Kiedy wstałam, wydawało mi się, że w
końcu złapałam Pana Boga za nogi. Żadna ze współlokatorek nie dowiedziała się o
mojej nocnej eskapadzie do salonu, a rozmowa z Tomem pomogła poukładać sobie w
głowie to i owo. Wystarczyło po prostu przespać się z problemem. Myłam zęby i
nie mogłam uwierzyć, że to pewne siebie, choć widocznie niewyspane odbicie
należało do mnie. Prawie mogłam powiedzieć, że chciało mi się chwycić życie za
rogi i samodzielnie nim pokierować, ale… ale może jeszcze nie teraz.
Udałam się do salonu, aby posłusznie
poczekać tam na brata. Naszła mnie absurdalna nadzieja, że może dziś zachowa
się inaczej. Nienawidziłam go, ale nie mogłam pozbyć się tej chęci zadowolenia
go. To było cholernie nienormalne — tęskniłam za jego aprobatą.
O tej porze w pokoju wspólnym już nikogo nie
zastałam. Ostatnie spóźnialskie rodzynki mijały mnie, nie zaszczycając
spojrzeniem — wszyscy spieszyli do Wielkiej Sali, gdzie nauczyciele
mieli rozdać plany na cały rok. Kiedy sobie o tym przypomniałam, przeszła mnie
fala gorąca, a w żołądku coś się nieprzyjemnie wywróciło, jednak nie miałam
okazji, żeby dokładniej zgłębić to uczucie, bo drzwi prowadzące do dormitorium
chłopców znów się otworzyły, a w progu stanął Rowdy w towarzystwie Ezdrasza. Mimowolnie
uśmiechnęłam się do nich, ale na twarzy Nicka nie sposób było odnaleźć jakiejkolwiek
cieplejszej emocji. Wręcz przeciwnie. Straszliwie pobladł, wargi miał
zaciśnięte i chyba cały się spiął, gdy na siebie spojrzeliśmy. Trzy susy
później był już przy mnie, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy podnosił rękę. Potworne
plaśnięcie, pieczenie prawego policzka i szok. Zachwiałam się i pewnie bym się
przewróciła, gdyby nie kanapa, o którą zdążyłam się podeprzeć. Miałam wrażenie,
że odpadnie mi prawa połowa twarzy; jeszcze nikt nigdy tak mocno mnie nie
uderzył, a ja nie mogłam myśleć o niczym innym. Łzy podeszły mi do oczu.
Uniosłam dłoń do policzka, ale jej chłód przyniósł tylko fizyczną ulgę.
Wystarczyło jedno uderzenie, żeby zniszczyć ten papierowy szkielet dobrej
samooceny, który zdążył urosnąć przez noc. Znów poczułam się mała i obrzydliwa
jak robak. W głowie miałam tylko jedno słowo.
Dlaczego.
Ale Nick bardzo szybko mnie oświecił.
— Tylko nie rycz — ostrzegł,
unosząc oskarżycielsko wielki palec. — Co, myślałaś, że się nie
dowiem? Że możesz robić sobie ze mnie jelenia?
Nie mogłam wykrztusić ani jednego słowa.
Wpatrywałam się tylko w tę wykrzywioną obrzydzeniem twarz, bojąc się zerknąć na
Worple’a, który odsunął się od Nicka i chyba odwrócił głowę, żeby nie patrzeć
na tę scenę.
— Jak to…? — zapytałam
przez ściśnięte gardło.
Z trudem zapanowałam nad łzami, choć
czułam, że oczy wciąż piekły. Tak naprawdę paliła mnie cała twarz; wydawało mi
się, że prawy policzek płonął żywym ogniem. Może jednak lepiej by się to
skończyło, gdybym w ogóle się nie odzywała, bo Rowdy znów wyrwał się na przód,
zaciskając pięści, a ja (pamiętając o bólu) automatycznie zakryłam głowę
ramionami. Ale nic się nie stało. Nick pohamował wściekłość, choć gęba mu
poczerwieniała, jakby krew miała za chwilę trysnąć z jego uszu.
— Siedziałaś po nocy z Riddle’em,
nie kręć. — Choć był nieźle wkurwiony, powiedział to prawie
szeptem. — A twój ojczulek tak się skręcał, tak obiecywał, jaka to ty
nie jesteś porządna! Chuj, a nie porządna. Szmata jak każda inna.
Mniej mnie zabolały obelgi w ustach Nicka
od tych głupot, w które wierzył. Zapomniałam już o pulsującym nieprzyjemnie
policzku. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, jakim cudem on się dowiedział o
moim spotkaniu z Riddle’em. I dlaczego mu to tak strasznie przeszkadzało? Zanim
zdążyłam pogodzić się z faktem, że chyba nie byłam aż taką mistrzynią w
skradaniu się, serce zabiło mi mocniej ze strachu na myśl, że wczorajsze
urojenia naprawdę zaczynały się sprawdzać. Poczułam się kompletnie odarta z
intymności.
Tymczasem Nicolas sam się nakręcał.
— Sokarisowi już podziękowałem za
taką narzeczoną, nie bój ty się — odgrażał się. — Jeszcze
dzisiaj napiszę do Hortusa, niech wie, jak się prowadzi jego córka… I to
jeszcze z kim… z przydupasem…
Wypluł ostatnie słowo wraz z kropelkami
śliny, które opryskały mi twarz. W końcu dał sobie spokój i chwycił mnie mocno
za ramię, ciągnąc w kierunku wyjścia, a Ezdrasz podążył za nami jak cień,
udając, że nic się w ogóle nie stało. W żołądku wciąż coś mi się nieprzyjemnie
przewracało, choć po wczorajszym zaczątku kolacji już dawno zniknęły wszelkie
ślady. Reakcja Nicka, choć niespodziewana, nie wywołała nawet w połowie takiego
strachu jak myśl o tym, co zrobi Sokaris, kiedy spotkamy się sam na sam. A
dobrze wiedziałam, że to w końcu nastąpi. Sowy ojca ani trochę się nie bałam,
przynajmniej teraz, kiedy znajdowałam się daleko poza zasięgiem jego krótkich
paluchów. Wciąż przewijały mi się przez głowę wątpliwości. Wyszło na to, że nie
mogłam już nikomu ufać. Dziewczęta z mojego dormitorium znalazły się na
szczycie listy podejrzanych, na drugim miejscu pojawiły się jakieś niedorzeczne
domysły, jakoby sam Sokaris rzucił na mnie jakieś zaklęcie, ale szybko to
wykreśliłam — przecież brat był gorszy w czarowaniu nawet ode mnie, a
to już nie lada wyczyn. Największy niepokój wywołała myśl… Czyżby Tom…?
Ślinę Nicka starłam z czoła dopiero
wtedy, kiedy pojawiliśmy się na korytarzu. Rzuciłam ponure spojrzenie w
kierunku przejścia, które prowadziło do gabinetu Slughorna, ale doskonale
wiedziałam, że profesor już dawno był na śniadaniu. Czułam na karku intensywny
wzrok Ezdrasza, ale nie śmiałam na niego spojrzeć, bo chyba spaliłabym się ze
wstydu. Choć nie dbałam o jego zdanie, ostatecznie Nick upokorzył mnie na jego
oczach. Nie zniosłabym widoku współczucia na tej myszowatej twarzy.
