Z radością
odpowiedziałam na przyjazne powitanie pieszczotliwych, gorących promieni boga
Ra oraz na czarujący błękit Hathor, której oblicze nie było skalane choćby
najmniejszą chmurką. Choć otoczenie było coraz uboższe w budynki i roślinność,
moje oczy ucieszyły się na widok piaszczystych, białych wydm. Wypatrywałam charakterystycznych
wieżyczek, kopuł i dwóch potężnych posągów, jednak wiedziałam, że na pustyni nie
należy wierzyć temu, co się widzi. Dopiero w momencie, kiedy przelatywałam nad
wodą i poznałam znajome sylwetki mugoli krzątających się przy brzegu,
ponagliłam latający dywan. Mimo że nie było mnie tutaj zaledwie chwilę, z ulgą
przyjęłam widok znajomych miejsc. Ogromna tęsknota ściskająca moje serce
zelżała w momencie, kiedy przekroczyłam granice swego królestwa. Ze świstem
przefrunęłam pomiędzy głowami dwóch kamiennych posągów, a zaledwie minutę
później wylądowałam na balkonie swej prywatnej sypialni. Nie łudziłam się, że
zastanę w niej Czarnego Pana, słońce już dawno wysoko stało na niebie, a on
miał na głowie wiele ważnych spraw, które z całą pewnością nie mogły czekać. I
tak też było; w komnacie nie zastałam nikogo. Jednym machnięciem różdżki zwinęłam
dywan, po czym śmiało ruszyłam w kierunku łaźni. Czułam na całym ciele cienką
warstwę kurzu i pyłu.
Z Czarnym Panem
spotkałam się dopiero wieczorem, kiedy słońce zniknęło nam z oczu,
pozostawiając tuż nad horyzontem krwiście czerwoną smugę. Resztę dnia, która
pozostała mi po powrocie, poświęciłam na całkowicie religijne obrządki. Mimo że
byłam królową i głowę zaprzątały mi sprawy królestwa, byłam w stanie wygospodarować
każdą ilość czasu, aby zadbać o sprawy duchowe.
Voldemort już na mnie
czekał, kiedy weszłam do sypialni. Już na wejściu dostrzegłam szkarłatny błysk
jego oczu, które łypały na mnie pożądliwie. Przeszłam przez całą komnatę i
zwróciłam się w kierunku ogromnego zwierciadła stojącego na trzech metalowych
nogach pod ścianą. Jego rama przyozdobiona była złotem i wypolerowaną, lśniącą
niczym kamienie szlachetne kością słoniową. Zerknęłam na opierającego się o
wezgłowie mężczyznę, a kąciki moich ust drgnęły lekko.
- Nie podoba mi się, że widujemy
się przeważnie wieczorami – zagadnęłam go i zwróciłam wzrok na swoją
postać.
Przeraziło mnie to, jak moja siostra bliźniaczka straszliwie się
postarzała. Wciąż miałam w głowie jej obraz sprzed wielu lat, kiedy Czarny Pan
był jeszcze Tomem Riddle’em, a ja przyzwyczajałam się dopiero do faktu, iż
nigdy nie byłam Victorią Hortus. Tak naprawdę Zivit prawie w ogóle się nie
zmieniła, wciąż była piękna, jej oblicze jaśniało szlachetną bladością, choć
karnacja była znacznie ciemniejsza od skóry rodowitych Brytyjek. Kiedy
przypominałam sobie wczorajsze wesele i chłodną twarz siostry, przed oczami
miałam zmarszczki odznaczające się wyraźnie na jej długiej szyi i lekko
sflaczałą skórę na policzkach. Przeciągnęłam dłonią po swoim dekolcie, później
po ramionach, badając, czy nie są obwisłe. Jednak magia horkruksów, które
posiadałam od wielu lat, utrzymała moje ciało z dala od starości.
Czarny Pan przyglądał się temu z mieszaniną zainteresowania i
zaskoczenia. W końcu jednak stwierdził, że sam nie domyśli się, czemu ma służyć
tak dokładne badanie mojego ciała, bo zapytał ze śmiechem:
- Co ty robisz?
- Mam już trzydzieści trzy lata.
W tym wieku zaczyna się powolny rozkład, co jest dla kobiety tragedią.
Obserwowanie, jak ciało starzeje się z tygodnia na tydzień. Jak z pięknego,
jędrnego lotosu staje się wysuszonym kwiatem – odparłam i jednym ruchem
ręki odpięłam złote klipsy, a biała, lekka suknia opadła na ziemię. – Muszę ci przyznać rację. Podzielenie duszy
ma wiele zalet, okazuje się, że być może zapewni mi wieczną młodość.
Odwróciłam głowę i zerknęłam z uśmiechem na Czarnego Pana, który wciąż
przyglądał mi się z łóżka. Cieszyła mnie namiętność, z jaką spoglądał na moje
ciało, ja jednak powróciłam do niego ze wzrokiem pełnym goryczy. Przesunęłam
dłońmi po udach, pełnych biodrach i talii, która w magiczny sposób zaczęła
zatracać swoje kształty. Nie byłam pewna, czy faktycznie ostatnio przybrałam na
wadze, czy to Zivit tak bardzo schudła, że teraz ja sama wydawałam się być
gruba jak słonica.
- Mam rację jeszcze w wielu
sprawach, wkrótce się o tym przekonasz – odparł Voldemort i wyciągnął w
moją stronę rękę, zachęcając tym samym, abym legła obok niego.
Ja jednak wciąż stałam przed lustrem i przyglądałam się dokładnie
każdej zbędnej fałdce, które pojawiła się na moim ciele. Gładziłam je i
szczypałam, aby upewnić się, czy aby na pewno są tam, gdzie je widziałam.
- Nie wydaje ci się, że
przytyłam? – Zapytałam, po czym mruknęłam sama do siebie: - Od lat żyję w
ten sam sposób, nie pofolgowałam sobie ani trochę. Dbam o ciało, które jest
świątynią mego ducha, jak każą pisma…
Czarny Pan wyprostował się nieco, a jego twarz przybrała srogi wyraz,
kiedy mówił:
- Uważaj. Chyba nie chcesz, abym
ci przypomniał, co było, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Hogwarcie.
Zerknęłam na niego przez ramię i obdarzyłam go chłodnym spojrzeniem.
