13 marca 2016

100. Magiczno-magiczne porachunki

         Choć powrót zaplanowałam na następny dzień, postanowiłam dać sobie jeszcze co najmniej dwie doby, żeby wydobrzeć. Królowa była zachwycona tą chwilowo odzyskaną wolnością, a ja też nie spieszyłam się, aby z powrotem przykuć ją łańcuchem do skały. Postanowiłam przełożyć odlot do momentu, aż obie wystarczająco zregenerujemy siły – naprawdę chciałam uniknąć kolejnej koszmarnie męczącej podróży, jednak tym razem przygotowałam się znacznie dokładniej. Resztki eliksirów, które zostały w mojej apteczce, schowałam w najciemniejszym kącie płytkiej jaskini i na wszelki wypadek zakameleonowałam, choć szczerze wątpiłam, aby ktokolwiek lub cokolwiek przyplątało się tu podczas mojego pobytu. Wciąż pamiętałam o zaklęciach ochronnych.
Na początku, owszem, starałam się trzymać wyznaczonych zasad – żadnej magii – ale okazało się to trudniejsze, niż sądziłam. Każdy mój posiłek składał się z mięsa wywern, które zaczęło szybko się psuć, więc siłą rzeczy musiałam zamrozić je zaklęciem, a samo jego gotowanie czy pieczenie było znacznie łatwiejsze, kiedy pomagałam sobie różdżką. Choć jeszcze niedawno przeszkadzała mi samotność, prędko do niej przywykłam i polubiłam ciszę, w której potrafiłam tkwić nieprzerwanie przez kilka godzin, aczkolwiek zdarzało mi się przyłapać samą siebie na mruczeniu czegoś w przestrzeń. Zamierałam wtedy na moment, uświadomiwszy sobie, że byłam całkiem sama i nikt mi nie odpowie; z przyjemnością leżałam przez pół nocy w nisko sklepionej jaskini, wdychając ciężkie, zimne powietrze i wbijając wzrok w nieprzeniknioną ciemność. Dużo myślałam o swojej przeszłości, o latach szkolnych, z których pamiętałam dużo strachu i niepewności. Z perspektywy czasu widziałam dawną siebie jako dużo bardziej lękliwą, podatną na innych; bałam się ciemności, kiedy zdarzało mi się wracać późnymi wieczorami do dormitorium, a teraz leżała w mroku w całkowicie obcej krainie i pochłaniałam to wszystko, co było mi nieznane. Rozkoszowałam się swoją transformacją. Choć wszystkie moje młodzieńcze lata minęły mi w tej uciążliwej nieśmiałości, w tej chwili byłam prawie pewna, że nigdy nie istniał nikt taki jak Victoria Hortus, że żyła jedynie Dżahmes-Meritamon.
Zasnęłam z takimi myślami, a czwarta noc w Górach Smoczych minęła mi jak z bicza strzelił. Zaledwie zamknęłam oczy, już obudził mnie wschód słońca, choć jego promienie nie docierały do najgłębszego zakątka jaskini, w którym sypiałam. Już dawno nauczyłam się wstawać skoro świt, choć i tak byłam zachwycona plastycznością swojego umysłu, który bardzo szybko dostosował się do nowej sytuacji. Jeszcze kilka dni temu z trudem wyobrażałam sobie totalną i dobrowolną samotność, dziś wyłoniłam się z jaskini z jeszcze większym zapałem i energią, a wizja oddalenia powrotu do Kemmhyt bolała mnie mniej niż wczoraj.
Odpuściłam sobie śniadanie i powędrowałam w głąb gór z zamiarem wspięcia się na szczyt skały od strony tej płaskiej ściany, u stóp której znajdowało się moje tymczasowe mieszkanie. Przykleiłam się zaklęciem do skarpy i pełzłam po niej, odpychając się nogami; choć już dawno pozbyłam się lęku wysokości, starałam się nie patrzeć w dół ze strachu przed zawrotami głowy. Ostre kamienie wbijały mi się w brzuch, a otarcia na kolanach piekły mnie nieznośnie, ale po wspięciu się na szczyt przestały mieć znaczenie. Stanęłam wyprostowana na samym brzegu skarpy i przez jakiś czas chłonęłam piękno krajobrazu, rozciągające się pode mną brunatne korony drzew, wystające co jakiś czas wierzchołki niższych wzniesień, a tuż przy samym horyzoncie – regularne, ośnieżone grzbiety. W lecie to wszystko musiało być pokryte soczystą zielenią, błyszczącą niczym satyna roślinnością, która powoli i miarowo przechodziła w matowy brąz skał. Dość, żeby się zachwycić. I powietrze było tu inne. Z każdym głębokim wdechem czułam się coraz bardziej oczyszczona, a kiedy usiadłam i skupiłam się tylko na oddychaniu, prawie widziałam, jak toksyny opuszczały moje ciało. To działo się falami – najpierw napierający chłód, a później buchające ze skóry gorąco, tak że cała parowałam. Wydawało mi się, że góry drżały, że obraz coraz gwałtowniej skakał mi przed oczami, i choć słońce wcale nie grzało tak mocno, bo co jakiś czas chowało się za chmurami, miałam wrażenie potwornego oślepienia. Zacisnęłam powieki, żeby odciąć się od tego wszystkiego, i wtedy odczucie detoksykacji uderzyło mnie z jeszcze większą siłą. Nić łącząca mnie z bogami właśnie się wzmocniła, byłam tego pewna – pod sobą miałam twardą skałę, a nad sobą niebo - jak w słodkim uścisku Geba i Nut, ale w takim delikatnym, ledwo wyczuwalnym i tak ulotnym, że mogłam go przeżywać jedynie na jawie. Pomyślałam, że to znakomite miejsce na połączenie z Anubisem – jeśli nie prawdziwe, to chociaż w mojej głowie.
- Bądź pozdrowiony, o Anubisie,
Warujący Przy Bramie Królestwa Zmarłych,
Ty, który jesteś w ut,
Jako odnowiłeś członki Ozyrysa,
tak odnów i mnie, Panie, Który Trzymasz Anch.
Boski Ipnu, na Brzuchu Jego Leżący,
Strażniku Duszy Umarłej i Nieumarłej.
Panie dzierżący Pióro Prawdy Maat,
przez boską Izydę usynowiony,
strzeż mnie, jakoś do strzeżenia powołany.
Wzywam ochrony, ochrony, ochrony.
Szeptałam, choć byłam pewna, że mówiłam to w myślach. A później w kółko powtarzałam jak mantrę wszystkie jego imiona, które śpiewaliśmy w określonej kolejności podczas rytuału zespolenia, i choć nie działo się nic nadzwyczajnego, byłam nareszcie spokojna. Pogrążyłam się w planowaniu, analizowaniu, teraz widziałam wszystko jak rozrysowane na papierze – co zrobię, kiedy wrócę do Kemmhyt. Myślałam o słowach Czarnego Pana, o wielu słowach, ale wiedziałam, że podczas drogi powrotnej czeka mnie jeszcze dużo myślenia. Otworzyłam oczy i pozwoliłam, aby piękno Gór Smoczych znów mnie oszołomiło. Chciałam zapamiętać to miejsce właśnie tak.

*

         Podróż do Krainy Jaskiń była dla mnie jak odrealniony sen, a teraz nadszedł czas na przebudzenie. Zanim następnego dnia znów wzeszło słońce, byłyśmy z Królową wysoko nad Botswaną; postanowiłam wracać tą samą drogą, biorąc bezpieczeństwo poprzedniej podróży za dobry znak od Thota. Tym razem postanowiłam porcjować sobie eliksiry, które mi zostały, rzuciłam też na siebie zaklęcie ogrzewające, aby jak najbardziej zminimalizować dyskomfort. Niebo było całkowicie zachmurzone i wiało znacznie mocniej – choć nie było mi zimno, czułam, jak silnie napiera na moje ciało, chociaż smoczyca chyba nie odczuła żadnej różnicy, ponieważ pruła do przodu z taką samą lekkością i zaciętością. Mój pobyt w Górach Smoczych trwał zaledwie kilka dni, ale dzięki niemu czułam się znacznie dojrzalsza, a w sercu – spokojniejsza, i choć dopiero wykurowałam ciało po jednej walce, już tęskniłam do następnej. Potrzebowałam czuć się wojowniczką.
         Anubis wysłuchał moich modłów i strzegł, a Thot dyskretnie wskazywał drogę. Na południu Sudanu dałam Królowej godzinkę przy brudnym wodopoju na odpoczynek, chociaż sama myślami byłam już w Kemmhyt, pragnąc natychmiast wskoczyć na smoczy grzbiet i mknąć na północ, bo Egipt był już na wyciągnięcie ręki. Już prawie już prawie widziałam dom, znajome wydmy, czułam znajomy zapach piasku, a na karku – piekący dotyk promieni boga Ra. I tak też się stało, wystarczyło przelecieć nad niewidzialną granicą, mimo że do Kemmhyt był jeszcze szmat drogi, ja już byłam w domu. Nawet nie pomyślałam o Saher, bo żaden inny pałac nie był bliższy mojemu sercu. Właśnie tak chciałam zostać przywitana – przez rodzącego się Ra, a dookoła mnie piasek odcinający się na tle czerwonej Nut, która już zaraz miała przyodziać się w czysty błękit. Tutaj wszystko nimi pachniało, gdzie się nie obróciłam, tam widziałam bogów. W Egipcie odczuwanie ich było zdecydowanie bardziej intensywne, a ja podczas kolejnego z moich tysiąca powrotów przekonałam się, że to moje jedyne miejsce na świecie.