Strząsnęłam włosy na twarz, kiedy tylko
znaleźliśmy się w holu — nie chciałam, by ktokolwiek widział
charakterystyczne zaczerwienienie na policzku. Wydawało mi się, że odbił się na
nim ślad ręki Nicka. Rowdy natomiast od razu mnie puścił, a zrobił to z taką
pewnością, że nie śmiałam odsunąć się od niego dalej niż na kilka cali, żeby
tylko uniknąć dotyku jego potężnego boku. Moja niechęć do niego sięgnęła szczytu.
Miałam wrażenie, że obudziłam się w koszmarze.
Wielka Sala była pełna uczniów.
Zdecydowana większość kończyła posiłek, a niektórzy nauczyciele już sobie
poszli, choć opiekunowie domów nadal krążyli pomiędzy stołami i rozdawali plany
lekcji. Gdzieś na prawo mignęła mi długa broda Dumbledore’a, więc jeszcze
mocniej odwróciłam głowę w przeciwnym kierunku. Kiedy na niego patrzyłam,
zawsze wydawało mi się, że spojrzeniem potrafił przewiercić się do samej duszy.
— Siadaj — burknął Nick i
odsunął się, abym pierwsza zajęła miejsce na ławce.
Savoir-vivre w wykonaniu Rowdy’ego był w
tej chwili nie na miejscu. W wyobraźni rzuciłam mu miażdżące spojrzenie i
usiadłam, gdzie rozkazał. Choć Sokaris nie nosił na twarzy śladów podzięki
Nicka, wyglądał na skwaszonego i nie tryskał już swoistym samozadowoleniem,
tylko mruknął jakieś niezrozumiałe powitanie i dalej pochłaniał (z dużo
mniejszym niż wczoraj apetytem) sporą porcję jajecznicy.
Nalałam sobie kawy i już po pierwszym
łyku wiedziałam, że to by było na tyle z mojego śniadania. Żołądek wciąż miałam
ściśnięty, poza tym już patrzyłam na zmierzającego w naszą stronę Slughorna.
Prawie widziałam, jak uśmiech przebijał się przez gęstwinę jego wąsów. Sokaris
najwyraźniej już dzisiaj się z nim spotkał, bo nawet nie powiedział mu dzień dobry. Na wszelki wypadek mocniej
zasłoniłam włosami policzek, ale nauczyciel nawet nie zwrócił na to uwagi, bo
był zajęty wciskaniem swojego wielkiego brzucha między mnie i mojego brata.
— Witaj, Rowdy, dzień dobry, panno
Hortus… To co, układamy plan? Damy mają pierwszeństwo, mam nadzieję, że się nie
obrazisz, Rowdy? — zapytał rezolutnie, zanim zdążyłam się z nim
przywitać.
Machnął różdżką, a wszystkie stojące
przed nim talerze, salaterki i pucharki rozstąpiły się na dwie strony stołu, robiąc
miejsce długiej liście, którą Slughorn trzymał w pulchnej dłoni. Rozłożył ją i
szybko znalazł moje nazwisko i wszystkie widniejące przy nim oceny z egzaminów,
które zdobyłam przed wakacjami.
— Zaklęcia, eliksiry bardzo dobrze…
zielarstwo nie najgorzej… nawet wróżbiarstwo jest — mruczał pod
nosem, a ja przyglądałam mu się intensywnie, choć doskonale wiedziałam, które
przedmioty mogłam kontynuować, a które nie. — Załapała się pani na
obronę przed czarną magią, ale do profesora Dumbledore’a trochę zabrakło.
— Tak, wiem.
Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po ocenach
i poprosił o czysty arkusz pergaminu. Kiedy podałam mu drżącą ręką jakąś
kartkę, którą podetknął mi Nick, nauczyciel stuknął w nią różdżką, a na
pergaminie rozrysowała się tabelka. Jeszcze jedno niewerbalne zaklęcie, a w
kartonikach pojawił się szczegółowy plan lekcji, napisany ładnymi, pochyłymi
literami z zawijasami.
— Na transmutacji nie będzie w tym
roku wielkich tłumów — powiedział Slughorn, szykując się do wstania z
ławki. — Zaledwie dwanaście osób, ale stary Dumbledore upiera się
przy wybitnym. Ale masz za to
półtoragodzinne okienko.
— Mhm…
— Słuchaj no — zaczął i
uniósł głowę znad moich wyników. — Zebrała się grupka chętnych, więc
kontynuujemy kółko z zeszłego roku. Nie wyobrażam sobie go bez ciebie, panno
Hortus.
Poczułam, że się zaczerwieniłam.
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć na tę
grzeczność, niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Sokaris.
— Panie profesorze, ale po co, przecież
nam nie są potrzebne eliksiry — wypalił dosyć idiotycznie.
Nauczyciel roześmiał się pod wąsem,
pogroził mu pulchnym palcem i rzucił figlarno-karcące spojrzenie, które zwykł
posyłać tym uczniom, których inny nauczyciel szybko by zrugał. Jeszcze nigdy w
życiu nie widziałam zirytowanego Slughorna.
— Ładne rzeczy! Pan, panie Hortus,
też mógłby się wykazać odrobiną ambicji, pański ojciec miał u mnie wybitny, a u pana, o ile dobrze
pamiętam, ledwo powyżej oczekiwań. To
co, panno Hortus, jest pani zdecydowana.
I miałam cokolwiek do gadania? Nie.
Czyli jak zwykle.
— Początkiem października planuję
jakieś malutkie przyjęcie, wie pani, takie dla wybranych — mrugnął do mnie łobuzersko — z
okazji troszkę bardziej okrągłej rocznicy… wie pani, każdy powód jest dobry,
żeby się troszeczkę zabawić, he, he… Będę informował tak jakoś bliżej terminu…
słyszał pan, panie Rowdy? Panie Hortus, mam nadzieję, że się pan znów nie
wyłga…
Przez chwilę pomyślałam, że byłam
wyjątkowa, ale naprawdę tylko przez chwilę, bo przecież Slughorn lubił wszystkich.
Nawet mojego brata.
Profesorowi udało się w końcu wyciągnąć
brzuch spod blatu stołu, ze trzy minuty później wręczył gotowy plan lekcji
Nicolasowi (ten podziękował mu chrząknięciem) i odszedł w kierunku stołu
nauczycielskiego. Poczułam się fatalnie z myślą, że znowu musiał na mnie czekać.
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nowy semestr zapoczątkował jakiegoś
straszliwego pecha, z którym nie potrafiłam sobie poradzić.
Przez chwilę zezowałam na plan lekcji
Rowdy’ego, ale udało mi się tylko dojrzeć, że we środę kończył zajęcia o
trzynastej, co znaczyło, że w zeszłym roku nie udało mu się zaliczyć
astronomii. To mi przypomniało, że ja również oblałam ten przedmiot, a miałam
się za trochę inteligentniejszą od Nicka. Nie poczułam się z tą informacją
najlepiej.
Na szczęście okazało się, że zielarstwo
poszło mu trochę lepiej, bo wepchnął do ust jeszcze jedną kiełbaskę i
oświadczył Sokarisowi, że zbiera się na lekcje. Myślałby kto, że z Rowdy’ego
taki pilny uczeń. Nawet się na mnie nie obejrzał, tylko przekroczył ławkę i
ruszył żółwim krokiem w kierunku drzwi prowadzących do holu.
