Byłam oddzielona od
świata grubą szybą, przez którą docierały do mnie jakieś nieokreślone dźwięki.
Nie mogłam sobie przypomnieć, co się ze mną działo, w pamięci miałam wielką
białą plamę, byłam świadoma tylko jednego: moje ciało pulsowało przeogromnym
bólem. Z czasem napierająca na mnie kakofonia dźwięków zelżała i zaczęła się
rozdzielać. Udało mi się wyłapać poszczególne hałasy, choć nie przyszło mi to z
łatwością. Do moich uszu dotarł bełkot i chyba… chyba jakieś dziecięce piski…
jakaś krzątanina i przebijająca się przez to wszystko rozmowa dwóch mężczyzn.
- …czuje się dobre. Musiałem
jednak rozciąć królową, bo by się udusił, ale królewicz jest silny.
- To w końcu mój syn, nie może
być inaczej. Chcę go zobaczyć.
Oczy piekły mnie żywym ogniem, ale zmusiłam się, aby unieść na chwilę
powieki. Otaczał mnie ciężki, pomarańczowy półmrok, który utrudniał widzenie,
jednak udało mi się spostrzec stojącego w drzwiach uzdrowiciela. Robił
wszystko, aby udaremnić swemu rozmówcy wejście do świątyni.
- Nie mogę się na to zgodzić.
– W głosie starca zabrzmiał niepokój, kiedy usiłował swymi kościstymi dłońmi
przytrzymać drzwi.
Mężczyzna czatujący na zewnątrz musiał zirytować się odmową kapłana,
bo usłyszałam odgłosy jakiejś szamotaniny i gniewny komentarz Czarnego Pana:
- Zejdź mi z drogi! Kim ty
jesteś wobec mego majestatu, głupcze! Muszę natychmiast zobaczyć królową i mego
syna!
Dotarły mnie hałasy upadającego na podłogę ciała i przeciągły, drżący
jęk, a sekundę później Lord Voldemort był już przy otomanie. Wciąż nie docierał
do mnie sens jego słów, dopiero czuły dotyk zimnej dłoni czarnoksiężnika
sprawił, że jakiś trybik w mojej głowie przeskoczył, a umysł zalała mi fala
gorących wspomnień z poprzedniego wieczora. Wiedziałam już o wszystkim. Oczyma
wyobraźni widziałam Zivit, oblicze Czarnego Pana i krew na posadzce. Ten
ostatni obraz spowodował, że znów uniosłam powieki, a żołądek wykręcił mi się
boleśnie, ponieważ nie czułam już w sobie dziecka. Byłam pusta jak wydrążona
skorupa orzecha, którą wypełnił przeraźliwy strach. Choć byłam jeszcze bardzo
wycieńczona i przed oczami nieustannie pojawiały się i znikały czarne plamy,
rozpaczliwie rozejrzałam się po kaplicy, lecz nie dostrzegłam nikogo, kto mógł
odpowiedzieć na moje pytanie – gdzie jest moje dziecko? Bałam się prawdy, choć
wiedziałam, że nie będę mogła dłużej znieść tej niepewności.
Natomiast Czarny Pan
ukląkł przy mnie i ujął moją dłoń, aby złożyć na niej pocałunek. Był mi on tak
wstrętny, jak i sam Voldemort; wciąż widziałam, jak zachwycał się moją siostrą,
jak ją całował… Lecz nie starczało mi sił, abym mogła od niego uciec. Nawet nie
starałam się ukryć obrzydzenia malującego się na mojej twarzy, kiedy pytałam:
- Co z dzieckiem? Dlaczego je
wyjęto?! Odpowiadaj!
Voldemort nie zareagował na moje słabe krzyki i niezdarną szamotaninę,
wytrwale ściskając moją rękę, którą usiłowałam wyrwać z jego silnych, zimnych
palców. Nie uśmiechał się, lecz jego zwykle surowe i chłodne oczy wypełnione
były spokojem. Spojrzał na coś, co znajdowało się za moją leżanką i rzekł:
- Spełniłaś swoją obietnicę,
nasz syn jest silny i zdrowy. Chłopcze, pozwól tutaj…
Bosy, prawie nagi nastolatek z idealnie ogoloną głową wyłonił się z
mrocznego kąta, trzymając w ramionach jakieś szamoczące się nerwowo zawiniątko.
Z oczami pełnymi łez, z rozchylonymi wargami i drżącym czołem patrzyłam, jak
milczący kapłan niesie prawdziwe, żywe dziecko. Moje dziecko. Wyciągnęłam trzęsące się ręce, a młody mężczyzna
włożył w nie maleńkiego chłopca. Był cały czerwony i wilgotny, a ciemne włoski
pozlepiane miał śluzem; mimo że urodził się wcześniej niż planowałam, jego
drobne, chude ciałko rozsadzała energia. Wił się wściekle w lnianych tkaninach,
jakby jej dotyk parzył jego delikatną skórę. Drżącą dłonią odsłoniłam fałdy
chusty, aby móc lepiej widzieć twarz syna. Mój mały książę. Właśnie rozpoczął
podróż, która nigdy miała się nie skończyć, gdyż był synem nieśmiertelnych
rodziców. Darem był od bogów, a ja czułam się jak przeboska Izyda trzymająca w
ramionach Horusa. Jak cudowna Najświętsza Panienka z maleńkim Chrystusem przy
piersi. Przyodziany był w płaszcz z mojej krwi, a skórę zdobiły mu klejnoty z
moich płynów. Czułam każde uderzenie jego silnego serduszka – choć przyszedł na
świat zbyt wcześnie, już był mocarzem. Widziałam w nim wielkiego władcę.
Potężnego Aleksandra. Zbyt płoch miałam umysł, aby móc w pełni wygłaszać jego
cnoty. Był Złotym Dzieckiem, oczekiwanym przez lata brylantowym królewiczem,
którego mogłabym kochać i rozpieszczać. Nade wszystko pragnęłam patrzeć, jak
rośnie, jak się zmienia, coraz bardziej przypominając swego ojca. Choć
trzymałam go w ramionach zaledwie krótką chwilę, wiedziałam, że posiada on
wyłącznie same zalety. Nie mogło być inaczej – stałam się aniołem, który mu to
zwiastował.
Owa radosna i pełna
wzruszeń chwila świętości minęła wraz ze słowami Lorda Voldemorta, których
rozsądne brzmienie zasiały w moim sercu gniew:
- Oddaj go kapłanom. Mój syn
potrzebuje eliksirów.
Złość wzrastała szybko i niespokojnie, przez co nieco mocniej niż
zamierzałam przycisnęłam chłopca do piersi przy której wił się i kwilił jak
rozjuszone zwierzę.
- Już nadałam mu imię –
odparłam zaciekle. – Silas. To książę
Silas.
