17 listopada 2008

3. Sinusoida


Kiedy wstałam, wydawało mi się, że w końcu złapałam Pana Boga za nogi. Żadna ze współlokatorek nie dowiedziała się o mojej nocnej eskapadzie do salonu, a rozmowa z Tomem pomogła poukładać sobie w głowie to i owo. Wystarczyło po prostu przespać się z problemem. Myłam zęby i nie mogłam uwierzyć, że to pewne siebie, choć widocznie niewyspane odbicie należało do mnie. Prawie mogłam powiedzieć, że chciało mi się chwycić życie za rogi i samodzielnie nim pokierować, ale… ale może jeszcze nie teraz.
Udałam się do salonu, aby posłusznie poczekać tam na brata. Naszła mnie absurdalna nadzieja, że może dziś zachowa się inaczej. Nienawidziłam go, ale nie mogłam pozbyć się tej chęci zadowolenia go. To było cholernie nienormalne — tęskniłam za jego aprobatą.
O tej porze w pokoju wspólnym już nikogo nie zastałam. Ostatnie spóźnialskie rodzynki mijały mnie, nie zaszczycając spojrzeniem — wszyscy spieszyli do Wielkiej Sali, gdzie nauczyciele mieli rozdać plany na cały rok. Kiedy sobie o tym przypomniałam, przeszła mnie fala gorąca, a w żołądku coś się nieprzyjemnie wywróciło, jednak nie miałam okazji, żeby dokładniej zgłębić to uczucie, bo drzwi prowadzące do dormitorium chłopców znów się otworzyły, a w progu stanął Rowdy w towarzystwie Ezdrasza. Mimowolnie uśmiechnęłam się do nich, ale na twarzy Nicka nie sposób było odnaleźć jakiejkolwiek cieplejszej emocji. Wręcz przeciwnie. Straszliwie pobladł, wargi miał zaciśnięte i chyba cały się spiął, gdy na siebie spojrzeliśmy. Trzy susy później był już przy mnie, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy podnosił rękę. Potworne plaśnięcie, pieczenie prawego policzka i szok. Zachwiałam się i pewnie bym się przewróciła, gdyby nie kanapa, o którą zdążyłam się podeprzeć. Miałam wrażenie, że odpadnie mi prawa połowa twarzy; jeszcze nikt nigdy tak mocno mnie nie uderzył, a ja nie mogłam myśleć o niczym innym. Łzy podeszły mi do oczu. Uniosłam dłoń do policzka, ale jej chłód przyniósł tylko fizyczną ulgę. Wystarczyło jedno uderzenie, żeby zniszczyć ten papierowy szkielet dobrej samooceny, który zdążył urosnąć przez noc. Znów poczułam się mała i obrzydliwa jak robak. W głowie miałam tylko jedno słowo.
Dlaczego.
Ale Nick bardzo szybko mnie oświecił.
— Tylko nie rycz — ostrzegł, unosząc oskarżycielsko wielki palec. — Co, myślałaś, że się nie dowiem? Że możesz robić sobie ze mnie jelenia?
Nie mogłam wykrztusić ani jednego słowa. Wpatrywałam się tylko w tę wykrzywioną obrzydzeniem twarz, bojąc się zerknąć na Worple’a, który odsunął się od Nicka i chyba odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na tę scenę.
— Jak to…? — zapytałam przez ściśnięte gardło.
Z trudem zapanowałam nad łzami, choć czułam, że oczy wciąż piekły. Tak naprawdę paliła mnie cała twarz; wydawało mi się, że prawy policzek płonął żywym ogniem. Może jednak lepiej by się to skończyło, gdybym w ogóle się nie odzywała, bo Rowdy znów wyrwał się na przód, zaciskając pięści, a ja (pamiętając o bólu) automatycznie zakryłam głowę ramionami. Ale nic się nie stało. Nick pohamował wściekłość, choć gęba mu poczerwieniała, jakby krew miała za chwilę trysnąć z jego uszu.
— Siedziałaś po nocy z Riddle’em, nie kręć. — Choć był nieźle wkurwiony, powiedział to prawie szeptem. — A twój ojczulek tak się skręcał, tak obiecywał, jaka to ty nie jesteś porządna! Chuj, a nie porządna. Szmata jak każda inna.
Mniej mnie zabolały obelgi w ustach Nicka od tych głupot, w które wierzył. Zapomniałam już o pulsującym nieprzyjemnie policzku. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, jakim cudem on się dowiedział o moim spotkaniu z Riddle’em. I dlaczego mu to tak strasznie przeszkadzało? Zanim zdążyłam pogodzić się z faktem, że chyba nie byłam aż taką mistrzynią w skradaniu się, serce zabiło mi mocniej ze strachu na myśl, że wczorajsze urojenia naprawdę zaczynały się sprawdzać. Poczułam się kompletnie odarta z intymności.
Tymczasem Nicolas sam się nakręcał.
— Sokarisowi już podziękowałem za taką narzeczoną, nie bój ty się — odgrażał się. — Jeszcze dzisiaj napiszę do Hortusa, niech wie, jak się prowadzi jego córka… I to jeszcze z kim… z przydupasem…
Wypluł ostatnie słowo wraz z kropelkami śliny, które opryskały mi twarz. W końcu dał sobie spokój i chwycił mnie mocno za ramię, ciągnąc w kierunku wyjścia, a Ezdrasz podążył za nami jak cień, udając, że nic się w ogóle nie stało. W żołądku wciąż coś mi się nieprzyjemnie przewracało, choć po wczorajszym zaczątku kolacji już dawno zniknęły wszelkie ślady. Reakcja Nicka, choć niespodziewana, nie wywołała nawet w połowie takiego strachu jak myśl o tym, co zrobi Sokaris, kiedy spotkamy się sam na sam. A dobrze wiedziałam, że to w końcu nastąpi. Sowy ojca ani trochę się nie bałam, przynajmniej teraz, kiedy znajdowałam się daleko poza zasięgiem jego krótkich paluchów. Wciąż przewijały mi się przez głowę wątpliwości. Wyszło na to, że nie mogłam już nikomu ufać. Dziewczęta z mojego dormitorium znalazły się na szczycie listy podejrzanych, na drugim miejscu pojawiły się jakieś niedorzeczne domysły, jakoby sam Sokaris rzucił na mnie jakieś zaklęcie, ale szybko to wykreśliłam — przecież brat był gorszy w czarowaniu nawet ode mnie, a to już nie lada wyczyn. Największy niepokój wywołała myśl… Czyżby Tom…?
Ślinę Nicka starłam z czoła dopiero wtedy, kiedy pojawiliśmy się na korytarzu. Rzuciłam ponure spojrzenie w kierunku przejścia, które prowadziło do gabinetu Slughorna, ale doskonale wiedziałam, że profesor już dawno był na śniadaniu. Czułam na karku intensywny wzrok Ezdrasza, ale nie śmiałam na niego spojrzeć, bo chyba spaliłabym się ze wstydu. Choć nie dbałam o jego zdanie, ostatecznie Nick upokorzył mnie na jego oczach. Nie zniosłabym widoku współczucia na tej myszowatej twarzy.
