14 kwietnia 2015

94. Ósmy Cud Świata

         Byłam oddzielona od świata grubą szybą, przez którą docierały do mnie jakieś nieokreślone dźwięki. Nie mogłam sobie przypomnieć, co się ze mną działo, w pamięci miałam wielką białą plamę, byłam świadoma tylko jednego: moje ciało pulsowało przeogromnym bólem. Z czasem napierająca na mnie kakofonia dźwięków zelżała i zaczęła się rozdzielać. Udało mi się wyłapać poszczególne hałasy, choć nie przyszło mi to z łatwością. Do moich uszu dotarł bełkot i chyba… chyba jakieś dziecięce piski… jakaś krzątanina i przebijająca się przez to wszystko rozmowa dwóch mężczyzn.
- …czuje się dobre. Musiałem jednak rozciąć królową, bo by się udusił, ale królewicz jest silny.
- To w końcu mój syn, nie może być inaczej. Chcę go zobaczyć.
Oczy piekły mnie żywym ogniem, ale zmusiłam się, aby unieść na chwilę powieki. Otaczał mnie ciężki, pomarańczowy półmrok, który utrudniał widzenie, jednak udało mi się spostrzec stojącego w drzwiach uzdrowiciela. Robił wszystko, aby udaremnić swemu rozmówcy wejście do świątyni.
- Nie mogę się na to zgodzić. – W głosie starca zabrzmiał niepokój, kiedy usiłował swymi kościstymi dłońmi przytrzymać drzwi.
Mężczyzna czatujący na zewnątrz musiał zirytować się odmową kapłana, bo usłyszałam odgłosy jakiejś szamotaniny i gniewny komentarz Czarnego Pana:
- Zejdź mi z drogi! Kim ty jesteś wobec mego majestatu, głupcze! Muszę natychmiast zobaczyć królową i mego syna!
Dotarły mnie hałasy upadającego na podłogę ciała i przeciągły, drżący jęk, a sekundę później Lord Voldemort był już przy otomanie. Wciąż nie docierał do mnie sens jego słów, dopiero czuły dotyk zimnej dłoni czarnoksiężnika sprawił, że jakiś trybik w mojej głowie przeskoczył, a umysł zalała mi fala gorących wspomnień z poprzedniego wieczora. Wiedziałam już o wszystkim. Oczyma wyobraźni widziałam Zivit, oblicze Czarnego Pana i krew na posadzce. Ten ostatni obraz spowodował, że znów uniosłam powieki, a żołądek wykręcił mi się boleśnie, ponieważ nie czułam już w sobie dziecka. Byłam pusta jak wydrążona skorupa orzecha, którą wypełnił przeraźliwy strach. Choć byłam jeszcze bardzo wycieńczona i przed oczami nieustannie pojawiały się i znikały czarne plamy, rozpaczliwie rozejrzałam się po kaplicy, lecz nie dostrzegłam nikogo, kto mógł odpowiedzieć na moje pytanie – gdzie jest moje dziecko? Bałam się prawdy, choć wiedziałam, że nie będę mogła dłużej znieść tej niepewności.
         Natomiast Czarny Pan ukląkł przy mnie i ujął moją dłoń, aby złożyć na niej pocałunek. Był mi on tak wstrętny, jak i sam Voldemort; wciąż widziałam, jak zachwycał się moją siostrą, jak ją całował… Lecz nie starczało mi sił, abym mogła od niego uciec. Nawet nie starałam się ukryć obrzydzenia malującego się na mojej twarzy, kiedy pytałam:
- Co z dzieckiem? Dlaczego je wyjęto?! Odpowiadaj!
Voldemort nie zareagował na moje słabe krzyki i niezdarną szamotaninę, wytrwale ściskając moją rękę, którą usiłowałam wyrwać z jego silnych, zimnych palców. Nie uśmiechał się, lecz jego zwykle surowe i chłodne oczy wypełnione były spokojem. Spojrzał na coś, co znajdowało się za moją leżanką i rzekł:
- Spełniłaś swoją obietnicę, nasz syn jest silny i zdrowy. Chłopcze, pozwól tutaj…
Bosy, prawie nagi nastolatek z idealnie ogoloną głową wyłonił się z mrocznego kąta, trzymając w ramionach jakieś szamoczące się nerwowo zawiniątko. Z oczami pełnymi łez, z rozchylonymi wargami i drżącym czołem patrzyłam, jak milczący kapłan niesie prawdziwe, żywe dziecko. Moje dziecko. Wyciągnęłam trzęsące się ręce, a młody mężczyzna włożył w nie maleńkiego chłopca. Był cały czerwony i wilgotny, a ciemne włoski pozlepiane miał śluzem; mimo że urodził się wcześniej niż planowałam, jego drobne, chude ciałko rozsadzała energia. Wił się wściekle w lnianych tkaninach, jakby jej dotyk parzył jego delikatną skórę. Drżącą dłonią odsłoniłam fałdy chusty, aby móc lepiej widzieć twarz syna. Mój mały książę. Właśnie rozpoczął podróż, która nigdy miała się nie skończyć, gdyż był synem nieśmiertelnych rodziców. Darem był od bogów, a ja czułam się jak przeboska Izyda trzymająca w ramionach Horusa. Jak cudowna Najświętsza Panienka z maleńkim Chrystusem przy piersi. Przyodziany był w płaszcz z mojej krwi, a skórę zdobiły mu klejnoty z moich płynów. Czułam każde uderzenie jego silnego serduszka – choć przyszedł na świat zbyt wcześnie, już był mocarzem. Widziałam w nim wielkiego władcę. Potężnego Aleksandra. Zbyt płoch miałam umysł, aby móc w pełni wygłaszać jego cnoty. Był Złotym Dzieckiem, oczekiwanym przez lata brylantowym królewiczem, którego mogłabym kochać i rozpieszczać. Nade wszystko pragnęłam patrzeć, jak rośnie, jak się zmienia, coraz bardziej przypominając swego ojca. Choć trzymałam go w ramionach zaledwie krótką chwilę, wiedziałam, że posiada on wyłącznie same zalety. Nie mogło być inaczej – stałam się aniołem, który mu to zwiastował.
         Owa radosna i pełna wzruszeń chwila świętości minęła wraz ze słowami Lorda Voldemorta, których rozsądne brzmienie zasiały w moim sercu gniew:
- Oddaj go kapłanom. Mój syn potrzebuje eliksirów.
Złość wzrastała szybko i niespokojnie, przez co nieco mocniej niż zamierzałam przycisnęłam chłopca do piersi przy której wił się i kwilił jak rozjuszone zwierzę.
- Już nadałam mu imię – odparłam zaciekle. – Silas. To książę Silas.
Na płaskiej, wężopodobnej twarzy Czarnego Pana pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. Kąciki jego wąskich warg drgnęły pobłażliwie, a on sam rozłożył dłonie. Choć wyglądał w tej chwili bardzo łagodnie, jedynym uczuciem, które wywołał we mnie obraz jego oblicza był zawód. 