To był zupełnie nietrafiony moment, kiedy Voldemort mógł wypomnieć mi chorobę,
z której notabene już dawno temu się wyleczyłam. Stwierdziłam jedynie, że
nabrałam kształtów, które mi przeszkadzały. Nie widziałam w takim myśleniu
żadnego zagrożenia dla swojego zdrowia. Kiedy chorowałam, byłam jeszcze słabą i
naiwną Victorią Hortus, teraz zaś stałam się królową świadomą swojej potęgi,
która nie mogła poddać się czemuś tak ułomnemu jak choroba.
- Wszystko jest pod kontrolą
– westchnęłam i pochyliłam się, aby podnieść szatę leżącą u stóp wysokiego
lustra. – Nie musisz się o mnie
niepokoić. Najwyraźniej w tym wieku nie jest już tak łatwo utrzymać sylwetkę z
młodzieńczych lat.
Przez twarz Czarnego Pana przebiegł doskonale widoczny skurcz, a jego
oczy rozbłysły w ciepłym półmroku. Zsunął się z wysokiego łoża i podszedł do
mnie, kładąc ostrożnie dłonie na moich ramionach. Przyglądałam mu się ze
zdziwieniem, oczekując, aż wyjawi mi swój kolejny genialny pomysł, choć
wydawało mi się, że już wiem, o czym mnie poinformuje.
- A nie pomyślałaś, że może ci
twoi bogowie w końcu wysłuchali modłów, które ty i dziesiątki młódek wysyłacie
codziennie w niebo? – Jego oczy błyszczały szkarłatem jak dwa rubiny
powieszone nad ogniem.
Parsknęłam śmiechem, słysząc jego słowa, choć w sercu poczułam
nieprzyjemne ukłucie na myśl, że znów zawiodę jego nadzieje. Jeszcze nigdy nie
zdarzyło mi się obwinić Voldemorta za naszą bezdzietność, zawsze
przypuszczałam, że to we mnie tkwi problem, gdyż już raz udało mi się zajść w
ciążę. Gdyby Katya żyła, byłaby już panienką, być może kończyłaby już niedługo
edukację w Hogwarcie, miałaby kilku braci, z których mogłabym być dumna.
- Bes poskąpił mi swych darów. Przykro
mi, że muszę rozwiać twoje nadzieje – powiedziałam tak stanowczo, jak tylko
potrafiłam. – Być może powinieneś
poszukać kobiety, która jest płodna. Urodzi ci tylu synów, ilu będziesz chciał.
Znalazłam pod poduszką Zivit twoje stare zdjęcie z czasów szkolnych.
Twarz Czarnego Pana nawet nie drgnęła, kiedy o tym wspomniałam, ale
blask w jego oczach wyraźnie przygasł. Domyśliłam się, że sam nie wiedział,
który temat jest dla niego bardziej niewygodny. Poczułam, jak mięknie mi serce;
pierwszy raz od bardzo dawna spojrzałam na całą sprawę jego oczami. On nigdy
nie planował romansu z jakąkolwiek kobietą. Mimo że często byłam dla niego
podporą, czasami stawałam się kulą u nogi. Miał wiele własnych problemów, a
teraz musiał się zmagać także i z kłopotami, które dotyczyły tylko mnie. Na
nowo obarczyłam go swoimi sprawami, choć w momencie, kiedy odzyskał ciało
obiecałam sobie, że nigdy tego nie zrobię. Dlatego odezwałam się, zanim on
zdążył coś powiedzieć:
- Nie powinnam cię tym obarczać.
To nie twoja rzecz, możesz robić wszystko, co chcesz, a ja będę cię tym
zajmować.
Ruszyłam w stronę łóżka z zamiarem wśliznięcia się pod cienkie,
chłodne nakrycie, ale Voldemort szybko mnie powstrzymał. Najwidoczniej moje
słowa nie zgasiły entuzjazmu, który w nim zapłonął, a on sam postanowił do
skutku drążyć ten martwy temat.
- Jutro przyprowadzimy
uzdrowiciela i on orzeknie, czy moje osądy były słuszne – odparł.
Jak obiecał, tak też
zrobił. Zaraz po wykonaniu wszystkich niezbędnych, porannych czynności, wezwano
uzdrowiciela. Medycyna, którą praktykowano na dworze, nie była tak dokładna,
jak w Londynie, dlatego podchodziłam nieco sceptycznie do tego, co miał mi
przekazać kapłan. W Egipcie było mnóstwo uzdrowicieli, gdyż każdy zajmował się
inną częścią ciała i innymi dolegliwościami. Choć mieszkańcy pałacu często
korzystali z ich wiedzy, ja starałam się unikać rozmów z nimi, gdyż uważałam
swoje ciało za doskonałe i dalekie od przyziemnych schorzeń.
Położono mnie w kaplicy
Imhotepa, a wszystkie okna przysłoniono. W zamian za to zapalono setki
maleńkich, wonnych świec, które dokładnie rozjaśniały każdy kąt niewielkiego, aczkolwiek
wysokiego pomieszczenia. Bardzo stary, pomarszczony czarodziej przepasany
jedynie białą, lnianą opaską wiszącą mu żałośnie do samych kolan, usiadł na
niskim, kanciastym stołku i przyłożył do oka coś, co przypominało mi starą,
pozłoconą lupę, która drżała okropnie w jego wysuszonej dłoni.
- Doszły mnie słuchy, że nie
jesteś płodna, moja pani – głos miał ochrypły i drżący, ale pewny. Zabolały
mnie jego słowa, lecz ograniczyłam się jedynie do nieprzyjemnego grymasu,
podczas gdy kapłan mówił dalej: - Ale Bes
jest bogiem otwartym na błagania. Co odebrał, może wrócić, ale i odebrać to, co
dał. Czyżby coś się zmieniło?
Wymieniłam zaskoczone spojrzenia ze stojącym nade mną Voldemortem, po
czym powróciłam wzrokiem do kapłana-uzrdowiciela, zastanawiając się nad
odpowiedzią. Zadziwił mnie swoją bezpośredniością, musiał mieć naprawdę sporą
wiedzę, gdyż był chyba jednym z najstarszych czarowników na dworze, jednak jego
drżące ręce i bardzo słaby wzrok nie budziły we mnie zaufania.