Strząsnęłam włosy na twarz, kiedy tylko znaleźliśmy się w holu — nie chciałam, by ktokolwiek widział charakterystyczne zaczerwienienie na policzku. Wydawało mi się, że odbił się na nim ślad ręki Nicka. Rowdy natomiast od razu mnie puścił, a zrobił to z taką pewnością, że nie śmiałam odsunąć się od niego dalej niż na kilka cali, żeby tylko uniknąć dotyku jego potężnego boku. Moja niechęć do niego sięgnęła szczytu. Miałam wrażenie, że obudziłam się w koszmarze.
Wielka Sala była pełna uczniów. Zdecydowana większość kończyła posiłek, a niektórzy nauczyciele już sobie poszli, choć opiekunowie domów nadal krążyli pomiędzy stołami i rozdawali plany lekcji. Gdzieś na prawo mignęła mi długa broda Dumbledore’a, więc jeszcze mocniej odwróciłam głowę w przeciwnym kierunku. Kiedy na niego patrzyłam, zawsze wydawało mi się, że spojrzeniem potrafił przewiercić się do samej duszy.
— Siadaj — burknął Nick i odsunął się, abym pierwsza zajęła miejsce na ławce.
Savoir-vivre w wykonaniu Rowdy’ego był w tej chwili nie na miejscu. W wyobraźni rzuciłam mu miażdżące spojrzenie i usiadłam, gdzie rozkazał. Choć Sokaris nie nosił na twarzy śladów podzięki Nicka, wyglądał na skwaszonego i nie tryskał już swoistym samozadowoleniem, tylko mruknął jakieś niezrozumiałe powitanie i dalej pochłaniał (z dużo mniejszym niż wczoraj apetytem) sporą porcję jajecznicy.
Nalałam sobie kawy i już po pierwszym łyku wiedziałam, że to by było na tyle z mojego śniadania. Żołądek wciąż miałam ściśnięty, poza tym już patrzyłam na zmierzającego w naszą stronę Slughorna. Prawie widziałam, jak uśmiech przebijał się przez gęstwinę jego wąsów. Sokaris najwyraźniej już dzisiaj się z nim spotkał, bo nawet nie powiedział mu dzień dobry. Na wszelki wypadek mocniej zasłoniłam włosami policzek, ale nauczyciel nawet nie zwrócił na to uwagi, bo był zajęty wciskaniem swojego wielkiego brzucha między mnie i mojego brata.
— Witaj, Rowdy, dzień dobry, panno Hortus… To co, układamy plan? Damy mają pierwszeństwo, mam nadzieję, że się nie obrazisz, Rowdy? — zapytał rezolutnie, zanim zdążyłam się z nim przywitać.
Machnął różdżką, a wszystkie stojące przed nim talerze, salaterki i pucharki rozstąpiły się na dwie strony stołu, robiąc miejsce długiej liście, którą Slughorn trzymał w pulchnej dłoni. Rozłożył ją i szybko znalazł moje nazwisko i wszystkie widniejące przy nim oceny z egzaminów, które zdobyłam przed wakacjami.
— Zaklęcia, eliksiry bardzo dobrze… zielarstwo nie najgorzej… nawet wróżbiarstwo jest — mruczał pod nosem, a ja przyglądałam mu się intensywnie, choć doskonale wiedziałam, które przedmioty mogłam kontynuować, a które nie. — Załapała się pani na obronę przed czarną magią, ale do profesora Dumbledore’a trochę zabrakło.
— Tak, wiem.
Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po ocenach i poprosił o czysty arkusz pergaminu. Kiedy podałam mu drżącą ręką jakąś kartkę, którą podetknął mi Nick, nauczyciel stuknął w nią różdżką, a na pergaminie rozrysowała się tabelka. Jeszcze jedno niewerbalne zaklęcie, a w kartonikach pojawił się szczegółowy plan lekcji, napisany ładnymi, pochyłymi literami z zawijasami.
— Na transmutacji nie będzie w tym roku wielkich tłumów — powiedział Slughorn, szykując się do wstania z ławki. — Zaledwie dwanaście osób, ale stary Dumbledore upiera się przy wybitnym. Ale masz za to półtoragodzinne okienko.
— Mhm…
— Słuchaj no — zaczął i uniósł głowę znad moich wyników. — Zebrała się grupka chętnych, więc kontynuujemy kółko z zeszłego roku. Nie wyobrażam sobie go bez ciebie, panno Hortus.
Poczułam, że się zaczerwieniłam.
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć na tę grzeczność, niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Sokaris.
— Panie profesorze, ale po co, przecież nam nie są potrzebne eliksiry — wypalił dosyć idiotycznie.
Nauczyciel roześmiał się pod wąsem, pogroził mu pulchnym palcem i rzucił figlarno-karcące spojrzenie, które zwykł posyłać tym uczniom, których inny nauczyciel szybko by zrugał. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam zirytowanego Slughorna.
— Ładne rzeczy! Pan, panie Hortus, też mógłby się wykazać odrobiną ambicji, pański ojciec miał u mnie wybitny, a u pana, o ile dobrze pamiętam, ledwo powyżej oczekiwań. To co, panno Hortus, jest pani zdecydowana.
I miałam cokolwiek do gadania? Nie.
Czyli jak zwykle.
— Początkiem października planuję jakieś malutkie przyjęcie, wie pani, takie dla wybranych — mrugnął do mnie łobuzersko — z okazji troszkę bardziej okrągłej rocznicy… wie pani, każdy powód jest dobry, żeby się troszeczkę zabawić, he, he… Będę informował tak jakoś bliżej terminu… słyszał pan, panie Rowdy? Panie Hortus, mam nadzieję, że się pan znów nie wyłga…
Przez chwilę pomyślałam, że byłam wyjątkowa, ale naprawdę tylko przez chwilę, bo przecież Slughorn lubił wszystkich. Nawet mojego brata.
Profesorowi udało się w końcu wyciągnąć brzuch spod blatu stołu, ze trzy minuty później wręczył gotowy plan lekcji Nicolasowi (ten podziękował mu chrząknięciem) i odszedł w kierunku stołu nauczycielskiego. Poczułam się fatalnie z myślą, że znowu musiał na mnie czekać. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nowy semestr zapoczątkował jakiegoś straszliwego pecha, z którym nie potrafiłam sobie poradzić.
Przez chwilę zezowałam na plan lekcji Rowdy’ego, ale udało mi się tylko dojrzeć, że we środę kończył zajęcia o trzynastej, co znaczyło, że w zeszłym roku nie udało mu się zaliczyć astronomii. To mi przypomniało, że ja również oblałam ten przedmiot, a miałam się za trochę inteligentniejszą od Nicka. Nie poczułam się z tą informacją najlepiej.
Na szczęście okazało się, że zielarstwo poszło mu trochę lepiej, bo wepchnął do ust jeszcze jedną kiełbaskę i oświadczył Sokarisowi, że zbiera się na lekcje. Myślałby kto, że z Rowdy’ego taki pilny uczeń. Nawet się na mnie nie obejrzał, tylko przekroczył ławkę i ruszył żółwim krokiem w kierunku drzwi prowadzących do holu.
