25 lipca 2010

Rozdział 45

Rano wstaliśmy wraz z pierwszymi promieniami słońca. Nie chcieliśmy wyjeżdżać tak bez pożegnania, ale też nie mogliśmy zostać zbyt długo. Kiedy już znajdziemy się w Anglii, w końcu odetchnę, a Tom przestanie marudzić. Co takiego chciał zrobić?
Gdy zeszliśmy z walizkami i z Midnight’em na dół, ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłam wszystkich domowników, siedzących w kuchni przy niskiej ławie. Od razu nas zobaczyli. Matka poderwała się i podbiegła do nas.
- Już wychodzicie? – spytała po angielsku.
- Zanim wrócimy do Londynu, chcielibyśmy zobaczyć jeszcze ten dom – wyjaśniłam.
- Ale zjedzcie śniadanie. Chociaż raz, w gronie rodziny.
Nie mogliśmy odmówić. Usiedliśmy. Zivit ani razu na mnie nie spojrzała. Prawdopodobnie była trochę obrażona, że tak szybko wyjeżdżam. Chciałam jej coś powiedzieć, ale jakoś nie mogłam z siebie wydusić słowa. Po śniadaniu tylko podeszłam, żeby ją przytulić. Długo nie chciałam jej puścić, ale w końcu Tom chwycił mnie za rękę i wyprowadził z domu. Arabowie już dawno porozkładali stoiska, ale na targu nie było takich tłumów jak w południe.
- A ty wiesz właściwie, gdzie jest ta siedziba? – zapytał nagle Riddle.
- Matka dała mi swego rodzaju mapę – odparłam i zatrzymała się na chwilę, żeby wyciągnąć z kufra zwinięty pergamin.
Stuknęłam w niego różdżką, a on rozwinął się, ukazując mapę Egiptu. Gdzieś na Saharze zaznaczony był krzyżykiem nasz cel. Zieloną zaś kropką, jeśli mi się dobrze wydaje – położenie mapy. Żeby się upewnić, zrobiłam do przodu kilka kroków. Zielony punkcik poruszył się. Tom zerknął mi przez ramię.
- Potrafisz tam dolecieć? – zapytałam go, wskazując na czerwony krzyżyk. Riddle wziął ode mnie mapę i utkwił w nim na moment wzrok.
- Hmm, to niedaleko Teb, zauważyłaś? – mruknął. – Tak, trafię tam.
Pomniejszył wszystkie nasze rzeczy, schował je w wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął w moją stronę ramiona, dając mi znak, żebym chwyciła go za szyję. Z niewyraźną miną podeszłam do niego, a on wziął mnie na ręce i wystrzelił ze świstem w powietrze. Pęd wiatru rozwiał mi włosy.
- Mów mi, jak mam lecieć – powiedział Tom. Teraz poruszaliśmy się o wiele szybciej.
- Trochę w lewo! – poradziłam mu, przekrzykując szum wiatru.

Lecieliśmy jakieś piętnaście, dwadzieścia minut. Było naprawdę gorąco. Nie byłam przyzwyczajona do takiego słońca. Świeciło mi centralnie w głowę. Nie odezwałam się ani słowem, ale w duchu już nie mogłam znieść tego upału i musiałam użyć całej swojej samokontroli, żeby nie zacząć narzekać. Z drugiej strony jednak wiedziałam, że jeśli jakoś skomentuję tę pogodę, Tom natychmiast będzie chciał wracać do Londynu i się na mnie obrazi, że straciliśmy tyle czasu. On, jakby to wyczytał z moich myśli, zapytał:
- Źle się czujesz? Już jesteśmy niedaleko.
Nic na to nie odpowiedziałam, tylko oparłam policzek o jego ramię.

Dolecieliśmy na miejsce wyznaczone na mapie. Niby byliśmy nad celem, ale wszędzie dookoła był piach i czerwone skały.
- To na pewno to miejsce? – spytał Riddle.
- Może tu chodzi o Zaklęcie Fideliusa – zaproponowałam. – Matka przekazała mi wiadomości o tym miejscu, więc trzeba podlecieć bliżej, żeby się coś wydarzyło.
Tom zniżył się. Kiedy byliśmy jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią, coś się zaczęło dziać. Wielkie, marmurowe kolumny, podtrzymujące kamienne dachy, wielkie budynki z hieroglifami i złotymi malowidłami na ścianach, połączone szerokimi, niskimi korytarzami ukazały się naszym oczom. Okna były pozbawione szyb, za to od wewnątrz przysłonięte jedwabnymi, przezroczystymi tkaninami.
Podlecieliśmy do drzwi wejściowych. Były tak wysokie i tak masywne jak drzwi w Hogwarcie, ale te miały więcej ozdób, złotych hieroglifów i w ogóle zdawały się być okazalsze. Wyciągnęłam rękę, żeby je otworzyć, ale te rozwarły się przed nami same. Zaskoczona, weszłam do środka.
Cień, który panował w holu, przyniósł mi prawdziwą ulgę. Powoli ruszyłam korytarzem naprzód. Tom zrobił to samo. Szybko zrównał ze mną krok. Myślałam, że ten dom od dawna nie był zamieszkany, nawet przez skrzaty domowe, ale ta czystość, lśniące, złote podłogi i ani odrobiny kurzu czy piasku były zbyt podejrzane…

Nagle rozległy się jakieś dźwięki, jakby odgłos otwieranych mosiężnych drzwi. Zatrzymałam się gwałtownie. Nie usłyszałam już żadnych kroków, które świadczyłyby o obecności jakiegoś człowieka, ale nic dziwnego, skoro osoba, która pojawiła się w korytarzu miała bose stopy. Wyglądała jak jakaś starożytna kapłanka. Ubrana była w prześwitującą, białą szatę, sięgającą kostek, we włosach miała złote nici, a nagie ramiona pokrywały namalowane czarną farbą symbole. Bez słowa podeszła do nas i rozpięła dwa pierwsze guziki mojej szaty. Kiedy zobaczyła Oko Horusa, wytatuowane na moim ciele, cofnęła się o kilka kroków i pokłoniła się nisko.