- Chyba nic. To znaczy… Czuję
się zupełnie normalnie, możliwe, że trochę przytyłam – odparłam niepewnie,
zerkając co chwilę na Czarnego Pana. Nie czułam się komfortowo, kiedy oboje
przypatrywali mi się, jakbym była jakimś ciekawym eksponatem w muzeum.
- A jak mają się sprawy z miesięcznym
krwawieniem?
Moje policzki poczerwieniały, a serce zabiło mi mocniej po części ze
zdenerwowania, a po części z gniewu. Wizyta u kapłana-uzdrowiciela nie podobała
mi się od samego początku, a opowiadanie mu o swoich kobiecych sprawach było
sporą przesadą. Nie chciałam, aby wszyscy dowiedzieli się o mojej ułomności.
Dlatego unosiłam się na łokciu i zażądałam:
- Nie możesz po prostu podać mi
jakiegoś eliksiru, który zaprzeczy lub potwierdzi przypuszczenia Czarnego Pana?
Błyszczącymi z wściekłości oczami obserwowałam, jak kapłan chwiejnym
krokiem podchodzi do wysokiej aż po sam sufit szafy, przywołuje wąską, żelazną
drabinkę i zaczyna się po niej wspinać. Gniew zelżał, kiedy staruszek wdrapał
się po niej niemal aż na samą górę i zaczął niezdarnie grzebać w jednej z
szuflad. Trwoga złapała mnie za serce w momencie, gdy wyobraziłam sobie, jak
uzdrowiciel spada z ponad dwudziestu stóp na kamienną podłogę. Słychać było
tylko dźwięczny brzęk przestawianych buteleczek i fiolek i stękanie starca,
którego łysina lśniła w świetle świec o wiele mocniej, niż wypolerowane złoto.
Znów spojrzałam na Lorda Voldemorta, ale on tylko wzruszył ramionami i usiadł
na stołku, który wcześniej zajmował kapłan.
Po kilku minutach
staruszek najwyraźniej znalazł to, czego szukał, bo zasunął z trzaskiem szeroką
szufladę i zaczął powoli zmierzać w dół, stawiając niezdarnie stopy na
kolejnych szczeblach drabiny, które wydawały się śliskie i niestabilne;
odetchnęłam z ulgą, kiedy mężczyzna w końcu stanął pewnie na podłodze. Kiedy
podszedł bliżej, okazało się, że trzymał w kościstych dłoniach małą fiolkę
wypełnioną jakimś gęstym, brunatno zielonym eliksirem. Skrzywiłam się, kiedy
odkorkował buteleczkę i podetknął mi ją pod nos, ale nie mogłam się już
wycofać. Wlałam sobie do gardła cuchnącą zawartość fiolki i zacisnęłam na
chwilę powieki. Napój okazał się cierpki w smaku, a woń, którą roztaczał,
przywodziła mi na myśl fermentujące rośliny. Zaczęłam się nawet zastanawiać,
czy ów eliksir nadawał się jeszcze do spożycia, ale uzdrowiciel prędko zadarł
moją białą, prześwitującą szatę tak, aby doskonale widzieć moje podbrzusze.
Byłam jednocześnie zniesmaczona i zaskoczona jego śmiałym zachowaniem, choć coś
powstrzymywało mnie przed zwróceniem mu uwagi. Voldemort również przyglądał się
czarownikowi bez słowa skargi, oczekując na werdykt. Kiedy już przełknęłam
miksturę, spodziewałam się jakichś sensacji żołądkowych, skurczów czy innej
reakcji organizmu, ale nie wydarzyło się zupełnie nic. Mimo że domyślałam się,
jaki będzie finał tego badania, poczułam ukłucie rozczarowania.
W tej samej chwili coś
się zaczęło dziać. Podbrzusze nagle zaczęło zmieniać kolor, jakby eliksir,
który wypiłam, zaczął jaśnieć we mnie silnym, niebieskawym blaskiem. Spojrzałam
najpierw na Czarnego Pana, później na staruszka, który uśmiechnął się szeroko,
ukazując spore braki w uzębieniu.
- Co to oznacza? – Zapytałam
niepewnie.
- Możesz już zlecić astrologom,
aby ułożyli horoskop, droga pani – odrzekł i podał mi drugą fiolkę
wypełnioną tym razem przezroczystym, połyskującym na złoto płynem. – Proszę to wypić, inaczej dziedzic urodzi się
niebiaśny jak lapis lazuli.
*
Delikatne, nieśmiałe
promienie chłodnego słońca przebijały się z trudem przez kłębowisko ciężkich,
stalowoszarych chmur. Zapracowane oko Londynu od jakiegoś czasu prawie w ogóle
nie widziało błękitu nieba, co z początku było dlań ulgą, gdyż niemalże całe
dwa miesiące lata oślepiało je prażące bezlitośnie słońce. Teraz zaś jego
oblicze przeglądało się w kałużach jak w zwierciadłach.
Normalni ludzie już o
tej porze dawno pracowali, ale ona nie musiała. Miała wszystko, czego
potrzebowała, ale nie była tak naprawdę szczęśliwa. Po upojnej, spędzonej ze
świeżo poślubionym mężem nocy wstała nieco zmęczona i zafrasowana. Przed ślubem
unikała seksu z Nathirem, teraz jednak nie mogła dłużej mu się opierać. Czasami
dziwiła się sama sobie, ponieważ Qutajbah nie był ani obmierzły, ani
nieporządny. Mogła nawet powiedzieć, że miał ładne, zadbane ciało i był w stosunku do Zivit bardzo delikatny,
jednak ona nie czuła do niego namiętności. Z ulgą spostrzegła, że jej małżonka
nie ma już w łóżku; jego strona była już elegancko zaścielona przez skrzatkę, a
prześcieradło estetycznie wyprasowane. Zivit przeciągnęła się i ziewnęła
kilkakrotnie, przeleżała pod kołdrą jeszcze kilka minut, po czym zsunęła się z
materaca. Życie zaczęło ją nudzić. Spędzała niemal cały swój wolny czas w
czterech ścianach z matką, która miała mnóstwo zainteresowań. Od czasu do czasu
wychodziła, aby spotkać się ze znajomymi czarownicami, jednak uważała, że żadna
z nich nie dorównywała jej urodą i intelektem. Dlatego kusiło ją, aby
odpowiedzieć na zaproszenie siostry i pojechać do Egiptu. Mimo uczucia, którym
obdarzyła Anglię, jej serce należało do Egiptu. Bardzo chciała znów poczuć się
swobodnie i lekko, jak lata temu, kiedy jeszcze nie znała stricte
cywilizowanego świata. Jednak wiedziała, że nie mogła teraz tak po prostu
spakować się i polecieć; choć nie radowała się z powodu swego niedawnego
zamążpójścia, postanowiła grać przed ludźmi szczęśliwą, świeżo upieczoną
małżonkę. Policzki paliły ją gorącym rumieńcem na myśl, że inni mogliby się nad
nią litować. Nie pragnęła tego od nikogo, a najbardziej od siostry, którą
kochała z racji pokrewieństwa, choć serce wypełniała jej gorzka nienawiść. Nie
potrafiła wybaczyć jej wielu decyzji, ale najbardziej tego, że zabrała jej
osobę, którą Zivit szczerze pokochała.