*

         Silasa zabrano do mamki, którą przysposabiano od tygodni, a następnie przetransportowano mnie do przygotowanych komnat, gdzie moje nieczyste po porodzie ciało miało dojść do siebie. Służki dokładnie mnie umyły, ubrały w lniane szaty i pozostawiły swoją królową całkiem samą pośród przepychu, ciszy i  natrętnych myśli. Kiedy skrzaty domowe przyniosły na srebrnej tacy lekki posiłek, dowiedziałam się, że Zivit wciąż przebywa w swoich pokojach i strzegą jej uzbrojeni wojownicy, a Czarny Pan zapowiedział, że odwiedzi mnie, kiedy wydobrzeję. Jego sucha wiadomość zasiała w moim sercu irytację. Nie mógł się tak po prostu zapowiadać. Choć niewielka rana na brzuchu nieustannie pulsowała tępym bólem, a moją głowę zaprzątały myśli i pretensje do uzdrowicieli o roztargnienie i brak jakiegokolwiek eliksiru, który mógłby ów ból uśmierzyć, nadal czułam do swego kochanka niechęć. Oboje z Zivit upokorzyli mnie, zranili i zagrozili życiu mojego syna, a teraz Lord Voldemort najzwyczajniej w świecie zapowiada swoje przybycie. Nie chciałam wysłuchiwać jego płytkich wyjaśnień, ale nie przypuszczałam, że Czarny Pan będzie zaprzątał swoją łysą koronowaną głowę moimi uczuciami. Nie będzie głupich tłumaczeń. Przecież jego zdaniem nic złego się nie stało.

         Nie sądziłam, że po porodzie zostanę tak podle potraktowana. Cały upalny dzień spędziłam samiuteńka jak palec w ogromnym szesnastowiecznym łożu i nikomu nie przyszło do głowy, aby dotrzymać mi towarzystwa. Nie miałam różdżki i byłam zbyt słaba, aby poruszyć się na materacu. Zdarzyło mi się przysnąć, lecz było zbyt duszno, aby drzemka mogła przynieść ukojenie. Byłam tak rozgoryczona i nieszczęśliwa, że zaczęłam wyczekiwać wizyty Czarnego Pana. Cokolwiek, byle coś się zaczęło dziać. Zapadł zmrok, a w pokoju pojawiły się jak dotąd jedynie skrzaty domowe, aby opróżnić nocnik i podać mi kolejny posiłek na srebrnej tacy. Byłam znużona tym męczącym, ponurym dniem, który powinien dostarczyć mi samych radości i wzruszeń z powodu narodzin pierworodnego syna. W południe usłyszałam tylko, jak rządca ogłasza magicznie wzmocnionym głosem – mamy księcia. I to był mój jedyny kontakt z synem od czasu, kiedy uzdrowiciel wyciągnął go z mego brzucha.
         Lord Voldemort pojawił się w pokoju niedługo po zachodzie słońca. Na jego bladym licu zaigrała pomarańczowa poświata, kiedy kroczył w plamę światła rzucanego przez płonące wiecznym ogniem pochodnie. Przez krótki moment lustrowaliśmy się wzrokiem, a ja dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że zaciskam wargi. Szybko rozluźniłam szczękę i zapytałam oschle:
- Kiedy zobaczę Silasa?
Spostrzegłam cień pogardliwego uśmieszku, który wykrzywił kąciki jego wąskich warg, kiedy mówił:
- Silas spędził ten dzień równie ciekawie, co ty. Kapłanki od rana tańczą i grzechoczą tymi fikuśnymi amuletami, które mają na celu przepędzić złe duszki i inne mary… Ale nasz syn jest silny, wyczuwam w nim moc, której nie można zaprzepaścić.
Patrzyłam spode łba, jak zbliżał się powoli do mojego łoża, aby usiąść na jego brzegu. Wyglądał jak gość odwiedzający w szpitalu chorą czarownicę. I ten łagodny wyraz jego twarzy. Absurdalne. Oczekiwał przebaczenia? A może liczył, że zaakceptuję poligamię? Nie, nie liczył. Voldemort był zbyt dumny i przekonany o swojej potędze, że nie potrzebował mojej zgody. Ten przeklęty dupek przyszedł po prostu mnie o tym powiadomić. Przecież nie byłby sobą, gdyby nie postawił na swoim. Nie mogłam uwierzyć w tę potworną metamorfozę. Gdzie się podział ten inteligentny, milczący młody Tom Riddle? Czy maska, za którą zniknął mogła tak bardzo zmienić jego duszę?
- Słyszałam, że zamknąłeś Zivit w jej komnatach. – Choć wspomnienie siostry wciąż powodowało bolesny skurcz w żołądku, czułam, że musiałam poruszyć ten temat. Jej obecność w moim domu była mi wstrętna i mierziła moje zmysły.
 Czarny Pan skinął głową. Patrzył na mnie tak, jak zwykle, lecz magnetyzujący, surowy wzrok jego diabelskich, szkarłatnych oczu już dawno przestał budzić we mnie lęk. Od kiedy całym ciałem czułam swą nieśmiertelność, Lord Voldemort był mi równym. Po tylu latach nareszcie poznałam swoją wartość.
- Będzie w nich przebywać do czasu twojego ozdrowienia. Kiedy odzyskasz siły, sama zadecydujesz o jej losie. Musisz wiedzieć, że wysłałem sowę do twoich rodziców, jestem przekonany, że prędko się tu zjawią.
Nie odpowiedziałam na jego beznamiętnie wyrecytowane słowa, które najprawdopodobniej już wcześniej przygotował sobie na rozmowę ze mną. Choć jego zaskakująca, niespotykana wcześniej dobrotliwość zmiękczyła nieco moje serce, wciąż miałam przed oczami odzianą w moje szaty Zivit. Przez cały dzień starałam się zrozumieć przyczynę jej postępowania, ale kompletnie nic nie przychodziło mi do głowy. Pragnęła wkraść się w łaski Voldemorta? Przecież była moją siostrą, przychyliłabym jej nieba, gdyby tylko o to poprosiła. Niczego jej nie brakowało, a ona… Zrobiła to nagle. Przez te wszystkie lata nie okazywała zainteresowania Czarnym Panem, dlatego podejrzewałam, że być może chodziło jej o zemstę. Wszak zabroniłam jej romansu z Lucjuszem Malfoyem, co mogło napełnić jej serce fałszem i nienawiścią.
         Voldemort wstał i powolnym krokiem wycofał się w kierunku wysokich, dwuskrzydłowych drzwi, a mój wzrok towarzyszył jego płynnym ruchom. Wyciągnął szczupłą dłoń, aby pchnąć złocone drewno, kiedy rzuciłam z szybko bijącym sercem:
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego akurat moja siostra?
Czarny Pan spojrzał na mnie przez ramię; spodziewałam się ujrzeć na jego twarzy choć cień pokory, lecz spotkałam się jedynie z chłodną, surową stanowczością. Wydawało mi się, że ani trochę nie przejął się żałością, którą usłyszał w moim głosie, a jego lodowate, rozsądne spojrzenie jedynie utwierdziło mnie w tym przeświadczeniu. Odpowiedział mi dopiero po długim milczeniu:
- Jestem panem tego świata i najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego nosiła ta planeta, ale jestem także mężczyzną.
Brzegi czarnej peleryny zatańczyły nad progiem, a złocone drzwi zamknęły się z cichym szczęknięciem, kiedy Lord Voldemort wycofał się z komnaty pogrążonej w ciężkim, pomarańczowym półmroku. Choć dymiące delikatnie kadzidełka miały przynieść mi ukojenie i błogą senność, wywoływały tylko mdłości. Jedyną ucieczką od dręczących myśli był sen.