I na to czekał Sokaris.
— Dziewczyno, chcesz wszystko zniszczyć? — wysyczał, kiedy już przysunął się do mnie tak blisko, że poczułam z jego ust zapach jajecznicy. — Gdyby to ode mnie zależało… Naprawdę wisi mi i powiewa, z kim się szlajasz, ale tata kazał mi przypilnować, żebyś nie narobiła problemów, rozumiesz?
— Zrobisz wszystko, co każe ci ojciec? — wyrwało mi się.
Zwykle przekomarzałam się z bratem i nie rozmyślałam, czy poskutkuje to jakimiś przykrymi konsekwencjami, ale teraz wyglądał na naprawdę rozwścieczonego, na przykład jeszcze nigdy nie był z mojego powodu tak blady.
— Chodzi o dużą kasę — wycedził z naciskiem i wybałuszył oczy. — Poza tym nie zamierzam za ciebie obrywać. Jeszcze jeden taki numer, a zobaczysz.
Nie dowiedziałam się już, co dokładnie miałabym zobaczyć, bo Sokaris chwycił torbę i opuścił Wielką Salę za Nicolasem (z tą różnicą, że zrobił to raczej pospiesznie). Zostałam sama, nie licząc dużej grupy uczniów przy czterech stołach. Rozejrzałam się dookoła. Byłam trochę skołowana — najpierw nie odstępowano mnie na krok, a teraz wszyscy tak po prostu się zmyli. Sięgnęłam po dzbanek z kawą, która trochę już wystygła; pragnęłam tylko tego, by zapaść się pod ziemię i już nigdy stamtąd nie wychodzić.

Przez bite dwie godziny snułam się po błoniach i rozmyślałam, co mogłam w tym czasie robić. Poza grupką Ślizgonów nie miałam żadnych znajomych, nie grałam w quidditcha, nie interesowałam się niczym, co mogłabym rozwijać na przerwie pomiędzy lekcjami… Grałam na fortepianie, a i to hobby wynikło bardziej z uporu rodziców niż z własnej inicjatywy. Chodziłam brzegiem jeziora i próbowałam przetrawić to, co odkryłam, choć tak naprawdę kisiłam się z tym od dawna — jestem nijaka. Nic mnie nie określało, a kiedy zabrakło Toma, Rosiera i pozostałych, zostało mi jedynie sterczenie.
Choć był już trzeci dzień września, słońce nadal grzało jak w środku lata, ale trawa na błoniach dawno wyschła i szeleściła pod butami, kiedy godzinę później dreptałam tam i z powrotem wzdłuż szkolnego muru. Wyraźnie czułam zapach zeschłych liści, chociaż korony drzew z Zakazanego Lasu jeszcze mocno się zieleniły. Miałam nadzieję, że taka pogoda utrzyma się jak najdłużej, bo choć bez parasola nie mogłam zbyt długo przebywać na słońcu, uwielbiałam lato, a jesień działała na mnie bardziej depresyjnie niż na inne dziewczęta. Kiedy nadchodził czas typowych angielskich ulew, marzyłam, aby zasnąć i obudzić się na wiosnę. Od zawsze byłam cholerną ofiarą losu i nawet pogoda mi o tym przypominała.
Na trzecie piętro udałam się jeszcze długo przed początkiem zaklęć, żeby nie musieć sterczeć na zewnątrz. Pod klasą nikogo nie zastałam, ale wiedziałam, że lada chwila się to zmieni. Profesor Flitwick nie był ani specjalnie surowy, ani za bardzo wymagający, w odróżnieniu od Dumbledore’a wystarczał mu zadowalający z egzaminu i nikt raczej nie żałował godzin spędzonych w jego klasie, dlatego na zajęciach zawsze można było spodziewać się tłumów. I faktycznie. Zanim rozsiadłam się wygodnie obok drzwi (zza których co jakiś czas słyszałam odgłosy stłumionych eksplozji), na korytarzu pojawiła się Gaby Taciturn, postawna Krukonka z równoległej klasy i jakiś wysoki, ciemnoskóry chłopak, którego jeszcze nigdy nie widziałam. Na samą myśl o tym, że mogli do mnie podejść i zacząć rozmowę, oblałam się zimnym potem. Natychmiast sięgnęłam po torbę i wyciągnęłam z niej mugolskie romansidło, za którym mogłam bezpiecznie ukryć oczy.
Ale ani Gaby, ani jej znajomym nie przyszło do głowy, żeby się do mnie przysiąść; stanęli kilka stóp od klasy, nie przerywając rozmowy, a kiedy rozbrzmiał dzwonek, chłopak pocałował Krukonkę w policzek i odszedł w swoją stronę. W tym samym czasie drzwi otworzyły się, a na korytarz wypadło kilku zadowolonych z siebie (albo raczej z końca lekcji) trzynasto, czternastolatków, więc schowałam książkę, pozbierałam rzeczy i wstałam, gotowa do wejścia. Poczułam swąd spalenizny, a później usłyszałam krótki okrzyk nauczyciela:
— Pfu, trzeba tu przewietrzyć…!
Zachichotałam nerwowo. Spojrzałam na Gaby i jej koleżankę — one też się śmiały, a Ślizgonka odwróciła głowę i powiedziała do mnie:
— Nieźle dawali…
Zrozumiałam, że mówiła o tych eksplozjach. Skinęłam głową, zastanawiając się, czy podejść do nich, czy może sobie odpuścić. Taciturn była w końcu siostrą Ivy, a po porannej scysji z Nickiem przekonałam się, że nie można jej ufać. Teraz byłam już prawie pewna, że dziewczyna podpuściła mnie specjalnie, choć nadal jeszcze nie wymyśliłam, jaki miała w tym cel.
— Idziesz we środę na wróżbiarstwo? — zapytała i skrzywiła się. — Każdego pytam i nikt się na to nie zapisał.
Przytaknęłam tylko, przerażona, że miałabym przez calusieńki rok spędzać półtorej godziny w tygodniu sam na sam z profesorem Bykowem. Był Rosjaninem, mówił ze sztywnym, szeleszczącym akcentem i bez przerwy wydawał komendy, używając okropnego zwrotu ty tam. Ludzie wybierali ten przedmiot chyba tylko dlatego, że Bykow nie wymagał zbyt wiele, dlatego wróżbiarstwo przyciągało dwie skrajne grupy uczniów: leserów, którzy musieli wybrać cokolwiek, i tych ambitnych, którym zależało na pełnej dwunastce.
Profesor Flitwick wpuścił nas do klasy jeszcze przed dzwonkiem, żebyśmy mogli pozajmować miejsca i spokojnie wyciągnąć podręczniki, choć weszłyśmy tylko we trzy: ja, Gaby i jej koleżanka z Ravenclawu.
— Ja tam… — mruknęłam, wskazując podbródkiem na ławki pod ścianą, choć nie byłam pewna, czy Taciturn to usłyszała.