Earth już dawno była na
nogach, a w momencie, kiedy odziana w długą koszulę nocną dziewczyna zeszła do
jadalni, siedziała przy stole i kończyła spożywać posmarowane dżemem bułeczki.
Uśmiechnęła się lekko do córki i skinęła głową, po czym powróciła do dokładnego
studiowania kolejnej strony „Proroka Codziennego”. Po ślubie, który odbył się
kilka dni temu, nie pozostało ani śladu. Goście rozjechali się do domów, a
jedyne, co się zmieniło, to komnata, w której sypiali Nathir i Zivit.
- Piszą coś ciekawego? – Zapytała Zivit, choć w jej głosie doskonale
było słychać znużenie.
Opadła na krzesło naprzeciwko swojej matki i sięgnęła po dzbanek z
herbatą, a ona odpowiedziała wymijająco:
- Raczej nie. Dumbledore ma kłopoty z nauczycielką przysłaną przez
Knota, ale to nie nasz problem. Macie z Nathirem jakieś plany na najbliższe
dni? Pomyślałam sobie, że może w końcu wybralibyście się w jakieś ciekawe
miejsce. Zakładam, że chcecie pobyć trochę sami, z dala od rodziców i
miejskiego zgiełku…
- Nawet gdybym coś takiego zaproponowała, Nathir wykręciłby się pracą.
Jak zwykle – przerwała jej Zivit. Poczuła nagły przypływ gniewu na irytujące
słowa matki. – Okropnie zdziadział. Podobno kiedyś cały czas podróżował, a
teraz cieszy go tylko papierkowa robota w ministerstwie. Nie wiem, czy ten cały
ślub był dobrym pomysłem…
Earth zmarszczyła czoło i odłożyła gazetę. Pierwszy raz poczuła
niepokój związany z jej drugą córką. Zawsze tylko Dżahmes sprawiała kłopoty,
pod tym względem bardzo różniła się od spokojnej, uległej Zivit. Już miała coś
odpowiedzieć, ale w tej samej chwili do jadalni wkroczyła skrzatka, niosąc na
srebrnej tacy jakiś misternie poskładany kawałek pergaminu. List był
zapieczętowany ogromnym kawałkiem wosku z odciśniętym w nim znakiem oka Horusa.
Zivit natychmiast poderwała się z krzesła i chwyciła pergaminową układankę,
którą prędko rozłożyła, rozprasowała dłonią i przekazała matce oczywiste
wieści:
- Dziwne, Dżahmes dopiero co wróciła do Egiptu i już się za nami
stęskniła? Masz, to do ciebie.
Podała Earth papier, a sama posmarowała sobie białym serkiem połówkę
ciepłej, chrupiącej bułki i zaczęła odszyfrowywać artykuł w leżącym do góry
nogami „Proroku Codziennym”.
- Odnoszę wrażenie, że nadal jesteś na nią wściekła – w głosie
starszej kobiety zabrzmiała nutka irytacji. Była już zmęczona waśniami jej
córek, które powinny kochać się jak nikt inny, a od pewnego momentu nieustannie
się sprzeczały. – Posłuchaj, co pisze. „Mimo
nieprzewidzianych zdarzeń na weselu, bardzo się cieszę, że mogłam być z wami i
pomóc w przygotowaniach. Ten rok jest czasem Bes, który hojnie obdarzył naszą
rodzinę. Najpierw odzyskałam tego, na którego czekałam ponad trzynaście lat,
zaraz potem nasza najdroższa Zivit wyszła za człowieka, który (jestem tego
pewna) da jej największą radość, a teraz postanowił wysłuchać naszych modłów i
sprawił, że szczęśliwie spodziewam się dziecka”… Zivit, słyszysz to?
Zostaniemy z ojcem dziadkami! Bogowie jednak wiedzą, co znaczy ludzkie
oczekiwanie…!
Dziewczyna wciąż żuła powoli kawałek bułki i wpatrywała się tępo w
ruchome zdjęcie jakiejś pulchnej kobiety na czwartej stronie „Proroka
Codziennego”, choć w jej żołądku coś skręciło się boleśnie. Poczuła się tak,
jakby niespodziewanie ktoś wrzucił ją do wody, a słowa matki docierały do niej
jak zza grubej szyby. „Oboje nie
posiadamy się z radości, choć uzdrowiciel odradził mi niepotrzebne emocje, aby
nie zaszkodziły one dziecku. Wszyscy mają nadzieję, że urodzi się chłopiec, ale
to okaże się dopiero w marcu”… Mimo że uśmiechnęła się do promieniejącej
szczęściem matki, w środku poczuła, jak jej serce łamie się na pół. Współczuła
siostrze niepłodności, mogła jej nawet życzyć setki synów, ale nie z nim… „Oczywiście horoskopy potwierdziły nasze
spekulacje. Chcielibyśmy zaprosić was na przyjęcie, które wystawiamy w
przyszłym tygodniu. Mam nadzieję, że wszyscy się zjawicie, odpoczniecie od
ciężkiego, angielskiego klimatu. Byłabym zaszczycona, gdyby Nathir i Zivit
postanowili na stałe przenieść się do mojego pałacu. Przekaż jej, proszę, że w
zamian za mnie pełniłaby funkcję najwyższej kapłanki największego i
najwspanialszego boga, Anubisa. Wiara to coś, nad czym można deliberować”… Spójrz, byłaby ci skłonna wszystko wybaczyć!