         Mimo że pustynia za każdym razem wyglądała inaczej, a wydmy wędrowały wraz z wiatrem, poznałam, że to już tu. Ujrzałam na horyzoncie powoli rozciągające się przede mną królestwo, alabastrowo białe mury, które oślepiały jak słońce. Natychmiast zmotywowałam smoczycę, by ta zatoczyła koło nad Kemmhyt, tak że ujrzałam z góry znajomy, uroczy widok topiący serce, i obie przeleciałyśmy nad pylonem przy wejściu do Kemmhyt, a następnie nad aleją sfinksów prowadzącą do samego okrągłego placu przed pałacem. Ten lot istotnie robił wrażenie, bo oto wróciłam – ja, ich królowa – w glorii i chwale, przynosząc ze sobą jeszcze większy dobrobyt, niż zostawiłam. Wydawało mi się, że nie było mnie zdecydowanie dłużej niż kilka dni; miałam ochotę płakać z radości, ale ograniczyłam się do łaskawego machania – wszak lecący nad domami smok to nie byle jakie zjawisko. Powiodłam Królową wyżej, nad pałac, gdzie w wewnętrznym ogrodzie zamkowym nareszcie wylądowałyśmy, a strażnicy wyswobodzili nas z łańcuchów i ogromnego plecionego kosza, w którym transportowałam cielska wywern. Niektóre mocno cuchnęły. Teraz, kiedy moje stopy nareszcie dotknęły wytęsknionej, wymodlonej ziemi, mogłam odetchnąć.

         Siedziałam w wysoko sklepionym gabinecie Czarnego Pana i przewracałam w dłoniach Abydkhyta; był lekki, całkowicie odporny na magię, ale nie było potrzeby, aby go uszlachetniać – wchłonął całą krew i jad wywern, z którymi się zetknął. Jego głownia błyszczała w ciepłym świetle świecy stojącej na biurku i nie sposób było się dopatrzeć choćby jednej rysy, ale mój miecz wydawał się nie dość doskonały. W kaplicy Geba leżał kamień wyrwany z czaszki najstarszej wywerny – minerał podobny do rubinu, lecz posiadający o wiele potężniejsze magiczne właściwości regeneracji i być może nawet leczenia obrażeń ludzkiego ciała. Nie mogłam się doczekać, żeby wypróbować wszystkich zalet, ale najpierw należało wysłać Abydkhyta do płatnerza, z czym wiązał się pewien problem – w kwestii broni ufałam (o dziwo) jedynie goblinom. W nadchodzących dniach czekało mnie wiele innych zajęć, gdyż bardzo dużo sobie przemyślałam, poukładałam, ale zostałam z tym sama, ponieważ Lord Voldemort nadal przebywał poza Egiptem i, jak doniosła mi Heather, nie kontaktował się z Kemmhyt od czasu mojego odlotu.
Wysokie drzwi rozwarły się z głębokim zgrzytem staroświeckich zawiasów, a w korytarzowej części pomieszczenia zjawiła się moja ulubiona kapłanka. Wychyliłam się zza biurka, żeby ją przywołać, lecz nadal bardziej skupiałam się na mieczu. Obite drewnem ściany stłumiły odgłos jej kroków, a chwilę później zza zwiniętej przy imitującym framugę filarze zasłony wyłoniła się Heather. Nie była zachwycona, widząc mnie tutaj, ale dygnęła jak zwykle, zachowując ten sam powściągliwy wyraz twarzy, z którym zawsze mnie witała, kiedy miała mi do przekazania coś ważnego, dlatego od razu wyprostowałam się w wysokim, przypominającym tron krześle. Już dawno temu, kiedy pierwszy raz przybyłam do Kemmhyt, stała się nieoficjalnym wezyrem i moją prawą ręką, a ja nigdy nie planowałam tego zmieniać. Podczas mojej podróży pierwszy raz pojawiły się takie myśli.
- Zgodnie z twoim życzeniem, moja pani, ceremonia pozłocenia rogów odbędzie się za trzy dni, kiedy Królowa dojdzie do siebie. Przygotowania ruszyły – powiedziała, powoli zbliżając się do biurka, a promienie zachodzącego za moimi plecami słońca padły na jej twarz; znów dotarło do mnie, jak bardzo się postarzała.
- Doskonale, mam nadzieję, że Czarny Pan przybędzie – odparłam i spojrzałam na nią oczekująco, ale to chyba było wszystko, z czym do mnie przyszła, więc zapytałam: - A co z kaplicą Sachmet? Jak powiedziałam, ma powstać w miejscu naszej potyczki ze smokami. Roboty mają ruszyć natychmiast.
- I ruszą, jednakowoż… skarbiec zaczyna świecić pustkami.
Odłożyłam Abydkhyta na biurko i wolno uniosłam się na krześle, starając się zachować spokój. Byłam zmęczona po przydługim posiedzeniu w Sali Tronowej, a ucieczka do pustego gabinetu Voldemorta miała mi dać odrobinę wytchnienia po powtórnym zetknięciu się z nużącymi sprawami administracyjnymi. A teraz nie wierzyłam własnym uszom.
- Co to znaczy, że skarbiec zaczyna świecić pustkami? – Choć starałam się nad sobą panować, każde kolejne słowo wypowiedziałam głośniej i głośniej, aż musiałam ze ściśniętym gardłem powstrzymywać się od krzyku. - Przecież sprzedaż czarnego papirusu idzie doskonale, znacznie lepiej niż jeszcze kilka lat temu! Czyż nie posłałam Imhotepa na nauki do Stambułu? Czyż Aj nie podpisał znakomitej umowy handlowej… i to poufnie, aby nikt nieproszony nie dowiedział się o nas… by Kemmhyt było bajką? Czyż nie jest to pierwsze od lat pokolenie, które zacznie mieć wpływ na świat?! – Zamilkłam, żeby nabrać powietrza. – Złoto napływa ze wszystkich stron, a ja rozsądnie nim dysponuję.
Zdałam sobie sprawę, że stałam, a krzesło – prawie wywrócone – opierało się o drewnianą ścianę pod oknem. Choć nadal byłam rozjuszona, zrobiło mi się głupio, że bez powodu naskoczyłam na Heather; w końcu nie jej winą było, że ostatnimi czasy królestwo miało więcej wydatków niż przychodów. Odetchnęłam jeszcze raz, czując, że byłam już dość spokojna, żeby znowu się odezwać.
- Odejdź… ZARAZ. Odkładam budowę kaplicy.
Odwróciłam się w stronę okna i stałam tak, patrząc niewidzącym wzrokiem na niknące za budynkami słońce, dopóki nie usłyszałam dźwięku ponownie zamykających się drzwi. Nie mogłam pozwolić na to, żeby Kemmhyt przestało się rozwijać, lecz perspektywa topniejących zasobów sprawiła, że pierwszy raz od wielu lat naprawdę zadrżałam o los królestwa. Nigdy sama nie zajmowałam się finansami, ale otrzymywałam regularne raporty co do zasobu skarbca. Czyżby Czarny Pan miał rację co do sprawowanej przeze mnie władzy?

         Dzień ceremonii odbył się tak, jak zaplanowałam – w zamkniętym ogrodzie, gdzie Królowa odebrała zasłużoną nagrodę, a później przeniesiono wszystko do Sali Tronowej, w której połączono uroczystość pozłocenia rogów z biesiadą na cześć mojego powrotu z Gór Smoczych. Najlepiej zachowane ciało wywerny zostało wypchane przez – moim zdaniem – najlepszego i niestety jedynego taksydermistę z Kemmhyt, a następnie powieszone pod wysokim sufitem w sali i długo podziwiane przez przybyłych. Jak do tej pory żaden mieszkaniec zamku nie widział wywerny z tak bliska, więc jej ciało było nie lada atrakcją, a ja zaczęłam żałować, że nie sprowadziłam żadnej żywej. To byłby doskonały początek na odrodzenie starego zwyczaju kompletowania egzotycznej menażerii. Jednak prędko zapomniałam o gafie, bo zajęła mnie rozmowa na temat, który dręczył mnie od ostatniej rozmowy z Heather. Okazało się, że kapłanka wprowadziła mnie w niemały błąd bez jakiegokolwiek dobrego powodu, aczkolwiek faktycznie zapowiadał się pierwszy od jakiegoś czasu rok posuchy. Potrzebowałam w swoim gronie jakiegoś młodego umysłu, świeżego, nowoczesnego sposobu myślenia, bo potrzeby Kemmhyt, które z roku na rok rosły, nie mogły być zaspokajane jedynie poprzez symboliczny handel i sprzedaż czarnego papirusu. Doprawdy pragnęłam nowości, ale kolejna spontaniczna podróż na drugi koniec kontynentu nie wchodziła już w grę.
Byłam znudzona tańcami. Muzyka towarzyszyła mi niemal przez cały czas, nawet w chwili, kiedy zaraz po powrocie odwiedziłam Silasa i spędziłam z nim kilka dłuższych chwil następnego dnia. A dziś od późnego popołudnia siedziałam, piłam wino i dyskutowałam, udając, że wszystko było w porządku, choć tak naprawdę gryzłam się nieudanym rytuałem zespolenia, wysłanym do płatnerza Abydkhytem, przez co musiałam przerwać ćwiczenia, i najbardziej przepowiadanymi suszami, które jeszcze bardziej miały uszczuplić dochody Kemmhyt. Dziękowałam bogom za to, że wszyscy dookoła mieliśmy w kieszeniach różdżki, które choć po części mogły nam ulżyć.