- Czekaliśmy tyle lat, aż przybędzie tu panienki matka, Earth – przemówiła, nadal pochylona w pokornym ukłonie, nie śmiejąc nawet na nas spojrzeć. – I w końcu przybyła, żeby nam obwieścić, że któregoś dnia przyjdzie tu jej córka, Dżahmes Meritamon.
- To ja – przyznałam. – Wyprostuj się. Jesteś tu tylko ty?
Dziewczyna zrobiła, co jaj kazałam. Musiała mieć nie więcej, niż dwadzieścia sześć lat, ale była ode mnie niższa o ponad głowę.
- Nie, jest nas więcej – wyjaśniła. – Jesteśmy kapłankami Anubisa. Ja, piętnaście dziewczyn i dwóch mężczyzn. Bogini Bastet ma więcej kapłanek, jest bardziej wymagająca od innych bogów. Ma ich dwadzieścia trzy. Ale to ja je wszystkie pilnuję. Jestem Heather*.
Jej wzrok zatrzymał się na Tomie. Na pewnie nie chciała być nieuprzejma, więc nie pytała, ale po środku jej wysokiego czoła pojawiła się pozioma zmarszczka, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała.
- To jest Tom, to też jego dom, będziecie słuchać go tak, jak mnie – powiedziałam kapłance. – Oprowadź nas.

Dziewczyna pokazała nam cały dom. Musiał być chyba tak duży jak Hogwart, ale był inaczej rozmieszczony. Szkoła magii i czarodziejstwa była raczej wysoka, za to ta rezydencja zajmowała dużą powierzchnię i miała zaledwie pięć pięter i rozległe, głębokie piwnice. Heather opowiedziała nam o wszystkim. Kapłani wcale nie byli potrzebni w świątyniach i w ogóle w tym domu. Można było powiedzieć, że służyli do przedłużania linii kapłanek i kapłanów, bo nikt z zewnątrz nie był tu wpuszczany i nikt na zewnątrz nie był wypuszczany, a związanie się z kimś, kto nie był spokrewniony z kapłanami starożytnego króla i królowej było zabronione. Właściwie od czasu Amenhotepa I nikt nie był wpuszczany do tych świątyń, co wzbudziło we mnie duży podziw. Ludzi było tu mnóstwo, musieli się bardzo starać, żeby ten ród przetrwał aż do dziś. Skoro niektórzy czarodzieje nie chcą pozwolić, by członkowie ich rodzin związali się ze szlamą lub mugolem, proponuję takie rozwiązanie. Zamknąć całą rodzinę w domu i nikogo nie wpuszczać.

Nagle Heather zapytała. Przez całe zwiedzanie wyglądała tak, jakby chciała to zrobić, ale nie wiedziała, czy jej wolno.
- Czyli zostaniecie tu?
Spojrzałam na Toma. Jego twarz była nieprzenikniona, nie dawał mi żadnej rady, jakby chciał, żebym sama podjęła decyzję. Chciałam zostać, ale w końcu om też miał swoje plany, których nie mogłam ignorować. No a ci kapłani byli tu od zawsze, dom jest całkiem bezpieczny. Odetchnęłam kilkakrotnie.
- Musimy wracać do Londynu. Wiesz, gdzie jest Londyn? Leży w Wielkiej Brytanii. Ale wrócimy – zapewniłam ją szybko. – Zostaniemy tu przez noc, a rano wyruszymy. Bardzo wcześnie rano, stąd nie można się teleportować.
Twarz Heather, tak pobladła od smutku, teraz rozpromieniła się ze szczęścia.
- Nie musicie tak wcześnie wracać – powiedziała. – Lecąc na dywanie szybciej dotrzecie do Londynu.
Wybiegła z ogromnej komnaty, a wróciła tak szybko, że ja i Riddle nie zdążyliśmy nawet wymienić zdumionych spojrzeń, co dopiero jakichś uwag. W ramionach trzymała cienką, jasną wykładzinę z żółtymi i brązowymi frędzlami, które, w znajomy mi sposób, dygotały. Rozwinęła ją na podłodze z szerokim uśmiechem na ustach. Dywan pokryty był czarnymi i granatowymi hieroglifami i typowymi dla Egiptu rysunkami.
- Tak, to nam bardzo pomoże – przyznałam, wyciągnęłam różdżkę i machnęłam nią, a wykładzina sama się zwinęła i uniosła w powietrze. Tom nagle sobie o czymś przypomniał. Wyciągnął z kieszeni nasze pomniejszone kufry oraz Midnight’a i różdżką powrócił to wszystko do normalnych rozmiarów.