Na płaskiej, wężopodobnej twarzy Czarnego Pana pojawił się ledwo
dostrzegalny uśmiech. Kąciki jego wąskich warg drgnęły pobłażliwie, a on sam
rozłożył dłonie. Choć wyglądał w tej chwili bardzo łagodnie, jedynym uczuciem,
które wywołał we mnie obraz jego oblicza był zawód.
*
Silasa zabrano do mamki,
którą przysposabiano od tygodni, a następnie przetransportowano mnie do
przygotowanych komnat, gdzie moje nieczyste po porodzie ciało miało dojść do
siebie. Służki dokładnie mnie umyły, ubrały w lniane szaty i pozostawiły swoją
królową całkiem samą pośród przepychu, ciszy i
natrętnych myśli. Kiedy skrzaty domowe przyniosły na srebrnej tacy lekki
posiłek, dowiedziałam się, że Zivit wciąż przebywa w swoich pokojach i strzegą
jej uzbrojeni wojownicy, a Czarny Pan zapowiedział, że odwiedzi mnie, kiedy
wydobrzeję. Jego sucha wiadomość zasiała w moim sercu irytację. Nie mógł się
tak po prostu zapowiadać. Choć niewielka
rana na brzuchu nieustannie pulsowała tępym bólem, a moją głowę zaprzątały
myśli i pretensje do uzdrowicieli o roztargnienie i brak jakiegokolwiek
eliksiru, który mógłby ów ból uśmierzyć, nadal czułam do swego kochanka
niechęć. Oboje z Zivit upokorzyli mnie, zranili i zagrozili życiu mojego syna,
a teraz Lord Voldemort najzwyczajniej w świecie zapowiada swoje przybycie. Nie chciałam wysłuchiwać jego płytkich
wyjaśnień, ale nie przypuszczałam, że Czarny Pan będzie zaprzątał swoją łysą
koronowaną głowę moimi uczuciami. Nie będzie głupich tłumaczeń. Przecież jego
zdaniem nic złego się nie stało.
Nie sądziłam, że po
porodzie zostanę tak podle potraktowana. Cały upalny dzień spędziłam samiuteńka
jak palec w ogromnym szesnastowiecznym łożu i nikomu nie przyszło do głowy, aby
dotrzymać mi towarzystwa. Nie miałam różdżki i byłam zbyt słaba, aby poruszyć
się na materacu. Zdarzyło mi się przysnąć, lecz było zbyt duszno, aby drzemka
mogła przynieść ukojenie. Byłam tak rozgoryczona i nieszczęśliwa, że zaczęłam
wyczekiwać wizyty Czarnego Pana. Cokolwiek, byle coś się zaczęło dziać. Zapadł
zmrok, a w pokoju pojawiły się jak dotąd jedynie skrzaty domowe, aby opróżnić
nocnik i podać mi kolejny posiłek na srebrnej tacy. Byłam znużona tym męczącym,
ponurym dniem, który powinien dostarczyć mi samych radości i wzruszeń z powodu
narodzin pierworodnego syna. W południe usłyszałam tylko, jak rządca ogłasza
magicznie wzmocnionym głosem – mamy księcia. I to był mój jedyny kontakt z
synem od czasu, kiedy uzdrowiciel wyciągnął go z mego brzucha.
Lord Voldemort pojawił
się w pokoju niedługo po zachodzie słońca. Na jego bladym licu zaigrała
pomarańczowa poświata, kiedy kroczył w plamę światła rzucanego przez płonące
wiecznym ogniem pochodnie. Przez krótki moment lustrowaliśmy się wzrokiem, a ja
dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że zaciskam wargi. Szybko
rozluźniłam szczękę i zapytałam oschle:
- Kiedy zobaczę Silasa?
Spostrzegłam cień pogardliwego uśmieszku, który wykrzywił kąciki jego
wąskich warg, kiedy mówił:
- Silas spędził ten dzień równie
ciekawie, co ty. Kapłanki od rana tańczą i grzechoczą tymi fikuśnymi amuletami,
które mają na celu przepędzić złe duszki i inne mary… Ale nasz syn jest silny,
wyczuwam w nim moc, której nie można zaprzepaścić.
Patrzyłam spode łba, jak zbliżał się powoli do mojego łoża, aby usiąść
na jego brzegu. Wyglądał jak gość odwiedzający w szpitalu chorą czarownicę. I
ten łagodny wyraz jego twarzy. Absurdalne. Oczekiwał przebaczenia? A może
liczył, że zaakceptuję poligamię? Nie, nie liczył. Voldemort był zbyt dumny i
przekonany o swojej potędze, że nie potrzebował mojej zgody. Ten przeklęty
dupek przyszedł po prostu mnie o tym powiadomić. Przecież nie byłby sobą, gdyby
nie postawił na swoim. Nie mogłam uwierzyć w tę potworną metamorfozę. Gdzie się
podział ten inteligentny, milczący młody Tom Riddle? Czy maska, za którą
zniknął mogła tak bardzo zmienić jego duszę?
- Słyszałam, że zamknąłeś Zivit
w jej komnatach. – Choć wspomnienie siostry wciąż powodowało bolesny skurcz
w żołądku, czułam, że musiałam poruszyć ten temat. Jej obecność w moim domu
była mi wstrętna i mierziła moje zmysły.
Czarny Pan skinął głową.
Patrzył na mnie tak, jak zwykle, lecz magnetyzujący, surowy wzrok jego
diabelskich, szkarłatnych oczu już dawno przestał budzić we mnie lęk. Od kiedy
całym ciałem czułam swą nieśmiertelność, Lord Voldemort był mi równym. Po tylu
latach nareszcie poznałam swoją wartość.
- Będzie w nich przebywać do czasu twojego ozdrowienia. Kiedy
odzyskasz siły, sama zadecydujesz o jej losie. Musisz wiedzieć, że wysłałem
sowę do twoich rodziców, jestem przekonany, że prędko się tu zjawią.
Nie odpowiedziałam na jego beznamiętnie wyrecytowane słowa, które
najprawdopodobniej już wcześniej przygotował sobie na rozmowę ze mną. Choć jego
zaskakująca, niespotykana wcześniej dobrotliwość zmiękczyła nieco moje serce,
wciąż miałam przed oczami odzianą w moje szaty Zivit. Przez cały dzień starałam
się zrozumieć przyczynę jej postępowania, ale kompletnie nic nie przychodziło
mi do głowy. Pragnęła wkraść się w łaski Voldemorta? Przecież była moją
siostrą, przychyliłabym jej nieba, gdyby tylko o to poprosiła. Niczego jej nie
brakowało, a ona… Zrobiła to nagle. Przez te wszystkie lata nie okazywała
zainteresowania Czarnym Panem, dlatego podejrzewałam, że być może chodziło jej
o zemstę. Wszak zabroniłam jej romansu z Lucjuszem Malfoyem, co mogło napełnić
jej serce fałszem i nienawiścią.