*

         Moi rodzice przybyli do Egiptu zaraz po otrzymaniu wiadomości od Czarnego Pana, a było to dokładnie dwa dni później. Wcześniej Heather wyjaśniła mi powód mojego odosobnienia – rzekomo każda królowa po urodzeniu dziecka spędzała samotnie jeden dzień w specjalnie przygotowanej do tego celu komnacie, aby mogła wyciszyć swój organizm i dojść do siebie po szoku, jakim był poród. Jej słowa brzmiały całkiem rozsądnie, jednak nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nikt nie poinformował mnie o tym wcześniej.
         Przypuszczałam, że rodzice będą jedynymi gośćmi, którzy zostali tego dnia wpuszczeni, aby obejrzeć królową i nowonarodzonego księcia, dlatego jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy do wykwintnie urządzonej komnaty na pierwszym piętrze wprowadzono tuzin osób, którym przewodził Czarny Pan. Nie musieliśmy między sobą ustalać, że powinniśmy udawać szczęśliwych, to było dla nas oczywiste. Voldemort nie zniósłby, gdyby jego śmierciożercy spostrzegli, że pan i władca, w którego wierzyli całym swoim sercem, mógł mieć jakieś problemy natury prywatnej. A i mnie było na rękę oszukiwanie rodziców, którzy chyba nam zaufali. Granie radosnej i wypoczętej królowej okazało się łatwiejsze niż myślałam, wystarczyło, że Heather wniosła do pokoju Silasa, a moje oblicze pojaśniało, jakby padły na nie promienie słońca. Wyglądałam jak matrona; błyszczałam od nadmiaru złota i klejnotów, które zdobiły moją głowę, piersi i ramiona, skutecznie odwracając uwagę od zmęczonej, poszarzałej twarzy. Choć od męczącego porodu minęło już dwa dni, moje ciało wciąż walczyło z gorączką, która nawiedzała mnie nocami niczym zły duch. Służki odziały mnie dzisiaj w purpurową szatę sporządzoną z ciężkiego brokatu, mając nadzieję, że dzięki temu moja twarz nabierze zdrowej barwy, lecz osiągnęły zupełnie odwrotny efekt – ciemną opaleniznę pokryła zielonkawa mgiełka, której nie potrafiła zatuszować nawet gruba warstwa makijażu. Dodatkowo zapięto mi pod szyją kremową, uszytą z futra pelerynę, która rozlała się dookoła mnie niczym piasek. Byłam kwoką, a groteskową całość dopełniał ogromny biały baldachim zawieszony nad wielkim, kwadratowym łożem, pośrodku którego siedziałam.
         Wyciągnęłam ramiona, a Heather ostrożnie umieściła w nich niemowlaka. Przeszedł pomyślnie wszystkie badania, przyjął wyznaczone przez uzdrowicieli eliksiry, a kapłanki odprawiły odpowiednią ilość rytuałów, aby już żaden duch czy demon nie śmiał zakłócić mu spokoju. Mogłam nareszcie nacieszyć się synem. Przy mojej piersi był tak spokojny, jakby stanowił jakąś cząstkę mnie, która w końcu powróciła na swe dawne miejsce. Choć Heather owinęła go w lniane tkaniny, czułam bijące od niego ciepło. Całe jego ciało pulsowało powoli i równomiernie; był tak samo żywy jak ja. Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć, że posiada duszę i rozum, że nie był tylko głupim zwierzątkiem, a prawdziwym cudem. Rzadkie, czarne włoski miały miękkość kociej sierści, a nieco ciemniejsza skóra była delikatna jak jedwab. Jednak nic nie mogło się równać z oczami. Dwa wielkie, jasne, czyste szafiry wpatrywały się we mnie, a błyszczały jedynie najświętszą dobrocią. To dziecko jawiło mi się jako przeboski szczep pochodzący od bogów. Nie mogło być inaczej.
         Spojrzałam na zgromadzony dookoła łoża ludzi, którym udzielił się mój święty stan. Pochylali się lekko do przodu, wpatrując się w trzymane przeze mnie dziecię, jakby faktycznie dopiero co zstąpiło z nieba. Jeszcze nigdy nie uśmiechałam się tak szczerze, jak teraz, kiedy tuliłam do piersi swego syna. Spostrzegłam łzy wzruszenia, które cisnęły się do oczu mojej matki, śnieżnobiałe zęby ojca, które szczerzył w radosnym uśmiechu, później mój wzrok na dłuższą chwilę zatrzymał się na pochylonym w bogobojnej postawie Lucjuszu, któremu towarzyszyła poruszona, nieśmiało uśmiechnięta żona. Nawet zniszczone oblicze Bellatriks pierwszy raz nosiło ślady normalności. Znać było, że każde obecne w komnacie serce wypełniała słodycz na widok księcia. Nawet wspomnienie przykrego zdarzenia sprzed trzech dni nie było w stanie zepsuć mi tej chwili.
         Czarny Pan wystąpił naprzód i odwrócił się twarzą do zgromadzonych; na pierwszą wizytę u królowej i nowonarodzonego księcia zostali zaproszeni jedynie najbliżsi i najważniejsi śmierciożercy, nie licząc oczywiście moich rodziców.
- Za siedem dni – przemówił Voldemort – w Kemmhyt odbędzie się uroczystość z okazji narodzin księcia. Mój pierworodny syn już góruje potęgą i talentem magicznym nad wszystkimi innymi niemowlętami, a kiedy osiągnie pełnoletniość, zostanie wielkim władcą. Chodźmy, królowa potrzebuje odpoczynku.
Wskazał wielką dłonią na pokryte hieroglifami drzwi, które otworzyły się jak pchnięte silnym podmuchem, a najwierniejsi z wiernych ruszyli za swym panem niczym posłuszne cienie. Moi rodzice odczekali, aż śmierciożercy jeden po drugim opuszczą pokój, wpatrując się intensywnie w plecy Rudolfa, który jako ostatni wycofał się z komnaty. Została tylko Heather i osiem służek, które stały w kącie z pokornie pochylonymi głowami, szepcząc coś do siebie nawzajem. Niejednokrotnie przyłapałam tę czy inną pannę, jak strzelała wzrokiem za przechadzającymi się korytarzem śmierciożercami. Byłam pewna, że miały cichą nadzieję, że któryś czarnoksiężnik zakocha się w którejś z nich i zabierze ją do Wielkiej Brytanii, do lepszej krainy, o którym tyle słyszały. Nie miały pojęcia, jak wielkie miały szczęście, że wychowały się z dala od tego bezlitosnego angielskiego świata, gdzie każdy miał za nic zasady i religię.
         Matka usiadła na brzegu zwisającej z łóżka peleryny, która wciąż otulała mi ramiona i powiedziała cicho:
- Jaki piękny chłopiec… Uroczy, zupełnie jak Sokaris, kiedy się urodził.
Podałam jej Silasa, a Earth przyjęła dziecko z błogim wyrazem twarzy. W jej okolonych zmarszczkami oczach znowu rozbłysły łzy. Choć miała już wnuki, wiedziałam, że najbardziej oczekiwała, aż ja powiję dziecko. Z matką już od najmłodszych lat łączyła mnie bardzo silna więź, która tylko wzmocniła się, kiedy Earth wyrzuciła Henryka Hortusa z domu i wyjawiła mi prawdę o moim ojcu. Byłam pewna, że znakomicie wychowałaby Silasa, gdyby nie fakt, że przeznaczone mu było zostać księciem.
- I taki spokojny – dodałam, nie mogąc oderwać wzroku od syna. – Grzeczne, posłuszne dziecko, będzie znakomitym władcą. Czarny Pan powołał już dla niego świtę, najstarsza córka Heather została jego mamką.
Skłoniłam nieznacznie głowę przed swą najbardziej zaufaną kapłanką, która pochyliła się lekko i spuściła wzrok. Jako jedna z nielicznych kobiet na dworze znała i mówiła w języku angielskim. Choć doskonale znałam przeszłość jej rodziny, ceniłam Heather za co, kim była. Wykształcona, inteligentna, sprytna i pokorna. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby mieć do niej żal za to, że jej matka oddawała się w Kairze mugolskim wieprzom w zamian za odrobinę złota.
- A propos świty… Spodziewałam się ujrzeć tutaj Zivit. – Earth nieco posmutniała i podniosła wzrok znad szamoczącego się niespokojnie Silasa.
Choć wciąż się uśmiechałam, moje oczy musiały przygasnąć, a kąciki warg najpewniej opadły, co utwierdziło moją matkę w przekonaniu, że ostatnimi czasy coś niedobrego wydarzyło się w zamku. Mimo to postanowiłam nadal ciągnąć tę grę.
- Zivit wciąż rozpacza po śmierci Nathira, jest humorzasta i często wpada w histerię, dlatego została na ten czas odseparowana ode mnie i dziecka – skłamałam.
Choć nie drgnęła mi nawet powieka, rodzice wciąż wyglądali na bardzo zaniepokojonych obecnością drugiej córki. Wiedziałam, że ojciec szybko uwierzy w to, co mu powiem, lecz Earth była bardzo dociekliwa i bardzo dobrze mnie znała. Bardzo ciężko było mi ją oszukać.
- Zivit nie kochała Nathira, kiedy za niego wychodziła – powiedziała.
Pierwszy raz moja matka szczerze wypowiedziała się w mojej obecności na temat małżeństwa Qutajbahów. Wiedziałam, że ona również widziała, jak Zivit była nieszczęśliwa w dniu swojego ślubu, lecz nigdy nie była w stanie tego skomentować. I właśnie ta postawa irytowała mnie najbardziej. Ale to nie była odpowiednia chwila na takie wyznania.
         Już otwierałam usta, aby jakoś odpowiedzieć na uwagę matki, kiedy ojciec pierwszy raz zabrał głos w tej sprawie:
- Earth, daj jej już spokój. Zivit jest dorosła i musi sobie poradzić ze śmiercią Nathira. Sama dobrze wiesz, jaka jest porywcza. Przejdzie jej. A teraz daj mi go tutaj… Ooo tak, mój wnusio, będziesz tutaj miał jak pączek w masełku.
Przez krótką chwilę obie z matką przyglądałyśmy się, jak Ardeth tuli i zaczepia Silasa, który zaczął kwilić i wymachiwać tłustymi piąstkami. Choć ów obrazek był uroczy i niejeden czarodziej rozczuliłby się, gdyby był świadkiem tej sceny, zarówno ja, jak i Earth byłyśmy niewzruszone. Ona – wciąż podejrzliwa i zaniepokojona, ja – drżąca w obawie o to, że prawda jakimś cudem wyjdzie na jaw. W końcu matka spojrzała mi prosto w oczy i stwierdziła:
- Silas urodził się miesiąc wcześniej, niż przepowiedział kapłan.

