17 stycznia 2010

Rozdział 28

Szliśmy w milczeniu kilka minut. W końcu Tom zaproponował, żebyśmy się teleportowali. Ja stwierdziłam, że Riddle mógłby mnie nauczyć tej umiejętności.
- Przecież w tym roku będą kursy teleportacji – rzekł. – Co prawda powinny być rok albo dwa wcześniej, bo to bardzo cenna i potrzebna umiejętność… No ale cóż.
- Gdybym nauczyła się wcześniej, byłoby to cenne doświadczenie.
Tom zatrzymał się, ja zrobiłam to samo.
- Skoro tak, dobrze – powiedział i wskazał ręką na oddalone o jakieś sto metrów wzgórze. – Teleportuj się tam.
- Co, teraz? – wydałam z siebie zduszony okrzyk. – Ale nie jestem przygotowana, nie wiem, co mam robić!
Moja panika przyćmiła całkowicie radość, spowodowaną wyrwaniem się z domu babci Jane, podczas gdy Sokaris musiał tam nadal się nudzić, skazany na herbatkę o piątej i ciągłe uwagi ze strony starszej pani na temat swojego zachowania i wyglądu.

Toma zaś moja histeria bardzo rozbawiła.
- Widziałaś, jak to robię – powiedział. – To bardzo proste. Skup się na jednym celu.
Utkwiłam wzrok w szczycie łagodnego pagórka. Skupiłam się, zgodnie z poleceniem Toma. Następnie obróciłam się gwałtownie dookoła. Trochę za gwałtownie. Co prawda, udało mi się deportować, ale aportację poszła mi już trochę gorzej. Zatoczyłam się jak pijany człowiek i upadłam na plecy. Mimo że to okropne uczucie zgniatającego mnie zewsząd ciśnienia minęło, w uszach nadal mi dzwoniło. Podniosłam się na nogi, jęcząc cicho.

Tom teleportował się tuż obok mnie.
- Trochę cię zniosło, ale w sumie nie najgorzej – stwierdził.
Rzeczywiście, miał rację. Aportowałam się kilkanaście metrów od obranego przeze mnie celu.
- Tak, jestem z siebie cholernie dumna – odparłam.
I tak rzeczywiście było.

- No, to możemy teraz iść do chaty Gauntów – podjął na nowo temat po chwili milczenia.
- Po co mi to wszystko pokazujesz? – zapytałam, zanim jeszcze zacisnął palce na moim przegubie, żeby użyć teleportacji łącznej. – Miejsca, w których kryjesz swoje horkruksy. Po co mówisz mi o nich? Wcale nie musisz, tak nie miało być.
Tom spojrzał na chwilę w inną stronę, marszcząc lekko czoło.
- Racja, miałem inne plany – odpowiedział w końcu. – Ale stwierdziłem, że mając kogoś takiego jak ty, nie będę samotny, będzie mi łatwiej, no i przedłuży się ród Slytherina.
Uśmiechnął się nieznacznie, za to mój uśmiech spełzł mi całkowicie z twarzy. 
- Nie wiem, czy chcę mieć więcej dzieci – mruknęłam.
- Mamy na to całą wieczność – oświadczył. – Idziemy, mamy dużo roboty.
Zanim zdążyłam wyrazić jakoś swoje zdumienie, Tom pociągnął mnie do przodu, prawie w tej samej chwili się deportując. Ciśnienie i szum napierały na mnie ze wszystkich stron. Okropne uczucie.

Sekundę później zaczerpnęłam już powietrza. Czułam silną woń lasu, zwłaszcza iglastego.
- Kawałek musimy przejść – rzekł Tom. – Ale to naprawdę nie daleko.
- Jak długo tu zostaniemy? – spytałam.
- Tyle, ile będziesz chciała – odparł Riddle, wzruszając ramionami. – Mnie osobiście nie pali się do powrotu do sierocińca.
- A mnie do totalitarnego domu, gdzie panuje dyktatorski ojciec – dodałam.
- No to ustalone – stwierdził. – To ostatnie wakacje, które spędzam w sierocińcu.
Zaśmiałam się.
- A niby gdzie chcesz zamieszkać po zakończeniu Hogwartu? – spytałam.
- Chcę być nauczycielem.
Zamrugałam szybko.
- Nauczycielem? – powtórzyłam. – Chcesz spędzić całe życie w Hogwarcie?
- Nie. Ale to doskonałe miejsce do zbierania zwolenników, nie sądzisz?
Nie odpowiedziałam, więc Riddle zinterpretował to jako koniec rozmowy. Chwycił mnie mocno za nadgarstek i ruszył w stronę jakiegoś wysokiego, zaniedbanego żywopłotu. Ciągnął się chyba w nieskończoność.