Od kilkunastu minut nosiłam się z zamiarem pożegnania zebranych w sali gości i udania się do swojej sypialni, ale ostatecznie dobrze uczyniłam, zostając, bo jakiś czas później, kiedy Thot zwolnił Ra z służby na niebie, wysokie na prawie dwadzieścia stóp drzwi same się rozwarły, a do środka wszedł spóźniony gość. Jako że byłam już troszkę podchmielona i w umiarkowanie dobrym humorze, wstałam z tronu, zbiegłam po schodkach i zawołałam, rozpościerając ramiona:
- Nasz pan wrócił, więc nic nam nie grozi! – Bez problemu przekrzyczałam bawiących się ludzi. – Chłopcze, wina!
Voldemort powoli przeszedł przez całą Salę Tronową, a tłum rozstępował się, kiedy szedł, bo nikt nie chciał go dotknąć. Jego czarna była jak cień na tle różnobarwnych, egzotycznych strojów zebranych gości, ale i tak w jednej chwili stał się najuważniej obserwowaną postacią w tym pomieszczeniu. Przez chwilę badał wzrokiem dyndającą pod sufitem wywernę, aby pokrótce skomentować:
- A więc podróż na Południa można uznać za udaną.
Kiwnął głową w kierunku najbliżej stojących, dając tym samym znać, że można wrócić do zabawy, a typowy, biesiadny gwar na powrót zmieszał się z muzyką, która przez chwilę wyraźnie odcinała się na tle ciszy, jaka zapanowała w sali.
Natychmiast się przy nim znalazłam, chcąc jak najszybciej go dotknąć; nie widzieliśmy się tak krótko, lecz to była moja pierwsza podróż, która nie zaczęła się sprzeczką, więc byłam po stokroć bardziej stęskniona. Moją zdobycz pochwalił cicho i lakonicznie, ale to aż nadto, ponieważ Czarny Pan nigdy nie był przesadnie wylewny. Usiedliśmy na moment, żeby wypić trochę wina i przyjąć kilka słów od niektórych gości, ale to wszystko stanowiło już jedynie tło, bo wrócił ten, przy którym nareszcie czułam się dopełniona. Teraz nie musiałam już na nikogo podświadomie czekać, więc prędko opuściliśmy salę.
Na szerokich korytarzach było ciemno i sucho – bez tej ciężkiej wilgotności, którą zostawiłam w komnacie za sobą. Nakazałam dziewczętom przygotować kąpiel, a kiedy odeszły, nareszcie zostaliśmy sami. Wsunęłam się w jego ramiona, nie zważając na ich zbyt mocny uścisk; w głowie przyjemnie mi się kręciło, ale szybko nadchodząca senność mówiła, że dla mnie to już koniec dnia.
- Podobno wybiłaś całe gniazdo wywern – zaśmiał się pod nosem – aż trudno uwierzyć. Za dobrze wyglądasz.
Miał przyjemnie chłodne ręce, kiedy sięgnął do mojej twarzy, która wydała mi się nienaturalnie rozgrzana. Zamknęłam oczy, gdy pochylił się, a jego wargi musnęły moje czoło, i choć ten drobny pocałunek był fizycznie ledwo wyczuwalny, wypełniło mnie gorące uczucie przywiązania i prawdziwej, głębokiej czułości.
- Miałam dużo szczęścia. – Przytuliłam policzek do jego piersi, przyjmując całą trochę uśpioną aurę, która od niego biła. – Bogowie kolejny raz byli dla mnie zbyt łaskawi.
- Nie mów „zbyt” – szepnął. – Oboje na to zasługujemy.
Bez słowa wysunęłam mu się z objęć, choć on jeszcze przez chwilę trzymał mnie za rękę. Jego wciąż była nienaturalnie zimna. Zrobiłam kilka kroków w stronę głównych schodów, ale Czarny Pan nie podążył za mną, tylko patrzył oczekująco, a różdżka ni stąd, ni zowąd pojawiła się w jego dłoni i teraz podrygiwała nerwowo. Zrozumiałam, że dla niego dzień się jeszcze nie skończył, więc odwróciłam się na pięcie i przeszłam powoli przez salę; zatrzymałam się jednak u stóp schodów, bo przypomniało mi się coś, o czym długo rozmyślałam, siedząc na grzbiecie Królowej. Odwróciłam się, a on o dziwo nadal tam stał, więc zagadnęłam go, mając w pamięci naszą ostatnią rozmowę:
- Myślałam nad tym, co powiedziałeś. Kobieta jest istotą pamiętliwą i zawsze znajdzie okazję, żeby wypomnieć błąd, a kiedy ten błąd popełnił mężczyzna – spojrzałam na niego znacząco – czyni to z jeszcze większą lubością, co znaczy, że bardziej niż mężczyzna nadaje się do sprawowania władzy.
Uśmiechnęłam się z zadowoleniem, ale on również! Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, a ja zastanawiałam się, czy zamierzał mi się odgryźć, czy po prostu patrzył dla samego patrzenia. Choć byłam już daleko, wyraźnie widziałam jego odcinającą się na szarawym tle prawie perłowo białą skórę, a na niej dwa wielkie, czerwone punkty, w których płonął żar. Pożyczył mi krótko dobrej nocy, nadal nie ruszając się z miejsca – najwyraźniej czekając, aż pierwsza odejdę.
Tak też zrobiłam.

         Choć z początku kazałam odwołać budowę kaplicy Sachmet, po ceremonii pozłocenia rogów natychmiast powróciłam do pierwotnych planów. Zanim jedna ze złotych twarzy Ra zajrzała do mojej sypialni, ja byłam już na nogach. Wyleciałam z zamku bez śniadania, na czarodziejskim dywanie i bez swojej zwyczajnej świty, ale jak zwykle w wytwornym odzieniu i z Czuju, starym, tęgim architektem, w towarzystwie czterech czarnych chłopców do pomocy. Podczas wczorajszej uczty wszystko omówiliśmy „na sucho”, ale dzisiaj miało zacząć się prawdziwe wymyślanie. Byłam podekscytowana jak po przekroczeniu granicy Botswany, oczami wyobraźni już widziałam wznoszące się platformy, szeroki pylon przyozdobiony historią naszej wspaniałej bitwy ze smokami ukrytą dyskretnie pod postacią hieroglifów, ciągnącą się od niego drogę strzeżoną przez dziesiątki sfinksów, która miała wieść do alabastrowo białego posągu Sachmet skrytego za ścianą kolumn. Jednak Czuju był zdecydowanie mniej porywczy, nigdzie mu się nie spieszyło, nawet pierwsze linie szkicowane na pergaminie wypływały spod jego węgla lekko i powoli. Ja natomiast byłam w swoim żywiole, chciałam sprowadzić robotników już, teraz, aby przygotowali teren pod budowę, lecz niechętnie powściągnęłam ambicje i ostatecznie zgodziłam się na rozpoczęcie budowy pod koniec czerwca. Na śniadanie wróciłam trochę poirytowana, a jako że musiałam spędzić je tylko we własnym towarzystwie, nie poprawiło to mojego humoru. Nakrzyczałam przez to na Heather, podpisałam zgodę na wysłanie na edukację w Turcji jedenastoletniego syna najmłodszego kapłana Imhotepa, a przed obiadem jeszcze raz na kogoś nakrzyczałam. Miałam wrażenie, że wszystko dookoła mnie działo się zbyt wolno, więc desperacko zaczęłam szukać jakichś wiadomości z Kairu o niespodziewanej śmierci Osamy ibn Rahmana czy kogoś znaczącego, ale gazety z ostatnich dni milczały. Nie doszło nawet do żadnego podejrzanego zniknięcia.
         Tego dnia chodziłam dużo bardziej energicznie. Przemknęłam jak burza przez całe lewe skrzydło, gdzie znajdowały się pokoje Silasa. Słyszałam go już na korytarzu, co wcale mnie nie uspokoiło – mój syn, choć był złośnikiem od pierwszej chwili po urodzeniu, prawie nigdy nie płakał. Drzwi do pierwszej komnaty same się przede mną rozwarły, a ja wpadłam do środka jak huragan; czułam drgający nad powieką nerw. Z min opiekunek wyczytałam, że wybrałam sobie nienajlepszą porę na odwiedziny.
- Na słodką Izydę, dlaczego on tak wrzeszczy? – zapytałam, powstrzymując się od skrzywienia.
Niestety odpowiedzi się nie doczekałam. Nie znosiłam płaczu małych dzieci, i choć od zawsze bardzo chciałam mieć własne, odnosiłam wrażenie, że irytowały mnie wszystkie inne rozmazane maluchy – właśnie przez te krzyki. Wzięłam od Nadiry księcia, drżąc w środku, aby nie okazał się zbyt gorący, lecz kiedy mu się przyjrzałam, wyglądał na zdrowego. Na wszelki wypadek kazałam wezwać pana Waznera, młodego uzdrowiciela szkolonego pod okiem kapłana Imhotepa, aby obejrzał Silasa, gdyż ja sama nie znałam się ani na leczeniu, ani na chorobach.
Chłopiec nie przestawał wrzeszczeć, wymachiwał tłustymi piąstkami, a jego pucołowata twarz była cała czerwona i zalana łzami. Musiałam się bardzo wysilić, żeby nadal uważać go za najpiękniejsze i najspokojniejsze dziecko w całym Egipcie. Pewność siebie trochę mnie opuściła, czułam na sobie spojrzenia wszystkich znajdujących się w pokoju, a nie miałam pojęcia, jak uspokoić tego rozwrzeszczanego potwora. Starałam się go przytulić, ale wyszło to jakoś sztywno, a kołysanie musiało wyglądać z boku dosyć zabawnie, lecz nikt nie odważył się choćby na uśmiech. Miałam wrażenie, że ta okropna chwila trwała całą wieczność, ale w końcu Silas powoli się uspokoił, a jego uwagę przykuł bajecznie kolorowy naszyjnik przysłaniający mi piersi – w komnacie zapanowała słodka cisza.