Nastała pora obiadu. Poczułam, jak żołądek skręca mi się z głodu. Było już po czwartej po południu, a ja byłam tylko o śniadaniu, które zjadłam jeszcze przed szóstą rano. Heather zaprowadziła nas do komnaty, w której niegdyś jadano. Usiedliśmy przy niskim, drewnianym stole na stołkach o bardzo krótkich, przypominających łapy zwierząt nogach. Kapłanka odeszła, żeby przynieść coś do jedzenia, a ja podparłam podbródek na zaciśniętej pięści i utkwiłam wzrok w twarzy Toma.
- Świetna obsługa – stwierdziłam. – Lepsza, niż w Hogwarcie.
- W Hogwarcie było najlepiej – mruknął i spojrzał na ciemny blat stołu. Po jego środku wymalowana była ciemnymi farbami bogini Neit.
- Bo to były nasze najlepsze czasy? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział mi. Wzrok nadal miał opuszczony, a pogrążony był, zdaje się, we wspomnieniach. Tak, w Hogwarcie żyło się nam najlepiej. Bez większych trosk i poważnych decyzji. Rok szkolny zakończył się zaledwie tydzień temu, ale mnie wydawało się, że minęło o wiele więcej czasu. Poznanie mojej prawdziwej rodziny było jakby początkiem czegoś nowego, a ukończenie szkoły zamknęło stary rozdział mojego życia.

Wróciła Heather. Różdżkę miała wyciągniętą przed siebie, w powietrzu zaś płynęły złote talerze, półmiski, puchary i dzbanki. Ustawiła to na stole jednym machnięciem różdżki, ukłoniła się lekko i znów zostawiła nas samych. W milczeniu wzięliśmy złote sztućce i zaczęliśmy jeść.
Gdy skończyliśmy obiad, Heather wróciła, żeby dalej nam służyć. Poprosiłam ją, by zaprowadziła nas do łazienki. Zrobiła to z największą przyjemnością. Była dziwna. Chyba cieszyło ją usługiwanie swoim panom. Chociaż nic dziwnego, skoro przez wszystkie te lata musiała mieć bardzo nudne życie.

Łazienka okazała się ogromną komnatą, całkiem wykonaną czarnego, lśniącego granitu. Po środku znajdował się głęboki basen z szerokimi stopniami, schodzącymi w dół, w stronę środka. Dlatego w centralnej części basenu było gdzieś ponad pięć metrów głębokości. Heather odeszła do swoich spraw, więc natychmiast zrzuciłam ciuchy i wskoczyłam do wody. Spodziewałam się, że będzie ciepła przez tą wysoką temperaturę panującą w powietrzu, ale okazała się przyjemnie chłodna. Tom przyglądał mi się przez chwilę bez słowa, z rękami założonymi na piersiach.
- Nie gorąco ci? – spytałam.
Riddle rozejrzał się z wyrazem niepewności na twarzy.
- Każdy może tu wejść – rzekł.
- Nikt nie przyjdzie, dopóki nie zostanie wezwany – sprostowałam i ochlapałam go wodą. – Ale to twoja sprawa, jeśli wolisz stać w tym upale jak czereśnia, to stój.
Poskutkowało. Mruknął coś w stylu „No dobra” i zaczął się rozbierać. Zanurkowałam. Woda nie była ani słona, ani nasączona tym śmiesznym chlorem, który dodają do wody na basenach mugole, więc mogłam bez trudu otworzyć oczy. Popłynęłam na samo dno. Ściany, podłoga i schody w basenie były wyłożone drobnymi, granatowymi i błękitnymi kafelkami, a dno było podświetlone. Na podłodze te małe kafelki układały się w różne postacie, a ściany pokrywały gwieździste wzory. Mimo że byłam pod wodą, usłyszałam stłumiony plusk, co oznaczało, że Tom wszedł już do basenu. Podpłynęłam pod powierzchnię i wynurzyłam się.
- O wiele lepiej, prawda? – spytałam, podpływając do niego pieskiem.
- To fakt, lepiej, niż na powierzchni – stwierdził.
Objął mnie w talii i przyciągnął do siebie, żeby pocałować mnie w usta. Oplotłam go rękami za szyję. Brakowało mi takiej bliskości, a przekonana byłam, że w przyszłości będziemy mieć jeszcze mniej czasu dla siebie. Odwróciłam głowę, kiedy Riddle pogłębił pocałunek i oparłam policzek o jego ramię.
- Jak ci się tu podoba? – zapytałam. – Najładniejsze są świątynie. Nic dziwnego, że ich wszystkich nie ciągnie do świata zewnętrznego.
- No tak, to idealne miejsce na kwaterę – przyznał Tom. – Na odludziu, dobrze strzeżone, nikt nie może nas z tym miejscem powiązać… Twoja matka, dając ci ten dom, bardzo nam pomogła.
Puścił mnie i zanurzył się pod wodę. Po chwili znów pojawił się na powierzchni. Zobaczyłam jakiś ruch. Na początku pomyślałam, że to Heather, ale okazało się, że to Midnight’owi jakoś udało się nas znaleźć. Przysiadł na krawędzi basenu, pochylił się nisko nad taflą wody i zaczął węszyć.