*

         O uroczystości zapowiedzianej przez Czarnego Pana huczał cały dwór. Wszyscy spodziewali się, że będzie to coś naprawdę wielkiego, gdyż narodziny pierworodnego syna oznaczały oficjalne wyznaczenie następcy tronu, obarczenie pierwszego chłopca ciężkim brzemieniem jakim był tytuł księcia. Dodatkowego splendoru całej sprawie nadawał fakt, iż spadkobiercą ideologii stworzonej przez Czarnego Pana miał zostać właśnie Silas. Nie tylko Kemmhyt, ale i Wielka Brytania, a później świat miały odczuć, że narodziny mojego syna to sprawa wielkiej wagi.
         Nieustannie wypoczywałam, a służki strzegły mnie dzień i noc. Silas, zgodnie z obietnicą Czarnego Pana, otrzymał swój orszak, a Egipcjanie mieszkający w pałacu otrzymali sporo dodatkowych obowiązków. W zachodnim skrzydle wyznaczono dla niego kompleks komnat, które codziennie dokładnie szorowali ciemnoskórzy słudzy. Dodatkowo poleciłam Heather, aby sama wybrała trzy skrzaty domowe, które miały przygotowywać posiłki dla mamki, a później także dla samego księcia. Mój ojciec rzekł prawdę – Silasowi nigdy niczego tutaj nie zabraknie. Za dnia radość nie opuszczała mnie ani na chwilę, moją głowę w całości zaprzątały sprawy związane z synem, lecz po zmroku, kiedy leżałam samotnie w łóżku, nawiedzały mnie mroczne wizje i wspomnienia. Zaczęłam nienawidzić nocy, ponieważ przynosiły mi wraz z chłodem obawy o mój związek. Zivit wciąż była zamknięta w swoich komnatach, przy których podwojono straże, ale jaką miałam pewność, że Czarny Pan nie zakradał się do niej, kiedy zapadał zmrok? Wyobraźnia płatała mi figle, czasami leżałam i wsłuchiwałam się w ciszę, przez co mi się wydawało, że poznaję wśród wiatru szelest peleryny Voldemorta lecącego prosto do okna mojej siostry. Poduszki niejednokrotnie pochłonęły moje łzy, kiedy przed oczami stawał mi obraz mego kochanka w ramionach Zivit. Złość zaczęła przeradzać się w rozpacz, nad którą w samotnych chwilach nie potrafiłam zapanować. Miałam nadzieję, że pewnego dnia Czarny Pan przyjdzie do mnie błagać o wybaczenie, lecz to nie była jego natura. On nie przepraszał i nie oczekiwał ułaskawienia. Musiałam się z tym pogodzić i w końcu wymazać swojego idealnego Lorda Voldemorta z głowy, a zaakceptować tego, z którym przyszło mi żyć przez wieczność.

         Przygotowania do uroczystości zajęły dokładnie siedem zapowiadanych przez Voldemorta dni. Choć czułam się już znacznie lepiej, a codziennie smarowana ślimaczą maścią rana na brzuchu prawie całkowicie zniknęła, Heather strzegła, abym wciąż spędzała całe dnie w sypialnych komnatach. Bardzo tęskniłam do aktywnego życia, dlatego z entuzjazmem przyjęłam Severusa Snape’a, który przybył w przeddzień przyjęcia, aby pogratulować mi narodzin pierwszego syna, życząc jednocześnie, abym wkrótce powiła następnych. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo, ponieważ zaraz następnego ranka odbyła się uroczystość obcięcia włosów, w której nie mogłam uczestniczyć. Od teraz Silas miał mieć regularnie goloną głowę, jak każde dziecko pochodzące z arystokratycznej rodziny i wychowujące się w tym zamku. Dopiero za jakiś czas, kiedy jego włosy wystarczająco stwardnieją, będzie musiał zachować pukiel po prawej stronie głowy świadczący o jego chłopięcej niedojrzałości. Dla mnie ta ceremonia była ważna niczym chrzest, a przyszło mi siedzieć w obrzydliwym, nudnym przepychu pośród nieustannie usługujących mi skrzatów domowych, rozmyślając nad najdrobniejszymi szczegółami. Czy Silas był spokojny? Krzyczał? A może przyjął strzyżenie z godnością i spokojem, jak na przyszłego władcę przystało? Ale zaraz… Przecież był zaledwie tygodniowym niemowlęciem, nie mógł wiedzieć, że za kilkanaście lat to on zasiądzie na tronie Kemmhyt. W tym chaosie jedno było pocieszające – wiedziałam, że poza mną w tym pałacu w zamknięciu przebywała jeszcze jedna osoba.
         Wraz z zapadającym zmrokiem w zamku robiło się coraz bardziej gwarno. Rządca miał całe mnóstwo pracy, wszak cała ceremonia była teraz na jego głowie. Natomiast Lord Voldemort gdzieś zniknął; Heather wyszeptała wprost do mojego ucha, że widziała, jak pan wylatuje przez okno prosto w pogrążoną w ciemności pustynię. Gdzieś w okolicy żołądka poczułam nieprzyjemny uścisk zazdrości, lecz starannie zastąpiłam niepokój uprzejmym skinieniem głowy. Do rozpoczęcia ceremonii została zaledwie godzina, zatem Czarny Pan nie mógł odlecieć zbyt daleko.
         Oddałam się w fachowe ręce moich służek, które prędko i zręcznie natarły moje ciało wonnymi olejkami, odziały we wskazaną przeze mnie lnianą spódnicę i przykryły piersi szerokim, zahaczającym o ramiona naszyjnikiem wyplatanym z ciemnego złota, po środku którego zawieszona była jasna, błyszcząca tarcza przypominająca oblicze najświętszego boga Ra. Choć moje ciało nie wyglądało najgorzej, jedna z dziewcząt otoczyła mój brzuch szerokim, skórzanym pasem z przymocowaną do niego złotą i srebrną plecionką. Przez ostatnie dni w ogóle nie wychodziłam na słońce, więc narzuciłam na ramiona długi, omiatający ziemię płaszcz z barwionego purpurą złotogłowiu. Kiedy na czole osadzono mi złożoną z dwóch złotych dysków koronę, byłam gotowa. Już miałam dać znak dwórkom, aby biegły przyzwać strażników z lektyką, kiedy wpadł mi do głowy pewien pomysł.
- Heather, pozwól.
Byłam zachwycona swoją wspaniałomyślnością. Natychmiast przekazałam kapłance swoje plany dotyczące mojej siostry; choć nigdy dotąd nie zdarzyło mi się okazać łaski, czułam się ze swoim nagłym przypływem dobroci jak święta. Rozkazałam Heather, aby wysłała jedną z dziewcząt do Zivit z wiadomością, iż królowa życzy sobie widzieć ją na przyjęciu, które odbędzie się w wewnętrznym ogrodzie. Byłam pewna, że moja siostra od dawna wiedziała o ceremonii, gdyż od tygodnia cały zamek aż huczał od rozmów podnieconych dworzan, jednak z całą pewnością nie sądziła, że zostanie na nią zaproszona. Nie mogłam się wprost nadziwić, że byłam w stanie wykonać ku niej tak przyjazny gest, za który Zivit powinna być mi wdzięczna. Miałam głęboko w sercu nadzieję, że tego wieczora przyjdzie mi do głowy jakieś genialne rozwiązanie dotyczące siostry. Że w końcu będę wiedziała, co mam z nią zrobić.