I na to czekał Sokaris.
— Dziewczyno, chcesz wszystko
zniszczyć? — wysyczał, kiedy już przysunął się do mnie tak blisko, że
poczułam z jego ust zapach jajecznicy. — Gdyby to ode mnie zależało…
Naprawdę wisi mi i powiewa, z kim się szlajasz, ale tata kazał mi przypilnować,
żebyś nie narobiła problemów, rozumiesz?
— Zrobisz wszystko, co każe ci
ojciec? — wyrwało mi się.
Zwykle przekomarzałam się z bratem i nie
rozmyślałam, czy poskutkuje to jakimiś przykrymi konsekwencjami, ale teraz
wyglądał na naprawdę rozwścieczonego, na przykład jeszcze nigdy nie był z
mojego powodu tak blady.
— Chodzi o dużą
kasę — wycedził z naciskiem i wybałuszył oczy. — Poza tym
nie zamierzam za ciebie obrywać. Jeszcze jeden taki numer, a zobaczysz.
Nie dowiedziałam się już, co dokładnie
miałabym zobaczyć, bo Sokaris chwycił torbę i opuścił Wielką Salę za Nicolasem (z
tą różnicą, że zrobił to raczej pospiesznie). Zostałam sama, nie licząc dużej
grupy uczniów przy czterech stołach. Rozejrzałam się dookoła. Byłam trochę
skołowana — najpierw nie odstępowano mnie na krok, a teraz wszyscy
tak po prostu się zmyli. Sięgnęłam po dzbanek z kawą, która trochę już
wystygła; pragnęłam tylko tego, by zapaść się pod ziemię i już nigdy stamtąd
nie wychodzić.
Przez bite dwie godziny snułam się po
błoniach i rozmyślałam, co mogłam w tym czasie robić. Poza grupką Ślizgonów nie
miałam żadnych znajomych, nie grałam w quidditcha, nie interesowałam się niczym,
co mogłabym rozwijać na przerwie pomiędzy lekcjami… Grałam na fortepianie, a i
to hobby wynikło bardziej z uporu rodziców niż z własnej inicjatywy. Chodziłam
brzegiem jeziora i próbowałam przetrawić to, co odkryłam, choć tak naprawdę
kisiłam się z tym od dawna — jestem nijaka. Nic mnie nie określało, a
kiedy zabrakło Toma, Rosiera i pozostałych, zostało mi jedynie sterczenie.
Choć był już trzeci dzień września,
słońce nadal grzało jak w środku lata, ale trawa na błoniach dawno wyschła i
szeleściła pod butami, kiedy godzinę później dreptałam tam i z powrotem wzdłuż
szkolnego muru. Wyraźnie czułam zapach zeschłych liści, chociaż korony drzew z
Zakazanego Lasu jeszcze mocno się zieleniły. Miałam nadzieję, że taka pogoda
utrzyma się jak najdłużej, bo choć bez parasola nie mogłam zbyt długo przebywać
na słońcu, uwielbiałam lato, a jesień działała na mnie bardziej depresyjnie niż
na inne dziewczęta. Kiedy nadchodził czas typowych angielskich ulew, marzyłam,
aby zasnąć i obudzić się na wiosnę. Od zawsze byłam cholerną ofiarą losu i
nawet pogoda mi o tym przypominała.
Na trzecie piętro udałam się jeszcze
długo przed początkiem zaklęć, żeby nie musieć sterczeć na zewnątrz. Pod klasą
nikogo nie zastałam, ale wiedziałam, że lada chwila się to zmieni. Profesor
Flitwick nie był ani specjalnie surowy, ani za bardzo wymagający, w odróżnieniu
od Dumbledore’a wystarczał mu zadowalający
z egzaminu i nikt raczej nie żałował godzin spędzonych w jego klasie, dlatego
na zajęciach zawsze można było spodziewać się tłumów. I faktycznie. Zanim
rozsiadłam się wygodnie obok drzwi (zza których co jakiś czas słyszałam odgłosy
stłumionych eksplozji), na korytarzu pojawiła się Gaby Taciturn, postawna Krukonka
z równoległej klasy i jakiś wysoki, ciemnoskóry chłopak, którego jeszcze nigdy
nie widziałam. Na samą myśl o tym, że mogli do mnie podejść i zacząć rozmowę,
oblałam się zimnym potem. Natychmiast sięgnęłam po torbę i wyciągnęłam z niej
mugolskie romansidło, za którym mogłam bezpiecznie ukryć oczy.
Ale ani Gaby, ani jej znajomym nie
przyszło do głowy, żeby się do mnie przysiąść; stanęli kilka stóp od klasy, nie
przerywając rozmowy, a kiedy rozbrzmiał dzwonek, chłopak pocałował Krukonkę w
policzek i odszedł w swoją stronę. W tym samym czasie drzwi otworzyły się, a na
korytarz wypadło kilku zadowolonych z siebie (albo raczej z końca lekcji) trzynasto,
czternastolatków, więc schowałam książkę, pozbierałam rzeczy i wstałam, gotowa
do wejścia. Poczułam swąd spalenizny, a później usłyszałam krótki okrzyk
nauczyciela:
— Pfu, trzeba tu przewietrzyć…!
Zachichotałam nerwowo. Spojrzałam na Gaby
i jej koleżankę — one też się śmiały, a Ślizgonka odwróciła głowę i
powiedziała do mnie:
— Nieźle dawali…
Zrozumiałam, że mówiła o tych
eksplozjach. Skinęłam głową, zastanawiając się, czy podejść do nich, czy może
sobie odpuścić. Taciturn była w końcu siostrą Ivy, a po porannej scysji z
Nickiem przekonałam się, że nie można jej ufać. Teraz byłam już prawie pewna,
że dziewczyna podpuściła mnie specjalnie, choć nadal jeszcze nie wymyśliłam,
jaki miała w tym cel.
— Idziesz we środę na
wróżbiarstwo? — zapytała i skrzywiła się. — Każdego pytam i
nikt się na to nie zapisał.
Przytaknęłam tylko, przerażona, że
miałabym przez calusieńki rok spędzać półtorej godziny w tygodniu sam na sam z
profesorem Bykowem. Był Rosjaninem, mówił ze sztywnym, szeleszczącym akcentem i
bez przerwy wydawał komendy, używając okropnego zwrotu ty tam. Ludzie wybierali ten przedmiot chyba tylko dlatego, że
Bykow nie wymagał zbyt wiele, dlatego wróżbiarstwo przyciągało dwie skrajne
grupy uczniów: leserów, którzy musieli
wybrać cokolwiek, i tych ambitnych,
którym zależało na pełnej dwunastce.
Profesor Flitwick wpuścił nas do klasy
jeszcze przed dzwonkiem, żebyśmy mogli pozajmować miejsca i spokojnie wyciągnąć
podręczniki, choć weszłyśmy tylko we trzy: ja, Gaby i jej koleżanka z
Ravenclawu.
— Ja tam… — mruknęłam,
wskazując podbródkiem na ławki pod ścianą, choć nie byłam pewna, czy Taciturn to
usłyszała.
Flitwick porządkował kontuar po
poprzedniej lekcji (widok stosu mrugających puderniczek z długimi rzęsami
podpowiedział mi, że właśnie odbyła się powtórka z końcówki drugiego roku).