Tomowi chyba już się znudziło pływanie, bo wyszedł z basenu, wysuszył się różdżką i włożył ubranie.
- Wiesz, co wyczytałam? – odezwałam się, kiedy opadł na szeroką, kamienną ławę i przyglądał mi się teraz bez większego zainteresowania. – Że kapłanki mają robić wszystko, co im każę. I same też usługują swoim paniom, mimo że te wcale tego mogą nie chcieć, bo uważają odmowę za coś, co hańbi ich pracę. Zaraz się przekonamy, czy to prawda. Heather!
Nie minęły nawet dwie minuty, a dziewczyna stała już w drzwiach. Bez słowa wstałam i rozłożyłam szeroko ręce. Heather natychmiast zrozumiała, o co chodzi. Wezwała jeszcze trzy dziewczyny, po czym wyprosiła Toma, składając przed nim co chwilę głęboki ukłon.
- Pan musi wyjść, bo to niedozwolone, żeby mężczyzna się temu przypatrywał – wyjaśniła, popychając go w stronę drzwi.
Tom posłał mi zaskoczone spojrzenie, wziął Midnight’a na ręce i opuścił łaźnię. Cztery kapłanki podeszły do mnie, żeby wytrzeć mnie i ubrać. Jedna z nich wysuszyła mi włosy różdżką. Myślałam, że włożą na mnie moją szatę, ale nic z tych rzeczy. Heather wyciągnęła z szarego worka, który przyniosła, jakąś złotą przepaskę z grubym, drogocennym pasem i szeroki, cały wykonany ze złota i paciorków naszyjnik. Podczas gdy trójka kapłanek zakładały na mnie te bez wątpienia dziwne części garderoby, Heather zajęła się moimi włosami. Usłyszałam tuż przy uszach jakieś grzechotanie, które bardzo mi się nie spodobało. Kapłanka nałożyła mi a cienkie pasmo włosów złote paciorki. Poczułam nieznaczną ulgę, bo na początku pomyślałam, że chce obciąć mi włosy.
- Czy to konieczne? – zapytałam, kiedy jedna z dziewczyn wyjątkowo boleśnie zatrzasnęła mi na kostce grubą bransoletę. – Mogłyście mnie po prostu ubrać w któryś z moich ciuchów.
- Pani nie może kalać swojego ciała odzieniem zwykłych czarodziejów i mugoli – oznajmiła Heather z godnością. – Panem zajmiemy się później.
- Ooo, to bym raczej odradzała – odpowiedziałam szybko. – Wątpię, czy w ogóle pozwoliłby wam wybrać ubranie dla niego. Lepiej mu tego nie proponujcie.
Powiedziałam to z jednaj strony dlatego, że przewidziałam już reakcję Toma, ale z drugiej nie bardzo było mi na rękę, że czwórka dziewczyn będzie oglądała go nagiego. Na razie tylko ja doświadczyłam tej przyjemności, nie zamierzam pozwalać na to innym. Co innego, gdyby mieli ubrać go mężczyźni, chociaż nad tym też musiałabym się poważnie zastanowić…

- I jeszcze jedno – mruknęła do siebie Heather, uniosła różdżkę i stuknęła mnie nią mocno w czoło.
Zaprowadziła mnie do wielkiego lustra, które zajmowało całą ścianę. Cóż, muszę przyznać, że nie wyglądałam najgorzej, choć ten diadem z głową rozgniewanej kobry to już przesada. Szeroki naszyjnik całkowicie przysłonił mi piersi i rozwiązała się też tajemnica owego stuknięcia mnie różdżką w czoło. Od rzęs odchodziły czarne kreski, powieki pokrywał ciemnoniebieski cień.
- Zupełnie, jakbym cofnęła się do starożytności – mruknęłam, oglądając złote bransolety na przegubach.
- Prawda? Tak musi być – odpowiedziała z szerokim uśmiechem na ustach Heather, zachwycona tym, że ta metamorfoza tak mnie zdziwiła.
- Dziękuję. Możecie odejść – odezwałam się po krótkiej chwili.
Kapłanki ukłoniły się i odeszły do swoich zajęć, a ja opuściłam łaźnię. Tom stał tuż za drzwiami i wpatrywał się w ścianę, zapewne odczytując z niej hieroglify. Kiedy usłyszał szczęknięcie ciężkich drzwi, odwrócił głowę. Wyglądał na trochę zaskoczonego.
- I jak, podoba ci się? – spytałam, powoli podchodząc do niego.
- Jest… no… świetnie. Wyglądasz pięknie- odparł, nadal nieco zszokowany. – Teraz codziennie już będziesz tak chodzić?
- Przeszkadza ci to?
- Nie, ale nie będę spokojnie patrzył na zaślinionych, napalonych zboczeńców, pchających się do ciebie z łapskami i wywalających na ciebie gały – wyjaśnił. W jego głosie bardzo wyraźnie wyczułam złość, ale z zadowoleniem wykryłam także nutkę zazdrości. Zaśmiałam się cicho.
- Niech patrzą i zazdroszczą – odparłam i schyliłam się, żeby podnieść Midnight’a. – Po Londynie tak przecież nie będę chodzić, nie chcę, żeby mnie wzięli za chorą psychicznie. Chodź na kolację.
Na początku myślałam, że to niezbyt dobry pomysł z tym domem po środku piasków pustyni, ale okazało się, że jest całkiem przyzwoicie. Ciężko będzie mi opuścić ten ciepły kraj i przyjaznych ludzi, by wrócić do wilgotnej, zimnej Anglii z osobami, które ciągle zadręczają człowieka swoją obecnością.

~*~

Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Nie mogłam nic ostatnio opublikować, bo miałam chwilowy brak weny i pomysłów. Ale nic innego nie robię, tylko piszę, w ogóle nie wypoczęłam. A powinnam przed rokiem szkolnym. Idę w sierpniu na pielgrzymkę na cztery dni, może uda mi się nabrać sił. Zmieniłam ten rażący szablon na coś spokojniejszego dla odmiany. Dedykacja dla PauLiny :*

* Pod gwiazdką jest link do bohaterów, gdzie powstała nowa postać. 