         Kwadrans później byłam już na dole, gdzie czekała na mnie lektyka z baldachimem z błękitnego adamaszku. Drewniane nosze ze złoconym spodem podtrzymywane były przez czterech ciemnoskórych strażników, którzy zazwyczaj strzegli drzwi do mojej komnaty – na tę okazję przywdziali lniane przepadki obszyte pomarańczową i granatową nicią. Kiedy tylko pojawiłam się u szczytu schodów, natychmiast położyli nosze na podłodze, abym mogła usadawiać się wygodnie na miękkim siedzisku; dałam znak ręką, że możemy ruszać, a mężczyźni natychmiast powstali. Lektyka zadrżała lekko, jednak niejednokrotnie zdarzyło mi się w ten sposób podróżować, zwłaszcza ostatnimi czasy, kiedy byłam w ciąży, więc nie obawiałam się upadku. Czarownicy przeszli przez szeroki korytarz, a dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do przestronnego ogrodu automatycznie rozwarły się przed nimi; usługujące mi dziewczęta z Heather na czele dreptały tuż za nami, a dwie najmłodsze służki trzymały poły mojego baldachimu, aby jaskrawa, połyskująca lekko tkanina nie ciągnęła się po ziemi.
         Ogród był wielki, miał kształt idealnie równego prostokąta; pod krótszym, zachodnim ramieniem figury został ustawiony długi, niski, kilkunastometrowy stół przypominający kanciastą podkowę, a zastawa lśniła w blasku setek pochodni, które poustawiano w niewielkich, równych odległościach wzdłuż krawędzi ogrodu. Na matach siedzieli już wszyscy zgromadzeni goście, a każdy usadzony był według panujących w Kemmhyt zasad – kobiety przy lewym ramieniu podkowy, a mężczyźni przy prawej. Spostrzegłam, że tuż obok mnie pojawiło się nieco mniejsze, ale równie piękne nosidło, w którym spoczywał Silas. Ja, siedząc na wysokości, mogłam bez problemu zajrzeć do środka i obejrzeć otulonego w złoto i aksamity syna, lecz dla pozostałych ów widok był niedostępny, jakby zgromadzeni w ogrodzie goście byli niegodni, aby patrzeć na nowonarodzonego księcia.
         Przystrojone w girlandy śnieżnobiałych kwiatów i pęki zwisających do samej ziemi wstążek ściany skutecznie przykuwały moją uwagę, lecz nie bardziej, niż ustawiona na samym środku scena z ciemnych, kamiennych płyt. Pod przymocowanym do wysokich, grubych bali baldachimem płonęło spore ognisko; podejrzewałam, że rządca przygotował na cześć mego syna jakieś przedstawienie. Jednak nic nie mogło się rozpocząć, dopóki król i królowa nie zasiądą na honorowych miejscach przy stole. A no właśnie… Król.
         Zaczęłam wytężać wzrok, aby pośród tłumu siedzących i gawędzących ze sobą czarodziejów wypatrzyć charakterystyczny zarys sylwetki Czarnego Pana, lecz nigdzie go nie było. Zaczęłam się niepokoić, nawet instynktownie rzuciłam przelotne spojrzenie w kierunku części stołu wyznaczonej dla kobiet, ale miejsce Zivit było zajęte, zatem Lord Voldemort musiał załatwiać teraz inne sprawy. Nieprzyjemny węzeł, który pojawił się w moim żołądku rozluźnił się nieznacznie.
Wycelowałam ściskaną w dłoni różdżkę w unoszący się nad moją głową baldachim, a tkaniny zwinęły się zgrabnie, pozostawiając cztery śmiesznie sterczące słupki, po czym wyciągnęłam dłonie w kierunku noszy, w których spoczywał Silas; Heather natychmiast pobiegła, aby wyciągnąć zeń mojego syna i podać mi go. Kiedy tylko chłopiec spoczął bezpiecznie w moich ramionach, uniosłam go wysoko ponad głowę, aby każdy siedzący przy stole gość mógł go zobaczyć. Moje serce wypełniła duma, która, dopełniwszy mego szczęścia, tworzyła z nim słodką mieszankę. Przytuliłam syna do piersi, ale on tym razem nie chciał grzecznie leżeć, nieustannie się wiercił i poruszał małą, świeżo ogoloną główką. Byłam już spokojniejsza, te chaotycznie ruchy syna wypełniały mnie jakąś harmonią, która skutecznie usuwała wszelkie ślady niepokoju o Czarnego Pana.
Kiedy ciemnoskórzy mężczyźni zatrzymali się przy rozłożonym wcześniej purpurowym dywanie, wychyliłam się, aby oddać syna swej najbardziej zaufanej kapłance, która czule przygarnęła Silasa do swej piersi i wycofała się między towarzyszące jej dziewczęta. W tej samej chwili strażnicy niosący moją lektykę przyklękli, abym mogła wygodnie wysiąść. W momencie, gdy wysunęłam do przodu nogi, tuż przy mnie pojawiła się wysoka, męska postać. Przybyła znikąd, jakby wypluł ją mrok; wystarczyło jedno spojrzenie, aby poznać, że to Czarny Pan wyciąga w moim kierunku rękę. Pochwyciłam ją, choć byłam nieco zaskoczona jego nagłym przyjściem. Pierwszy raz od tygodnia dotknął mnie, a ja czułam, jak jego biała, opalizująca skóra parzy moją dłoń. Niemniej jednak nie dałam po sobie poznać, że bliskość czarnoksiężnika jest mi nieprzyjemna; nie przestawałam się uśmiechać, a uśmiech ten był tak szczery, jakbym wciąż trzymała w ramionach swego syna.