Poczuła potworną niechęć
do swojej matki. Nie mogła uwierzyć, że kobieta, którą uważała za tak
inteligentną i dobroduszną, była też bardzo naiwna. Earth nie widziała lub nie
chciała dostrzec, jak okrutną, samolubną i dwulicową osobą stała się Dżahmes.
Nie potrafiła też zrozumieć, dlaczego Lord Voldemort wciąż niezmiennie tkwił u
jej boku. Niewidzącymi oczami przyglądała się słodko uśmiechniętej,
czarnobiałej Dolores Umbridge, a pełne ukrytego jadu słowa siostry czytane
przez matkę przepływały przez jedno ucho, a wylatywały drugim. Słowa, które
miały na celu zranić Zivit swą niewinnością.
- Musimy się zjawić na tym przyjęciu – zadecydowała Earth, wsuwając
list do wewnętrznej kieszeni butelkowo zielonej szaty, którą dziś przywdziała.
Na twarzy malował się szeroki uśmiech, który nagle odmłodził ją o jakieś
dziesięć lat. – Jestem taka szczęśliwa! Choć bardziej bym się radowała, gdybyś
to ty spodziewała się dziecka. Miałoby ono cudownego ojca i byłoby na miejscu…
– westchnęła cicho i dodała: - Jeśli Dżahmes urodzi syna, z pewnością sposobić
go będzie na przyszłego władcę. Ale tak czy siak… Napiszę do Ardetha, tak się
ucieszy…
Wstała żwawo i opuściła jadalnię, a Zivit została sama. Słowa matki
okazały się marną pociechą dla zawodu, który przeżyła dziewczyna. Wiedziała, że
nigdy sama nie urodzi rodzicom wnuków, chyba że ojcem miałby zostać mężczyzna,
którego kochała. Wiedziała, że wszyscy domownicy będą chcieli polecieć do
Egiptu, aby pogratulować królowej niedawno poczętego potomka, choć sama Zivit
nie miała na to najmniejszej ochoty. Była jednak w mniejszości. Bardzo bała się
tego spotkania.
*
Przygotowania do
przyjęcia toczyły się bez zastrzeżeń. Bardzo chciałam wszystko nadzorować,
jednak Czarny Pan zatroszczył się, abym nie zajmowała się niczym, co mogłoby
wywołać we mnie większe emocje. Dlatego teraz to on przejął wszystkie moje
obowiązki związane z dworem. Z ciężkim sercem zrezygnowałam z codziennych
rytuałów; Voldemort odsunął mnie także od łoża, jednak nie przeszkadzało mi to
zaspokajać go w inny sposób. Nie mogłam pozwolić na to, aby przysposobił sobie
jakąś kochanicę. Byłam pewna jego uczuć, lecz przed pełnym spokojem chronił
mnie brak zaufania do jego samczej natury.
Jeszcze nie zdążyłam
uwierzyć w szczęście, jakie mnie spotkało. Obawiałam się, że uzdrowiciel po
prostu się pomylił i pewnego dnia okaże się, że nigdy nie byłam w ciąży. Czarny
Pan nie zniósłby takiego upokorzenia. Uwierzył, że jest królem, a to stanowisko
wymagało od niego męskich potomków, którzy bezkrytycznie krzewiliby jego
ideologię. W tym wypadku nie liczył się fakt, że Voldemort był nieśmiertelny.
Jeszcze ciężej jednak zniosłabym utratę dziecka, dlatego oszczędzałam się jak
tylko mogłam, choć nie podobały mi się niektóre zwyczaje.
Mimo że nie powinnam się
nazbyt ekscytować, w dzień przyjęcia nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Z
niecierpliwością wypatrywałam rodziców i świeżo upieczonych małżonków; miałam
nadzieję, że wieści o mojej brzemienności uzmysłowią Zivit pewne sprawy i być
może niebawem dowiem się, że i ona wkrótce urodzi. Nie miała wszak osiemnastu
lat, z roku na rok stawała się coraz starsza, a to nie sprzyja zdrowiu dziecka.
Siedziałam samotnie na
wielkim, kamiennym tronie w sali, w której przyjmowałam gości, a Czarny Pan –
co ważniejszych śmierciożerców i popleczników, na których złocie lub kontaktach
mu zależało. Mogłam jedynie nadzorować krzątających się po komnacie robotników,
ustawiających niskie stoły i plecione maty, na których mieli zasiąść goście.
Widać było wyraźnie granicę pomiędzy miejscami dla mężczyzn i kobiet; po lewej
stronie miały zasiąść niewiasty, po prawej zaś – mężczyźni. Od samego rana w
kuchniach znajdujących się na parterze pałacu kucharze uwijali się przy
przepastnych kotłach, a pomagały im całkiem nagie skrzaty domowe. Ogromna willa
tętniła życiem bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Bardzo cieszyło mnie to
barwne poruszenie, jednak czułam pewien niedosyt, gdyż wciąż wyczekiwałam
Nathira i jego żony. W głębi serca miałam także nadzieję, że pojawi się reszta
mojej najbliższej rodziny.
W pewnym momencie wysokie,
ciężkie drzwi otworzyły się, a do środka wkroczył jeden strażnik z czerwoną
przepaską na biodrach. Poznałam, że pilnował on głównego wejścia do pałacu.
Serce zabiło mi mocniej, kiedy dostrzegłam za jego plecami czającego się ojca,
roześmianą matkę oraz nowożeńców. Białe zęby Nathira niemalże oślepiały swym
blaskiem. Natychmiast wstałam i dynamicznie ruszyłam w ich kierunku, chłonąc
wzrokiem ich twarze. Mimo że widzieliśmy się zaledwie tydzień temu, pragnęłam
ich obecności bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nasze powitanie było
głośne, pełne uścisków, pocałunków i serdecznych gratulacji. Nawet oczy Zivit
lśniły, kiedy mnie obejmowała, choć spostrzegłam, że zerka z nadzieją na dwa
trony znajdujące się za moimi plecami.