Flitwick porządkował kontuar po poprzedniej lekcji (widok stosu mrugających puderniczek z długimi rzęsami podpowiedział mi, że właśnie odbyła się powtórka z końcówki drugiego roku). Choć nauczyciel sięgał przeciętnej szóstoklasistce zaledwie do pasa, wszystkie od dawna zgodnie twierdziłyśmy, że był najprzystojniejszym nauczycielem w Hogwarcie. Twarz miał przyjemną dla oka, włosy jeszcze wcale nie takie siwe, a przyjazne usposobienie dodatkowo ocieplało jego obraz w oczach wszystkich uczniów.
Klasa powoli zaczęła wypełniać się uczniami. Przychodzili grupkami i zajmowali wolne miejsca, nie zwracając większej uwagi na to, kto miał siedzieć na krześle obok. Czasy skrupulatnego wyboru sąsiada dla niektórych już dawno minęły, choć Mulciber, Nott i Wilkes wystrzelili prosto w moją stronę.
— Nareszcie sami — odezwał się Nott i wyszczerzył krzywe zęby, a jego liche brwi zadrgały kilkakrotnie. Od razu się domyśliłam, że widział moje poranne starcie z Sokarisem.
Teodor usadowił się ostatecznie na wolnym krześle, więc pozostała dwójka zajęła ławkę przed nami. W tym czasie pozwoliłam sobie na krótkie spojrzenie na drzwi, ale kręcił się przy nich tylko profesor Flitwick — do kompletu brakowało jeszcze Toma i Traversa.
— Pochwal się — rzucił Nott do Mulcibera.
Obaj sprawiali wrażenie bardzo z siebie zadowolonych, więc od razu poznałam, że nie zapowiadało to niczego dobrego. Przynajmniej dla kogoś, kogo nie lubili. Trochę pożałowałam, że przebimbałam te dwie godziny na snucie się po błoniach, mogłam przecież do nich dołączyć.
— Kojarzysz pryszczatą z Gryffindoru? — zapytał ten zaczepiony, starając się zachować spokój, choć wyglądał na bardzo podnieconego.
Przez chwilę żadne konkretne nazwisko nie przychodziło mi do głowy.
— Tę od rudej ropuchy? Flynn?
— Nie, Coleman. Ta, co ma takie kratery w twarzy — wtrącił Nott, a ja zacisnęłam lekko wargi.
Kto jak kto, ale Nott i Mulciber nie powinni nabijać się z wyglądu innych — nawet autentycznie brzydkich ludzi. Sami wcale nie wyglądali lepiej od wspomnianej Annabelle Coleman, choć zdawali się nie dostrzegać licznych… defektów swojej urody. Oboje byli wychudzeni i mieli ziemistą cerę, a Nott dodatkowo podkreślał szczupłość swojej twarzy rzadkimi, szarymi włosami (odkąd go znałam, nigdy nie widziałam, aby kiedykolwiek je uczesał), które sięgały mu ramion.
— Przez przypadek się nawinęła… I teraz w sumie nie ma skóry na buźce — powiedział Mulciber, siląc się na skromność. — I brwi też. Podetknąłem jej taki niewinny eliksir z bahanich nóżek…
— A jej mugolskie pochodzenie nie miało z tym nic wspólnego — wpadłam mu w słowo; kiedy cała trójka ochoczo przytaknęła, skwitowałam to krótkim „gratuluję” bez kapki ironii w głosie. Sama chętnie zobaczyłabym, jak szlamie odlazła skóra z twarzy, choć ja nigdy nie wpadłabym na taki pomysł.
Profesor Flitwick zamknął drzwi, ale przez jakiś czas w klasie unosiły się szepty i kiepsko tłumione śmiechy. Dopiero po sprawdzeniu listy obecności wszyscy nareszcie zamilkli; Tom i Travers zdążyli akurat na odczytanie swoich nazwisk. Kiedy usiedli w pustej ławce za mną i Nottem, zdałam sobie sprawę z tego, że przyjaźniłam się jedynie z chłopcami. Mimo że wcześniej wydawało się to zupełnie naturalne, teraz pierwszy raz w życiu poczułam w trzewiach ukłucie zrozumienia dla Nicka.
Choć poprzednia klasa powtarzała materiał z końca zeszłego semestru, my dostaliśmy żelazne wiadra po jednym na parę (nasze było trochę spłaszczone). Po zapisaniu wszystkich wskazówek nauczyciela mieliśmy wyczarować strumyk wody i skierować go do kubła, uważając, aby za bardzo nie nachlapać. Flitwick ostrzegł, że to jedne z ostatnich zajęć, kiedy pozwolił wymawiać inkantacje na głos.
— Aquamenti — wymruczałam, zastanawiając się, jak dziwnie będę się czuła za kilkanaście dni, usiłując wymusić zaklęcie bez wypowiadania jego formułki.
Tylko Tomowi udało się wypełnić wiadro wodą za pierwszym razem, ale to nikogo nie zdziwiło. Profesor Flitwick jak zwykle nagrodził Slytherin piętnastoma punktami, później długo, długo nic, aż po osiemnastu czy dwudziestu próbach uczniom powoli zaczęło wychodzić (Krukoni zdecydowanie prowadzili). Przez prawie całą lekcję myślałam: dobraliśmy się. Staliśmy z Nottem nad pustym wiadrem i próbowaliśmy wyczarować chociaż wąski strumyczek, ale naprawdę się sfrustrowałam, kiedy Gaby Taciturn wykrzyknęła entuzjastycznie, oblewając swoją koleżankę wodą, za co otrzymała dziesięć punktów dla domu i burę od Krukonki. Cudownie.
Udało mi się dopiero na kwadrans przed końcem zajęć i przez resztę czasu stałam nad Nottem i obserwowałam, jak się pocił, ale ostatecznie i jego Aquamenti zadziałało. Uznałam tę lekcję za całkiem udaną, choć wyszliśmy z niej z zadanym wypracowaniem na dwie i pół stopy na temat nowego zaklęcia.
Nareszcie czułam się normalnie. Jak zwykle. Zeszliśmy do lochów, gdzie miały odbyć się eliksiry, a gdzieś w połowie schodów dogoniła nas Margaret Rowle i do samej klasy zanudzała potwornie, piejąc nad geniuszem Dumbledore’a. Tom miał trochę kwaśną minę (wiedziałam, że nie przepadał za nauczycielem transmutacji), ale zostawił dla siebie relację z pierwszej lekcji. Zresztą musiał wysłuchać opowieści Mulcibera, który kolejny raz wydał mi się przy Riddle’u nieco bardziej powściągliwy.
Poniedziałkowe eliksiry (jak i zaklęcia przed obiadem) mieliśmy z Krukonami, ale dla mnie nie miało to większego znaczenia, bo uczniowie z trzech sfer i tak zwykle trzymali się osobno, i nie liczyło się, do jakich domów należeli. Czystość krwi i majątek miały największe znaczenie, mnie zaś wydawało się, że te granice nigdy nie zaczną się zacierać. A Tom i jego grupa byli jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Sala stała otwarta, ale nikogo to nie zdziwiło. Slughorn ufał swoim uczniom, a my tego nie wykorzystywaliśmy, bo każdy doskonale wiedział, że dobre stosunki z nauczycielem eliksirów to szansa na trochę swobody. Podążyłam za Tomem i Traversem jak cień, żeby zająć swoje stałe miejsce tuż przed profesorskim biurkiem — stoliki miały taki kształt, że przy każdym spokojnie mieściło się czworo uczniów. Zanim Mulciber czy Rowle złożyli swoje torby na ostatnim wolnym krześle, Nott zwinnie przecisnął się między nimi i wychrypiał:
— Przepraszam, przepraszam… och, przepraszam, nie tym razem, robaczki.