- Witam wszystkich na najwspanialszej ceremonii z okazji narodzin księcia. – Voldemort przemówił po angielsku, a czarodziej czający się niedaleko stołu tłumaczył każde jego słowo, aby dworzanie i kapłani, którzy nie znali jego ojczystego języka mogli zrozumieć, co mówi do nich pan. – Oczekuję, że będziecie je wspominać do końca waszych dni, ponieważ dokładnie dziewięć dni temu, kiedy przyszedł na świat mój syn, rozpoczęła się nowa era.
Gromkie oklaski dały odpowiedź jego podniosłym słowom i, choć brzmiały one jak zachęta, wiedziałam, że Lord Voldemort nie zniósłby widoku niezadowolonych twarzy, dlatego domyślałam się, że tak czy inaczej goście będą zmuszeni dobrze się bawić.
Wymieniłam z Czarnym Panem szybkie spojrzenia, po czym ruszyliśmy w kierunku stołu; zajęliśmy miejsca po środku długiej, wyplecionej z czarnego papirusu macie, a lśniące czystością półmiski i wazy wypełniły się wybornym jadłem i napitkiem. Niskie złączone ze sobą stoły aż uginały się od ilości parujących, wspaniałych potraw; rozkoszne wonie pobudzały kubki smakowe do pracy, a ja nareszcie byłam odprężona i szczęśliwa. Mogłam się oddać rozpustnej, pierwotnej przyjemności jaką było obżarstwo. Skrzaty domowe spisały się naprawdę doskonale. Dzbany wypełniało cierpkie, młode wino sprowadzone z Europy Zachodniej, a dla bardziej wymagającego i czułego podniebienia przyniesiono zacniejsze, o wiele starsze trunki, które składowaliśmy w piwnicach zamku na takie właśnie okazje. Nie mogło zabraknąć także piwa, które było napojem naczelnym w Kemmhyt, a skrzaty doprawiły je miodem, słodkimi sokami oraz przyprawami pochodzącymi z Azji. Do tego pomiędzy miedzianymi dzbanami ustawiono wysokie flakony z grubego szkła, w których połyskiwał ciepłym złotem pitny miód. Różnorodność trunków była zaledwie małą kroplą w misie pełnej potraw. Każdy miał najeść się aż po samo gardło, dlatego na talerzach i salaterkach znajdowały się nie tylko dania dla mięsożerców, ale i dla osób unikających mięsa. Znaczne części stołów zajmowały kosze z jeszcze ciepłym, chrupiącym chlebem, pomiędzy który powtykano zwinięte w naleśniki placki. Część okraszono hojnie solą, przyprawami i ziołami, a resztę upieczono wraz z suszonymi owocami, orzechami i makiem. Drewniane, okrągłe kobiałki kipiały od różnorakich owoców hodowanych nie tylko w Egipcie, ale sprowadzonych z innych zakątków świata. W chybotliwym blasku świec gładkie skórki granatów lśniły niczym złota tarcza mojego naszyjnika, żółtawe światło pochodni załamywało się w chropowatym pancerzu pomarańczy i limonek, mięsiste granaty rzucały brzuchate cienie na stłoczone pod nimi banany, a wszystko to było szczodrze obsypane białym i fioletowym winogronem. Skrzaty poukładały gotowane, tłuściutkie kukurydze w wysokie piramidy, które prędko rozsypały się pod wpływem ludzkich dłoni. Jednak prawdziwa uczta czekała właśnie na osoby gustujące w pieczystym. Egipcjanie preferowali przede wszystkim mięso, które przyrządzali na różne sposoby i spożywali pod różnymi postaciami. Półmiski wypełnione były całymi, oblanymi tłuszczem prosiakami, na złotych talerzach leżała posiekana na drobne kawałki baranina, którą skrzaty ugotowały w ziołach i miodzie, a wykwintny gulasz z delikatnego drobiu wiercił kusząco w nosie. Wspaniałą ucztę dopełniała muzyka wydobywająca się z kilkunastu wysokich harf, sistrum oraz klarnetów.
         Zajadałam się sporą porcją pieczonego królika i patrzyłam ukradkiem na siostrę, która siedziała kilkanaście miejsc ode mnie. Nie widziałam Zivit od momentu, kiedy zastałam ją w mojej sypialni z Czarnym Panem; choć minęło zaledwie kilka dni, ten krótki areszt wystarczył, aby siostra przemyślała sobie to i owo. Nie miała zbyt wiele czasu na przygotowania – odziana była w jakąś znalezioną naprędce szatę z pomarańczowego atłasu, a jej twarzy nie zdobiła nawet odrobina makijażu. Mimo że pod maską dumy starała się ukryć swój prawdziwy nastrój, matka najwyraźniej coś podejrzewała, bo i ona co jakiś czas zerkała znacząco na swoją młodszą córkę.
         W pewnym momencie tuż przede mną zjawił się jeden z młodych kapłanów ze świątyni Imhotepa i wręczył mi maleńką fiolkę wypełnioną białym, gęstym eliksirem, po czym wycofał się z krótkim ukłonem, a ja skinęłam porozumiewawczo głową. Codziennie podczas kolacji wypijałam sporządzoną przez najwyższego kapłana boga Tota miksturę, która miała usuwać gromadzące się w moich piersiach mleko; nie mogłam wszak samodzielnie karmić Silasa. Sądziłam, że z trudem zniosę utratę tego przywileju, jednak moje ciało prędko przyzwyczaiło się do zaistniałej sytuacji.