Choć nauczyciel sięgał przeciętnej szóstoklasistce zaledwie do pasa, wszystkie od
dawna zgodnie twierdziłyśmy, że był najprzystojniejszym nauczycielem w
Hogwarcie. Twarz miał przyjemną dla oka, włosy jeszcze wcale nie takie siwe, a
przyjazne usposobienie dodatkowo ocieplało jego obraz w oczach wszystkich
uczniów.
Klasa powoli zaczęła wypełniać się
uczniami. Przychodzili grupkami i zajmowali wolne miejsca, nie zwracając
większej uwagi na to, kto miał siedzieć na krześle obok. Czasy skrupulatnego
wyboru sąsiada dla niektórych już dawno minęły, choć Mulciber, Nott i Wilkes wystrzelili
prosto w moją stronę.
— Nareszcie sami — odezwał
się Nott i wyszczerzył krzywe zęby, a jego liche brwi zadrgały kilkakrotnie. Od
razu się domyśliłam, że widział moje poranne starcie z Sokarisem.
Teodor usadowił się ostatecznie na wolnym
krześle, więc pozostała dwójka zajęła ławkę przed nami. W tym czasie pozwoliłam
sobie na krótkie spojrzenie na drzwi, ale kręcił się przy nich tylko profesor
Flitwick — do kompletu brakowało jeszcze Toma i Traversa.
— Pochwal się — rzucił
Nott do Mulcibera.
Obaj sprawiali wrażenie bardzo z siebie
zadowolonych, więc od razu poznałam, że nie zapowiadało to niczego dobrego.
Przynajmniej dla kogoś, kogo nie lubili. Trochę pożałowałam, że przebimbałam te
dwie godziny na snucie się po błoniach, mogłam przecież do nich dołączyć.
— Kojarzysz pryszczatą z
Gryffindoru? — zapytał ten zaczepiony, starając się zachować spokój,
choć wyglądał na bardzo podnieconego.
Przez chwilę żadne konkretne nazwisko nie
przychodziło mi do głowy.
— Tę od rudej ropuchy? Flynn?
— Nie, Coleman. Ta, co ma takie
kratery w twarzy — wtrącił Nott, a ja zacisnęłam lekko wargi.
Kto jak kto, ale Nott i Mulciber nie
powinni nabijać się z wyglądu innych — nawet autentycznie brzydkich
ludzi. Sami wcale nie wyglądali lepiej od wspomnianej Annabelle Coleman, choć
zdawali się nie dostrzegać licznych… defektów
swojej urody. Oboje byli wychudzeni i mieli ziemistą cerę, a Nott dodatkowo
podkreślał szczupłość swojej twarzy rzadkimi, szarymi włosami (odkąd go znałam,
nigdy nie widziałam, aby kiedykolwiek je uczesał), które sięgały mu ramion.
— Przez przypadek się nawinęła… I
teraz w sumie nie ma skóry na buźce — powiedział Mulciber, siląc się
na skromność. — I brwi też. Podetknąłem jej taki niewinny eliksir z
bahanich nóżek…
— A jej mugolskie pochodzenie nie
miało z tym nic wspólnego — wpadłam mu w słowo; kiedy cała trójka
ochoczo przytaknęła, skwitowałam to krótkim „gratuluję” bez kapki ironii w
głosie. Sama chętnie zobaczyłabym, jak szlamie odlazła skóra z twarzy, choć ja
nigdy nie wpadłabym na taki pomysł.
Profesor Flitwick zamknął drzwi, ale
przez jakiś czas w klasie unosiły się szepty i kiepsko tłumione śmiechy.
Dopiero po sprawdzeniu listy obecności wszyscy nareszcie zamilkli; Tom i
Travers zdążyli akurat na odczytanie swoich nazwisk. Kiedy usiedli w pustej
ławce za mną i Nottem, zdałam sobie sprawę z tego, że przyjaźniłam się jedynie
z chłopcami. Mimo że wcześniej wydawało się to zupełnie naturalne, teraz pierwszy
raz w życiu poczułam w trzewiach ukłucie zrozumienia dla Nicka.
Choć poprzednia klasa powtarzała materiał
z końca zeszłego semestru, my dostaliśmy żelazne wiadra po jednym na parę
(nasze było trochę spłaszczone). Po zapisaniu wszystkich wskazówek nauczyciela
mieliśmy wyczarować strumyk wody i skierować go do kubła, uważając, aby za
bardzo nie nachlapać. Flitwick ostrzegł, że to jedne z ostatnich zajęć, kiedy pozwolił
wymawiać inkantacje na głos.
— Aquamenti — wymruczałam, zastanawiając się, jak dziwnie
będę się czuła za kilkanaście dni, usiłując wymusić zaklęcie bez wypowiadania
jego formułki.
Tylko Tomowi udało się wypełnić wiadro
wodą za pierwszym razem, ale to nikogo nie zdziwiło. Profesor Flitwick jak
zwykle nagrodził Slytherin piętnastoma punktami, później długo, długo nic, aż
po osiemnastu czy dwudziestu próbach uczniom powoli zaczęło wychodzić (Krukoni
zdecydowanie prowadzili). Przez prawie całą lekcję myślałam: dobraliśmy się. Staliśmy z Nottem nad
pustym wiadrem i próbowaliśmy wyczarować chociaż wąski strumyczek, ale naprawdę
się sfrustrowałam, kiedy Gaby Taciturn wykrzyknęła entuzjastycznie, oblewając
swoją koleżankę wodą, za co otrzymała dziesięć punktów dla domu i burę od
Krukonki. Cudownie.
Udało mi się dopiero na kwadrans przed
końcem zajęć i przez resztę czasu stałam nad Nottem i obserwowałam, jak się
pocił, ale ostatecznie i jego Aquamenti
zadziałało. Uznałam tę lekcję za całkiem udaną, choć wyszliśmy z niej z zadanym
wypracowaniem na dwie i pół stopy na temat nowego zaklęcia.
Nareszcie czułam się normalnie. Jak
zwykle. Zeszliśmy do lochów, gdzie miały odbyć się eliksiry, a gdzieś w połowie
schodów dogoniła nas Margaret Rowle i do samej klasy zanudzała potwornie,
piejąc nad geniuszem Dumbledore’a. Tom miał trochę kwaśną minę (wiedziałam, że
nie przepadał za nauczycielem transmutacji), ale zostawił dla siebie relację z
pierwszej lekcji. Zresztą musiał wysłuchać opowieści Mulcibera, który kolejny
raz wydał mi się przy Riddle’u nieco bardziej powściągliwy.
Poniedziałkowe eliksiry (jak i zaklęcia
przed obiadem) mieliśmy z Krukonami, ale dla mnie nie miało to większego
znaczenia, bo uczniowie z trzech sfer i tak zwykle trzymali się osobno, i nie
liczyło się, do jakich domów należeli. Czystość krwi i majątek miały największe
znaczenie, mnie zaś wydawało się, że te granice nigdy nie zaczną się zacierać. A
Tom i jego grupa byli jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Sala stała otwarta, ale nikogo to nie
zdziwiło. Slughorn ufał swoim uczniom, a my tego nie wykorzystywaliśmy, bo
każdy doskonale wiedział, że dobre stosunki z nauczycielem eliksirów to szansa
na trochę swobody. Podążyłam za Tomem i Traversem jak cień, żeby zająć swoje
stałe miejsce tuż przed profesorskim biurkiem — stoliki miały taki
kształt, że przy każdym spokojnie mieściło się czworo uczniów. Zanim Mulciber
czy Rowle złożyli swoje torby na ostatnim wolnym krześle, Nott zwinnie
przecisnął się między nimi i wychrypiał:
— Przepraszam, przepraszam… och,
przepraszam, nie tym razem, robaczki.