W końcu znaleźliśmy metrowy odstęp między jednym a drugim krzewem.
Dom, który stał po środku posesji, popadł już w ruiną. Okna były zasłonięte przez drewniane okiennice, drzwi przeżarte przez korniki ledwo się trzymały na zardzewiałych zawiasach. Tylko magia mogła zapobiec zawaleniu się poobijanych ścian i runięciu dachu. Z przerażeniem dostrzegłam jeszcze coś: przybitego do drzwi, wysuszonego węża. Moim ciałem wstrząsnął mimowolny dreszcz obrzydzenia.

- O zgrozo – wyszeptałam. – Co to za miejsce?
- To dom Gauntów – odpowiedział cicho Tom i różdżką otworzył trzeszczące przeraźliwie drzwi.
Zawiasy jęknęły niemiłosiernie, gdy uchyliły się szerzej.
- Wyobrażałam go sobie inaczej – mruknęłam. – Gauntowie to bardzo stara rodzina, nie sądziłam, że mieszkali w lepiance.
- Kilka pokoleń temu przepili cały majątek – odparł Tom, bardzo skupiony na oględzinach mrocznego wnętrza. – Ale wcześniej żyli w magnackim przepychu.
Jednym machnięciem różdżki zapalił zardzewiałą, oliwną lampę. Blady płomyk oświetlił izbę, pogrążoną w mroku. Był to salon, tak mi się zdaje, i kuchnia w jednym, jednak tak zrujnowany, że aż trudno było poznać. Walący się starodawny piec przypominał bardziej kupę gruzu niż coś, na czym można było ugotować obiad.

Poza tym wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, brudu i Bóg wie jeszcze, czego.
- Chodź za mną – odezwał się Tom.
Niepewnym krokiem, ostrożnie, żeby nie poruszyć tego kurzu na gnijących, nieheblowanych deskach, ruszyłam za nim. Stanął nad jakimś ohydnym, ciemnozielonym, postrzępionym chodnikiem, wypowiedział jakieś zaklęcie, a chodnik zesztywniał i podniósł się, jakby był zrobiony z metalu.

W drewnianej podłodze ukazała się dziura albo raczej skrytka. Znajdowała się tam szkatuła, wykonana ze szczerego złota, ozdobiona szmaragdami. Tom pochylił się, żeby ją otworzyć. Znów wypowiedział jakieś zaklęcie, ale nie było to Alohomora.
Wieko szkatuły powoli uniosło się, ukazując wnętrze, wyścielone szkarłatnym aksamitem. Na środku leżał pierścień, ten sam, który widziałam kiedyś na palcu Toma.

- Robi wrażenie – mruknęłam. – Jak tak patrzę na to wszystko, to dochodzę do wniosku, że Dumbledore w twoim wieku mógłby się schować.
Tom tylko zaśmiał się pod nosem i wyciągnął ze szkatuły pierścień. Był taki, jakim go zapamiętałam. Złoty, z czarnym, błyszczącym kamieniem, z trójkątnym okiem, wyrzeźbionym po środku.
- Insygnia Śmierci – odezwał się Riddle, patrząc na ten dziwny znak, jakby go nigdy wcześniej nie widział. Ja również utkwiłam w nim wzrok.
- Myślałam, że to tylko bajka dla dzieci – powiedziałam. – One istnieją?
Tom skinął głową.
- Więc gdzie są? – spytałam.
- A kto to wie – westchnął. – Peleryna-niewidka… cóż. Gdzieś u członków rodziny Peverellów, ale Czarna Różdżka… Jej ślad kończy się na Arkusie i Liwiuszu, gdzie jest teraz, nie mam pojęcia. Żeby być niezwyciężonym, tylko tego mi brakuje.
- A myślałam, że horkruksy – powiedziałam cicho.
Kiedy Tom spojrzał na mnie, w jego czarnych oczach zapłonęły czerwone płomienie. Jego wyraz twarzy również mi się nie spodobał. Wyglądał jakby zwariował, nie było w nim już ani śladu jego zwykłego spokoju.
Zmarszczył gwałtownie brwi, na ego twarzy wystąpił gniew pomieszany ze stanowczością.