3 lipca 2010

Rozdział 44

Następnego ranka, kiedy ktoś obudził mnie jeszcze przed świtem, niebo było szare i ciemne. To Tom szturchał mnie w ramię. Podparłam się na łokciu i rozejrzałam nieprzytomnie dookoła. Riddle był już kompletnie ubrany, kufry spakowane, a Midnight siedział obrażony w wiklinowym koszu. To najwyraźniej uwłaczało jego godności. Zauważyłam maleńką, wąską rankę tuż pod lewym okiem Toma, co oznaczało, że musiał z nim stoczyć zażartą walkę.
- Która godzina? – spytałam, kiedy Riddle podał mi ubranie.
- Dwadzieścia po trzeciej – mruknął. – Będzie dziś ładna pogoda, jest straszna mgła.
Zapięłam szatę pod szyją i usiadłam przy toaletce, żeby rozczesać włosy.


Kiedy już byłam gotowa, Tom podniósł kufry, a ja wzięłam koszyk z rozpasieczonym Midnight’em.
- Victorio – zwrócił się do mnie cicho Riddle. –My tu wrócimy. Nie możemy zostać w Egipcie dłużej niż tydzień.
- Co? Dlaczego?
- Później ci powiem, teraz chodź.
Zeszliśmy do holu, potem wyszliśmy na zewnątrz. Rzeczywiście. Było bardzo mgliście. Tom zatrzymał się kilka metrów od bramy do posiadłości mojej matki.
- Nie możemy się teleportować – oświadczył.
- Dlaczego?
- Jesteśmy za daleko. Gdybyśmy byli w Grecji czy Hiszpanii, to może. Ale z Anglii do Egiptu jest za daleko – wyjaśnił. – Jest tylko jeden sposób.
Wyciągnął różdżkę, stuknął nią najpierw w jeden, później drugi kufer. Te zmniejszyły się do rozmiarów galeona. Riddle schował je do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym to samo zrobił z koszem Midnight’a, a co za tym idzie, i samym Midnight’em.
- Chyba mu się to nie podoba – stwierdziłam, gdy z kieszeni płaszcza Toma dobiegło nas stłumione syczenie.
- Nic mu nie będzie – rzekł. – A teraz chodź.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, chwycił mnie na ręce i wystrzelił w powietrze jak korek z butelki szampana. Mój krzyk rozdarł ciszę, ale szybko został stłumiony przez szum.
W górze było naprawdę zimno. Zaczęło robić się jasno. Po kilku minutach lotu Tom powiedział mi:
- Lecimy nad kanałem La Manche.
Przylgnęłam do niego jeszcze silniej i zacisnęłam powieki. Musieliśmy lecieć naprawdę szybko.
- Nie musiałeś mnie informować! – odkrzyknęłam mu.