Voldemort wstał i
powolnym krokiem wycofał się w kierunku wysokich, dwuskrzydłowych drzwi, a mój
wzrok towarzyszył jego płynnym ruchom. Wyciągnął szczupłą dłoń, aby pchnąć
złocone drewno, kiedy rzuciłam z szybko bijącym sercem:
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego
akurat moja siostra?
Czarny Pan spojrzał na mnie przez ramię; spodziewałam się ujrzeć na
jego twarzy choć cień pokory, lecz spotkałam się jedynie z chłodną, surową
stanowczością. Wydawało mi się, że ani trochę nie przejął się żałością, którą
usłyszał w moim głosie, a jego lodowate, rozsądne spojrzenie jedynie
utwierdziło mnie w tym przeświadczeniu. Odpowiedział mi dopiero po długim
milczeniu:
- Jestem panem tego świata i
najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jakiego nosiła ta planeta, ale jestem także
mężczyzną.
Brzegi czarnej peleryny zatańczyły nad progiem, a złocone drzwi
zamknęły się z cichym szczęknięciem, kiedy Lord Voldemort wycofał się z komnaty
pogrążonej w ciężkim, pomarańczowym półmroku. Choć dymiące delikatnie
kadzidełka miały przynieść mi ukojenie i błogą senność, wywoływały tylko
mdłości. Jedyną ucieczką od dręczących myśli był sen.
*
Moi rodzice przybyli do
Egiptu zaraz po otrzymaniu wiadomości od Czarnego Pana, a było to dokładnie dwa
dni później. Wcześniej Heather wyjaśniła mi powód mojego odosobnienia – rzekomo
każda królowa po urodzeniu dziecka spędzała samotnie jeden dzień w specjalnie
przygotowanej do tego celu komnacie, aby mogła wyciszyć swój organizm i dojść
do siebie po szoku, jakim był poród. Jej słowa brzmiały całkiem rozsądnie,
jednak nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nikt nie poinformował mnie o tym
wcześniej.
Przypuszczałam, że
rodzice będą jedynymi gośćmi, którzy zostali tego dnia wpuszczeni, aby obejrzeć
królową i nowonarodzonego księcia, dlatego jak wielkie było moje zaskoczenie,
kiedy do wykwintnie urządzonej komnaty na pierwszym piętrze wprowadzono tuzin
osób, którym przewodził Czarny Pan. Nie musieliśmy między sobą ustalać, że
powinniśmy udawać szczęśliwych, to było dla nas oczywiste. Voldemort nie
zniósłby, gdyby jego śmierciożercy spostrzegli, że pan i władca, w którego
wierzyli całym swoim sercem, mógł mieć jakieś problemy natury prywatnej. A i
mnie było na rękę oszukiwanie rodziców, którzy chyba nam zaufali. Granie
radosnej i wypoczętej królowej okazało się łatwiejsze niż myślałam,
wystarczyło, że Heather wniosła do pokoju Silasa, a moje oblicze pojaśniało,
jakby padły na nie promienie słońca. Wyglądałam jak matrona; błyszczałam od
nadmiaru złota i klejnotów, które zdobiły moją głowę, piersi i ramiona, skutecznie
odwracając uwagę od zmęczonej, poszarzałej twarzy. Choć od męczącego porodu
minęło już dwa dni, moje ciało wciąż walczyło z gorączką, która nawiedzała mnie
nocami niczym zły duch. Służki odziały mnie dzisiaj w purpurową szatę
sporządzoną z ciężkiego brokatu, mając nadzieję, że dzięki temu moja twarz
nabierze zdrowej barwy, lecz osiągnęły zupełnie odwrotny efekt – ciemną
opaleniznę pokryła zielonkawa mgiełka, której nie potrafiła zatuszować nawet
gruba warstwa makijażu. Dodatkowo zapięto mi pod szyją kremową, uszytą z futra
pelerynę, która rozlała się dookoła mnie niczym piasek. Byłam kwoką, a
groteskową całość dopełniał ogromny biały baldachim zawieszony nad wielkim,
kwadratowym łożem, pośrodku którego siedziałam.
Wyciągnęłam ramiona, a
Heather ostrożnie umieściła w nich niemowlaka. Przeszedł pomyślnie wszystkie
badania, przyjął wyznaczone przez uzdrowicieli eliksiry, a kapłanki odprawiły
odpowiednią ilość rytuałów, aby już żaden duch czy demon nie śmiał zakłócić mu
spokoju. Mogłam nareszcie nacieszyć się synem. Przy mojej piersi był tak
spokojny, jakby stanowił jakąś cząstkę mnie, która w końcu powróciła na swe
dawne miejsce. Choć Heather owinęła go w lniane tkaniny, czułam bijące od niego
ciepło. Całe jego ciało pulsowało powoli i równomiernie; był tak samo żywy jak
ja. Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć, że posiada duszę i rozum, że nie
był tylko głupim zwierzątkiem, a prawdziwym cudem. Rzadkie, czarne włoski miały
miękkość kociej sierści, a nieco ciemniejsza skóra była delikatna jak jedwab.
Jednak nic nie mogło się równać z oczami. Dwa wielkie, jasne, czyste szafiry
wpatrywały się we mnie, a błyszczały jedynie najświętszą dobrocią. To dziecko
jawiło mi się jako przeboski szczep pochodzący od bogów. Nie mogło być inaczej.
Spojrzałam na
zgromadzony dookoła łoża ludzi, którym udzielił się mój święty stan. Pochylali
się lekko do przodu, wpatrując się w trzymane przeze mnie dziecię, jakby
faktycznie dopiero co zstąpiło z nieba. Jeszcze nigdy nie uśmiechałam się tak
szczerze, jak teraz, kiedy tuliłam do piersi swego syna. Spostrzegłam łzy
wzruszenia, które cisnęły się do oczu mojej matki, śnieżnobiałe zęby ojca,
które szczerzył w radosnym uśmiechu, później mój wzrok na dłuższą chwilę
zatrzymał się na pochylonym w bogobojnej postawie Lucjuszu, któremu
towarzyszyła poruszona, nieśmiało uśmiechnięta żona. Nawet zniszczone oblicze
Bellatriks pierwszy raz nosiło ślady normalności. Znać było, że każde obecne w
komnacie serce wypełniała słodycz na widok księcia. Nawet wspomnienie przykrego
zdarzenia sprzed trzech dni nie było w stanie zepsuć mi tej chwili.
Czarny Pan wystąpił
naprzód i odwrócił się twarzą do zgromadzonych; na pierwszą wizytę u królowej i
nowonarodzonego księcia zostali zaproszeni jedynie najbliżsi i najważniejsi
śmierciożercy, nie licząc oczywiście moich rodziców.
- Za siedem dni – przemówił Voldemort – w Kemmhyt odbędzie się
uroczystość z okazji narodzin księcia. Mój pierworodny syn już góruje potęgą i
talentem magicznym nad wszystkimi innymi niemowlętami, a kiedy osiągnie
pełnoletniość, zostanie wielkim władcą. Chodźmy, królowa potrzebuje odpoczynku.