         Heather zaniosła księcia do zamku zaraz po pierwszym przedstawieniu. Choć występy tancerzy i amatorskich aktorów raczej mnie nie bawiły, czułam, jak na moje serce zstępuje ogromna ulga. Potrzebowałam tej jałowej rozrywki, która uwolniłaby mój umysł od zmartwień, które ostatnio zwaliły mi się na głowę i doprowadziły do przedwczesnego porodu. Przez całe przyjęcie Czarny Pan traktował mnie tak, jakby nic się nie stało i ani razu nie zaszczycił spojrzeniem mojej siostry, która zresztą nie pozostawała mu dłużna. Żaden mieszkaniec zamku nie miał prawa poznać, że dzieje się coś złego, choć najprawdopodobniej w pałacu nie byłoby osoby, która nie znałaby prawdy. Być może mi się tylko wydawało, ale zaraz po narodzinach Silasa nawet ściany szeptały do siebie w ojczystym języku, przekazując sobie plotki, a ja wyłaziłam ze skóry, aby im zaprzeczyć.
         Lord Voldemort powstał. Kąciki jego ust zadrgały lekko, jakby usiłował powstrzymać się od uśmiechu, kiedy przemawiał:
- Długo zastanawiałem się nad prezentem, który mógłbym ofiarować królowej podczas dzisiejszej uroczystości. Dopiero dzisiaj pomyślałem sobie… Wykazała się niesamowitą odwagą, kiedy rodziła mojego syna, dlatego musi to być coś, co mówiłoby o waleczności królowej.
Szybkim krokiem przeszedł przez ogród, kierując się w stronę sceny. Kiedy w jego dłoni pojawiła się różdżka, niektórzy śmierciożercy poruszyli się niespokojnie i popatrzyli po sobie, jakby się spodziewali, że któryś z nich stanie się prezentem dla szalonej Dżahmes-Meritamon. Ale Voldemort tylko machnął nią powłóczyście, a unoszący się nad sceną baldachim opadł. Jeszcze jedno machnięcie i podłoga rozwarła się, jakby skrywała jakieś tajemne wejście prowadzące pod ziemię. Prędko okazało się, jaki sekret skrywa ta estrada. Na szerokim, drewnianym piedestale siedział smok. Miał jakieś osiemnaście stóp wielkości, czarną, podłużną paszczę z zaskakująco małymi chrapami, a pokrywające jego potężne ciało łuski błyszczały granatem. Błoniaste skrzydła miał przytulone do boków, a imponujące łapy ktoś spętał mu grubym, połyskującym magicznie łańcuchem. Jedno żółte, brzydkie ślepie łypnęło na gości; niektóre kobiety wydały z siebie zduszony okrzyk, a mężczyźni pokiwali z uznaniem głowami, rzucając jakieś pochlebne komentarze w ucho sąsiada.
         Kiedy minął pierwszy szok, przy stole odezwały się nieśmiałe brawa, które nieco spłoszyły wyrośniętego gada. Poruszył się niespokojnie i rozwarł paszczę, ukazując zgromadzonym kolekcję długich, żółtych kłów i mięsiste, czarne podniebienie. W moim sercu obudziła się dawno zapomniana sympatia do Czarnego Pana; spodziewałam się, że przywlecze kolejne tony zrabowanego mugolom złota, którego było już pełno w naszym podziemnym skarbcu, lecz Voldemort tym razem bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. W mojej głowie błysnęła nawet myśl, że być może jego dzisiejsza podróż na pustynię miała jakiś związek z tym prezentem.
Wstałam i ruszyłam powoli w kierunku smoka. Gdy podeszłam bliżej, ujrzałam przykuty do podestu ogon naszpikowany ostrymi jak miecze naroślami. Gad został najpewniej odurzony jakąś substancją lub zaklęciem, ponieważ zachowywał się zaskakująco spokojnie; potrafię sobie wyobrazić całkowicie trzeźwe, przerażone zwierzę, które ktoś spętał łańcuchem i wystawił na scenę ku uciesze tłumu podpitych ludzi, którzy przecież pachnieli tak zachęcająco.
- To jeden z egipskich płachtoskrzydłych, które uczyniły mi tę przyjemność i zagnieździły się całkiem niedaleko Kemmhyt. Nie mogłem wybrać inaczej, sama rozumiesz.
Jego słowa zostały zwieńczone krótkim pocałunkiem, który złożył na wierzchu mojej dłoni, po czym wsunął w nią grube, srebrne ogniwo łańcucha, którego koniec przypięty był do ogromnej, żelaznej obroży. Nie zauważyłam jej wcześniej; nie mogło mi się pomieścić w głowie, jakim cudem ktoś był w stanie zmusić tak niebezpieczne stworzenie do włożenia tego ustrojstwa. Smok wydał mi się nagle jakimś absurdalnym, przerośniętym psem, niemniej jednak byłam nim zachwycona. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, choć spostrzegłam, jak użyteczny może być ten wielki gad w Kemmhyt.
- Nie znajduję słów, aby podziękować. – Pochyliłam lekko głowę w stronę Lorda Voldemorta. – Jestem pewna, że ten dar przyniesie wiele dobrego nie tylko mnie, ale i naszemu królestwu.
Wróciliśmy na miejsce w akompaniamencie oklasków, które były tym razem nieco śmielsze, a smok zjechał na swojej klapie prosto w podziemia. Teraz nastał czas na prezenty dla księcia, który leżał już spokojnie w swojej kołysce pilnowany przez pięciu strażników i czternaście dorosłych kobiet. Był bezpieczny i nie miał zielonego pojęcia, że przyjęcie w wewnętrznym ogrodzie odbywa się właśnie na jego cześć. Każdy, kto został zaproszony, przyniósł ze sobą coś cennego i wyjątkowego, co byłoby godne przyszłego władcy Kemmhyt. Tego się przynajmniej spodziewałam, lecz tym razem goście trochę mnie zawiedli. Nie potrzebowaliśmy złota i kosztowności. Silas miał zapewnione dostatnie życie, a piętnastowieczne wazy czy wysadzane klejnotami zegary ani trochę nie sprawiły, że nasz syn będzie lepszym człowiekiem.