Uśmiechnął się krzywo, typowo, wydymając
wąskie wargi. Siedzenie w jednej ławce z Tomem i Traversem miało same plusy,
żadnych minusów. Wszyscy ich uwielbiali, a Riddle zawsze pomagał mniej zdolnym
znajomym. Travers był równie uzdolniony, ale on co najwyżej pozwolił łaskawie
odpisać pracę domową. Ale ja czułam się spokojna — eliksiry to (poza
wróżbiarstwem) jedyny przedmiot, przy którym nie potrzebowałam niczyjej pomocy.
Nie traktowałam go jako czegoś bezpośrednio związanego z magią, bo czarowanie,
cóż, w tym nigdy nie byłam najlepsza.
— Transmutacja naprawdę taka ciężka? — zagadnęłam
Toma i szarpnęłam głową w kierunku Margaret, która usiadła zawiedziona obok
równie skwaszonego Mulcibera i Wilkesa.
— Dużo teorii — mruknął,
nie patrząc na mnie.
Teraz, kiedy staliśmy tak blisko siebie,
znowu czułam te elektryzujące iskierki, zdenerwowałam się trochę, bo znów
zaczęło mi się wydawać, że sprowokowałam Riddle’a do złości. Dobrze wiedziałam,
czym było to coś. W Tomie nie mogłam
niczego się dopatrzeć, więc zerknęłam na Traversa — zarośnięta twarz
od razu zdradziła, że ich spóźnienie nie wynikało z przeciągniętej transmutacji
czy dłuższej wizyty w toalecie.
— Idziemy po południu na
błonia — odezwał się Riddle, a ton jego głosu wprost wskazywał, że
nie spodziewał się odmowy.
Travers pokiwał głową, dłubiąc bezmyślnie
w swoim kociołku, Nott również, ale ja odpowiedziałam znacznie ciszej niż
przedtem:
— Nie wiem, czy mi wolno… Ale coś
wykombinuję.
Zmusiłam się do uśmiechu, chociaż
wątpiłam, aby wyszedł autentycznie. Tomowi jednak to wystarczyło, bo kąciki jego
ust drgnęły zauważalnie. Chwilę później do klasy wtoczył się profesor Slughorn
i to zakończyło wszystkie rozmowy, bo każdy był ciekawy, co nauczyciel miał do
powiedzenia. Najpierw usłyszeliśmy, jak to miło, że tak wiele osób postanowiło
kontynuować jego przedmiot, a później dostaliśmy półtorej godziny na
przygotowanie Wywaru Żywej Śmierci. Otworzyliśmy podręczniki (przy naszym stole
tylko książka Toma była stara i zniszczona) i przystąpiliśmy do dzieła,
niewiele rozmawiając, ponieważ eliksir okazał się trudniejszy, niż wszyscy
przypuszczaliśmy. A Slughorn tylko przechadzał się między rzędami i komentował
co bardziej interesujące przypadki. Na przykład wywar Shacklebolta z Ravenclawu
został przyrównany do kocich siuśków (przybiliśmy z Traversem piątkę — ostatnio
modną wśród grających w quidditcha), gruba koleżanka Gaby Taciturn zdobyła za
świetnie pokrojone składniki pięć punktów dla swojego domu, a pod koniec zajęć
Slughorn nie szczędził pochwał mnie i mojemu eliksirowi, przez co czerwieniłam
się jeszcze długo po oddaniu do oceny zakorkowanej buteleczki. Nie byłam
najlepszą uczennicą, więc cieszyłam się za każdym razem, kiedy udawało mi się
uskrobać coś dla siebie z nauczycielskiego uznania.
Idąc na obiad, trzymałam się bardzo
sztywno, ponieważ wiedziałam, że w Wielkiej Sali spotkam brata i nie skończy
się to najlepiej. Nie omyliłam się. Choć przy stole siedzieli prawie wszyscy
Ślizgoni, bez problemu dostrzegłam Sokarisa. Pomyślałam, że jeśli wmieszam się
w grupkę znajomych, nie zauważy mnie, ale znów byłam w błędzie.
— Victorio, do mnie.
Od razu przyszło mi do głowy: nie jestem miotłą, do cholery. Ale nie
odważyłam się tego zwerbalizować. Udałam (może trochę niegrzecznie), że tego
nie usłyszałam, tylko parłam do przodu, choć czułam się tak, jakby ktoś spętał
mi nogi. Usiadłam obok Rosiera, potykając się o własne stopy. Po lewej miałam
Notta, a Travers i Riddle zajęli miejsca naprzeciwko nas. Liczyłam, że to
wystarczyło, aby zatrzymać Sokarisa przy swoim talerzu, ale nie, kątem oka
zobaczyłam, jak wstawał, i już wyczułam kłopoty. Nikt zdawał się nie zwracać na
niego uwagi, dopóki nie podszedł i odezwał się:
— Wołałem cię, nie słyszałaś?
Moje pole widzenia natychmiast się
zwęziło, tak że mogłam patrzeć tylko na niego. Był sam, Worple nie miał tyle
odwagi, żeby szukać zwady z grupą Toma, a Nicolasa o dziwo nigdzie nie
zauważyłam. Brat powiedział to spokojnie, choć szczęka drgała mu nerwowo.
Przełknęłam ślinę, a wzrok uciekł mi w
kierunku Rosiera, choć wiedziałam, że nie znajdę w nim pomocnika. Z Sokarisem musiałam
poradzić sobie sama. Żołądek rozbolał mnie z jakiegoś powodu i nie był to
raczej głód.
— Słyszałam. Zjem tutaj,
dziękuję — odparłam.
Od razu zrobiło mi się gorąco we własnej
szacie; poczułam, jak kołnierz palił mnie w kark. Ale Sokaris nie zamierzał
odpuścić, choć odmowa ewidentnie go zdumiała. Nawet poruszył się niespokojnie i
spojrzał na każdego z osobna, ale Ślizgoni byli pogrążeni we własnych
rozmowach. Przy stole nauczycielskim również wrzało; na samą myśl o tym
poczułam się trochę luźniej.
— Victorio. — W jego
głosie dosłyszałam zniecierpliwienie.
Miałam wrażenie, że krew, która podeszła
mi do twarzy, za chwilę tryśnie z policzków, ale wytrzymałam to surowe
spojrzenie.
— Sokarisie — zaśpiewał
Rosier i wychylił się do przodu, złożywszy ręce jak do modlitwy.
Hortus wyglądał tak, jakby chciał jeszcze
coś dodać, ale wszyscy na niego spojrzeli, wytrąceni z rytmu rozmów przez
podniesiony głos Evana. Brat zrobił jakiś niedokładny gest ręką, odwrócił się
na pięcie i wrócił dokończyć obiad, po raz pierwszy całkowicie zbity z tropu. W
tej samej chwili uniosłam dłonie do twarzy i westchnęłam ciężko, a gorąco
zeszło ze mnie jak para z pieca, choć policzki wciąż piekły. Musiały teraz
płonąć.