Wskazał wielką dłonią na pokryte hieroglifami drzwi, które otworzyły
się jak pchnięte silnym podmuchem, a najwierniejsi z wiernych ruszyli za swym
panem niczym posłuszne cienie. Moi rodzice odczekali, aż śmierciożercy jeden po
drugim opuszczą pokój, wpatrując się intensywnie w plecy Rudolfa, który jako
ostatni wycofał się z komnaty. Została tylko Heather i osiem służek, które
stały w kącie z pokornie pochylonymi głowami, szepcząc coś do siebie nawzajem.
Niejednokrotnie przyłapałam tę czy inną pannę, jak strzelała wzrokiem za
przechadzającymi się korytarzem śmierciożercami. Byłam pewna, że miały cichą
nadzieję, że któryś czarnoksiężnik zakocha się w którejś z nich i zabierze ją
do Wielkiej Brytanii, do lepszej krainy, o którym tyle słyszały. Nie miały
pojęcia, jak wielkie miały szczęście, że wychowały się z dala od tego bezlitosnego
angielskiego świata, gdzie każdy miał za nic zasady i religię.
Matka usiadła na brzegu
zwisającej z łóżka peleryny, która wciąż otulała mi ramiona i powiedziała
cicho:
- Jaki piękny chłopiec… Uroczy, zupełnie jak Sokaris, kiedy się
urodził.
Podałam jej Silasa, a Earth przyjęła dziecko z błogim wyrazem twarzy.
W jej okolonych zmarszczkami oczach znowu rozbłysły łzy. Choć miała już wnuki,
wiedziałam, że najbardziej oczekiwała, aż ja powiję dziecko. Z matką już od
najmłodszych lat łączyła mnie bardzo silna więź, która tylko wzmocniła się,
kiedy Earth wyrzuciła Henryka Hortusa z domu i wyjawiła mi prawdę o moim ojcu.
Byłam pewna, że znakomicie wychowałaby Silasa, gdyby nie fakt, że przeznaczone
mu było zostać księciem.
- I taki spokojny – dodałam, nie mogąc oderwać wzroku od syna. –
Grzeczne, posłuszne dziecko, będzie znakomitym władcą. Czarny Pan powołał już
dla niego świtę, najstarsza córka Heather została jego mamką.
Skłoniłam nieznacznie głowę przed swą najbardziej zaufaną kapłanką,
która pochyliła się lekko i spuściła wzrok. Jako jedna z nielicznych kobiet na
dworze znała i mówiła w języku angielskim. Choć doskonale znałam przeszłość jej
rodziny, ceniłam Heather za co, kim była. Wykształcona, inteligentna, sprytna i
pokorna. Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby mieć do niej żal za to, że jej
matka oddawała się w Kairze mugolskim wieprzom w zamian za odrobinę złota.
- A propos świty… Spodziewałam się ujrzeć tutaj Zivit. – Earth nieco
posmutniała i podniosła wzrok znad szamoczącego się niespokojnie Silasa.
Choć wciąż się uśmiechałam, moje oczy musiały przygasnąć, a kąciki
warg najpewniej opadły, co utwierdziło moją matkę w przekonaniu, że ostatnimi
czasy coś niedobrego wydarzyło się w zamku. Mimo to postanowiłam nadal ciągnąć
tę grę.
- Zivit wciąż rozpacza po śmierci Nathira, jest humorzasta i często
wpada w histerię, dlatego została na ten czas odseparowana ode mnie i dziecka –
skłamałam.
Choć nie drgnęła mi nawet powieka, rodzice wciąż wyglądali na bardzo
zaniepokojonych obecnością drugiej córki. Wiedziałam, że ojciec szybko uwierzy
w to, co mu powiem, lecz Earth była bardzo dociekliwa i bardzo dobrze mnie
znała. Bardzo ciężko było mi ją oszukać.
- Zivit nie kochała Nathira, kiedy za niego wychodziła – powiedziała.
Pierwszy raz moja matka szczerze wypowiedziała się w mojej obecności
na temat małżeństwa Qutajbahów. Wiedziałam, że ona również widziała, jak Zivit
była nieszczęśliwa w dniu swojego ślubu, lecz nigdy nie była w stanie tego
skomentować. I właśnie ta postawa irytowała mnie najbardziej. Ale to nie była
odpowiednia chwila na takie wyznania.
Już otwierałam usta, aby
jakoś odpowiedzieć na uwagę matki, kiedy ojciec pierwszy raz zabrał głos w tej
sprawie:
- Earth, daj jej już spokój. Zivit jest dorosła i musi sobie poradzić
ze śmiercią Nathira. Sama dobrze wiesz, jaka jest porywcza. Przejdzie jej. A
teraz daj mi go tutaj… Ooo tak, mój wnusio, będziesz tutaj miał jak pączek w
masełku.
Przez krótką chwilę obie z matką przyglądałyśmy się, jak Ardeth tuli i
zaczepia Silasa, który zaczął kwilić i wymachiwać tłustymi piąstkami. Choć ów
obrazek był uroczy i niejeden czarodziej rozczuliłby się, gdyby był świadkiem
tej sceny, zarówno ja, jak i Earth byłyśmy niewzruszone. Ona – wciąż
podejrzliwa i zaniepokojona, ja – drżąca w obawie o to, że prawda jakimś cudem
wyjdzie na jaw. W końcu matka spojrzała mi prosto w oczy i stwierdziła:
- Silas urodził się miesiąc wcześniej, niż przepowiedział kapłan.
*
O uroczystości
zapowiedzianej przez Czarnego Pana huczał cały dwór. Wszyscy spodziewali się,
że będzie to coś naprawdę wielkiego, gdyż narodziny pierworodnego syna
oznaczały oficjalne wyznaczenie następcy tronu, obarczenie pierwszego chłopca
ciężkim brzemieniem jakim był tytuł księcia. Dodatkowego splendoru całej
sprawie nadawał fakt, iż spadkobiercą ideologii stworzonej przez Czarnego Pana
miał zostać właśnie Silas. Nie tylko Kemmhyt, ale i Wielka Brytania, a później
świat miały odczuć, że narodziny mojego syna to sprawa wielkiej wagi.
Nieustannie
wypoczywałam, a służki strzegły mnie dzień i noc. Silas, zgodnie z obietnicą
Czarnego Pana, otrzymał swój orszak, a Egipcjanie mieszkający w pałacu
otrzymali sporo dodatkowych obowiązków. W zachodnim skrzydle wyznaczono dla
niego kompleks komnat, które codziennie dokładnie szorowali ciemnoskórzy
słudzy. Dodatkowo poleciłam Heather, aby sama wybrała trzy skrzaty domowe,
które miały przygotowywać posiłki dla mamki, a później także dla samego
księcia. Mój ojciec rzekł prawdę – Silasowi nigdy niczego tutaj nie zabraknie.