Przez następne pół godziny nie śmiałam spojrzeć na coś innego jak guzik Toma. Kiedy niebo było już bladoróżowe, ten odezwał się:
- Słuchaj, nie wiesz, gdzie może mieszkać ta twoja siostra?
- A co, już będziemy lądować? – spytałam z nadzieją w głosie.
- Prawie. Jesteśmy nad Kairem.
- Zniż się. Tak, żebyś widział miasto i wioski na jego obrzeżach – poradziłam mu. – To będzie takie duże skupisko domów z wielką, złotą świątynią, na której czubku jest posąg Horusa.
Poczułam, że się zniżamy. Robiło się coraz cieplej. Tom zaczął mnie przekonywać, żebym spojrzała w dół, zapewniał, że trzyma mnie bardzo mocno, ale byłam nieugięta. Dopiero, kiedy zapewnił mnie, że jesteśmy tuż pod miastem, odważyłam się zerknąć w dół.
W mieście było mnóstwo ludzi. O tej porze w Londynie tylko nieliczni wychodzili na ulice. A tutaj wszystko tętniło życiem i energią. Pierwszy raz moim oczom ukazał się taki widok. Mnóstwo kamiennych domów, wiele z nich posklecanych byle jak, wszędzie jakieś targi i namioty, a w centrum wielka, wspaniała świątynia, rażąca w oczy swym blaskiem.
- To ten dom – wskazałam ręką na jedyny budynek, na którego dachu był ogród.
Riddle skierował się w stronę przeze mnie wskazaną i wylądował miękko w bujnej trawie. Natychmiast kazałam Tomowi wyciągnąć i z powrotem powiększyć Midnight’a. Kot, normalnej już wielkości, wyskoczył z kosza prosto w moje ramiona, najwyraźniej bardzo zniesmaczony owym środkiem transportu.
Rozejrzałam się dookoła. Był to ogród zupełnie zaniedbany, pełen wielkich, egzotycznych kwiatów i dziwnych roślin. A to wszystko znajdowało się w szerokich korytarzach labiryntu z żywopłotu. Było tu o wiele chłodniej niż na zewnątrz.
- Chodźmy, musimy się stąd wydostać – mruknęłam.
Tom ruszył za mną jednym z korytarzy. Szliśmy kilka minut, ale cały czas trafialiśmy do ślepego zaułka. Usłyszałam szum wody, gdzie też się udałam.
Minęłam jakieś rozwidlenie, ale szybko się zatrzymałam, bo coś mignęło w kącie oka. Cofnęłam się. W drugim korytarzu naprzeciwko mnie stała dziewczyna, z takim samym wyrazem zaskoczenia na twarzy, takimi samymi oczami, takim samym nosem i ustami jak ja. Skórę miała ciemniejszą, we włosach kolorowe paciorki, a ubrana była w pomarańczową szatę, ale zupełnie inną niż moja. Była bardziej zwiewna, jakby uszyta z wielu kawałków materiału. To ona się pierwsza odezwała:
- Victoria?
- Tak.
Jakże byłam lekkomyślna, że nie spytałam matki o jej imię.
Siostra dotknęła najpierw mojej twarzy, zupełnie jak ociemniała, a później swojej.
- Skąd znasz moje imię? – zapytałam.
- Znam je od dawna. Ojciec opowiedział mi wszystko wiele lat temu – wyjaśniła.
- Za to ja dowiedziałam się dopiero wczoraj – odpowiedziałam z goryczą. – Nie wiem nawet jak masz na imię.
Ale ona w ogóle nie wyglądała na zasmuconą czy nawet zaskoczoną tą wiadomością. Przeciwnie, uśmiechnęła się szeroko.
- Nic nie szkodzi. Jestem Zivit Lock-Nah*. Ojciec mówił mi, że masz inne nazwisko – powiedziała.
- Przez całe moje życie myślałam, że nazywam się Victoria Hortus, jak moja matka po ślubie – przyznałam.
Tom objął mnie ręką w talii.
- Później sobie porozmawiacie – zwrócił się do mnie po angielsku. Zivit przyglądała mu się z wyraźnym zainteresowaniem, jakby pierwszy raz widziała chłopaka o tak bladej cerze i w tak dziwnym ubraniu.
- Twój kolega nie mówi po naszemu? – spytała.
- Mówi – odpowiedziałam szybko. – Ale to nie jest mój kolega, tylko „narzeczony”.
Tom spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale szepnęłam, że wyjaśnię mu później.
- Chodźcie, wyprowadzę was stąd – zaproponowała Zivit, na co z chęcią przystałam.
Siostra bardzo łatwo odnalazła drogę. Zeszliśmy po kamiennych schodach aż na parter, gdzie znajdowała się kuchnia. Na podłodze na kocach przy bardzo niskim stoliku siedział mężczyzna o bardzo opalonej skórze, z bardzo białymi zębami o czarnymi oczami. Miał na sobie arabską szatę, a w ręku trzymał różdżkę. Na nasz widok poderwał się na nogi i chwycił mnie w objęcia.
- Ja tyle czakal – powiedział słabą angielszczyzną. – Earth obiecala, zie ty się dowi o wszytkiemu. Ja wysyał nawet brat Ahmed, Zieji on sprawdzi, co z mojia druga corjika.
- Nie męcz się – powiedziałam mu. – Ja znam staroegipski.
Puścił mnie i zaczął mi się przyglądać. Chłonął wzrokiem moją twarz, a do mnie dopiero teraz dotarło, że moim ojcem nie jest Henryk Hortus.
- Teraz mam dwie córki, aby je wydać za mąż – rzekł.
Zapadła niezręczna cisza. Wymieniliśmy z Tomem zaniepokojone spojrzenia.
- W naszych czasach nikt już nie wydaje nikogo za mąż – wyjaśniłam mu. – Ludzie sami decydują o wszystkim. Poza tym ja już z kimś jestem. Nie potrzebuję męża.
Ojciec spojrzał najpierw na mnie, potem na Toma, po czym podszedł do niego. Obszedł go dookoła, utkwiwszy w nim podejrzliwy wzrok.
- Jesteś pewna? – zapytał. – Czy to przyzwoity czarodziej?
- Oczywiście.
Znów zapadło milczenie. Zivit przyglądała się temu wszystkiemu z szeroko otwartymi oczami. Ojciec kazał jej pokazać nam pokój. Zaprowadziła nas do jednej z komnat. Nie była ona duża, ale dziwnie urządzona. Było tam tylko jedno wielkie łóżko, zrobione z kamienia, a w kącie stał mały ołtarzyk Anubisa.

- Twój ojciec pozwoli nam spać w jednym łóżku? – spytał zaskoczony Riddle.
- Już ci mówiłam – odpowiedziałam i pochyliłam się nad kufrem. – Powiedziałam mu, że jesteś moim „narzeczonym”. Według prawa, jesteśmy już rodziną, należę do ciebie. Ale pamiętaj, że nie jestem niczyją własnością.
Zivit przysłuchiwała się temu z wyrazem uprzejmego zainteresowania na twarzy.
- Bardzo śmiesznego języka używacie – zauważyła.
Grzecznie wyprosiła Toma mówiąc, że po tylu latach chciałaby ze mną porozmawiać. Usiadłyśmy na brzegu łóżka.
- Naprawdę nie nazywasz się „Victoria”, choć to bardzo ładne imię – mówiła. – Nasza matka musiała je trochę zmienić. Wiem, jakiego okropnego męża miała później. Tata wszystko mi opowiedział. On na nią nadal czeka.
- Ahmed był w naszym domu. Myślę, że szybko tutaj wróci. To jak naprawdę brzmi moje imię?
Zivit opowiedziała mi o tym wszystkim, co powinna wiedzieć jej siostra. Miom prawdziwym imieniem było Dżahmes Meritamon, nasz ojciec nazywał się Ardeth Lock-Nah. Zivit nie chodziła do szkoły. Ojciec uczył jej wszystkiego w domu. Bardzo dziwiło ją, że z tysiącami nastolatków uczyłam się w wielkim zamku. Zivit nigdy nie opuszczała swojej wioski. Czasami z ojcem jechała do Kairu lub odwiedzała sąsiednie miasteczka, lecz większość życia spędziła tutaj.
- Jeśli chcesz, możemy cię zabrać do Londynu, kiedy będziemy wracać – zaproponowałam jej. Siostra uśmiechnęła się smutno.
- Chciałabym, ale nie wiem, czy zgodzi się ojciec. Podejrzewam, że raczej tego nie zrobi – odparła.
- Jesteś już dorosła, sama możesz o sobie decydować.
Ale Zivit tylko wzruszyła ramionami.