Uśmiechnął się krzywo, typowo, wydymając wąskie wargi. Siedzenie w jednej ławce z Tomem i Traversem miało same plusy, żadnych minusów. Wszyscy ich uwielbiali, a Riddle zawsze pomagał mniej zdolnym znajomym. Travers był równie uzdolniony, ale on co najwyżej pozwolił łaskawie odpisać pracę domową. Ale ja czułam się spokojna — eliksiry to (poza wróżbiarstwem) jedyny przedmiot, przy którym nie potrzebowałam niczyjej pomocy. Nie traktowałam go jako czegoś bezpośrednio związanego z magią, bo czarowanie, cóż, w tym nigdy nie byłam najlepsza. 
— Transmutacja naprawdę taka ciężka? — zagadnęłam Toma i szarpnęłam głową w kierunku Margaret, która usiadła zawiedziona obok równie skwaszonego Mulcibera i Wilkesa.
— Dużo teorii — mruknął, nie patrząc na mnie.
Teraz, kiedy staliśmy tak blisko siebie, znowu czułam te elektryzujące iskierki, zdenerwowałam się trochę, bo znów zaczęło mi się wydawać, że sprowokowałam Riddle’a do złości. Dobrze wiedziałam, czym było to coś. W Tomie nie mogłam niczego się dopatrzeć, więc zerknęłam na Traversa — zarośnięta twarz od razu zdradziła, że ich spóźnienie nie wynikało z przeciągniętej transmutacji czy dłuższej wizyty w toalecie.
— Idziemy po południu na błonia — odezwał się Riddle, a ton jego głosu wprost wskazywał, że nie spodziewał się odmowy.
Travers pokiwał głową, dłubiąc bezmyślnie w swoim kociołku, Nott również, ale ja odpowiedziałam znacznie ciszej niż przedtem:
— Nie wiem, czy mi wolno… Ale coś wykombinuję.
Zmusiłam się do uśmiechu, chociaż wątpiłam, aby wyszedł autentycznie. Tomowi jednak to wystarczyło, bo kąciki jego ust drgnęły zauważalnie. Chwilę później do klasy wtoczył się profesor Slughorn i to zakończyło wszystkie rozmowy, bo każdy był ciekawy, co nauczyciel miał do powiedzenia. Najpierw usłyszeliśmy, jak to miło, że tak wiele osób postanowiło kontynuować jego przedmiot, a później dostaliśmy półtorej godziny na przygotowanie Wywaru Żywej Śmierci. Otworzyliśmy podręczniki (przy naszym stole tylko książka Toma była stara i zniszczona) i przystąpiliśmy do dzieła, niewiele rozmawiając, ponieważ eliksir okazał się trudniejszy, niż wszyscy przypuszczaliśmy. A Slughorn tylko przechadzał się między rzędami i komentował co bardziej interesujące przypadki. Na przykład wywar Shacklebolta z Ravenclawu został przyrównany do kocich siuśków (przybiliśmy z Traversem piątkę — ostatnio modną wśród grających w quidditcha), gruba koleżanka Gaby Taciturn zdobyła za świetnie pokrojone składniki pięć punktów dla swojego domu, a pod koniec zajęć Slughorn nie szczędził pochwał mnie i mojemu eliksirowi, przez co czerwieniłam się jeszcze długo po oddaniu do oceny zakorkowanej buteleczki. Nie byłam najlepszą uczennicą, więc cieszyłam się za każdym razem, kiedy udawało mi się uskrobać coś dla siebie z nauczycielskiego uznania.
Idąc na obiad, trzymałam się bardzo sztywno, ponieważ wiedziałam, że w Wielkiej Sali spotkam brata i nie skończy się to najlepiej. Nie omyliłam się. Choć przy stole siedzieli prawie wszyscy Ślizgoni, bez problemu dostrzegłam Sokarisa. Pomyślałam, że jeśli wmieszam się w grupkę znajomych, nie zauważy mnie, ale znów byłam w błędzie.
— Victorio, do mnie.
Od razu przyszło mi do głowy: nie jestem miotłą, do cholery. Ale nie odważyłam się tego zwerbalizować. Udałam (może trochę niegrzecznie), że tego nie usłyszałam, tylko parłam do przodu, choć czułam się tak, jakby ktoś spętał mi nogi. Usiadłam obok Rosiera, potykając się o własne stopy. Po lewej miałam Notta, a Travers i Riddle zajęli miejsca naprzeciwko nas. Liczyłam, że to wystarczyło, aby zatrzymać Sokarisa przy swoim talerzu, ale nie, kątem oka zobaczyłam, jak wstawał, i już wyczułam kłopoty. Nikt zdawał się nie zwracać na niego uwagi, dopóki nie podszedł i odezwał się:
— Wołałem cię, nie słyszałaś?
Moje pole widzenia natychmiast się zwęziło, tak że mogłam patrzeć tylko na niego. Był sam, Worple nie miał tyle odwagi, żeby szukać zwady z grupą Toma, a Nicolasa o dziwo nigdzie nie zauważyłam. Brat powiedział to spokojnie, choć szczęka drgała mu nerwowo.
Przełknęłam ślinę, a wzrok uciekł mi w kierunku Rosiera, choć wiedziałam, że nie znajdę w nim pomocnika. Z Sokarisem musiałam poradzić sobie sama. Żołądek rozbolał mnie z jakiegoś powodu i nie był to raczej głód.
— Słyszałam. Zjem tutaj, dziękuję — odparłam.
Od razu zrobiło mi się gorąco we własnej szacie; poczułam, jak kołnierz palił mnie w kark. Ale Sokaris nie zamierzał odpuścić, choć odmowa ewidentnie go zdumiała. Nawet poruszył się niespokojnie i spojrzał na każdego z osobna, ale Ślizgoni byli pogrążeni we własnych rozmowach. Przy stole nauczycielskim również wrzało; na samą myśl o tym poczułam się trochę luźniej.
— Victorio. — W jego głosie dosłyszałam zniecierpliwienie.
Miałam wrażenie, że krew, która podeszła mi do twarzy, za chwilę tryśnie z policzków, ale wytrzymałam to surowe spojrzenie.
— Sokarisie — zaśpiewał Rosier i wychylił się do przodu, złożywszy ręce jak do modlitwy.
Hortus wyglądał tak, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale wszyscy na niego spojrzeli, wytrąceni z rytmu rozmów przez podniesiony głos Evana. Brat zrobił jakiś niedokładny gest ręką, odwrócił się na pięcie i wrócił dokończyć obiad, po raz pierwszy całkowicie zbity z tropu. W tej samej chwili uniosłam dłonie do twarzy i westchnęłam ciężko, a gorąco zeszło ze mnie jak para z pieca, choć policzki wciąż piekły. Musiały teraz płonąć.