Za dnia radość nie opuszczała mnie ani na chwilę, moją głowę w całości
zaprzątały sprawy związane z synem, lecz po zmroku, kiedy leżałam samotnie w
łóżku, nawiedzały mnie mroczne wizje i wspomnienia. Zaczęłam nienawidzić nocy,
ponieważ przynosiły mi wraz z chłodem obawy o mój związek. Zivit wciąż była zamknięta
w swoich komnatach, przy których podwojono straże, ale jaką miałam pewność, że
Czarny Pan nie zakradał się do niej, kiedy zapadał zmrok? Wyobraźnia płatała mi
figle, czasami leżałam i wsłuchiwałam się w ciszę, przez co mi się wydawało, że
poznaję wśród wiatru szelest peleryny Voldemorta lecącego prosto do okna mojej
siostry. Poduszki niejednokrotnie pochłonęły moje łzy, kiedy przed oczami
stawał mi obraz mego kochanka w ramionach Zivit. Złość zaczęła przeradzać się w
rozpacz, nad którą w samotnych chwilach nie potrafiłam zapanować. Miałam
nadzieję, że pewnego dnia Czarny Pan przyjdzie do mnie błagać o wybaczenie,
lecz to nie była jego natura. On nie przepraszał i nie oczekiwał ułaskawienia. Musiałam
się z tym pogodzić i w końcu wymazać swojego idealnego Lorda Voldemorta z
głowy, a zaakceptować tego, z którym przyszło mi żyć przez wieczność.
Przygotowania do
uroczystości zajęły dokładnie siedem zapowiadanych przez Voldemorta dni. Choć
czułam się już znacznie lepiej, a codziennie smarowana ślimaczą maścią rana na
brzuchu prawie całkowicie zniknęła, Heather strzegła, abym wciąż spędzała całe
dnie w sypialnych komnatach. Bardzo tęskniłam do aktywnego życia, dlatego z
entuzjazmem przyjęłam Severusa Snape’a, który przybył w przeddzień przyjęcia,
aby pogratulować mi narodzin pierwszego syna, życząc jednocześnie, abym wkrótce
powiła następnych. Niestety moja radość nie trwała zbyt długo, ponieważ zaraz
następnego ranka odbyła się uroczystość obcięcia włosów, w której nie mogłam
uczestniczyć. Od teraz Silas miał mieć regularnie goloną głowę, jak każde
dziecko pochodzące z arystokratycznej rodziny i wychowujące się w tym zamku.
Dopiero za jakiś czas, kiedy jego włosy wystarczająco stwardnieją, będzie
musiał zachować pukiel po prawej stronie głowy świadczący o jego chłopięcej
niedojrzałości. Dla mnie ta ceremonia była ważna niczym chrzest, a przyszło mi
siedzieć w obrzydliwym, nudnym przepychu pośród nieustannie usługujących mi
skrzatów domowych, rozmyślając nad najdrobniejszymi szczegółami. Czy Silas był
spokojny? Krzyczał? A może przyjął strzyżenie z godnością i spokojem, jak na
przyszłego władcę przystało? Ale zaraz… Przecież był zaledwie tygodniowym
niemowlęciem, nie mógł wiedzieć, że za kilkanaście lat to on zasiądzie na
tronie Kemmhyt. W tym chaosie jedno było pocieszające – wiedziałam, że poza mną
w tym pałacu w zamknięciu przebywała jeszcze jedna osoba.
Wraz z zapadającym
zmrokiem w zamku robiło się coraz bardziej gwarno. Rządca miał całe mnóstwo
pracy, wszak cała ceremonia była teraz na jego głowie. Natomiast Lord Voldemort
gdzieś zniknął; Heather wyszeptała wprost do mojego ucha, że widziała, jak pan
wylatuje przez okno prosto w pogrążoną w ciemności pustynię. Gdzieś w okolicy
żołądka poczułam nieprzyjemny uścisk zazdrości, lecz starannie zastąpiłam niepokój
uprzejmym skinieniem głowy. Do rozpoczęcia ceremonii została zaledwie godzina,
zatem Czarny Pan nie mógł odlecieć zbyt daleko.
Oddałam się w fachowe
ręce moich służek, które prędko i zręcznie natarły moje ciało wonnymi olejkami,
odziały we wskazaną przeze mnie lnianą spódnicę i przykryły piersi szerokim,
zahaczającym o ramiona naszyjnikiem wyplatanym z ciemnego złota, po środku
którego zawieszona była jasna, błyszcząca tarcza przypominająca oblicze
najświętszego boga Ra. Choć moje ciało nie wyglądało najgorzej, jedna z
dziewcząt otoczyła mój brzuch szerokim, skórzanym pasem z przymocowaną do niego
złotą i srebrną plecionką. Przez ostatnie dni w ogóle nie wychodziłam na
słońce, więc narzuciłam na ramiona długi, omiatający ziemię płaszcz z
barwionego purpurą złotogłowiu. Kiedy na czole osadzono mi złożoną z dwóch
złotych dysków koronę, byłam gotowa. Już miałam dać znak dwórkom, aby biegły
przyzwać strażników z lektyką, kiedy wpadł mi do głowy pewien pomysł.
- Heather, pozwól.
Byłam zachwycona swoją wspaniałomyślnością. Natychmiast przekazałam
kapłance swoje plany dotyczące mojej siostry; choć nigdy dotąd nie zdarzyło mi
się okazać łaski, czułam się ze swoim nagłym przypływem dobroci jak święta.
Rozkazałam Heather, aby wysłała jedną z dziewcząt do Zivit z wiadomością, iż
królowa życzy sobie widzieć ją na przyjęciu, które odbędzie się w wewnętrznym
ogrodzie. Byłam pewna, że moja siostra od dawna wiedziała o ceremonii, gdyż od
tygodnia cały zamek aż huczał od rozmów podnieconych dworzan, jednak z całą
pewnością nie sądziła, że zostanie na nią zaproszona. Nie mogłam się wprost
nadziwić, że byłam w stanie wykonać ku niej tak przyjazny gest, za który Zivit
powinna być mi wdzięczna. Miałam głęboko w sercu nadzieję, że tego wieczora
przyjdzie mi do głowy jakieś genialne rozwiązanie dotyczące siostry. Że w końcu
będę wiedziała, co mam z nią zrobić.
Kwadrans później byłam
już na dole, gdzie czekała na mnie lektyka z baldachimem z błękitnego
adamaszku. Drewniane nosze ze złoconym spodem podtrzymywane były przez czterech
ciemnoskórych strażników, którzy zazwyczaj strzegli drzwi do mojej komnaty – na
tę okazję przywdziali lniane przepadki obszyte pomarańczową i granatową nicią.
Kiedy tylko pojawiłam się u szczytu schodów, natychmiast położyli nosze na
podłodze, abym mogła usadawiać się wygodnie na miękkim siedzisku; dałam znak
ręką, że możemy ruszać, a mężczyźni natychmiast powstali. Lektyka zadrżała
lekko, jednak niejednokrotnie zdarzyło mi się w ten sposób podróżować,
zwłaszcza ostatnimi czasy, kiedy byłam w ciąży, więc nie obawiałam się upadku.