- Nie możesz się bać, słyszysz? – przemówił do mnie tak, jak nigdy jeszcze do mnie nie mówił. – Cały czas czuję twój strach w powietrzu, zawsze, gdy mówimy o nieśmiertelności i podbijaniu świata.
Nagle poczułam taką złość, jakiej nie czułam od dawna. Była to złość, spowodowana bezsilnością i brakiem zrozumienia.
- Jak mam się nie bać, skoro stajesz się wtedy taki dziwny, szalony, jakby ci odbiło! – krzyknęłam. – Jestem w jednym pokoju z mordercą swojego ojca, dziadków i Bóg jeden wie, kogo jeszcze. I ja mam się zachowywać normalnie w takiej sytuacji? Boję się, że mogę nie wrócić do domu, bo pozbawisz mnie życia, a moje ciało transmutujesz w butelkę i zakopiesz w ziemi albo gorzej, wyrzucisz do śmieci!
Drżałam na całym ciele ze złości, nie mogłam tego powstrzymać. A Tom patrzył na mnie spokojnie, jakby wysłuchał jakiejś reklamy, która w ogóle go nie zainteresowała.

- Taki już jestem, nie zmienisz tego – odparł w końcu. – Ale możesz być pewna, że z mojej strony ci nic nie grozi. Wszak jesteś matką mojego dziecka.
Zapanowało milczenie. Okropny zapach kurzu i jakby rozkładającej się żywności dał mi się odczuć jeszcze bardziej, niż przedtem.
- Chodźmy już stąd, strasznie tu śmierdzi – odezwałam się pozbawionym emocji, martwym głosem.
Tom włożył pierścień z powrotem do szkatuły, zapieczętował wszystko zaklęciem i poprowadził mnie do wyjścia.

Uderzyło mnie świeże, choć gorące powietrze, przesycone zapachem lasu. Całkiem miła odmiana po kurzu i gnijącym mięsie.
- Gdzie teraz? – zapytałam.
Riddle wskazał majaczący na wzgórzu wielki dwór. Był to, jak się domyśliłam, dom dziadków Toma.
Niedaleko apartamentu, już bardzo zaniedbanego, znajdował się wielki cmentarz z kamiennymi nagrobkami, płytami i różnymi rzeźbami. Zauważyłam też drewniany kościół. Musiała to być duża wioska.

Mimo że sam dom był w kiepskim stanie, ogród wyglądał nie najgorzej. Trawa była równo przycięta, z żywopłotu nie sterczały szpecące gałązki, a rabatki z tulipanami pozbawione chwastów. Z komina w domku ogrodnika leciał dym.
- Ktoś tu jest? – spytałam, dla pewności zniżając głos.
- Mieszka tu stary ogrodnik, który czasem zajmuje się roślinami, pilnuje, żeby bachory nie wybijały kamieniami okien… - odrzekł Riddle. – Rzuciłem na nas zaklęcie zwodzące, nie zobaczy nas. Zresztą, jeśli nawet, to co nam może zrobić? To moje mieszkanie.
Przeszliśmy przez trawnik, a Tom otworzył różdżką skrzypiące drzwi.
W środku widać było ślady dawnej świetności, choć wszystko pokrywał kurz i pajęczyna.
- Zostaniemy to do rana? – zapytałam niepewnie.
- Zawsze to jakieś nowe doświadczenie – stwierdził i zaprowadził mnie skrzypiącymi schodami na piętro.

~*~


Nie pisałam, bo tak jakoś weny nie miałam, później te próbne testy gimnazjalne… Nie zmieściłam się z rozprawką. Mam nadzieję, że rozdział nie zawiódł Waszych oczekiwać. Dedykacja dla Eles. :*