— Chcesz żeberka? — zapytał Rosier, a ja skinęłam głową, ale nie od razu usłyszałam, co mi oferował.
Byłam szalenie wdzięczna, że nikt nie skomentował tej sytuacji.

*

Resztę popołudnia spędziliśmy na błoniach. Nasza grupa składała się tylko i wyłącznie ze Ślizgonów, choć w zeszłym roku należały do niej także dwie starsze Gryfonki — siostry Macmillan. Niemniej jednak Tom był sceptyczny co do bratania się z uczniami z innych domów, aczkolwiek sam nie stronił od towarzystwa ludzi spoza Slytherinu, których uważał za godnych. Nie miał najmniejszego problemu ze swoją hipokryzją, a i inni nie zamierzali się w to wtrącać, bo zawsze byli w niego zapatrzeni jak cielęta w malowane wrota. Ja zresztą też.
Choć czas do wieczora zleciał nam bardzo przyjemnie, nie mogłam pozbyć się tego rozpraszającego niepokoju. Mój brat to jedno, ale Nicolas… Byłam pewna, że odnajdzie mnie zaraz po obiedzie i sielanka skończy się równie szybko, jak się zaczęła, lecz nic z tych rzeczy. Na błoniach snuło się pełno uczniów rozkoszujących się ostatnimi letnimi dniami, ale nie wypatrzyłam wśród nich Rowdy’ego. Jeszcze bardziej się zdenerwowałam, kiedy Yaxley zadrwił, że niektórzy (to mówiąc, rzucił mi mocne spojrzenie) zdążyli już olać obronę przed czarną magią. A Travers uśmiechnął się pobłażliwie.

Może byłabym szczęśliwa jeszcze przez chwilę, gdybym po prostu poszła wcześniej spać, ale nie, umyśliłam sobie jakieś siedzenie i udawanie, że nie widziałam tych wszystkich spojrzeń Sokarisa. Nawet przez moment uwierzyłam, że wystarczyło mu się sprzeciwić, a oszukiwanie samej siebie, że przeciągająca się nieobecność Nicka wciąż była przypadkowa, okazało się bardzo proste. I jak zwykle tylko do czasu.
Zajęliśmy fotele trochę oddalone od kominka i największego zgiełku. Nott i Rosier, którzy wcielili się tego wieczora w głównych komików, wynaleźli gdzieś wiersze Johna Donne’a z cyklu tych pikantnych i teraz odczytywali je na głos, gestykulując i grając jak prawdziwi aktorzy. Większość była pod wrażeniem, w tym ja, choć wolałam sprawiać wrażenie, że niektóre momenty peszą — dobre prowadzenie się wciąż coś znaczyło, choć tylko oficjalnie, a dziewczęta z gorszych rodzin traktowały to lżej. Z tym że ja wcale nie czułam się od nich lepsza, choć wiedziałam, że powinnam.
— …niech spłyną suknie: spod nich piękno się wynurza…
Ale Nottowi nie było dane skończyć, bo przez salwy śmiechów i wieczornych rozmów przedarł się jakiś okrzyk, a młodsi uczniowie, którzy robili największy hałas, natychmiast zamilkli, więc w salonie wszyscy jakoś przycichli. Dwaj recytujący Ślizgoni odwrócili się jak na komendę i ujrzeli przed sobą to, co zobaczyłam i ja: Nicka Rowdy’ego w samych gatkach, okropnie poranionego, jakby ktoś pędził go przez ciernie. Choć w pierwszym odruchu miałam ochotę się zaśmiać, prędko się opanowałam i przycisnęłam dłonie do ust, a w moje serce wstąpiło autentyczne przerażenie. Wszystko wskazywało na to, że ktoś zrobił mu całkiem zabawny dowcip, choć w pierwszej chwili nikomu nie było do śmiechu — wyraz twarzy Ślizgona mówił jasno: Nick wpadł w szał. Mimo że w pokoju wspólnym panował zimny półmrok, już z fotela widziałam pulsującą żyłę na skroni Rowdy’ego. W sekundzie zrobiłam się mała — byle tylko mnie nie zauważył. Przeraziłam się go tak, jak jeszcze nigdy w życiu nikogo, mimo że jego wąskie oczka rozglądały się po twarzach i nie wyrażały niczego prócz pustki. To spojrzenie nie mogło się równać z tym, które Tom posłał Margaret Rowle wczoraj w pociągu, lecz wbiło mnie w fotel i sparaliżowało.
Kiedy długa chwila pierwszego szoku minęła, pojawił się jeden śmiech, potem drugi, aż cały pokój wspólny zatrząsł się od wybuchu wesołości. Ja wciąż siedziałam przerażona i skulona, ale nie byłam jedyną zachowującą powagę osobą; kiwająca się na pufie niedaleko mnie Rowle wydęła wargi i odwróciła wzrok, aby nie patrzeć na poszargane gacie Nicka, kilku pierwszoroczniaków nadal wpatrywało się w Ślizgona z wywalonymi na wierzch oczami, a także Tom powstrzymał się od reakcji. Spojrzałam na niego pytająco, starając się za bardzo nie wychylać, ale on tylko potrząsnął głową.
Odpowiedział mi za to Travers.
— Och, jaka szkoda, na obronę przed czarną magią już nie zdąży — zadrwił. — Może obstawimy, jak długo wytrzyma, zanim wybuchnie mu głowa?
Ale obśmiany, wściekły i upokorzony Nicolas nie zamierzał szukać winnego, przynajmniej nie tym razem. Droga do dormitorium chłopców musiała być dla niego długa i ciężka, ale w duchu stwierdziłam, że zasłużył sobie na to. Choć nie za bardzo wierzyłam w Boga, ufałam, że jakiś dobry Anioł Stróż porozmawiał, z kim trzeba, użył kilku zaklęć… jest przecież takim dobrym czarodziejem… A teraz po prostu siedział i nawet się nie uśmiechnął, choć przypuszczałam, że w środku musiał mieć z tego pyszną zabawę.
Po kilku minutach wszystko wróciło do normy, choć niektórzy nadal dyskutowali o Nicku i zakładali się, czy postanowi się zemścić, ponieważ każdy domyślał się, kim był sprawca owego żartu. Od lat dochodziło w szkole do różnych podejrzanych sytuacji — jednych śmiesznych, innych mniej — i jakimś dziwnym trafem ciągnęło się to od prawie pięciu lat.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością do Traversa, ale nie powiedziałam ani słowa. Ponownie przybiliśmy piątkę, lecz nadal słyszałam, jak do głosu powoli dochodziły wyrzuty sumienia. Może to nie było ślizgońskie, ale powinnam teraz wymknąć się do dormitorium chłopców i… pomóc? Zachować się lojalnie?
Pytanie: po co?
— No, czas już na nas. — Z zamyślenia wyrwał mnie głos Margaret, choć nie przegonił poczucia winy.