Czarownicy przeszli przez szeroki korytarz, a dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do
przestronnego ogrodu automatycznie rozwarły się przed nimi; usługujące mi
dziewczęta z Heather na czele dreptały tuż za nami, a dwie najmłodsze służki
trzymały poły mojego baldachimu, aby jaskrawa, połyskująca lekko tkanina nie
ciągnęła się po ziemi.
Ogród był wielki, miał
kształt idealnie równego prostokąta; pod krótszym, zachodnim ramieniem figury
został ustawiony długi, niski, kilkunastometrowy stół przypominający kanciastą
podkowę, a zastawa lśniła w blasku setek pochodni, które poustawiano w
niewielkich, równych odległościach wzdłuż krawędzi ogrodu. Na matach siedzieli
już wszyscy zgromadzeni goście, a każdy usadzony był według panujących w Kemmhyt
zasad – kobiety przy lewym ramieniu podkowy, a mężczyźni przy prawej.
Spostrzegłam, że tuż obok mnie pojawiło się nieco mniejsze, ale równie piękne
nosidło, w którym spoczywał Silas. Ja, siedząc na wysokości, mogłam bez
problemu zajrzeć do środka i obejrzeć otulonego w złoto i aksamity syna, lecz
dla pozostałych ów widok był niedostępny, jakby zgromadzeni w ogrodzie goście
byli niegodni, aby patrzeć na nowonarodzonego księcia.
Przystrojone w girlandy
śnieżnobiałych kwiatów i pęki zwisających do samej ziemi wstążek ściany
skutecznie przykuwały moją uwagę, lecz nie bardziej, niż ustawiona na samym
środku scena z ciemnych, kamiennych płyt. Pod przymocowanym do wysokich,
grubych bali baldachimem płonęło spore ognisko; podejrzewałam, że rządca
przygotował na cześć mego syna jakieś przedstawienie. Jednak nic nie mogło się
rozpocząć, dopóki król i królowa nie zasiądą na honorowych miejscach przy
stole. A no właśnie… Król.
Zaczęłam wytężać wzrok,
aby pośród tłumu siedzących i gawędzących ze sobą czarodziejów wypatrzyć
charakterystyczny zarys sylwetki Czarnego Pana, lecz nigdzie go nie było.
Zaczęłam się niepokoić, nawet instynktownie rzuciłam przelotne spojrzenie w
kierunku części stołu wyznaczonej dla kobiet, ale miejsce Zivit było zajęte,
zatem Lord Voldemort musiał załatwiać teraz inne sprawy. Nieprzyjemny węzeł,
który pojawił się w moim żołądku rozluźnił się nieznacznie.
Wycelowałam ściskaną w dłoni różdżkę w unoszący się nad moją głową
baldachim, a tkaniny zwinęły się zgrabnie, pozostawiając cztery śmiesznie
sterczące słupki, po czym wyciągnęłam dłonie w kierunku noszy, w których
spoczywał Silas; Heather natychmiast pobiegła, aby wyciągnąć zeń mojego syna i
podać mi go. Kiedy tylko chłopiec spoczął bezpiecznie w moich ramionach,
uniosłam go wysoko ponad głowę, aby każdy siedzący przy stole gość mógł go
zobaczyć. Moje serce wypełniła duma, która, dopełniwszy mego szczęścia,
tworzyła z nim słodką mieszankę. Przytuliłam syna do piersi, ale on tym razem
nie chciał grzecznie leżeć, nieustannie się wiercił i poruszał małą, świeżo
ogoloną główką. Byłam już spokojniejsza, te chaotycznie ruchy syna wypełniały
mnie jakąś harmonią, która skutecznie usuwała wszelkie ślady niepokoju o
Czarnego Pana.
Kiedy ciemnoskórzy mężczyźni zatrzymali się przy rozłożonym wcześniej
purpurowym dywanie, wychyliłam się, aby oddać syna swej najbardziej zaufanej
kapłance, która czule przygarnęła Silasa do swej piersi i wycofała się między
towarzyszące jej dziewczęta. W tej samej chwili strażnicy niosący moją lektykę
przyklękli, abym mogła wygodnie wysiąść. W momencie, gdy wysunęłam do przodu
nogi, tuż przy mnie pojawiła się wysoka, męska postać. Przybyła znikąd, jakby
wypluł ją mrok; wystarczyło jedno spojrzenie, aby poznać, że to Czarny Pan
wyciąga w moim kierunku rękę. Pochwyciłam ją, choć byłam nieco zaskoczona jego
nagłym przyjściem. Pierwszy raz od tygodnia dotknął mnie, a ja czułam, jak jego
biała, opalizująca skóra parzy moją dłoń. Niemniej jednak nie dałam po sobie
poznać, że bliskość czarnoksiężnika jest mi nieprzyjemna; nie przestawałam się
uśmiechać, a uśmiech ten był tak szczery, jakbym wciąż trzymała w ramionach
swego syna.
- Witam wszystkich na najwspanialszej ceremonii z okazji narodzin
księcia. – Voldemort przemówił po angielsku, a czarodziej czający się niedaleko
stołu tłumaczył każde jego słowo, aby dworzanie i kapłani, którzy nie znali
jego ojczystego języka mogli zrozumieć, co mówi do nich pan. – Oczekuję, że
będziecie je wspominać do końca waszych dni, ponieważ dokładnie dziewięć dni
temu, kiedy przyszedł na świat mój syn, rozpoczęła się nowa era.
Gromkie oklaski dały odpowiedź jego podniosłym słowom i, choć brzmiały
one jak zachęta, wiedziałam, że Lord Voldemort nie zniósłby widoku
niezadowolonych twarzy, dlatego domyślałam się, że tak czy inaczej goście będą zmuszeni dobrze się bawić.