         Minutę później szłam już korytarzem, przyciskając do siebie księcia i nerwowo ocierając mu twarz rąbkiem jego haftowanej, śnieżnobiałej koszulki, bo Czarny Pan nie mógł zobaczyć go w takim stanie – zapłakanego i zasmarkanego – a właśnie do niego skierowałam swe kroki. Naprawdę rzadko zapuszczałam się w okolice jego gabinetu, kiedy było wiadome, że przebywał na dworze, ponieważ pod drzwiami zawsze znajdowały się grupy (przeważnie) śmierciożerców. Ale teraz minęłam wszystkich bez słowa, nawet nie zaszczycając spojrzeniem, cały czas pamiętając, że z niektórymi z nich znałam się jeszcze ze szkoły. O, tam pod ścianą stał razem z Bellatriks przygarbiony, wysuszony Nott, a kiedy tłumek rozstąpił się w nieznacznych półukłonach, w gabinecie zastałam Lucjusza Malfoya. Musiałam przejść przez mały, podobny do korytarza pokój poprzedzający wejście do większej komnaty, gdzie przy długim, prostokątnym stole siedział Voldemort i radził coś ze swoim zdradliwym sługą – oboje skłaniali ku sobie głowy jak w obawie przed podsłuchaniem. Nie odezwałam się, dopóki nie przerwali rozmowy i się nie wyprostowali; Czarny Pan spoważniał, natomiast Malfoy od razu podniósł się z krzesła, pochylił się sztywno, nienaturalnie i zostawił mnie sam na sam z mężem.
- Nie przynoś go tu, mam dużo pracy – mruknął, kiedy drzwi zamknęły się za Lucjuszem.
- Mógłbyś wykazać choć minimalne zainteresowanie synem – syknęłam i zajęłam miejsce za zawalonym papierami biurkiem. Niektóre przedstawiały bardzo dokładne plany jakiegoś budynku. – Kiedy ostatni raz sam go odwiedziłeś? Myślisz tylko o sobie, jesteś kompletnie nieodpowiedzialny… Mam mówić dalej? 
- Nie mów o odpowiedzialności, wiedźmo. – Choć wydawał się spokojny, jego oczy mówiły wszystko: jednym zdaniem wyczerpałam całą cierpliwość, którą dziś dla mnie miał. – Pomachałaś mieczem i wykąpałaś się w strumieniu, to wszystko. Ja w tym czasie zwerbowałem więcej ludzi, niż macie bogów w tej żałosnej mitologii.
Odwrócił się i podszedł do jednej z licznych półek, które niemal zastępowały ściany w tym pokoju, a każda była wypchana rolkami pergaminu, stosami kartek i pozginanych papirusowych stronic – wszystko wypełniało odręczne pismo Czarnego Pana. Spostrzegłam też kilka niepozornych książeczek, najprawdopodobniej pożyczonych z Biblioteki Totha. Przytuliłam Silasa do piersi, a wolną ręką sięgnęłam po jeden z leżących na biurku planów; z zadowoleniem zauważyłam, że pergaminową kartę wypełniała zgrabna demotyka.
- To rozkład Ministerstwa Magii? – zapytałam z nutką wahania. – Egipskiego?
Nadal był do mnie odwrócony plecami i przeglądał (dałabym sobie uciąć rękę, że przypadkowe) papiery znajdujące się na wysokości jego twarzy, ale nie trzymał się już tak sztywno, jak zaraz po moim wejściu.
- Angielski Departament Tajemnic.
- Czy Zakon Feniksa wie, że…?
- Zakon Feniksa wie dużo więcej, niż nam się wydaje – przerwał mi, a w jego głowie dosłyszałam narastające zirytowanie. – Możliwe, że więcej niż my, ale to nie ma znaczenia, bo JA wiem o Potterze więcej, niż oni sądzą. Bo, widzisz, nie potrzebuję nikogo, kto wykradnie przepowiednię. Harry Potter sam mi ją przyniesie.
Odłożyłam kartkę na miejsce i wstałam, nie spuszczając wzroku z Czarnego Pana. Odwrócił się i teraz widziałam jego ostry profil, który płonął żądzą, jakiej dawno u niego nie widziałam. Spojrzenie miał silne i gorące – wydawało mi się, że mogło stopić żelazo, gdyby tylko na jakieś spojrzał.
- Nie do końca rozumiem. Czy to TA przepowiednia, przez którą straciłam cię na trzynaście lat?
Było mi głupio, że dotąd nie interesowałam się jego sprawami – po raz kolejny. Jednak wyrzuty sumienia szybko przyćmił lęk: taki, który wymazał pozostałe pretensje, paraliżował. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że znowu mogłam zostać sama, ta ostatnia próba była ostatnią, która jeszcze zachowała mnie przy zdrowych zmysłach. Zwaliła się na mnie także świadomość, że to już prawie rok, od kiedy znowu mogliśmy w pełni rządzić Kemmhyt, tworzyć naszą wspólną nieśmiertelność.
Voldemort nic sobie nie robił z mojego wzburzenia.
- „Oto nadchodzi ten, który ma moc pokonania Czarnego Pana. Zrodzony z tych, którzy trzykrotnie mu się oparli” – wyrecytował, idąc powoli w stronę biurka. – „A narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca”. Już to słyszałaś. Ja również i nie zadowala mnie to. Aby działać dalej, muszę poznać resztę, a moja klęska była winą niewiedzy.
- Proszę cię, nie mów o klęsce…
- Ależ tak – przerwał mi zapalczywie. Jego oczy płonęły. – Ale to już nieważne, za kilka dni będzie po wszystkim, poznam dalszą część przepowiedni i będę wiedział, jakie poczynić kroki. Nic nam nie grozi. Moja pani.
- Mój panie…
Ujął moją dłoń i przysunął do swoich warg, lecz wciąż byłam przerażona. Ostatnim razem również obiecywał, że wszystko przewidział i sprawa pójdzie po jego myśli. Że wróci. I faktycznie po części dotrzymał słowa, bo wrócił, ale po trzynastu latach i w szczątkowej postaci. Nie opierałam się, kiedy otoczył mnie ramieniem – jak zwykle delikatnie o tej porze, by nie naruszyć malowideł zdobiących moje ciało – i posłusznie uniosłam głowę, by przyjąć pocałunek. W tej chwili trzymałam w ramionach cały wszechświat, dla którego zbudowałam tę nieśmiertelność.
Chwilę później znów był sobą, tym panem i władcą, którego znało całe Kemmhyt i reszta świata – poważny, lodowaty, bez skrupułów. Energicznie otoczył biurko i usiadł na przypominającym tron krześle, żeby zabrać się za sprawy, którymi zwykł zajmować się za dnia. Zrozumiałam, że to koniec rozmowy, więc ruszyłam w stronę wyjścia.
- Nott – zagrzmiał, ale zanim drzwi się rozwarły, zagadnął mnie cicho: - Zaczekaj. Czy jesteś w ciąży?
Przystanęłam i odwróciłam się na tyle, by widzieć zarys jego postaci, ale była jak zwykle niewzruszona. Potrząsnęłam głową, zbyt zaskoczona jego pytaniem, aby cokolwiek na to odpowiedzieć.
- Wyjdź.
Minęłam się z Nottem w drzwiach, czując serce w gardle, ale starałam się zachować godną postawę. Damy, które czekały na korytarzu, natychmiast za mną podążyły. Udałam się z powrotem do komnaty Silasa, żeby oddać go opiekunkom, ale dużo straciłam na pewności. Nie wiedzieć dlaczego, miałam ochotę się rozpłakać, ale powstrzymywanie łez opanowałam do perfekcji. Kiedy wkładałam księcia do złoconej kołyski, próbowałam zrozumieć, czego brakowało w nim Czarnemu Panu. Jeszcze jakiś czas wpatrywałam się w tę spokojną buzię i błyszczące oczy – idealne odbicie oblicza Nut. Najczystsza doskonałość.
- Już mu nie wystarczasz – wyszeptałam i ucałowałam go w oba policzki. – Ale zawsze będziesz Gwiazdą Zaranną i Wieczorną.

         Tego wieczora Lord Voldemort skierował swoje kroki do Londynu, a ja do kaplicy Imhotepa. Od czasu szczęśliwego porodu ów bóg zajął w moim sercu szczególne miejsce, aczkolwiek żaden nie mógł konkurować z Anubisem, z którym łączyła mnie szczególna więź. Znów zapragnęłam spróbować rytuału, lecz zanim to miało nastąpić, musiałam upewnić się w jednym.
         W pomieszczeniu panował czerwony półmrok i wydawało się, że już dawno opustoszało. Pierwszym przedmiotem, który przyciągał wzrok, był posąg Imhotepa, którego kontury rysowały się mgliście za półprzezroczystą, czerwonozłotą kotarą, ale zza lewego ołtarzyka bardzo szybko wyłonił się stary Antef, który zajmował się mną przez cały czas ciąży, a później odebrał poród. Teraz, kiedy pełzł powoli śliską posadzką, a na jego twarz padały niezliczone cienie kotar oblekających ściany, wydawał się jeszcze bardziej pomarszczony i bezzębny. Ułatwiłam mu zadanie i pierwsza do niego podeszłam, chwytając mocno za ramię, aby podprowadzić go do wiklinowej kozetki w najciemniejszym kącie. Kiedy znalazłam się bliżej głównej figury, zza lewego i prawego ołtarza dobiegły mnie jakieś ciche pomruki – najwyraźniej przyszłam w trakcie wieczornych modłów.