         Było już bardzo późno, a mężczyźni zachowywali się coraz głośniej, zwracając coraz mniejszą uwagę na czwarte z kolei przedstawienie. Wiedziałam, że przyjęcie zmierza ku końcowi, gdyż Voldemort pozwolił sobie na zmianę miejsca. Knuł teraz coś z Yaxleyem i Malfoyem, którzy nieoficjalnie od wielu lat toczyli ze sobą cichą wojnę o względy swego pana. Niektóre kobiety były już zmęczone ucztą, a i ja miałam już dosyć rozrywki.
Niespodziewanie zagadnęła mnie Earth:
- Przez cały wieczór nie odezwałaś się do siostry ani słowem.
Wiedziałam, skąd ten angielski. Matka już dawno zaczęła coś podejrzewać, a sama doskonale znała obyczaje panujące na dworze. O ile żony śmierciożerców nie zaprzątały sobie głowy dramatami, które działy się w egipskich pałacach, tak dworzanie żyli jedynie religią i plotkami.
- Przestań. Już ci powiedziałam, że nie zamierzam zwracać uwagi na nieustanne fochy Zivit – odparłam i automatycznie przytknęłam do warg puchar pełen miodu, aby tylko zająć czymś usta i ręce.
- Coś się u was dzieje niedobrego, nie zaprzeczaj – syknęła, ale jej twarz nie zmieniła wyrazu. Usta wciąż się uśmiechały, a oczy błyszczały wesoło. – Jestem twoją matką, widzę, kiedy moje córki mają problem…
- To Zivit ma problem – przerwałam jej, a w moim głosie zabrzmiała nieco zbyt wyraźnie nutka groźby. – Ma problem ze sobą i swoimi uczuciami, a ja nie zamierzam się tym zajmować. Nie mówmy już o tym.
Rzuciłam jej jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie i odwróciłam się, aby przez wolne miejsce Czarnego Pana porozmawiać ze swoim ojcem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że zbyt ostro potraktowałam matkę, lecz ten radosny dzień był dla mnie zbyt ważny, abym pozwoliła go zepsuć jednemu nieostrożnemu słowu.
         Tak, jak się spodziewałam, uroczystość zmierzała już ku końcowi. Kilkanaście minut później zostały zapowiedziane fajerwerki, które rozświetliły czarne, egipskie niebo. Widok ułożonych ze szmaragdowozielonych gwiazd smoków, które zwarły się w walce, sprawił mi przyjemność. Różnorodność wybuchów poprzedzająca wielorakość kolorów pojawiających się nad naszymi głowami musiała rozwścieczyć ukrytego pod nami gada, jednak musiał znieść ten hałas, gdyż wszystko to odbywało się właśnie na cześć mego syna. Księcia Kemmhyt.

~*~


         Trochę się bawiłam z tym rozdziałem, przyznaję. Ale chciałam, aby był on nieco bardziej egipski niż pozostałe, ponieważ niedługo wracam do akcji i tego, co dzieje się w „Harrym Potterze”. Wiem, że to wszystko nie jest jeszcze w stanie idealnym, każdy rozdział, który pojawia się na tym blogu jest surowy; nie powiem, obawiam się betowania. W porównaniu do tego, co dzieje się na SCP, DLR jest jako tako proste i przejrzyste, niemniej jednak dziewięćdziesiąt cztery odcinki to też spore wyzwanie. Kiedy już skończę poprawiać Kochanka, Łzy Marii Magdaleny i Czwórkę Hogwartu, zabiorę się za DLR. Poznacie to po liczbach w „Proroku Codziennych”, które będą się zmieniać wraz z betowanymi rozdziałami. Dedykacja dla Eweline :*