Wymieniłam z Czarnym Panem szybkie spojrzenia, po czym ruszyliśmy w
kierunku stołu; zajęliśmy miejsca po środku długiej, wyplecionej z czarnego
papirusu macie, a lśniące czystością półmiski i wazy wypełniły się wybornym
jadłem i napitkiem. Niskie złączone ze sobą stoły aż uginały się od ilości
parujących, wspaniałych potraw; rozkoszne wonie pobudzały kubki smakowe do
pracy, a ja nareszcie byłam odprężona i szczęśliwa. Mogłam się oddać
rozpustnej, pierwotnej przyjemności jaką było obżarstwo. Skrzaty domowe spisały
się naprawdę doskonale. Dzbany wypełniało cierpkie, młode wino sprowadzone z
Europy Zachodniej, a dla bardziej wymagającego i czułego podniebienia
przyniesiono zacniejsze, o wiele starsze trunki, które składowaliśmy w
piwnicach zamku na takie właśnie okazje. Nie mogło zabraknąć także piwa, które
było napojem naczelnym w Kemmhyt, a skrzaty doprawiły je miodem, słodkimi
sokami oraz przyprawami pochodzącymi z Azji. Do tego pomiędzy miedzianymi
dzbanami ustawiono wysokie flakony z grubego szkła, w których połyskiwał
ciepłym złotem pitny miód. Różnorodność trunków była zaledwie małą kroplą w
misie pełnej potraw. Każdy miał najeść się aż po samo gardło, dlatego na
talerzach i salaterkach znajdowały się nie tylko dania dla mięsożerców, ale i
dla osób unikających mięsa. Znaczne części stołów zajmowały kosze z jeszcze
ciepłym, chrupiącym chlebem, pomiędzy który powtykano zwinięte w naleśniki
placki. Część okraszono hojnie solą, przyprawami i ziołami, a resztę upieczono
wraz z suszonymi owocami, orzechami i makiem. Drewniane, okrągłe kobiałki
kipiały od różnorakich owoców hodowanych nie tylko w Egipcie, ale sprowadzonych
z innych zakątków świata. W chybotliwym blasku świec gładkie skórki granatów
lśniły niczym złota tarcza mojego naszyjnika, żółtawe światło pochodni
załamywało się w chropowatym pancerzu pomarańczy i limonek, mięsiste granaty
rzucały brzuchate cienie na stłoczone pod nimi banany, a wszystko to było
szczodrze obsypane białym i fioletowym winogronem. Skrzaty poukładały gotowane,
tłuściutkie kukurydze w wysokie piramidy, które prędko rozsypały się pod
wpływem ludzkich dłoni. Jednak prawdziwa uczta czekała właśnie na osoby
gustujące w pieczystym. Egipcjanie preferowali przede wszystkim mięso, które
przyrządzali na różne sposoby i spożywali pod różnymi postaciami. Półmiski
wypełnione były całymi, oblanymi tłuszczem prosiakami, na złotych talerzach
leżała posiekana na drobne kawałki baranina, którą skrzaty ugotowały w ziołach
i miodzie, a wykwintny gulasz z delikatnego drobiu wiercił kusząco w nosie.
Wspaniałą ucztę dopełniała muzyka wydobywająca się z kilkunastu wysokich harf,
sistrum oraz klarnetów.
Zajadałam się sporą
porcją pieczonego królika i patrzyłam ukradkiem na siostrę, która siedziała
kilkanaście miejsc ode mnie. Nie widziałam Zivit od momentu, kiedy zastałam ją
w mojej sypialni z Czarnym Panem; choć minęło zaledwie kilka dni, ten krótki
areszt wystarczył, aby siostra przemyślała sobie to i owo. Nie miała zbyt wiele
czasu na przygotowania – odziana była w jakąś znalezioną naprędce szatę z
pomarańczowego atłasu, a jej twarzy nie zdobiła nawet odrobina makijażu. Mimo
że pod maską dumy starała się ukryć swój prawdziwy nastrój, matka najwyraźniej
coś podejrzewała, bo i ona co jakiś czas zerkała znacząco na swoją młodszą
córkę.
W pewnym momencie tuż
przede mną zjawił się jeden z młodych kapłanów ze świątyni Imhotepa i wręczył
mi maleńką fiolkę wypełnioną białym, gęstym eliksirem, po czym wycofał się z
krótkim ukłonem, a ja skinęłam porozumiewawczo głową. Codziennie podczas kolacji
wypijałam sporządzoną przez najwyższego kapłana boga Tota miksturę, która miała
usuwać gromadzące się w moich piersiach mleko; nie mogłam wszak samodzielnie
karmić Silasa. Sądziłam, że z trudem zniosę utratę tego przywileju, jednak moje
ciało prędko przyzwyczaiło się do zaistniałej sytuacji.
Heather zaniosła księcia
do zamku zaraz po pierwszym przedstawieniu. Choć występy tancerzy i amatorskich
aktorów raczej mnie nie bawiły, czułam, jak na moje serce zstępuje ogromna
ulga. Potrzebowałam tej jałowej rozrywki, która uwolniłaby mój umysł od
zmartwień, które ostatnio zwaliły mi się na głowę i doprowadziły do
przedwczesnego porodu. Przez całe przyjęcie Czarny Pan traktował mnie tak,
jakby nic się nie stało i ani razu nie zaszczycił spojrzeniem mojej siostry,
która zresztą nie pozostawała mu dłużna. Żaden mieszkaniec zamku nie miał prawa
poznać, że dzieje się coś złego, choć najprawdopodobniej w pałacu nie byłoby
osoby, która nie znałaby prawdy. Być może mi się tylko wydawało, ale zaraz po
narodzinach Silasa nawet ściany szeptały do siebie w ojczystym języku,
przekazując sobie plotki, a ja wyłaziłam ze skóry, aby im zaprzeczyć.
Lord Voldemort powstał.
Kąciki jego ust zadrgały lekko, jakby usiłował powstrzymać się od uśmiechu,
kiedy przemawiał:
- Długo zastanawiałem się nad prezentem, który mógłbym ofiarować
królowej podczas dzisiejszej uroczystości. Dopiero dzisiaj pomyślałem sobie…
Wykazała się niesamowitą odwagą, kiedy rodziła mojego syna, dlatego musi to być
coś, co mówiłoby o waleczności królowej.
Szybkim krokiem przeszedł przez ogród, kierując się w stronę sceny.
Kiedy w jego dłoni pojawiła się różdżka, niektórzy śmierciożercy poruszyli się
niespokojnie i popatrzyli po sobie, jakby się spodziewali, że któryś z nich
stanie się prezentem dla szalonej Dżahmes-Meritamon. Ale Voldemort tylko
machnął nią powłóczyście, a unoszący się nad sceną baldachim opadł. Jeszcze
jedno machnięcie i podłoga rozwarła się, jakby skrywała jakieś tajemne wejście
prowadzące pod ziemię. Prędko okazało się, jaki sekret skrywa ta estrada. Na
szerokim, drewnianym piedestale siedział smok. Miał jakieś osiemnaście stóp
wielkości, czarną, podłużną paszczę z zaskakująco małymi chrapami, a
pokrywające jego potężne ciało łuski błyszczały granatem. Błoniaste skrzydła
miał przytulone do boków, a imponujące łapy ktoś spętał mu grubym, połyskującym
magicznie łańcuchem. Jedno żółte, brzydkie ślepie łypnęło na gości; niektóre
kobiety wydały z siebie zduszony okrzyk, a mężczyźni pokiwali z uznaniem
głowami, rzucając jakieś pochlebne komentarze w ucho sąsiada.