- Przyszłam po eliksir – wyszeptałam, pochylając się nad wielkim uchem kapłana. – Nie, proszę zostawić tę drabinę… Przywołam eliksir, proszę mi tylko powiedzieć…
Zanim uzdrowiciel ruszył się z miejsca, ja już machnęłam różdżką, a w jednej z najwyższych półek rozległo się stłumione chrobotanie. Szuflada rozsunęła się, coś błysnęło i mała fiolka przemknęła w powietrzu przez całą kaplicę, aby bezpiecznie wylądować na mojej rozpostartej dłoni. Odkorkowałam i wypiłam brunatną zawartość jednym haustem (cierpki smak znów przywołał falę delikatnych mdłości), choć w duchu już wiedziałam, co się okaże. Cierpliwie zniosłam dotyk starca, który podwinął długi, sztywny medalion opadający mi prawie do łona, ale zupełnie nic się nie stało, żadnego niebieskiego blasku, choć oboje wpatrywaliśmy się w ciemne podbrzusze jeszcze przez jakiś czas.
- Przykro mi – wychrypiał cicho Antef. Choć oboje szeptaliśmy, byłam pewna, że stojące tuż przy drzwiach dziewczynki słyszały, o czym mówiliśmy. – Elpida niestety się nie myli.
         Wychodząc z kaplicy, zastanawiałam się, czy faktycznie było mi przykro. Jeszcze nie dość nacieszyłam się wolnością i świadomością, że moje ciało to jedynie moje zmartwienie, choć kiedyś z pewnością przyjdzie czas na braciszka dla Silasa. Kiedyś, nie teraz. Rola kobiety powolnej mężowi przestała mnie zadowalać, kiedy pierwszy raz zasmakowałam nie do końca chcianej samotności.

         Pierwszy dzień czerwca był dniem, kiedy Anubis nareszcie mnie opętał. Od odejścia Czarnego Pana moje dni wyglądały podobnie: ćwiczenia na podziemnej arenie, sprawy administracyjne, boskie i tyle czasu dla Silasa, ile tylko mogłam mu poświęcić. Oczywiście sprawy boskie dotyczyły prawie tylko i wyłącznie Anubisa; byłam tak niecierpliwa, że ceremonie poświęcone pozostałym traktowałam po macoszemu, a myślami już rozcierałam na twarzy krew farbowanego na czarno szakala. Dowiedziałam się od Raszidy, że możliwe jest samodzielne przyzywanie boga, jednak raczej nikt tego nie praktykował. Choć kobieta stała się dla mnie swego rodzaju autorytetem w sprawie rytuału połączenia, szalałam z ciekawości, aby tego wypróbować. Sam na sam z przeboskim Anubisem – ta myśl wywoływała we mnie niepohamowane podniecenie. Odbyłam jeszcze jeden grupowy rytuał w ciągu dziesięciu samotnych wieczorów, ale pierwszego czerwca nie wytrzymałam. Cisnęłam drewniany miecz w zaokrąglony kąt auli, kazałam sprowadzić żywego koguta, a sama pobiegłam się przygotować – wszystko w tajemnicy przed Heather. Miałam jej dość.
         Zaczarowanie bębnów. Zapalenie ziół. Powtarzana w kółko inkantacja. Krew ptaka na twarzy. I ogromna nadzieja, że tym razem się uda, choć Raszida dobitnie dała mi do zrozumienia, że szansa połączenia jest niewielka, ale ja już nie słuchałam, bo byłam przekonana, że przemawiała przez nią zazdrość. Z początku nie miałam pojęcia, co się ze mną stało, bo świat potężnie zawirował, sklepienie stało się podłogą, a podłoga sklepieniem, jakbym spadała z nieskończonego szczytu z pewnością, że na końcu czeka mnie bezpieczne lądowanie. I czekało – w ramionach Anubisa. Jakbym wpadła w sidła z najczystszego dymu, tylko do tego mogłam to porównać i pamiętałam przede wszystkim to gorące przenikanie, wibrowanie całego ciała, które, miałam wrażenie, poruszało się w górę i w dół, chcąc wytrząsnąć duszę na zewnątrz. W najintensywniejszym momencie pierwszy raz coś zobaczyłam i właśnie to dało mi do zrozumienia, że już, w tej chwili wchodził we mnie bóg. Zarys był jak przebijający się przez czarną przysłonę moich powiek; próbowałam otworzyć oczy, ale to nic nie dało, bo znajdowałam się poza ciałem w objęciach Anubisa. On wniknął we mnie, a ja wniknęłam w niego, zostałam wessana z jednym oddechem, aby poczuć najczystsze tchnięcie czarnej magii. Gorąco było nie do zniesienia, jakbym stanęła na krawędzi czynnego wulkanu, ale syciłam się jego wyziewami, gdyż czułam, jak każdą moją najmniejszą żyłę wypełniał on. Dzieliliśmy krew. Nie wiedziałam już, gdzie kończył się mój umysł, a gdzie zaczynał jego, choć może ja całkowicie utraciłam swój? Ogrom jego nieskończonej osobowości przytłaczał.
         I tak się też skończyło – nagle, jak się zaczęło. Musiałam unosić się nad podłogą, bo w chwili wyrywania czegoś z piersi poczułam gwałtowne zderzenie z czymś twardym, lecz nie było to bolesne. Odebrało mi oddech na krótki moment, ale nie mogło się równać ze skutkami połączenia. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w ciemne sklepienie, niemalże widząc, jak z komnaty ulatniał się oddech Anubisa. Jeszcze jedno mrugnięcie powieką i tyle, żadnego dowodu na to, że chwilę temu odbyło się tu coś wielkiego. Nie potrafiłam powiedzieć, jak długo tkwiłam w tej niewygodnej pozycji – jak porzucona lalka. Czas przestał płynąć, ale teraz znów ruszył, a ja nie potrafiłam tego przyswoić, nadal czując pulsującą energię. Zaczęłam powoli i pokracznie przebierać nogami, starałam się dźwignąć ramiona, ale kończyny miałam jak z gumy. Oddychając ciężko, podpełzłam do pierwszego kamiennego stopnia, żeby za pomocą różdżki usunąć ślady zbrodni (dopiero w tym momencie do mnie dotarło, że bębny nadal grały). Wciąż nie mogło do mnie dotrzeć, co właściwie się dokonało; to nie było jak sen, raczej jak wizja na jawie. Pewnie dlatego nie pamiętałam podróży do swojej sypialni, ale z pewnością musiałam się zakameleonować, ponieważ w przebłyskach mijałam jakichś ludzi, którzy w ogóle nie zwracali na mnie uwagi, a przecież wciąż byłam wymazana kogucią krwią, a całe ciało miałam w złotych opiłkach.
         W swojej sypialni nie zastałam nikogo, ale przez otworzone na oścież drzwi do przystającej komnaty dobiegł mnie dźwięk beztroskich rozmów. Choć dziewczęta (z początku przerażone) rwały się do pomocy, przegoniłam je, nie chcąc więcej widzieć takiego zatroskania na czyjejkolwiek twarzy. Zamknęłam zaklęciem drzwi, żeby nie musieć robić tego rękami, które nadal mi ciążyły, jakby były zrobione z ołowiu. Uznałam, że najlepszym wyjściem na przeczekanie tego fatalnego samopoczucia okaże się sen.
         Niestety znów nie miałam racji.
         Zbudziłam się… nie potrafiąc dokładnie powiedzieć, po jakim czasie, ale niebo wciąż było czarne, a mrok w pokoju rozjaśniał jedynie blask księżyca – tej nocy pełnia doskonale jaśniała na tle nieprzeniknionej nocy. Choć początkowo sen wydawał się głęboki, oprzytomniałam, mając wrażenie, że prawie w ogóle spałam. Nadal leżałam na łóżku z podkurczonymi nogami, cała zlana potem, a drżałam jak w gorączce, która w istocie mnie paliła. Czułam wszystkie mięśnie, tysiące grubych igieł wbijających się w każdy organ i, na Ozyrysa, choć nigdy nie przeżyłam działania Cruciatusa, właśnie tak opisałabym jego moc. Miałam nadzieję, że z czasem wszystko się unormuje, ale gdzie tam! Skóra piekła mnie coraz bardziej, jakby przypiekana żywym ogniem, pot zmieszany z ostatnimi drobinkami złota spływał po twarzy i zalewał oczy, a pusty żołądek fikał koziołki – zawroty głowy wcale nie pomogły w jego uspokojeniu. Zsunęłam się z wysokiego łóżka i przylgnęłam do podłogi, lecz jej chłód przyniósł jedynie chwilową ulgę. Wyprzedziłam zbliżające się mdłości o krok i w ostatniej chwili przywołałam miedziany nocnik, nad którym się pochyliłam, ale nic się nie stało. Zimno i gorąco na przemian zalewały nie falami, nie mogłam powstrzymać tego szczękania zębami, choć bardzo chciałam – właśnie ono wydało mi się najbardziej niedorzeczne. Ściskałam w sobie jęk, ale wiedziałam, że jeśli krzyknę, okażę słabość i ruszy maszyna pozostałych tłamszonych w środku objawów. Słyszałam jedynie głośne bicie mojego serca, dlatego widok otwierających się drzwi był dla mnie tak oderwany od rzeczywistości, że znów zakręciło mi się w głowie i pierwszy raz targnęły mną bolesne torsje. Piekło mnie gardło i wnętrze ust, jakby wymiociny były czystym jadem; treść żołądkowa niepodobna do niczego, najbliżej jej było do smoły – gorącej jak piekło.