Dziewczyna spuściła rękaw szaty i energicznie wstała z pufa. Najwyraźniej odliczała minuty do godziny dwudziestej drugiej, bo chwilę później na tle zwyczajnego wieczornego harmideru pokoju wspólnego rozbrzmiało dziesięć niskich uderzeń zegara.
— Jasne — odpowiedział krótko Tom i również się podniósł, po czym rzucił Rosierowi znaczące spojrzenie i dodał: — A ty mógłbyś chociaż udawać, że obchodzi cię patrolowanie korytarzy.
— Jakby kiedykolwiek kogokolwiek obchodziło — odparł Evan i zarechotał, a pozostali chłopcy mu zawtórowali.
— Uważaj, Rosier, bo ktoś na ciebie doniesie i jeszcze będzie… — wyrwał się Travers, co wywołało jeszcze większą wesołość, ale Margaret udała, że nie zrozumiała aluzji.
Riddle spojrzał na nich pobłażliwie i chyba nawet trochę się uśmiechnął. A może była to po prostu jakaś gra cieni? Tak czy owak skinął krótko na Rowle i oboje ruszyli w kierunku wyjścia; poczułam lekkie ukłucie zawodu, bo miałam nadzieję przynajmniej na jedno słowo, a tak — nie odezwał się do mnie bezpośrednio przez cały wieczór. Zaczęłam podejrzewać, że to dziwne unikanie musiało mieć związek z tym, co wydarzyło się na wakacjach, ale wątpiłam, że kiedykolwiek będzie dane komukolwiek z nas dowiedzieć się, do czego wtedy doszło.

*

Pech skończył się po nagrodzie, jaką otrzymał Nick. Byłam zachwycona odzyskaną wolnością, choć wolałam jej nie nadwyrężać i absolutnie nie kusić losu, więc trzymałam się tak blisko znajomych, jak to możliwe. Nie miałam z tym większych problemów, bo chodziłam z Nottem na wszystkie zajęcia (z wyjątkiem środowego wróżbiarstwa), a pierwszy tydzień września okazał się kontynuacją lata, więc w większej bądź czasami mniejszej grupce spędzaliśmy wolny czas na błoniach. Siedziałam wtedy pod parasolem, czesałam Midnighta albo przysłuchiwałam się dyskusjom, choć zauważyłam, że wszyscy stali się teraz trochę mniej rozmowni, porzucili też wygłupy na rzecz książek. Oni wszyscy chyba naprawdę sobie postanowili, że osiągną tę wymarzoną wielkość.
Kompletne szaleństwo.
Jak wszystko powoli zaczęło się budować, tak oczywiście musiało malowniczo runąć. Niespodzianka przyszła już w sobotę wraz z poranną pocztą, co w sumie w głębi serca podejrzewałam. Z początku nie poznałam sowy, która strąciła moje śniadanie, ale kiedy sięgnęłam po zapieczętowaną kopertę, zorientowałam się, że ojciec musiał napisać do mnie z pracy. Drżącymi palcami złamałam wosk z pieczęcią Hortusa i wyciągnęłam długą na stopę listę żalów; ojciec pisywał do mnie naprawdę rzadko, a jeśli już to robił, kontaktował się z Sokarisem, który później przekazywał to czy owo. Teraz jednak było inaczej. Ale, jak wcześniej, spodziewałam się tego, a nawet więcej — wyjca. Dlatego w duchu odetchnęłam z ulgą, kiedy koperta nie zaczęła się palić.
List był długi i upokarzający. Zaczął się typowo: splamiłam honor rodziny, straciłam najlepszą partię, złoto i nazwisko, które coś znaczyło. Padło wiele uroczych epitetów, począwszy od naiwnej gęsi, przez charłaka, skończywszy na tych, o których ojciec nie chce wspominać. Dalej wyglądało jeszcze gorzej: jest o cal od zabrania mnie ze szkoły. Hortus postawił sprawę jasno i wcale mnie to nie zdziwiło, bo on nigdy nie owijał w bawełnę. Nie znałam bardziej konkretnego i zdecydowanego czarodzieja, po części nawet mu tego zazdrościłam, lecz po przeczytaniu listu nie mogłam znaleźć w sobie żadnych cieplejszych uczuć, którymi mogłabym obdarzyć tego człowieka.
Chyba nie wyglądałam najlepiej, bo siedzący po prawej stronie Yaxley zerknął mi przez ramię, żując kolejny kęs bułki z wędliną.
— Hmm, tatulek? — mruknął, najwyraźniej rozpoznawszy zamaszysty podpis Henryka Hortusa.
Skinęłam głową.
— Dobrze, że nie wyjec — wymamrotałam.
Starałam się nie zrobić kwaśnej miny, ale kiedy wszyscy patrzą, zawsze robi się dokładnie to, czego chce się uniknąć. I skrzywiłam się. Popatrzyliśmy po sobie, lecz wydawało mi się, że tylko ja tak naprawdę odczuwałam powagę sytuacji. No cóż, wszyscy znali mojego ojca od tej lepszej strony, która naprawdę była bez zarzutu.
Sztućce brzdęknęły o talerz, a Tom odstawił dzbanek z herbatą i bez słowa wyciągnął rękę po kartkę pergaminu. Przeczytał bardzo szybko, prawdopodobnie pomijając sporą część od gęsi do tych konkretnych, bo jego oczy przeskoczyły część tekstu, ale zatrzymały się na dłużej przy końcowych pogróżkach.
I znów mnie zaskoczył.
— Kompletna bzdura, za miesiąc będziesz pełnoletnia i sama o sobie zdecydujesz — prychnął i oddał list.
Zero emocji. Zero współczucia. Po prostu chłodna kalkulacja, która nie okazała się w tym przypadku zbyt skuteczna. Schowałam wiadomość i kopertę głęboko do torby, cały czas wiercąc się na ławce i zastanawiając się, w jakie słowa ubrać myśli.  
— Ale wiesz… do nauki potrzeba złota, a ja… no… to on wszystkim kieruje…
Spojrzał na mnie tak, jak bardzo nie chciałam, żeby spoglądał. W jego oczach wyraźnie błysnęło coś czerwonego, ognistego, jakby chciało mnie spopielić. Głowę miał opuszczoną, więc nie mogłam za to obarczyć winą grę światła. Ta lodowata maska — nie twarz, ale maska — była bez wyrazu, nie znaczyła jej ani jedna zmarszczka, ani jeden grymas, ale mówiła więcej niż wszystkie pulsujące w złości żyły na gębie Nicka, Sokarisa i Hortusa razem wziętych. Te oczy chyba naprawdę coś we mnie wypaliły, bo nie mogłam odezwać się ani słowem, ale za to on przemówił — cicho i wyraźnie:
— Złoto? Naprawdę chcesz o tym dyskutować? Skoro tak, chyba powinienem się zastanowić, czy nie zgodzić się w pewnych kwestiach z twoim ojcem.