Kiedy minął pierwszy
szok, przy stole odezwały się nieśmiałe brawa, które nieco spłoszyły
wyrośniętego gada. Poruszył się niespokojnie i rozwarł paszczę, ukazując
zgromadzonym kolekcję długich, żółtych kłów i mięsiste, czarne podniebienie. W moim
sercu obudziła się dawno zapomniana sympatia do Czarnego Pana; spodziewałam
się, że przywlecze kolejne tony zrabowanego mugolom złota, którego było już
pełno w naszym podziemnym skarbcu, lecz Voldemort tym razem bardzo pozytywnie
mnie zaskoczył. W mojej głowie błysnęła nawet myśl, że być może jego dzisiejsza
podróż na pustynię miała jakiś związek z tym prezentem.
Wstałam i ruszyłam powoli w kierunku smoka. Gdy podeszłam bliżej,
ujrzałam przykuty do podestu ogon naszpikowany ostrymi jak miecze naroślami.
Gad został najpewniej odurzony jakąś substancją lub zaklęciem, ponieważ
zachowywał się zaskakująco spokojnie; potrafię sobie wyobrazić całkowicie
trzeźwe, przerażone zwierzę, które ktoś spętał łańcuchem i wystawił na scenę ku
uciesze tłumu podpitych ludzi, którzy przecież pachnieli tak zachęcająco.
- To jeden z egipskich płachtoskrzydłych, które uczyniły mi tę
przyjemność i zagnieździły się całkiem niedaleko Kemmhyt. Nie mogłem wybrać
inaczej, sama rozumiesz.
Jego słowa zostały zwieńczone krótkim pocałunkiem, który złożył na
wierzchu mojej dłoni, po czym wsunął w nią grube, srebrne ogniwo łańcucha,
którego koniec przypięty był do ogromnej, żelaznej obroży. Nie zauważyłam jej
wcześniej; nie mogło mi się pomieścić w głowie, jakim cudem ktoś był w stanie zmusić
tak niebezpieczne stworzenie do włożenia tego ustrojstwa. Smok wydał mi się
nagle jakimś absurdalnym, przerośniętym psem, niemniej jednak byłam nim
zachwycona. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, choć spostrzegłam, jak
użyteczny może być ten wielki gad w Kemmhyt.
- Nie znajduję słów, aby podziękować. – Pochyliłam lekko głowę w
stronę Lorda Voldemorta. – Jestem pewna, że ten dar przyniesie wiele dobrego
nie tylko mnie, ale i naszemu królestwu.
Wróciliśmy na miejsce w akompaniamencie oklasków, które były tym razem
nieco śmielsze, a smok zjechał na swojej klapie prosto w podziemia. Teraz
nastał czas na prezenty dla księcia, który leżał już spokojnie w swojej kołysce
pilnowany przez pięciu strażników i czternaście dorosłych kobiet. Był
bezpieczny i nie miał zielonego pojęcia, że przyjęcie w wewnętrznym ogrodzie
odbywa się właśnie na jego cześć. Każdy, kto został zaproszony, przyniósł ze
sobą coś cennego i wyjątkowego, co byłoby godne przyszłego władcy Kemmhyt. Tego
się przynajmniej spodziewałam, lecz tym razem goście trochę mnie zawiedli. Nie
potrzebowaliśmy złota i kosztowności. Silas miał zapewnione dostatnie życie, a
piętnastowieczne wazy czy wysadzane klejnotami zegary ani trochę nie sprawiły,
że nasz syn będzie lepszym człowiekiem.
Było już bardzo późno, a
mężczyźni zachowywali się coraz głośniej, zwracając coraz mniejszą uwagę na
czwarte z kolei przedstawienie. Wiedziałam, że przyjęcie zmierza ku końcowi,
gdyż Voldemort pozwolił sobie na zmianę miejsca. Knuł teraz coś z Yaxleyem i
Malfoyem, którzy nieoficjalnie od wielu lat toczyli ze sobą cichą wojnę o
względy swego pana. Niektóre kobiety były już zmęczone ucztą, a i ja miałam już
dosyć rozrywki.
Niespodziewanie zagadnęła mnie Earth:
- Przez cały wieczór nie odezwałaś się do siostry ani słowem.
Wiedziałam, skąd ten angielski. Matka już dawno zaczęła coś
podejrzewać, a sama doskonale znała obyczaje panujące na dworze. O ile żony
śmierciożerców nie zaprzątały sobie głowy dramatami, które działy się w
egipskich pałacach, tak dworzanie żyli jedynie religią i plotkami.
- Przestań. Już ci powiedziałam, że nie zamierzam zwracać uwagi na
nieustanne fochy Zivit – odparłam i automatycznie przytknęłam do warg puchar
pełen miodu, aby tylko zająć czymś usta i ręce.
- Coś się u was dzieje niedobrego, nie zaprzeczaj – syknęła, ale
jej twarz nie zmieniła wyrazu. Usta wciąż się uśmiechały, a oczy błyszczały
wesoło. – Jestem twoją matką, widzę, kiedy moje córki mają problem…
- To Zivit ma problem – przerwałam jej, a w moim głosie zabrzmiała
nieco zbyt wyraźnie nutka groźby. – Ma problem ze sobą i swoimi uczuciami, a ja
nie zamierzam się tym zajmować. Nie mówmy już o tym.
Rzuciłam jej jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie i odwróciłam się,
aby przez wolne miejsce Czarnego Pana porozmawiać ze swoim ojcem. Zdawałam
sobie sprawę z tego, że zbyt ostro potraktowałam matkę, lecz ten radosny dzień
był dla mnie zbyt ważny, abym pozwoliła go zepsuć jednemu nieostrożnemu słowu.
Tak, jak się
spodziewałam, uroczystość zmierzała już ku końcowi. Kilkanaście minut później
zostały zapowiedziane fajerwerki, które rozświetliły czarne, egipskie niebo.
Widok ułożonych ze szmaragdowozielonych gwiazd smoków, które zwarły się w
walce, sprawił mi przyjemność. Różnorodność wybuchów poprzedzająca wielorakość
kolorów pojawiających się nad naszymi głowami musiała rozwścieczyć ukrytego pod
nami gada, jednak musiał znieść ten hałas, gdyż wszystko to odbywało się
właśnie na cześć mego syna. Księcia Kemmhyt.
~*~
Trochę się bawiłam z tym
rozdziałem, przyznaję. Ale chciałam, aby był on nieco bardziej egipski niż
pozostałe, ponieważ niedługo wracam do akcji i tego, co dzieje się w „Harrym
Potterze”. Wiem, że to wszystko nie jest jeszcze w stanie idealnym, każdy
rozdział, który pojawia się na tym blogu jest surowy; nie powiem, obawiam się
betowania. W porównaniu do tego, co dzieje się na SCP, DLR jest jako tako
proste i przejrzyste, niemniej jednak dziewięćdziesiąt cztery odcinki to też
spore wyzwanie. Kiedy już skończę poprawiać Kochanka, Łzy Marii Magdaleny i
Czwórkę Hogwartu, zabiorę się za DLR. Poznacie to po liczbach w „Proroku
Codziennych”, które będą się zmieniać wraz z betowanymi rozdziałami. Dedykacja
dla Eweline :*