         Kiedy dłonie Heather dotknęły moich ramion, wydawały się zimne jak lód; poznałam ją dopiero wtedy, gdy byłam w stanie zaczerpnąć powietrza i wyprostowałam się znad nocnika. Choć była zamazana, dość wyraźnie widziałam jej litującą się twarz, przez co miałam ochotę wyrzucić kapłankę za drzwi, ale nie byłam w stanie się podnieść. Jednak Heather, choć bardzo zatroskana, wyglądała na spokojną, jakby ten widok wcale jej nie zdziwił.
- Mogę coś zrobić, moja pani?
- Nie mów z nikim… z nikim o tym, co tu widziałaś – wycharczałam, kołysząc się nad naczyniem. – Czarny Pan ma się nie dowiedzieć…
Kiedy walczyłam z kolejną falą mdłości z głową wciśniętą w nocnik, wiedziałam, że zobaczy to wszystko, co widziała Heather, wystarczy jedno spotkanie na korytarzu, ale nie w tym rzecz. Chodziło o lojalność. Kapłanka była ze mną długo, aż wyrzuciłam z siebie tę kleistą substancję, a gorączka trochę ustąpiła. Nadal leżałam na podłodze, przyciskając policzek do gładkiej powierzchni, aby chłonąć jej zimno; już mi było trochę lepiej, powtarzałam, trochę lepiej, mimo że nadal cała się trzęsłam. Zapytałam Heather, dlaczego nie powiedziała, z czym wiązało się samotne połączenie z Anubisem, ale ona uparcie milczała, a ja przez kolejną niewiadomą ilość czasu nie mogłam się odezwać, starając się skupić na tyle, aby nie być świadkiem rozpadu osobowości. Bo to, jak mi się zdawało, właśnie próbowało się dokonać.
- Mimo to ch-chcę… chcę dalej… - wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło. – To nic w porównaniu z… ale t-ty wiesz… ty wiesz…
Zaczęłam powtarzać to w kółko, żeby nie myśleć o nudnościach, a Heather milczała. Choć nie widziałam jej twarzy, czułam, że się we mnie wpatrywała, gładząc palcami moje włosy. Choć od lat było między nami porozumienie, nigdy nie okazała mi jakiejkolwiek czułości, a i ja bez żalu podtrzymywałam tę barierę, która od samego początku zdawała się być naturalna. Kiedy gorączka trochę odpuściła i mogłam nareszcie odetchnąć, spytałam:
- Czy próbowałaś to kiedyś zrobić… sama?
Nie byłam pewna, ale chyba usłyszałam cichutki śmiech.
- Moja pani, codziennie próbuję.

         Obudziłam się tuż przed świtem. Wciąż leżałam na podłodze, i choć było jeszcze bardzo wcześnie, promienie słońca już prawie mnie dosięgały; zauważyłam, że z tego roztargnienia nie przysłoniłam okien. Heather nadal przy mnie siedziała, oparta o bok łóżka, z przekrzywioną peruką, głową spoczywającą na jej własnym ramieniu i jedną dłonią wciąż wplątaną w moje włosy. Przez pierwszą chwilę wzrok miałam zamglony i wciąż czułam skutki nocnego napadu, ale gorączka odeszła, a po mdłościach i zawrotach głowy nie było już śladu. Kiedy spróbowałam wstać, z zaskoczeniem zauważyłam, że uczyniłam to zręcznie jak po regularnym treningu na arenie, a wszystko, na co spojrzałam, wyglądało wyraźniej, rysowało się jak pod lupą – rozsadzała mnie energia. Cała nią pulsowałam. Każdy krok wydawał mi się giętki i sprężysty, kiedy przeszłam przez komnatę, następnie udałam się przez łaźnię do przystającego pomieszczenia, żeby obudzić dwórki, a później długo siedziałam przed lustrem w ich sypialni i przyglądałam się sobie, gdy one przygotowywały mi kąpiel. Musiałam zostać sama, musiałam na to popatrzeć… Na napiętej twarzy zaschnięta mieszanina krwi, potu i psiego sadła, wzrok twardy, skupiony, niby ten sam, ale wyraz zielonych oczu jakiś taki… absurdalny. Surrealistyczny. Gdzieniegdzie we włosach i na skórze błyszczały we wschodzącym słońcu złote opiłki; byłam całkiem naga, zabrudzoną krwią szatę z lnu zostawiłam zwiniętą przy łóżku – chciałam widzieć, jak resztki boskiej mocy powoli wypływały z mojego ciała, aby na nowo połączyć się z Anubisem. Wczoraj przez krótki moment mogliśmy być jednym, lecz tylko przez chwilę, bo nastało dziś.
         Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w swoje odbicie, obejmując spojrzeniem poszczególne partie ciała. Poświęcałam mu sporo czasu, pielęgnując je najlepszymi specyfikami, wszak właśnie ciało było świątynią bogów. Jednak moje wciąż wydawało się nie dość doskonałe: zbyt żylaste dłonie, muskularne ramiona i barki od intensywnej pracy mieczem, szerokie biodra w połączeniu z przeciętnymi piersiami, które od czasu porodu znacznie zmalały. I te mało kobiece, umięśnione uda. Na co dzień ceniłam to boskie schronienie, nauczyłam się nosić szaty podkreślające walory i przysłaniać mankamenty, aby stać się tą najpiękniejszą, najbardziej pożądaną, lecz nikt nie wiedział, że wszystko to było iluzją.
         Albo raczej nikt nie śmiał myśleć inaczej.
         Kąpiel zajęła mi dużo więcej czasu niż zwykle – oparłam się plecami o łagodną krawędź basenu, oparłam głowę na jednym z rozpostartych wzdłuż brzegu ramieniu i patrzyłam, jak słońce leniwie wznosiło się po złotawym niebie. Choć dyskomfort i ból po nocnym napadzie zniknął, nadal czułam wszystkie mięśnie – były nadwrażliwe. Jednak siedzenie w chłodnej wodzie nie przyniosło spodziewanej ulgi. Zniecierpliwiona i podenerwowana wyskoczyłam z basenu, gdyż roznosiło mnie działanie. Wiedziałam, że jeśli dobędę dziś miecza, dam z siebie więcej niż kiedykolwiek wcześniej, dlatego od razu kazałam się przywdziać w lekki pancerz sporządzony z utwardzonej wielbłądziej skóry i ruszyłam do wyjścia, przemknąwszy przez własną sypialnię. Krzątanina musiała zbudzić Heather, bo zastałam ją podnoszącą się z podłogi.
- Doprowadź się do ładu – rzuciłam, kiedy drzwi same się przede mną otworzyły. – Po śniadaniu podyktuję list do matki, masz być gotowa.
- Czy wszystko…?
- W najlepszym porządku.
Choć nie szłam zbyt szybko, kobieta z trudem dotrzymywała mi kroku, ściskając się kurczowo za ciążowy brzuch. Kiedy miałam na sobie świeży strój, a włosy zostały doprowadzone do porządku, zniknął ostatni cień feralnej nocy, pozostawiając jedynie nieprawdopodobną energię. Choć widziałam już całkiem zwyczajnie, pozostało we mnie dość anubisowego tchnienia, aby zrobić wszystko, co miałam zaplanowane na ten dzień. Chciałam to robić, naprawdę chciałam – teraz, zaraz, a później wskoczyć na grzbiet Królowej i śmiertelnie ryzykować.
- Moja pani… ale pan wrócił…
- Kiedy? – zapytałam, nawet na nią nie patrząc.
- Wczoraj wieczorem.
Uśmiechnęłam się pod nosem, choć kątem oka spostrzegłam, że Heather nie była tym faktem zachwycona, choć przecież Czarny Pan i tak przebywał w królestwie sporadycznie, ostatnimi czasy notorycznie kursując między Kemmhyt a Londynem.
- Nasz pan ma wyczucie chwili godne Seta – wycedziłam, zbiegając po szerokich schodach; Heather musiała podtrzymywać się poręczy.
Z całych sił hamowałam wściekłość, która podeszła mi do gardła jak żółć. Poczułam nagły impuls, którego jeszcze sekundę wcześniej nie było, coś kłującego i ruchliwego próbowało się ze mnie wyrwać, setki robaczków wijących się pod skórą, przez co miałam ochotę zrzucić Heather ze schodów.
         Wkroczyłam do sali jadalnej z nietypowym dla siebie rozmachem; wydawało mi się, że miast tracić energię, z każdym krokiem jej przybywało, a zwykłe ruchy sprawiały wrażenie powolnych i nienaturalnych. Zasiadłam do samotnego posiłku, z poirytowaniem znosząc codzienną rutynę obmywania rąk, twarzy i chronologicznego podawania potraw. Niemniej jednak jadłam z godnością, nie spiesząc się, myślami będąc już na arenie.

         Całe przedpołudnie spędziłam w podziemiach, okładając mieczem zaczarowane kamienne figury lwic symbolizujących Sachmet i tęskniąc za pojedynkami z Amenią. Od kiedy trzy lata temu opuściła Kemmhyt, nie dostałam od niej ani słowa, a sama byłam zbyt harda, żeby napisać jako pierwsza. Uznałam to za obrazę majestatu, za nic mając jej męski charakter i wilcze usposobienie. Czasami po prostu nie mogłam znieść tego jej pragnienia ciągłej samotności. Bardzo często wracałam myślami do wspólnie spędzanych na szrankach dni, które łączyły tylko nas i nikt więcej nie mógł tego zastąpić. Tak było i tym razem, a satysfakcja z ćwiczeń okazała się po stokroć większa. Nareszcie miałam to, czego tak zazdrościłam Czarnemu Panu – siłę uderzenia, zwinność i ostry rezon, tak że zapragnęłam na powrót poczuć przechodzące na wylot dłonie Anubisa. Kiedy jego siła powoli opuszczała moje ciało, miałam pewność, że z czasem nauczę się kontrolować efekty uboczne, a wtedy stanę się prawdziwie napełniona jego magią. Dopiero z czasem zaszła mnie refleksja, że być może w tych okropnych objawach miałam doszukiwać się jakiegoś boskiego przesłania.