*

Wieczorem wrócił Ahmed. Już po jego minie poznałam, że niesie dobre wieści.
- Earth pozdrawia was i każe przekazać, że niedługo przyleci z wizytą – oświadczył, dosiadając się do niskiego stolika. Właśnie spożywaliśmy kolację. – A od ciebie, Victorio, oczekuje listu.
- Skończyłam już jeść, mogę teraz go wysłać – odpowiedziałam, wstając. – Zivit, pożycz mi sowę, dobrze?
Siostra również wstała i uśmiechnęła się dobrodusznie.
- Sowy? – powtórzyła. – To te dziwne ptaki, podobno takie mądre? Nie, my tu używamy sokołów. Chodź, pożyczę ci Hapi’ego.
Zaprowadziła mnie do ogrodu. Między gęsto rosnącymi krzakami znajdowała się wspaniała złota klatka. Drzwiczki otwarte były na oścież; wyglądało na to, że ptak mógł wlatywać i wylatywać, kiedy zechciał. Hapi był ślicznym sokołem. Miał białe upierzenie, na grzbiecie i skrzydłach brązowo czarne pióra. Oczy lśniły niczym czarne paciorki. Kiedy zobaczył Zivit, natychmiast posłusznie usiadł jej na ramieniu.
Zeszłyśmy razem do jej pokoju. Był trochę mniejszy od naszego, ale było tu więcej osobistych akcentów. Półkę wypełniały książki, a na szafce nocnej stało kilka magicznych zdjęć.
- Tu masz pergamin – Zivit podała mi wszystkie przybory do pisania. Usiadłam przy biurku i zacząłem pisać po angielsku:

Mamo
Właśnie wrócił Ahmed. Jesteśmy z Tomem u Zivit od rana. To naprawdę miła osoba. A tata zupełnie różni się od Henryka Hortusa. Ahmed mówił, że zamierzasz tu przyjechać. Mogłabyś przekonać ojca, żeby puścił Zivit z nami do Londynu, kiedy będziemy już wracać?
Victoria

Zwinęłam pergamin w ciasny rulonik i podałam go siostrze, która przywiązała go do nóżki Hapi’ego. Obie w milczeniu przyglądałyśmy się, jak sokół znika na horyzoncie.
- Jutro rano mama dostanie list – powiedziała mi Zivit.
- Wiesz, mamy przyrodniego brata, nazywa się Sokaris – odezwałam się nagle. – W tamtym roku się ożenił. Z Ivy.
Zivit pokiwała głową.
- Wiem, jest od nas starszy o rok.
Wróciłyśmy na dół. Ahmed opowiadał o angielskiej pogodzie.
- Ładne tam mają rośliny – mówił. – Ale bardzo wilgotno i zimno. Prawie tak jak u nas na pustyni w nocy.
Narzekał na nieprzyjaznych ludzi, mówił, że więcej tam mugoli niż w Egipcie, ale podobały mu się wysokie, oszklone budynki, samochody mugoli i mugolski parlament. Zachwycony był tak dużą w jego mniemaniu ilością wody i roślinnością („każdy ma trawę w ogrodzie!”). Mówił tak i mówił… Zrobiło się strasznie późno.

- To już pierwsza? – zdziwił się. – Jutro opowiem wam więcej, teraz się już kładźmy.
Poszliśmy z Tomem do naszego pokoju. Przebrałam się w koszulę nocną i położyłam się do łóżka. Byłam okropnie zmęczona. Bez większego zainteresowanie przyglądałam się Tomowi, jak się przebierał. Z ciężkim westchnieniem położył się obok mnie i na chwilę zamknął oczy.
- Ale jestem skonany – mruknął, przytulając mnie.
- No, ja też. To dziwne, że Egipcjanie są tak otwarci.
- Chyba raczej arabowie.
Wzruszyłam ramionami. Dla mnie i tak będą to Egipcjanie, skoro mieszkają na egipskiej ziemi.
- Zivit jutro pokaże mi wioskę – dodałam. – Chcesz iść z nami?
- Czemu nie.
Jego lakoniczna odpowiedź  była znakiem, by dać mu już spokój. Pocałowałam go w czoło i zamknęłam oczy. Nie było już tak duszno i gorąco jak za dnia, co przyjęłam z ulgą. Sen przyszedł zaskakująco szybko.

*

Ktoś bardzo wcześnie rano wyrwał mnie ze snu. Otworzyłam zaspane oczy i rozejrzałam się. Zivit, już kompletnie ubrana i rozbudzona, uśmiechała się szeroko.
- O co chodzi? – mruknęłam.
- Idziemy na targ! – oznajmiła.
- Która jest godzina?
- Piąta trzydzieści pięć – wyrecytowała.
Opadłam z powrotem na poduszki. Byłam tak zaspana, że ledwo mogłam sklecić zdanie.
- Za wcześnie na zwiedzanie – mruknęłam. – Możesz przyjść o dziewiątej?
Zivit wydała się przerażona tak późną porą, ale zgodziła się i kulturalnie wyszła. Tom nawet nie drgnął. Dość głośny głos mojej siostry go nie obudził, co oznaczało, że musiał być naprawdę zmęczony.