W naszej części stołu zapanowało całkowite milczenie, a mnie dodatkowo wydawało się, że martwa cisza zapadła w całej Wielkiej Sali. Straciłam oddech, coś jakby wyssało resztę powietrza z płuc. Gdyby na miejscu Toma siedział ktoś inny, poczułabym wdzięczność do znajomych, że nie wpatrywali się we mnie, a właśnie w niego, ale teraz to nie miało znaczenia; żadne chamstwo ze strony ojca, Sokarisa czy Rowdy’ego nie mogło liczyć się z upokorzeniem, które zwaliło się na mnie zaraz po tych słowach.
Zaschło mi w gardle, a ja nie mogłam się zmusić, żeby przełknąć ślinę. Zamarłam. Wszyscy zamarliśmy, nawet Rosierowi nie było do śmiechu. Przystałam do Riddle’a na samym początku i przez pierwsze tygodnie trzymaliśmy się razem, dopóki Ślizgoni nie poznali się na tym ubogim, skrytym chłopaku o mugolsko brzmiącym nazwisku. Przez pięć lat Tom nie skarcił mnie publicznie ani jednym gestem, a teraz byłam zmuszona zetknąć się tym tonem… i z tymi słowami… z wieloma słowami. Miałam ochotę się popłakać, ale gdybym to zrobiła, sięgnęłabym dna. Wbiłam się w ławkę, która paliła mnie w siedzenie jak obłożona rozżarzonym węglem. Wiedziałam, że tego ranka znowu niczego nie przełknę. Zostało tylko spuścić wzrok i przejść do porządku dziennego.

Martwota atmosfery jakoś rozeszła się przez resztę dnia. Trochę się zachmurzyło, więc popołudnie spędziliśmy w bibliotece, każdy zajęty swoją pracą domową, a po obiedzie wróciliśmy do dormitorium, żeby tam kontynuować naukę. Razem z Nottem ćwiczyliśmy zaklęcie Aquamenti, które na czwartkowych zaklęciach nie szło nam już tak dobrze, jak w poniedziałek, ale równie dobrze mogłabym próbować po kolei każdego z trzech Zaklęć Niewybaczalnych — dziś kompletnie nie miałam do tego głowy. W pokoju wspólnym panował typowy przedwieczorny gwar, przerywany raz po raz okrzykami podniecenia dochodzącymi aż spod kominka. Profesor Slughorn zarezerwował na sobotę boisko dla naszej drużyny, więc podejrzewałam, że chłopcy (i Dafne Carrow) zaczęli omawiać szczegóły. Byłam wdzięczna, że tym razem nie musiałam…
— Victorio?
Odwróciłam się gwałtownie, a różdżką prawie szturchnęłam Notta w twarz. Szybko zlokalizowałam właściciela tego jąkliwego głosu, choć ten czaił się trochę z boku, za fotelem rozłożonego nonszalancko Rosiera. Niektórzy podnieśli wzrok znad książek i różdżek, ale Travers, Yaxley, Macnair i Margaret Rowle dalej byli zajęci swoimi sprawami. Tom obserwował Worple’a zza swojego wyświechtanego podręcznika do transmutacji.
— Tak? — spytałam, starając się zabrzmieć grzecznie, ale niezbyt mi to wyszło. Ton głosu próbowałam nadrobić uśmiechem, ale on chyba też wypadł niezbyt przekonująco.
Ale zanim chłopak otworzył usta, żeby wyjąkać resztę tego, co mu nakazano, Rosier uprzedził go, kiwając leniwie nogą założoną na nogę. Wisiał śmiesznie na swoim fotelu, jakby zamierzał się z niego zsunąć.
— Worple, idź już sobie, co?
Spojrzałam na Ezdrasza, który zbladł pod swoimi pryszczami, i zrobiło mi się go szkoda. Postąpiłam krok naprzód, usiłując stłumić poczucie winy — znów zawiodłam siebie jako Ślizgonkę i pozwoliłam się tak paskudnie zmanipulować. Ale słowa opuściły moje gardło, zanim zdążyłam pomyśleć:
— Evan, daj spokój… Czego chcą, skoro boją się tu podejść?
Szybko odszukałam wzrokiem Nicka, który na tle kominka był jedynie czarna sylwetką, podobnie Sokaris i reszta hołoty, do której Worple chciał mnie zwabić. A ja nie zamierzałam siebie przekonywać, że przyszedł tu w innym celu. Przeżyłam naprawdę miły tydzień, tak normalny, jak chciałam, ale na tym koniec, czas było wrócić do rzeczywistości, a skoro Nicolas wysłał Ezdrasza, to znaczyło, że dogadał się z moim ojcem. Doszło do mnie, jaka byłam malutka. Zbyt malutka, żeby mieć własne zdanie. Postanowiłam oszczędzić Ślizgonowi kolejnych nerwów i powolutku do niego podeszłam, zanim sklecił pierwsze zdanie.
— Utrudniasz sobie i mnie… no chodź, to nie ma sensu — wymruczał słowa przeznaczone tylko dla moich uszu, a ja kiwnęłam głową.
To kiwnięcie było jak zezwolenie na egzekucję, ale zrozumiałam, że siła polegała w tej chwili nie na infantylnym buncie, a na zaakceptowaniu swojej przyszłości i podjęciu się tego, co dla mnie zaplanowano. Tak. Właśnie zachowałam się dojrzale, zdecydowałam się na swoją pierwszą dorosłą decyzję. Czułam, jak w środku cała dygotałam, ale na szczęście udało mi się zachować powagę; na wszelki wypadek wyprostowałam się trochę i ruszyłam w stronę kominka, jakbym szła na ścięcie — powoli, bardzo powoli. Znów usłyszałam swoje imię, ale tym razem nie wyjąkane, a wypowiedziane prawie szeptem, stanowczo i chłodno. Miałam się nie oglądać, ale…
Cholera.
Właśnie się obejrzałam.
A usta Toma poruszyły się bezgłośnie w kształt jednego słowa: słaba.
Coś w żołądku wywinęło mi się nieprzyjemnie, ale pewnie tylko dlatego, że prawie nie zjadłam obiadu. Tak, to właśnie dlatego. Zrobiłam pierwszy krok, a później drugi — stopa dosunęła do stopy — i dalej poszło już lepiej. Przed oczami miałam ciemność, ale dotarłam do celu, a ciężkie ramię Nicka owinęło się dookoła mojej szyi; sekundę później poczułam jakieś mokre plaśnięcie na policzku (chyba jakiś niezgrabny pocałunek). Rowdy nie wyglądał na wściekłego, wręcz przeciwnie, miał taką minę, jakbym właśnie wygrała zawody. Pół godziny później byliśmy w drodze na boisko, gdzie znów musiałam trzymać się mocno za żołądek, kiedy wchodziłam na trybuny, a potem przeżywać katusze, oglądając pierwszy trening Nicka i reszty drużyny. Cały czas powtarzałam sobie, jaka to byłam dorosła i odpowiedzialna, jednocześnie hamując łzy, które niechcianie cisnęły się do oczu.

~*~

Powoli brniemy do przodu, wprowadziłam kilka nazwisk z sagi. Na dłuższy czas odpuściłam własnych bohaterów, niech fabuła toczy się szkolnym rytmem. Rozdział z dedykacją dla Sindy. :*
* John Donne Na idącą do łóżka