         Późnym popołudniem Heather dostarczyła stos listów, co przypomniało mi o tym, że sama miałam wysłać sowę do matki, zatem podyktowałam kapłance kilka niezobowiązujących słów, które zwykłam co jakiś czas wysyłać, aby rodzice nie zaczęli sobie wyobrażać, że już o nich nie myślałam. Samonotujące pióro śmigało po giętkiej papirusowej kartce, a kiedy się zatrzymało, Heather zaczarowała zwinięty w rulonik list i schowała za pazuchę.      
         Jednak wizyta kapłanki nie była jedyną tego popołudnia. Tak byłam zaabsorbowana nową percepcją, że całkowicie zapomniałam o powrocie Voldemorta, a i on nie kwapił się, żeby się ze mną zobaczyć, bo zjawił się, dopiero gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Tym razem to ja siedziałam za biurkiem, co jakiś czas zerkając na przesuwające się po niebie oblicze Ra, a Czarny Pan stanął w drzwiach. Spojrzałam na niego dopiero po tym, jak złożyłam podpis pod ostatnim czekającym na zatwierdzenie dokumentem.
- Czuju wysłał pierwszy plan kaplicy – odezwałam się, całkowicie pomijając powitanie.
Voldemort przeszedł przez pokój prawie bezszelestnie – resztką rytualnej mocy usłyszałam cichutki szmer ciągnącej się za nim czarnej peleryny. W gabinecie panował leciutki, pomarańczowy półmrok, gdyż tylko jedno okno (to znajdujące się dokładnie naprzeciwko biurka) nie zostało przysłonięte, a miłe dla oka ciepłe barwy nieba doskonale zgrały się z piaskowymi ścianami.
- Masz zamiar to podpisać? – zapytał cicho Czarny Pan i oparł się nonszalancko o framugę okna.
- Już podpisałam – oświadczyłam, trochę zirytowana, że nawet nie spojrzał na ten dokument.
Wstałam z cienia, który na mnie rzucał, i podeszłam do męża, trochę zaciekawiona jego niezapowiedzianą wizytą. Oczywiście nie pamiętałam już sytuacji, w której by się zapowiedział, jednak tym razem naprawdę podejrzewałam, że przyjdzie mi czekać znacznie dłużej, aż znów go zobaczę.
Choć od wejścia jeszcze ani raz nie spojrzał na mnie wprost i chyba (ale tylko chyba) unikał mojej bliskości, w końcu musnął wzrokiem moją twarz, a w oczach błysnęło mu coś niepokojącego; cała ta chwila wydała mi się nagle jakoś dziwnie niezręczna, on chyba też to poczuł. Przez jakiś czas wahałam się, czy nie sięgnąć po jego dłoń, ale, jakby przewidział ten zamiar, prędko wsunął ją do kieszeni.
- Wyglądasz koszmarnie. I cuchniesz – wychylił się lekko, a wężowe nozdrza zadrgały delikatnie - gorączką.  
Wcale mnie to nie speszyło, aczkolwiek poczułam się całkowicie zbita z tropu; kiedy patrzyłam w lustro, a czyniłam to dziś jeszcze kilkakrotnie, widziałam zdrową, ładną twarz, czarną, doskonale dobraną perukę z grzywką ze złotych włosów… Nic, co by odbiegało od konwencji Dżahmes-Meritamon, którą znał. Teraz i ja poczułam się nieswojo, i choć wypełniło mnie silne pożądanie po zetknięciu się z jego napierającą aurą, pierwszy raz napotkałam barierę. Choć z początku przeszło mi przez myśl, że warto byłoby podzielić się z nim tym, co wczoraj przeżyłam, w tej chwili wolałam zatrzymać to dla siebie. Odwróciłam się i – może gwałtowniej, niż zamierzałam – wróciłam do biurka, za którym czułam się bezpiecznie oddzielona od Czarnego Pana. Zaczęłam szybko przerzucać papiery, mimo że wszystkie już dawno przejrzałam.
- Zawsze musisz coś wymyślić – mruknął, ale nie zabrzmiało to jak pochwała.
Uparcie milczałam, a przekładanie dokumentów i listów wyglądało coraz bardziej nienaturalnie. Wiedziałam, że moja bariera ochronna była wystarczająco silna, aby wytrzymać jego atak, lecz Voldemort nie potrzebował używać przeciwko mnie magii, żebym mu się poddała. Wyprostował się, a doskoczył do biurka z taką prędkością, że nie zauważyłam, żeby przeszedł przez pokój.
- Knujesz coś za moimi plecami?  
Powiedział to z trudem, bardzo sucho, jakby ciężko było mu okazać zainteresowanie czymś, co miało związek z mocą Starożytnych Egipcjan. Dobrze znałam ten powściągliwy ton i wiedziałam, że utknęliśmy w męczącym temacie.
- To boska wiedza, której i tak nie pojmiesz – wysyczałam tak jadowicie, jak tylko mogłam.
- Dżahmes.
Chwycił mnie za ramię, aż syknęłam – po części z bólu, a po części z przyjemności. Jeszcze nigdy nie odczuwałam jego dotyku tak intensywnie; wcześniej zmuszałam się, aby unikać jego oczu, lecz teraz spojrzałam i zatonęłam po uszy w tej czerwieni, przez którą też przemawiało niezdecydowanie. Przez chwilę trzymał mnie mocno, równie zagorzale studiując moją twarz; oboje coś poczuliśmy, przypuszczałam, że nawet w pewien sposób coś bardzo zbliżonego, bo choć nasze moce pochodziły z różnych źródeł, miały identyczne rdzenie. To wyglądało na gorące, bezdźwięczne dotknięcie dwóch huraganów, które coraz bardziej na siebie napierały, a kiedy Czarny Pan mocno pochwycił moje usta, puściła jakaś blokada i zaczęły się nawzajem przenikać. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej pragnęłam go bardziej niż teraz, ale nie miałam czasu myśleć, bo przygwoździł mnie do krzesła, tak że nie mogłam się poruszyć. Jego dłonie na moim ciele były spokojne, ale czułam smak niecierpliwości na wargach, przyjemnie drażniące iskierki atakujące szyję, ramiona… wszystko, czego dotknął. Ramiona miałam jak z waty, a kolana (choć siedziałam) trzęsły się pode mną, nie dając się opanować. 
I nagle, nie wiedzieć skąd, pojawił się duszący uścisk w okolicy gardła. Odepchnęłam Czarnego Pana z niemałym trudem, mając serce niemalże w przełyku; wydawało mi się, że w sekundę urosło prawie dwukrotnie. Dyszałam, próbując ukryć lekkie drżenie ciała, ale niepotrzebnie, bo Voldemort już szykował się do rozpętania kolejnej awantury.
- Mam… mam coś lepszego – wyrzuciłam z siebie na wydechu, chwytając gorliwie jego rękę. Znów przeszedł mnie pobudzający impuls, tym razem tylko troszkę słabszy.
Z perspektywy tego, do czego mogło dojść, wyjawienie wszystkiego o rytuale wydawało się niczym specjalnym. Byłam w stanie nawet mu to pokazać, byle tylko nie nalegał, a wiedziałam, że wystarczyło jedno słowo, abym mu się poddała. Jednak Czarny Pan nie naciskał, natychmiast się zgodził; on chyba też wciąż był w lekkim szoku.
         Dostanie się do podziemnej kaplicy nie stanowiło większego problemu, gdyż Voldemort był mistrzem w bezdźwięcznym znikaniu się i pojawianiu. Przygotowałam wszystko w jednej krótkiej chwili, czarując tak szybko, że różdżka śmigała w mojej dłoni na wszystkie strony. Perspektywa połączenia się z Anubisem i nadzieja na to, że mąż zrozumie jego starożytną potęgę, wprawiły mnie w ogromne podniecenie. Mimo to czułam się rozdarta, bo… a jeśli… a jeśli tym razem nic się nie stanie?
         Ale stało się. Zaczęło się podobnie, najpierw bardzo delikatnie, a później świat zwalił mi się na głowę. W intensywnym skupieniu niemalże widziałam barwy przepływających przeze mnie energetycznych strumieni – od bladej czerwieni, przez pulsujący, jaskrawy fiolet, do głębokiej czerni, która ostatecznie całkowicie mnie otuliła i mogłam tylko dziko wytrzeszczać oczy, niestety bezskutecznie. Zapomniałam już o początkowym stresie, zapomniałam o Czarnym Panu, liczyło się tylko to opętanie – dogłębne, przeszywające, na jednakowym poziomie. Choć trwało nieskończoną ilość czasu, nie bledło, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że narastało, a poczucie zatracenia w anubisowych ramionach było równie mocne, co za pierwszym razem. Kosmiczna derealizacja wyprała mnie ze wszystkich emocji, pragnęłam wyłącznie chłonąć strumień boskiej mocy, stać się otwartym naczyniem, z którego zabrał, aby po chwili na nowo tchnąć, i tak bez końca, bez końca, falowało, aż straciłam orientację, gdzie byłam ja, a gdzie Anubis. Karmił się tym, co ze mnie wysysał, cokolwiek to było. W tym palącym amoku znów nie miałam kontaktu ze swoim ciałem, jakbym była tylko myślą, ale jednocześnie wydobywała się na zewnątrz gorąca jak ogień smuga.