- Już prawie wszystko jest
gotowe na wieczorne uroczystości – powiadomiłam ich, a mój uśmiech nieco
przybladł, kiedy dodałam: - Miałam
nadzieję, że Sokaris też się zjawi. Jeśli nie z żoną, to chociaż sam. Czarny
Pan nie był zachwycony, kiedy wysłałam do niego list, ale wiem, że teraz nie
jest w stanie niczego mi odmówić.
Zivit jeszcze raz zerknęła na grupę pracujących w milczeniu
czarnoskórych mężczyzn i zapytała:
- Gdzie on…?
W tym samym czasie w sali pojawił się jak zwykle doskonały Lord
Voldemort. Ubrany w swoją zwyczajną, czarną szatę, ze świecącymi, szkarłatnymi
oczami i niezgłębionym wyrazem twarzy. Jego usta zdobił typowy, enigmatyczny
uśmiech, którym obdarzył nowoprzybyłych. Ojciec i matka zamilkli, Nathir wydął
wargi, Zivit natomiast bardzo się zmieszała i spuściła wzrok, kiedy Czarny Pan
stanął u mojego boku, aby powitać gości z Londynu.
- Mam nadzieję, że na czas
waszego pobytu wszyscy zapomnimy o tym, co dzieje się poza granicami naszego
pięknego kraju – przemówił cichym, aksamitnym głosem i pochylił lekko
głowę, nie spuszczając wzroku z Ardetha. Jednak nikt nie był na tyle śmiały,
aby mu odpowiedzieć, więc rzucił wyrozumiale: - Nie bądźmy tacy małostkowi. To tylko zwyczajne przyjęcie, żaden z
zaproszonych gości nie przybędzie tutaj w celach politycznych. Zapraszam.
Ujął mego ojca swym nienagannym akcentem i zachęcającym uśmiechem. Kto
jak kto, ale Lord Voldemort potrafił czarować jak nikt inny. Udaliśmy się na
wyższe piętra, gdzie znajdowały się sypialnie przeznaczone dla gości. Młode,
milczące kapłanki ulokowały moich rodziców w najlepszej komnacie znajdującej
się w willi, Nathir i Zivit natomiast otrzymali pokój oddalony od Ardetha i
Earth o kilka pomieszczeń. Poleciłam im odświeżyć się po podróży i przebrać w
coś bardziej odpowiedniego, sama natomiast oddaliłam się wraz z Czarnym Panem,
aby wymienić z nim kilka zdań, zanim zaczną schodzić się pozostali goście.
- Obawiałam się tego spotkania
– wyznałam z uśmiechem, ściskając prowadzące mnie męskie ramię ukryte za
czarnym, szerokim rękawem. – Jeśli tylko
twoi śmierciożercy niczego nie zniszczą, może moja rodzina w końcu przekona się
do twoich ideologii.
Voldemort parsknął paskudnym śmiechem i odparł:
- Nie zależy mi na ich poparciu.
Nie znoszę Nathira, to doprawdy szczyt, abym znosił w swoim domu obecność
człowieka, który zalecał się do ciebie podczas mojej nieobecności. Pamiętaj, co
ci powiedziałem.
Jego oczy błysnęły złowrogo, choć na ustach ponownie zaigrał czarujący
uśmiech. Ujął moją twarz w dłonie, pochylił się i musnął ustami wargi
pociągnięte czerwienią. Nie minęła sekunda, a już oddalał się ode mnie,
łopocząc swoją długą, czarną peleryną, która upodabniała go do straszliwego
demona, których obawiali się najstarsi mieszkańcy mego pałacu. Westchnęłam
ciężko i udałam się do swoich komnat, gdzie moje nastoletnie służki miały
przygotować mnie do przyjęcia. Słyszałam, jak na dole strażnicy przyjmują
pierwszych śmierciożerców.
Tego popołudnia nie
tylko byłam królową, ale i wyglądałam jak ona. Za czasów, kiedy uczyłam się w
Hogwarcie, lubowałam się w ciemnych, mrocznych szatach ze szmaragdowozielonymi
dodatkami, które podkreślały moją przynależność do Domu Węża, jednak w
momencie, kiedy zasmakowałam życia na egipskim dworze, zapałałam prawdziwą
namiętnością do wszystkiego, co jeszcze bardziej upodabniało mnie do starożytnych
arystokratek, choć zazwyczaj takie stroje nie należały do najwygodniejszych.
Tego wieczora złoto zdobiło mnie od stóp do głów. Na szczycie peruki umieściłam
wosk, który szybko topniał pod wpływem wysokiej temperatury, roztaczając
dookoła mnie słodki aromat. Moje czoło przykrył złoty diadem z ogromnym
rubinem, który był kamieniem władców. Jedyne, co było w moim stroju skromne, to
biała, zwiewna, niemalże prześwitująca suknia sięgająca kostek. Zwykłam chodzić
boso po posadzkach w moim pałacu, dziś jednak postanowiłam zrobić wyjątek,
założywszy sandały z plecionych rzemieni. Tak pieczołowicie przygotowana udałam
się na dół, gdzie miała odbyć się wielka uczta. W długim, szerokim korytarzu
było całe mnóstwo ludzi odzianych w przedziwne szaty. Jedni mieli na sobie
eleganckie ubrania od najwykwintniejszych, londyńskich krawców, inni ubrali się
o wiele bardziej… egzotycznie.
Odnalazłam wzrokiem gawędzącą z Nathirem Zivit, której uroda i wdzięk zwróciły
uwagę niejednego śmierciożercy. Jednak wszyscy umilkli, kiedy wianuszek
otaczających mnie dziewcząt zapowiedział moje przybycie. W tym momencie zdałam
sobie sprawę z tego, jak niewielu popleczników Czarnego Pana znałam osobiście.
Większość z nich była mi zupełnie obca, zwłaszcza że wśród grupy Europejczyków znajdowała
się całkiem spora ilość mężczyzn czarnoskórych, których nigdy dotąd nie
widziałam. Nie zdążyłam jednak głębiej się nad tym zastanowić, ponieważ za
moimi plecami wyrósł jak spod ziemi Czarny Pan. Jego urok tego wieczora był
nieodparty. Domyśliłam się, że dzięki tej uroczystości będzie usiłował ugrać
coś dla siebie i swoich poglądów. Już dawno nie ukazywał swej przebiegłości
tak, jak teraz. Zaprosił wszystkich zarówno w języku obowiązującym na dworze,
jak i po angielsku, po czym sam ruszył środkiem w kierunku tronów, ujmując mnie
pieszczotliwie za ramię.