O dziewiątej Zivit już nie musiała mnie budzić. Usiadłam na łóżku. Słońce jak zwykle przygrzewało. Pochyliłam się, żeby pocałować Toma w szyję. Poruszył się nieznacznie o otworzył jedno oko.
- Jak ci się tu spało? – spytałam.
- Mógłbym się przyzwyczaić – mruknął.
Opadł się o wezgłowie łóżka i objął mnie ramieniem.
- Długo zamierzamy tu zostać? – zapytał.
- A co, nie podoba ci się?
- Nie, ale mam pomysł na pracę – odparł. – Potem ci wszystko powiem.
Wstał i zaczął się ubierać.

Po śniadaniu Zivit wzięła nas na spacer po wiosce. Było to miłe miejsce, bardzo zatłoczone, ale ludzie byli uprzejmi i otwarci. Najciekawszym miejscem była oczywiście świątynia. To dziwne, że tak wielu ludzi wierzy w starożytnych, egipskich bogów, uznaje tamtą religię za coś prawdziwego. Myślałam, że to tylko jakieś jednostki. W każdym gatunku przecież trafiają się dziwaki. Ale żeby aż tylu?
Siostra poznała mnie też ze swoimi przyjaciółmi. Zauważyłam, że wszyscy się tutaj dobrze znają, ale nie kłócą się i nie plotkują, tak jak to się działo w moim mieście.

Kiedy wieczorem wróciliśmy do domu, czekała na nas tam miła niespodzianka.
- Tak wcześnie przyjechałaś? – spytałam na powitanie, kiedy matka chwyciła mnie w objęcia. – Jak?
Earth puściła mnie i wskazała na duży, czerwony dywan, zwinięty i oparty o ścianę. Byłby to zwykły widok, gdyby nie dygoczące, żółte i pomarańczowe frędzle.
- Na dywanie – odparła i teraz chwyciła w objęcia moją siostrę. – Zivit. Ostatni raz, kiedy tu byłam, ty byłaś jeszcze malutkim dzieckiem, teraz jesteś już dorosłą kobietą.
Popłakała się. Zivit zachowała zimną krew, ale bez trudu można było zauważyć, że jest równie wzruszona. Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że matka i ojciec wcale nie byli tacy niedoinformowani, jak się wszystkim zdawało. Nieustannie ze sobą korespondowali. Ojciec był na bieżąco z tym, co przytrafiało nam się z Henrykiem Hortusem, wiedział, jak radziłam sobie w szkole. Zaś matka wiedziała wszystko o Zivit. To niebywałe, że nasza rodzina musiała to wszystko znieść przez jedną osobę.

- Gdzie jest Ardeth? – zapytała Ahmeda Earth.
- Poleciał do Kairu, ma tam jakieś interesy w Ministerstwie Magii – wyjaśnił.
Byłam zaskoczona, kiedy usłyszałam o Ministerstwie Magii w Egipcie, ale to przecież nic niezwykłego. Egipscy czarodzieje też przecież muszą mieć rząd, jak wszyscy.
Ale ojciec wrócił zaledwie pół godziny później. Kiedy zobaczył Earth, był w prawdziwym szoku. Gdy ochłonął, chwycił ją w objęcia. Teraz oboje się popłakali. Tom dał znak mnie i Zivit, abyśmy ich zostawili.
- Po tylu latach potrzebują pobyć sami – wyjaśnił, kiedy wspinaliśmy się po schodach na górę.
Zivit poszła do swojego pokoju, my zaś do swojego. To było bardzo dziwne uczucie. Zupełnie jak sen. Bałam się, że ktoś mnie za chwilę obudzi, a ja znów będę córką obleśnego Henryka Hortusa.

Wytarłam twarz ręcznikiem i usiadłam na szerokim parapecie w oknie. Midnight wskoczył mi na kolana. Mechanicznie podrapałam go za uszami, myślami będąc gdzie indziej. Gdzieś tam na pustyni, w gorących piaskach ukryty był nasz dom. Ciekawa byłam jak wyglądał. No i gdzie dokładnie stał.
Tom zdjął już szatę i położył się do łóżka. Włosy miał jeszcze mokre po myciu.
- Kładź się już, nie będziemy jutro spać do późna – powiedział mi.
Z ciężkim westchnieniem zeszłam z parapetu i położyłam się do łóżka. Tom objął mnie ramieniem.
- Jak ci się tu podoba? – spytałam. – Dasz radę tu wytrzymać przez kilka lat?
- Jest fajnie, ale chyba wolę Wielką Brytanię – odpowiedział.
- Jeśli chcesz, możemy wrócić. Ale ja chciałabym tu zostać na stałe – mruknęłam i delikatnie odgarnęłam mu włosy ze skroni. – Nie musimy tu żyć cały czas. Do Anglii też możemy jeździć.
Pocałowałam go w policzek, patrząc na niego oczekująco.
- Zobaczymy – powiedział krótko, położył głowę na moich piersiach i zamknął oczy.

~*~


Długi rozdział. Ale czuję, że mi wyszedł. Zmieniłam szablon, bo tamten był jakiś taki nieudany. Za to ten razi w oczy, prawda? Chciałabym od razu powiedzieć, że po wakacjach rozdziały będą o wiele rzadziej. Zaczynam wszak liceum i nie będę miała dużo czasu na pisanie. Postaram się jednak nadrobić podczas wakacji. Dedykacja dla indecesive :*