będziemy tacy sami, możemy zapierać się rękami i nogami i nic to nie zmieni, sztuczny podział na sfery powoli dobiega końca…! Wyobraź sobie, ostatnio miałam okazję wyrwać się z tej pompatycznej bańki i poznałam wielu pracowitych, utalentowanych ludzi… ludzi z głową na karku, którzy nie mają szansy na sukces, bo ich nazwiska nie widnieją wśród Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki… 

Spodziewałam się, że brat zapłonie gniewem, ale on nadal się uśmiechał, przez cały czas tak samo pobłażliwie i spokojnie, jakby był ponad to. W przeciwieństwie do mnie — w środku aż kipiałam od emocji, które odkładały się dzień w dzień przez półtora miesiąca. Którymi wstydziłam się podzielić nawet z Tomem, a teraz odsłoniłam je przed najbardziej niewłaściwą osobą, jaką znałam. 

— Hmm, tak — mruknął cicho Sokaris. — Ale zdajesz sobie sprawę, że to działa w obie strony? Kiedy sukces i złoto będą zarezerwowane wyłącznie dla tych, którzy są operatywni, ty już zawsze będziesz pracować w barze, bo poza nazwiskiem nie masz niczego do zaoferowania. Jak ci się podoba taka innowacja? 

Poczułam, jak wymuszony uśmiech powoli spełzł mi z twarzy. 

— Przecież będę studiować… 

— Myślisz, że Slughorn dałby ci szansę, gdybyś nie była… och, zaraz, czyżby przez wzgląd na nazwisko, w jego Klubie Ślimaka? — Znów wylazł z niego stary Sokaris, złośliwy i pełen jadu, pretensjonalnie przeciągający sylaby. — Pewnie tak, bo chyba nieźle ci idzie, skoro widzi w tobie potencjał… Ale wtedy konkurowałabyś ze zwykłymi uczniami. Jako całkowicie zwyczajna uczennica. 

Gobliny z Mediolanu przestały grać i jeden po drugim zeszły ze sceny, aby się czegoś napić. Parkiet powoli pustoszał. Sokaris podziękował za taniec, skinął głową i odszedł, a ja zostałam całkiem sama z przytłaczającą prawdą, której nie spodziewałam się od niego usłyszeć. 

Odnalazłam kolegów, ale nie byłam w humorze ani do żartów, ani do tańców, ani tym bardziej do próbowania drinków przy barze. Niespodzianką, o której wspomniał ojciec, okazał się egzotyczny występ czarnoskórych gimnastyczek wystrojonych w skąpo wykrojone, połyskujące majtki i przylegające do ciała golfy; widowisko było całkiem efektowne i zdecydowanie podbiło serca męskiej widowni. Kobiety siedziały sztywno, trzaskając wachlarzami, a ich mężowie udawali, że nie czuli na sobie ostrych, karcących spojrzeń. Spodziewałam się… właściwie nie miałam pojęcia czego, ale z całą pewnością nie tego. Może jakiegoś sentymentalnego podarku dla państwa młodych? Ogłoszenia drogiej wycieczki dookoła świata? Obserwowałam matkę kątem oka, kiedy półnagie dziewczęta śmigały na zawieszonych pod sufitem szarfach, jakby były z gumy. W jej oczach wraz z uśmiechem błyszczała jakaś taka tęsknota, która pozwoliła mi przypuszczać, że kryło się za tym coś więcej niż głód wolności. Tak, jakby podobne rzeczy działy się już w życiu Earth, ale zostały z niego wyrwane. 

Nie zapytałam o to. Ani w trakcie występu, ani po nim. Wiedziałam, że nie odpowie. 

Kiedy wybiła północ, noc rozświetliły przepiękne kolory wystrzelonych fajerwerków. Olbrzymie ptaki w barwach ognia ścigały się w kółko wysoko ponad ślubnymi pawilonami, gwiazdy eksplodowały, rozpryskując tęczowe drobinki po sam horyzont, a wszystko to przy akompaniamencie wystrzałów, gwizdów, huków, świstów i salwach dźwięków jeżących włosy na karku. Pokaz iluminacji trwał dobre dwadzieścia minut i kiedy wszyscy na powrót zajęli się rozmowami albo tym, co akurat mieli na talerzach, powidoki jeszcze długo tańczyły mi przed oczami, a w uszach dzwoniło. 

Zabawa trwała oczywiście do bladego świtu, ale ja już nie doświadczyłam kolejnych atrakcji, wspaniałych potraw ani Traversa wymiotującego sobie na spodnie. Kiedy tylko ostatni złocisty ptak zgasł na tle czarnego, bezchmurnego nieba, udałam się do domu Taciturnów, gdzie w części gościnnej czekały sypialnie przygotowane przez skrzaty. Kładąc się do łóżka — przyjemnie senna i wykąpana, z na wpół przymkniętymi oczami — robiłam to ze szczerym uśmiechem na ustach. Pościel pachniała lawendą, stopy po całym dniu na obcasie rozkosznie zatopiły się w miękkim materacu, podobnie obolałe plecy. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, świadoma, że czekała mnie noc zasobna w długi, kojący sen. 

 

~*~

 

Miałam niby zostawić to betowanie staroci na DLR, ale jakoś miałam taką okropną blokadę, nie byłam w stanie niczego z siebie wypluć i chyba ostatnio najłatwiej przychodzi mi pisanie o Victorii. Dodatkowo jest środek Campu NaNoWriMo 2021, więc napisanie tego rozdziału zajęło mi zaskakująco mało czasu, a jest dość długi.

Dedykacja dla Amandy.