— Chcesz
żeberka? — zapytał Rosier, a ja skinęłam głową, ale nie od razu
usłyszałam, co mi oferował.
Byłam szalenie wdzięczna, że nikt nie
skomentował tej sytuacji.
*
Resztę popołudnia spędziliśmy na
błoniach. Nasza grupa składała się tylko i wyłącznie ze Ślizgonów, choć w
zeszłym roku należały do niej także dwie starsze Gryfonki — siostry
Macmillan. Niemniej jednak Tom był sceptyczny co do bratania się z uczniami z
innych domów, aczkolwiek sam nie stronił od towarzystwa ludzi spoza Slytherinu,
których uważał za godnych. Nie miał
najmniejszego problemu ze swoją hipokryzją, a i inni nie zamierzali się w to
wtrącać, bo zawsze byli w niego zapatrzeni jak cielęta w malowane wrota. Ja
zresztą też.
Choć czas do wieczora zleciał nam bardzo
przyjemnie, nie mogłam pozbyć się tego rozpraszającego niepokoju. Mój brat to
jedno, ale Nicolas… Byłam pewna, że odnajdzie mnie zaraz po obiedzie i sielanka
skończy się równie szybko, jak się zaczęła, lecz nic z tych rzeczy. Na błoniach
snuło się pełno uczniów rozkoszujących się ostatnimi letnimi dniami, ale nie
wypatrzyłam wśród nich Rowdy’ego. Jeszcze bardziej się zdenerwowałam, kiedy
Yaxley zadrwił, że niektórzy (to mówiąc, rzucił mi mocne spojrzenie) zdążyli
już olać obronę przed czarną magią. A Travers uśmiechnął się pobłażliwie.
Może byłabym szczęśliwa jeszcze przez
chwilę, gdybym po prostu poszła wcześniej spać, ale nie, umyśliłam sobie jakieś
siedzenie i udawanie, że nie widziałam tych wszystkich spojrzeń Sokarisa. Nawet
przez moment uwierzyłam, że wystarczyło mu się sprzeciwić, a oszukiwanie samej
siebie, że przeciągająca się nieobecność Nicka wciąż była przypadkowa, okazało
się bardzo proste. I jak zwykle tylko do czasu.
Zajęliśmy fotele trochę oddalone od
kominka i największego zgiełku. Nott i Rosier, którzy wcielili się tego
wieczora w głównych komików, wynaleźli gdzieś wiersze Johna Donne’a z cyklu
tych pikantnych i teraz odczytywali
je na głos, gestykulując i grając jak prawdziwi aktorzy. Większość była pod
wrażeniem, w tym ja, choć wolałam sprawiać wrażenie, że niektóre momenty
peszą — dobre prowadzenie się wciąż coś znaczyło, choć tylko
oficjalnie, a dziewczęta z gorszych
rodzin traktowały to lżej. Z tym że ja wcale nie czułam się od nich lepsza,
choć wiedziałam, że powinnam.
— …niech spłyną suknie: spod nich piękno się wynurza…
Ale Nottowi nie było dane skończyć, bo przez
salwy śmiechów i wieczornych rozmów przedarł się jakiś okrzyk, a młodsi
uczniowie, którzy robili największy hałas, natychmiast zamilkli, więc w salonie
wszyscy jakoś przycichli. Dwaj recytujący Ślizgoni odwrócili się jak na komendę
i ujrzeli przed sobą to, co zobaczyłam i ja: Nicka Rowdy’ego w samych gatkach,
okropnie poranionego, jakby ktoś pędził go przez ciernie. Choć w pierwszym
odruchu miałam ochotę się zaśmiać, prędko się opanowałam i przycisnęłam dłonie
do ust, a w moje serce wstąpiło autentyczne przerażenie. Wszystko wskazywało na
to, że ktoś zrobił mu całkiem zabawny dowcip, choć w pierwszej chwili nikomu
nie było do śmiechu — wyraz twarzy Ślizgona mówił jasno: Nick wpadł w
szał. Mimo że w pokoju wspólnym panował zimny półmrok, już z fotela widziałam
pulsującą żyłę na skroni Rowdy’ego. W sekundzie zrobiłam się
mała — byle tylko mnie nie zauważył. Przeraziłam się go tak, jak
jeszcze nigdy w życiu nikogo, mimo że jego wąskie oczka rozglądały się po
twarzach i nie wyrażały niczego prócz pustki. To spojrzenie nie mogło się
równać z tym, które Tom posłał Margaret Rowle wczoraj w pociągu, lecz wbiło
mnie w fotel i sparaliżowało.
Kiedy długa chwila pierwszego szoku
minęła, pojawił się jeden śmiech, potem drugi, aż cały pokój wspólny zatrząsł
się od wybuchu wesołości. Ja wciąż siedziałam przerażona i skulona, ale nie
byłam jedyną zachowującą powagę osobą; kiwająca się na pufie niedaleko mnie
Rowle wydęła wargi i odwróciła wzrok, aby nie patrzeć na poszargane gacie
Nicka, kilku pierwszoroczniaków nadal wpatrywało się w Ślizgona z wywalonymi na
wierzch oczami, a także Tom powstrzymał się od reakcji. Spojrzałam na niego
pytająco, starając się za bardzo nie wychylać, ale on tylko potrząsnął głową.
Odpowiedział mi za to Travers.
— Och, jaka szkoda, na obronę przed
czarną magią już nie zdąży — zadrwił. — Może obstawimy, jak
długo wytrzyma, zanim wybuchnie mu głowa?
Ale obśmiany, wściekły i upokorzony
Nicolas nie zamierzał szukać winnego, przynajmniej nie tym razem. Droga do
dormitorium chłopców musiała być dla niego długa i ciężka, ale w duchu
stwierdziłam, że zasłużył sobie na to. Choć nie za bardzo wierzyłam w Boga,
ufałam, że jakiś dobry Anioł Stróż porozmawiał, z kim trzeba, użył kilku
zaklęć… jest przecież takim dobrym czarodziejem… A teraz po prostu siedział i
nawet się nie uśmiechnął, choć przypuszczałam, że w środku musiał mieć z tego
pyszną zabawę.
Po kilku minutach wszystko wróciło do
normy, choć niektórzy nadal dyskutowali o Nicku i zakładali się, czy postanowi
się zemścić, ponieważ każdy domyślał się, kim był sprawca owego żartu. Od lat
dochodziło w szkole do różnych podejrzanych sytuacji — jednych
śmiesznych, innych mniej — i jakimś dziwnym trafem ciągnęło się to od
prawie pięciu lat.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością do
Traversa, ale nie powiedziałam ani słowa. Ponownie przybiliśmy piątkę, lecz
nadal słyszałam, jak do głosu powoli dochodziły wyrzuty sumienia. Może to nie
było ślizgońskie, ale powinnam teraz wymknąć się do dormitorium chłopców i…
pomóc? Zachować się lojalnie?
Pytanie: po co?
— No, czas już na nas. — Z
zamyślenia wyrwał mnie głos Margaret, choć nie przegonił poczucia winy.