W wysokiej, prostokątnej
komnacie wszystkie okna były zasłonięte, za to paliły się różnokolorowe świece
i pochodnie, rozświetlając delikatnie salę ciepłym, przyjemnym blaskiem. Miejsca
dla gości skryte były nieco w półmroku, natomiast sam środek sali oświetlono
tak, jakby każdy mógł bez przeszkód podziwiać występy tancerek. Zanim jednak
artyści wkroczyli na scenę, Czarny Pan powstał, a dziesiątki par oczu zwróciły
się ku niemu z kolorowych mat. Uśmiechnęłam się do siebie; Lord Voldemort był
wyśmienitym oratorem, więc nie mógł sobie poskąpić tej przyjemności wystąpienia
przed tak licznym gronem.
- Jest to czas ogromnego szczęścia, stąd to przyjęcie. Zaproszeni
zostali jedynie najznamienitsi i najbardziej zaufani, dlatego mam nadzieję, że
docenicie moją łaskawość. Jesteśmy tu, aby ucztować i świętować poczęcie mego
syna, który będzie kontynuował nasze dzieło – przemówił, a drobny mężczyzna
siedzący na najniższym stopniu podestu, na którym znajdowały się nasze trony
tłumaczył każde jego słowo.
Tę krótką przemowę zwieńczyły oklaski, a Czarny Pan usiadł na swoim
miejscu. W tym samym czasie drzwi na nowo się otworzyły, a w sali pojawiły się
piękne tancerki. Każda przyodziana była w skąpą, wielobarwną, bogato zdobioną
szatę, dookoła nadgarstków i kostek wiły się, niczym węże, złote bransolety i
sznury paciorków spowijających także długie, smukłe szyje kobiet. Dziewczęta
nie mogły mieć więcej niż szesnaście lat, ale makijaż, który malował się na
obliczu każdej postarzał je co najmniej o dziesięć lat. Kusiły męską część
widowni, cieszyły oczy chłopców, a wywoływały zazdrość w kobiecych sercach.
Skorzystałam z momentu, kiedy uwagę zgromadzonych zwróciły tancerki i
pochyliłam się w stronę Czarnego Pana, aby zapytać:
- Skąd masz pewność, że urodzi
się syn?
Wzrok pałających oczu Voldemorta, który skierowany był dla odmiany na
zachwyconych gości, skierował się na mnie, a on odpowiedział:
- Ja to po prostu wiem. Jestem
ponad wszystkimi śmiertelnikami uwięzionymi w słabych powłokach, które nie
potrafią zgrać się z duchem. Ech, na wszystkich bogów, oczekiwanie na kolejną
wspólną noc będzie prawdziwą męczarnią.
Uśmiechnęłam się, a w oczach zaigrały mi niesforne iskierki, kiedy
wyciągnęłam rękę i ujęłam ostrożnie jego dłoń.
- Mogę zadowolić cię w inny
sposób, powiedz tylko słowo – odparłam, a on przyciągnął moją twarz do
siebie i złożył na moich ustach pocałunek, którego głębia całkowicie mnie
pochłonęła.
Gdy tancerki zeszły ze
sceny, aby kusić wybranych przez siebie mężczyzn, a skrzaty domowe wniosły
pierwsze dania, wstałam, aby spocząć pomiędzy gawędzącymi ze sobą kobietami.
Większość z nich bardzo dobrze się znała, a były to głównie żony i siostry
śmierciożerców, którzy zajmowali miejsca po drugiej stronie sali i bardzo
dobrze się bawili. Egipt był krajem, gdzie spożywano bardzo dużo piwa, dlatego
na stołach w męskiej części Sali znajdowały się tylko i wyłącznie tego typu
trunki. Im było o wiele łatwiej się ze sobą dogadać. Wystarczyło kilka sporych
pucharów alkoholu, towarzystwo tancerek i prostytutek, aby w sali zrobiło się
głośno. Niewiasty natomiast zachowywały się o wiele bardziej powściągliwie.
Zivit wyraźnie unikała Narcyzy Malfoy, która tego wieczora promieniała. Miała
na sobie błyszczącą, ale prostą szatę, a włosy zwykle spinane w klasyczny kok
rozpuściła, co odmłodziło ją o kilka dobrych lat. Była naprawdę piękna, co
najwyraźniej bardzo drażniło moją siostrę. Jednak pani Malfoy nie sprawiała
wrażenia zniechęconej czy zmieszanej, co oznaczało, że nie miała pojęcia o
romansie jej męża, który w tej chwili siedział pomiędzy mężczyznami i wodził
wzrokiem za pięknymi tancerkami. Jego długie, platynowe włosy już z daleka
rzucały się w oczy, choć w sali panował pomarańczowy półmrok. Mimo że Zivit co
chwilę na niego zerkała, Lucjusz ani razu nie dał po sobie poznać, że zdaje
sobie sprawę z obecności swej byłej kochanki. Bardzo chciałam odciągnąć uwagę
siostry od przykrych myśli, więc zagadnęłam ją:
- Cieszę się, że przyjechałaś,
choć odniosłam takie wrażenie, że nie chcesz tu być.
Zivit natychmiast przyjęła obronną postawę; na usta przywołała
uśmiech, który wydał mi się bardzo sztuczny, a twarz drgnęła jej impulsywnie,
jakby przez całe uroczyste popołudnie walczyła z cisnącymi się do oczu łzami.
- Nie, to wielkie szczęście, że nareszcie udało ci się począć dziecko.
Naprawdę – głos delikatnie jej zadrżał, a wzrok powędrował na ułamek sekundy w
kierunku Lucjusza. – Nathir ostatnio też coś przebąkuje, że teraz moja kolej,
ale ja nie jestem jeszcze gotowa na powiększenie rodziny. Z trudem przyszło mi…
- Wiem, wiem – przerwałam
jej, a moja obleczona w diamenty i złoto ręka spoczęła na dłoni siostry. – Chciałabym, abyście oboje zostali w Egipcie.
Tutaj rozkwitniesz, a Nathira mianuję Wielkim Budowniczym. To o wiele lepsze
zajęcie niż praca w Ministerstwie Magii.