Dziewczyna spuściła rękaw szaty i
energicznie wstała z pufa. Najwyraźniej odliczała minuty do godziny dwudziestej
drugiej, bo chwilę później na tle zwyczajnego wieczornego harmideru pokoju
wspólnego rozbrzmiało dziesięć niskich uderzeń zegara.
— Jasne — odpowiedział
krótko Tom i również się podniósł, po czym rzucił Rosierowi znaczące spojrzenie
i dodał: — A ty mógłbyś chociaż udawać, że obchodzi cię patrolowanie korytarzy.
— Jakby kiedykolwiek kogokolwiek
obchodziło — odparł Evan i zarechotał, a pozostali chłopcy mu
zawtórowali.
— Uważaj, Rosier, bo ktoś na ciebie doniesie i jeszcze
będzie… — wyrwał się Travers, co wywołało jeszcze większą wesołość,
ale Margaret udała, że nie zrozumiała aluzji.
Riddle spojrzał na nich pobłażliwie i
chyba nawet trochę się uśmiechnął. A może była to po prostu jakaś gra cieni?
Tak czy owak skinął krótko na Rowle i oboje ruszyli w kierunku wyjścia;
poczułam lekkie ukłucie zawodu, bo miałam nadzieję przynajmniej na jedno słowo,
a tak — nie odezwał się do mnie bezpośrednio przez cały wieczór.
Zaczęłam podejrzewać, że to dziwne unikanie
musiało mieć związek z tym, co wydarzyło się na wakacjach, ale wątpiłam, że
kiedykolwiek będzie dane komukolwiek z nas dowiedzieć się, do czego wtedy
doszło.
*
Pech skończył się po nagrodzie, jaką otrzymał Nick. Byłam zachwycona odzyskaną
wolnością, choć wolałam jej nie nadwyrężać i absolutnie nie kusić losu, więc
trzymałam się tak blisko znajomych, jak to możliwe. Nie miałam z tym większych
problemów, bo chodziłam z Nottem na wszystkie zajęcia (z wyjątkiem środowego
wróżbiarstwa), a pierwszy tydzień września okazał się kontynuacją lata, więc w
większej bądź czasami mniejszej grupce spędzaliśmy wolny czas na błoniach.
Siedziałam wtedy pod parasolem, czesałam Midnighta albo przysłuchiwałam się
dyskusjom, choć zauważyłam, że wszyscy stali się teraz trochę mniej rozmowni,
porzucili też wygłupy na rzecz książek. Oni wszyscy chyba naprawdę sobie
postanowili, że osiągną tę wymarzoną wielkość.
Kompletne szaleństwo.
Jak wszystko powoli zaczęło się budować,
tak oczywiście musiało malowniczo runąć. Niespodzianka przyszła już w sobotę
wraz z poranną pocztą, co w sumie w głębi serca podejrzewałam. Z początku nie
poznałam sowy, która strąciła moje śniadanie, ale kiedy sięgnęłam po
zapieczętowaną kopertę, zorientowałam się, że ojciec musiał napisać do mnie z
pracy. Drżącymi palcami złamałam wosk z pieczęcią Hortusa i wyciągnęłam długą
na stopę listę żalów; ojciec pisywał do mnie naprawdę rzadko, a jeśli już to
robił, kontaktował się z Sokarisem, który później przekazywał to czy owo. Teraz
jednak było inaczej. Ale, jak wcześniej, spodziewałam się tego, a nawet
więcej — wyjca. Dlatego w duchu odetchnęłam z ulgą, kiedy koperta nie
zaczęła się palić.
List był długi i upokarzający. Zaczął się
typowo: splamiłam honor rodziny, straciłam najlepszą partię, złoto i nazwisko,
które coś znaczyło. Padło wiele uroczych epitetów, począwszy od naiwnej gęsi,
przez charłaka, skończywszy na tych, o
których ojciec nie chce wspominać. Dalej wyglądało jeszcze gorzej: jest o
cal od zabrania mnie ze szkoły. Hortus postawił sprawę jasno i wcale mnie to
nie zdziwiło, bo on nigdy nie owijał w bawełnę. Nie znałam bardziej konkretnego
i zdecydowanego czarodzieja, po części nawet mu tego zazdrościłam, lecz po
przeczytaniu listu nie mogłam znaleźć w sobie żadnych cieplejszych uczuć,
którymi mogłabym obdarzyć tego człowieka.
Chyba nie wyglądałam najlepiej, bo
siedzący po prawej stronie Yaxley zerknął mi przez ramię, żując kolejny kęs
bułki z wędliną.
— Hmm, tatulek? — mruknął,
najwyraźniej rozpoznawszy zamaszysty podpis Henryka Hortusa.
Skinęłam głową.
— Dobrze, że nie
wyjec — wymamrotałam.
Starałam się nie zrobić kwaśnej miny, ale
kiedy wszyscy patrzą, zawsze robi się dokładnie to, czego chce się uniknąć. I
skrzywiłam się. Popatrzyliśmy po sobie, lecz wydawało mi się, że tylko ja tak
naprawdę odczuwałam powagę sytuacji. No cóż, wszyscy znali mojego ojca od tej
lepszej strony, która naprawdę była bez zarzutu.
Sztućce brzdęknęły o talerz, a Tom
odstawił dzbanek z herbatą i bez słowa wyciągnął rękę po kartkę pergaminu.
Przeczytał bardzo szybko, prawdopodobnie pomijając sporą część od gęsi do tych konkretnych, bo jego oczy
przeskoczyły część tekstu, ale zatrzymały się na dłużej przy końcowych
pogróżkach.
I znów mnie zaskoczył.
— Kompletna bzdura, za miesiąc
będziesz pełnoletnia i sama o sobie zdecydujesz — prychnął i oddał
list.
Zero emocji. Zero współczucia. Po prostu
chłodna kalkulacja, która nie okazała się w tym przypadku zbyt skuteczna. Schowałam
wiadomość i kopertę głęboko do torby, cały czas wiercąc się na ławce i
zastanawiając się, w jakie słowa ubrać myśli.
— Ale wiesz… do nauki potrzeba
złota, a ja… no… to on wszystkim kieruje…
Spojrzał na mnie tak, jak bardzo nie
chciałam, żeby spoglądał. W jego oczach wyraźnie błysnęło coś czerwonego,
ognistego, jakby chciało mnie spopielić. Głowę miał opuszczoną, więc nie mogłam
za to obarczyć winą grę światła. Ta lodowata maska — nie twarz, ale
maska — była bez wyrazu, nie znaczyła jej ani jedna zmarszczka, ani
jeden grymas, ale mówiła więcej niż wszystkie pulsujące w złości żyły na gębie
Nicka, Sokarisa i Hortusa razem wziętych. Te oczy chyba naprawdę coś we mnie
wypaliły, bo nie mogłam odezwać się ani słowem, ale za to on
przemówił — cicho i wyraźnie:
— Złoto? Naprawdę chcesz o tym
dyskutować? Skoro tak, chyba powinienem się zastanowić, czy nie zgodzić się w
pewnych kwestiach z twoim ojcem.
W naszej części stołu zapanowało
całkowite milczenie, a mnie dodatkowo wydawało się, że martwa cisza zapadła w
całej Wielkiej Sali. Straciłam oddech, coś jakby wyssało resztę powietrza z
płuc. Gdyby na miejscu Toma siedział ktoś inny, poczułabym wdzięczność do
znajomych, że nie wpatrywali się we mnie, a właśnie w niego, ale teraz to nie
miało znaczenia; żadne chamstwo ze strony ojca, Sokarisa czy Rowdy’ego nie
mogło liczyć się z upokorzeniem, które zwaliło się na mnie zaraz po tych
słowach.
Zaschło mi w gardle, a ja nie mogłam się
zmusić, żeby przełknąć ślinę. Zamarłam. Wszyscy zamarliśmy, nawet Rosierowi nie
było do śmiechu. Przystałam do Riddle’a na samym początku i przez pierwsze
tygodnie trzymaliśmy się razem, dopóki Ślizgoni nie poznali się na tym ubogim,
skrytym chłopaku o mugolsko brzmiącym nazwisku. Przez pięć lat Tom nie skarcił
mnie publicznie ani jednym gestem, a teraz byłam zmuszona zetknąć się tym
tonem… i z tymi słowami… z wieloma słowami. Miałam ochotę się popłakać, ale
gdybym to zrobiła, sięgnęłabym dna. Wbiłam się w ławkę, która paliła mnie w
siedzenie jak obłożona rozżarzonym węglem. Wiedziałam, że tego ranka znowu
niczego nie przełknę. Zostało tylko spuścić wzrok i przejść do porządku
dziennego.
Martwota atmosfery jakoś rozeszła się
przez resztę dnia. Trochę się zachmurzyło, więc popołudnie spędziliśmy w
bibliotece, każdy zajęty swoją pracą domową, a po obiedzie wróciliśmy do
dormitorium, żeby tam kontynuować naukę. Razem z Nottem ćwiczyliśmy zaklęcie Aquamenti, które na czwartkowych
zaklęciach nie szło nam już tak dobrze, jak w poniedziałek, ale równie dobrze
mogłabym próbować po kolei każdego z trzech Zaklęć
Niewybaczalnych — dziś kompletnie nie miałam do tego głowy. W pokoju
wspólnym panował typowy przedwieczorny gwar, przerywany raz po raz okrzykami
podniecenia dochodzącymi aż spod kominka. Profesor Slughorn zarezerwował na
sobotę boisko dla naszej drużyny, więc podejrzewałam, że chłopcy (i Dafne
Carrow) zaczęli omawiać szczegóły. Byłam wdzięczna, że tym razem nie musiałam…
— Victorio?
Odwróciłam się gwałtownie, a różdżką
prawie szturchnęłam Notta w twarz. Szybko zlokalizowałam właściciela tego
jąkliwego głosu, choć ten czaił się trochę z boku, za fotelem rozłożonego
nonszalancko Rosiera. Niektórzy podnieśli wzrok znad książek i różdżek, ale
Travers, Yaxley, Macnair i Margaret Rowle dalej byli zajęci swoimi sprawami.
Tom obserwował Worple’a zza swojego wyświechtanego podręcznika do transmutacji.
— Tak? — spytałam,
starając się zabrzmieć grzecznie, ale niezbyt mi to wyszło. Ton głosu
próbowałam nadrobić uśmiechem, ale on chyba też wypadł niezbyt przekonująco.
Ale zanim chłopak otworzył usta, żeby
wyjąkać resztę tego, co mu nakazano, Rosier uprzedził go, kiwając leniwie nogą
założoną na nogę. Wisiał śmiesznie na swoim fotelu, jakby zamierzał się z niego
zsunąć.
— Worple, idź już sobie, co?
Spojrzałam na Ezdrasza, który zbladł pod
swoimi pryszczami, i zrobiło mi się go szkoda. Postąpiłam krok naprzód,
usiłując stłumić poczucie winy — znów zawiodłam siebie jako Ślizgonkę
i pozwoliłam się tak paskudnie zmanipulować. Ale słowa opuściły moje gardło,
zanim zdążyłam pomyśleć:
— Evan, daj spokój… Czego chcą,
skoro boją się tu podejść?
Szybko odszukałam wzrokiem Nicka, który
na tle kominka był jedynie czarna sylwetką, podobnie Sokaris i reszta hołoty,
do której Worple chciał mnie zwabić. A ja nie zamierzałam siebie przekonywać,
że przyszedł tu w innym celu. Przeżyłam naprawdę miły tydzień, tak normalny,
jak chciałam, ale na tym koniec, czas było wrócić do rzeczywistości, a skoro
Nicolas wysłał Ezdrasza, to znaczyło, że dogadał się z moim ojcem. Doszło do mnie,
jaka byłam malutka. Zbyt malutka, żeby mieć własne zdanie. Postanowiłam
oszczędzić Ślizgonowi kolejnych nerwów i powolutku do niego podeszłam, zanim
sklecił pierwsze zdanie.
— Utrudniasz sobie i mnie… no chodź,
to nie ma sensu — wymruczał słowa przeznaczone tylko dla moich uszu,
a ja kiwnęłam głową.
To kiwnięcie było jak zezwolenie na
egzekucję, ale zrozumiałam, że siła polegała w tej chwili nie na infantylnym
buncie, a na zaakceptowaniu swojej przyszłości i podjęciu się tego, co dla mnie
zaplanowano. Tak. Właśnie zachowałam się dojrzale, zdecydowałam się na swoją
pierwszą dorosłą decyzję. Czułam, jak w środku cała dygotałam, ale na szczęście
udało mi się zachować powagę; na wszelki wypadek wyprostowałam się trochę i
ruszyłam w stronę kominka, jakbym szła na ścięcie — powoli, bardzo
powoli. Znów usłyszałam swoje imię, ale tym razem nie wyjąkane, a wypowiedziane
prawie szeptem, stanowczo i chłodno. Miałam się nie oglądać, ale…
Cholera.
Właśnie się obejrzałam.
A usta Toma poruszyły się bezgłośnie w
kształt jednego słowa: słaba.
Coś w żołądku wywinęło mi się
nieprzyjemnie, ale pewnie tylko dlatego, że prawie nie zjadłam obiadu. Tak, to
właśnie dlatego. Zrobiłam pierwszy krok, a później drugi — stopa
dosunęła do stopy — i dalej poszło już lepiej. Przed oczami miałam
ciemność, ale dotarłam do celu, a ciężkie ramię Nicka owinęło się dookoła mojej
szyi; sekundę później poczułam jakieś mokre plaśnięcie na policzku (chyba jakiś
niezgrabny pocałunek). Rowdy nie wyglądał na wściekłego, wręcz przeciwnie, miał
taką minę, jakbym właśnie wygrała zawody. Pół godziny później byliśmy w drodze
na boisko, gdzie znów musiałam trzymać się mocno za żołądek, kiedy wchodziłam
na trybuny, a potem przeżywać katusze, oglądając pierwszy trening Nicka i
reszty drużyny. Cały czas powtarzałam sobie, jaka to byłam dorosła i
odpowiedzialna, jednocześnie hamując łzy, które niechcianie cisnęły się do
oczu.
~*~
Powoli brniemy do przodu, wprowadziłam
kilka nazwisk z sagi. Na dłuższy czas odpuściłam własnych bohaterów, niech
fabuła toczy się szkolnym rytmem. Rozdział z dedykacją dla Sindy. :*
* John Donne Na idącą do łóżka