Twarz Zivit wyrażała przez moment szczere zainteresowanie, ale jej
wzrok padł znowu na męską część komnaty. Tym razem spojrzała na Qutajbaha i
zawahała się, a uśmiech rozciągający jej wargi ustąpił miejsca dziwacznemu
grymasowi. Odpowiedziała mi tylko, że ona sama chętnie by ze mną została, ale
musiałaby to jeszcze przedyskutować z mężem, co uważałam za bardzo rozsądne.
Ucieszyło mnie to, że zaczęła traktować ich związek poważnie. Obserwowałam, jak
wstaje i znika w tłumie roześmianych czarodziejów. Zostałam teraz całkiem sama
pomiędzy rozmawiającymi po angielsku kobietami. Skierowałam wzrok na Lucjusza
Malfoya, który pochylał się w kierunku ucha Czarnego Pana i szeptał doń jakieś
poufne informacje. Po minie śmierciożercy wywnioskowałam, że temat jest dość
poważny. Tancerki już nie kusiły Malfoya swoimi kobiecymi kształtami i nagimi
piersiami, co mogło oznaczać, że znowu nie wywiązał się z umowy danej swemu
panu. Twarz Voldemorta była nieprzenikniona, jedynie iskrzące się jak dwa
szkarłatne płomienie oczy wyrażały zniecierpliwienie.
Rozejrzałam się po sali
w poszukiwaniu siostry. Na początku pomyślałam, że już teraz postanowiła
przedstawić mężowi moją propozycję, jednak Nathir siedział na swoim miejscu i
rozmawiał po arabsku z otaczającymi go czarnoskórymi mężczyznami, raz po raz
przytykając do warg puchar wypełniony trunkiem. Nawet nie spojrzał na
wdzięczące się prostytutki, choć także nie był zainteresowany żoną. W żołądku
poczułam nieprzyjemny skurcz. Mogłam przewidzieć, że zaproszenie na jedno
przyjęcie siostry i jej byłego kochanka nie było najlepszym pomysłem. Nie wiem,
co bardziej bolało moją siostrę – sam fakt, że Lucjusz przyszedł tutaj z żoną,
czy może to, z jaką premedytacją ignorował Zivit. Przez chwilę przemknęło mi
przez myśl, że być może moja siostra będzie chciała nawiązać z nim kontakt, ale
Malfoy wciąż był zajęty debatowaniem z Lordem Voldemortem.
Nagle
przypomniała mi się ukryta pod jej poduszką fotografia.
A może… Może ona naprawdę czuła coś do Czarnego Pana? Być może teoria
wymyślona naprędce w jej sypialni nie była tylko moim marnym wymysłem? Poczułam
się dziwnie ze świadomością, że moją siostrę mogło coś łączyć z Voldemortem. Te
gratulacje i wyrażana głośno nadzieja, że urodzę syna… To wszystko mogło być
kłamstwem? Zivit nie była aż tak znakomitą aktorką, aby tak dobrze zamaskować
swoje uczucia. Chyba że jej ból w sercu nie dotyczył Lucjusza, a…
Skarciłam się w duchu za
tak niedorzeczne spekulacje. Nie mogłam absorbować się teraz takimi głupstwami.
Dziecko, które nosiłam pod sercem było dla mnie droższe od wszystkiego, nawet
od uczuć siostry. Byłam pewna wierności Czarnego Pana. Sięgnęłam po puchar
wypełniony cierpkim sokiem i wypiłam kilka sporych łyków. Muzykanci zgrali
właśnie zupełnie nową nutę, na którą prawie całkiem nadzy mężczyźni wyskoczyli
na scenę, aby zabawiać gości przeróżnymi akrobacjami i sztuczkami. Ich
błyszczące, ciemne, umięśnione, gibkie ciała były balsamem na zazdrosne,
kobiece serca oraz łagodziły strzelające mściwymi spojrzeniami oczy. Niewiasty
zaczęły klaskać i nachylać się do swoich sąsiadek, aby wyszeptać do ich uszu
słowa podziwu. Mimo że nadal starały się zachować klasę, ich oczy płonęły
dzikim blaskiem, jakby magiczna, egipska noc, która właśnie wciągała słońce za
horyzont przyćmiła ich umysły.
Nagle moją uwagę
przykuła niepozorna, acz dziwaczna scena. Kątem oka dostrzegłam prostującą się
sylwetkę Czarnego Pana, którego nienaturalnie blada twarz emanowała perłowo
białym blaskiem, a zaraz za nim szybki, kobiecy ruch. Nareszcie udało mi się
znaleźć Zivit. Wspięła się na palce, aby rzucić jakąś uwagę wprost do ucha
Voldemorta, choć na jej twarzy widać było desperację. Zainteresowało mnie to,
choć w środku byłam zaskakująco spokojna. Czarny Pan z traktował moją siostrę z
rezerwą, jednak po kilku jej usilnych prośbach uległ. Dziewczyna żwawo ruszyła
w kierunku drzwi, a Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać podążył za nią.
Oboje zniknęli na korytarzu, nie budząc w nikim podejrzeń. W moim sercu
pojawiła się igiełka niepokoju, jednak wyglądało na to, że nie odeszli zbyt
daleko, ponieważ Lord Voldemort powrócił zaledwie kilka minut później. Twarz
miał jak zwykle opanowaną, a wzrok beznamiętny, ale poruszał się nerwowo. Wiele
bym dała, aby zachować w tej sytuacji spokój.
~*~
Zakończenie trochę z
dupy, ale jest problem – jak tu napisać wszystko, co chciałam, żeby
jednocześnie nie zdradzić wszystkiego. Już minęły pierwsze terminy sesji,
wszystko mam jak do tej pory pozdawane, czekam jeszcze na wyniki ostatniego
egzaminu. Nie mam pojęcia, co się od wczoraj ze mną dzieje. Jednocześnie mam
ochotę pisać, ale i nie mam. Chyba trochę się zagubiłam w tych wszystkich
terminach, ale sama jestem sobie winna. Nie trzeba było zakładać na raz tylu
blogów. Wszystko na DLR układa się tak pięknie i radośnie, że aż wydaje mi się
to nudne. Potrzebuję tutaj mięsa i krwi, która już niedługo się poleje
(nareszcie). Może nie dosłownie, ale powoli docieramy do mojego ulubionego
momentu w opowiadaniu.