Ta, Która Leży Na Brzuchu MOIM.
Powróciłam do ciała, jakbym wpadła plecami w lodowatą wodę. Rzeczywiście w coś uderzyłam – w podłogę – ale tylko połową ciała, bo nogi miałam mocno zagrzebane w złotych opiłkach. Twarz piekła mnie, jakby przyłożyła ją do tafli kwasu, lecz byłam zbyt roztrzęsiona, żeby ogarnąć wszystko, co kłuło, ćmiło czy uwierało. Przyjemnie chłodne dłonie pomogły mi wstać, a kiedy Voldemort się odezwał, nie miałam pojęcia, skąd do mnie mówił, bo dźwięk jego głosu napierał na mnie ze wszystkich stron, jakby magicznie powielony.
- Robi wrażenie, choć dla mnie nadal to tylko rzucanie się po podłodze. Ach, i mówiłaś coś.
- Mówiłam?
Mój głos wydał mi się obcy i nienaturalnie chropowaty. Teraz, kiedy już wróciłam do swego ciała, wspomnienie dopiero co odbytego rytuału było prawie całkowicie zatarte, a Czarny Pan chyba też nie potrafił powiedzieć, jakie słowa z siebie wyrzucałam, bo więcej się nie odezwał. Bardziej od jego wiary w udane połączenie zależało mi na przypomnieniu sobie, co mogłam… nie, raczej co Anubis przeze mnie przekazał. Myślałam o tym przez drogę do swoich komnat, choć znowu potrafiłam przywołać jedynie jakieś niewyraźne przebłyski, później przez całą kąpiel. W pewnej chwili zorientowałam się, że siedziałam w owalnej, wolnostojącej wannie, a czyjeś małe, delikatne rączki szorowały mi plecy. Dźwięki i obrazy nadal docierały do mnie jak przez grubą szybę, a dotyk dziewczyny drażnił, ale nie mogłam uwolnić się od natłoku bodźców, że miała ochotę zacisnąć powieki i wsadzić głowę pod wodę. Nie mogłam znieść widoku czerwonego osadu na złotych opiłkach i wannie, z całych sił zaciskałam zęby i spięłam się w sobie, aby powstrzymać drżenie – czułam, że atak powoli narastał, ale nie miałam pojęcia, skąd mógł się wziąć i jak go powstrzymać. Pierwszy raz od lat chciało mi się płakać z bezsilności.
         Nie wiedziałam, ile czasu zajęła mi kąpiel, lecz kiedy już doprowadzono mnie do porządku, powoli i koniecznie o własnych siłach przeszłam najpierw przez wielką łaźnię, później przez pokój moich dam, a kiedy stanęłam w drzwiach do swojej sypialni, zastałam tam cierpliwie czekającego Voldemorta. Leżał rozciągnięty na łóżku, w szatach, ale już z tym znaczącym blaskiem w oczach, który nie zapowiadał niczego dobrego, przynajmniej nie na tę chwilę. Pragnęłam natychmiast oddać się Nut, ale on najwyraźniej miał co do mnie inne plany.
- Ten twój Anubis musi cię bardzo kochać, moja droga – powiedział złośliwie i poklepał wolną ręką materac.
Nie miałam siły, żeby się mu odgryźć. Odetchnęłam głębiej kilka razy, żeby powstrzymać mdłości, ale w głowie wciąż mi się kręciło, więc uznałam, że najrozsądniej będzie przyjąć zaproszenie Czarnego Pana. Pościel była cudownie miękka i chłodna, kiedy położyłam się na wznak i zamknęłam oczy, aby chłonąć to przyjemne wrażenie. Gdy ogarnęła mnie ciemność, wyraźnie poczułam, jak wibrująca energia biegała tam i z powrotem po całym moim ciele – od czubka głowy do palców u stóp, jakby roznoszona z krwią, wypełniając wszystkie organy. Oblizałam spierzchnięte wargi, przełknęłam ślinę i zapytałam:
- Czujesz to?
 - Tak.
Teraz buchało ze mnie jak z pieca, ale to wrażenie zatracało się przy intensywności przyspieszającej magii. Byłam pełna mocy Anubisa, czułam, jak się we mnie przelewało; zamroczona gorączką doszłam do wniosku, że to był skutek mojego złego samopoczucia, a obecność Voldemorta nie pozwalała mi na całkowitą utratę zmysłów. Bardzo chciałam, żeby sobie poszedł; nie mogłam znieść myśli, że mógłby widzieć mnie w stanie z wczorajszej nocy, a wszystko zmierzało właśnie w tym kierunku.
- Anubis tchnął we mnie. – Zmusiłam się, żeby otworzyć oczy. – Teraz już musisz uwierzyć…
- Nie Anubis. To twoja własna moc, tylko nieustabilizowana. Choć technika warta zgłębienia, nie przeczę.
Teraz już nie potrafiłam wyczuć w jego głosie ironii, to, co powiedział, było tylko słowami, których w tym momencie nie potrafiłam przepuścić przez rozum; prawie wyłaziłam ze skóry, aby zachowywać się normalnie, ale wszystko, czego dotykałam (łącznie z dłonią Czarnego Pana), paliło mnie i mroziło jednocześnie. Zdawało mi się, że jeszcze coś dodał, ale uszy wypełnił mi szum narastającego ciśnienia, a ja wychyliłam się za krawędź łóżka i zwymiotowałam na podłogę tą samą czarną, kleistą substancją. Migały jakieś szare obrazy, a palące obrzydlistwo nachodziło mnie falami jeszcze kilkakrotnie, aż myślałam, że wyrzygam wnętrzności, lecz wszystko skończyło się równie gwałtownie. Chciałam zakopać się ze wstydu pod ziemię, choć dziękowałam bogom, że najgorsze już minęło. Taką miałam nadzieję.
Gorączka wymazała mi z pamięci krótkie, choć znaczące momenty z tej nocy – pamiętałam znaczną większość scen, lecz nie potrafiłam połączyć ich w jedno. Po napadzie torsji kolejnym wspomnieniem było odczucie niekontrolowanego drżenia i trzymające mnie mocno twarde ramię. Próbowałam zasnąć. Modliłam się w myślach do Nut, żeby pozwoliła mi stracić świadomość, ale kłujące iskierki rozbijające się tuż pod skórką złośliwie nie pozwalały zapaść w sen. Wiedziałam, że kiedy to minie, a ja przyzwyczaję się do nadmiaru mocy, Anubis stanie się częścią mnie. Już teraz był mi bliższy, niemalże czułam jego uścisk. Musiałam to robić dalej, coś mi podpowiadało, że wystarczyło tylko doprowadzić się do takiego stanu, który pozwoli przekroczyć granicę, a wtedy wkroczę na wyższy poziom obcowania z bogiem.
- To bardzo grząski teren, Dżahmes.
Voldemort najwyraźniej też czuwał. Z trudem połączyłam oczywiste fakty – jego ramię, jego dłoń gładząca moje włosy, jego syczący głos. Wciąż miałam problem z postrzeganiem tego, co działo się poza umysłem, choć gorączka powoli spadała. 
- Nie rozumiem…
- Chcesz to kontynuować – ciągnął, i choć mówił szeptem, słyszałam go bardzo wyraźnie. – Rozumiem. Weszłaś w czarną magię głębiej, niż kiedykolwiek wcześniej, i chcesz więcej. Ale nie możesz się nią zachłysnąć, porcjuj ją, podchodź do niej jak do… smoka. Kiedy ją poskromisz, przekonasz się, ile daje możliwości, ale panuj nad sobą.
Z trudem przetrawiłam jego słowa i potrzebowałam chwili, aby wymyślić, co chciałam mu odpowiedzieć. Wszystko to zalatywało mi hipokryzją, ponieważ Voldemort wkroczył w czarną magię jeszcze długo przed osiągnięciem pełnoletniości, lecz tak naprawdę nigdy nie podzielił się ze mną niczym konkretnym. Po prostu obserwowaliśmy zmiany, jakie się w nim dokonywały, łaknęliśmy jego towarzystwa, by grzać się w tej pociągającej, mrocznej aurze, ale Tom Riddle nigdy nie zaznajomił nas z czymś jednoznacznym. Wszyscy żyliśmy domysłami.
- Przecież podzieliłam duszę… i to dwukrotnie.
- Byłaś jak dziecko. Prowadziłem cię. – Wydawał się trochę poirytowany. - Ale dopiero teraz znalazłaś własną drogę i przyjęłaś ją. Zmierzasz w dobrą stronę, aby mi dorównać.  
Choć powiedział to bardzo przekonująco, nie potrafiłam tego przyjąć. Z jednej strony on – zimny, idealnie spokojny, niewzruszony jak rzeźba, a z drugiej ja – drżąca jak w febrze, rozbita i błądząca w ciemności.

         Choć miał lecieć zaraz następnego dnia, został ze mną. Obudziłam się u jego boku zaraz z samego rana, tryskając energią nieporównywalną do tej, którą odczuwałam wczoraj, ale nie wypuścił mnie z łóżka, dopóki sam się nie przekonał, że wszystkie wczorajsze symptomy ustąpiły. Nic przy tym nie mówił i nie sposób było doszukać się w jego oczach czegoś poza surowością. Po raz tysięczny poczułam się jak nastolatka, kiedy kazał mi zostać w łóżku, a mnie rozpierała chęć do aktywności, robienia czegokolwiek. Wiedziałam, że gdyby przyszło mi zmierzyć się z gromadzonymi przez rok dokumentami, uporałabym się z tym w godzinę. Kiedy Voldemort wyszedł, miałam ochotę biegać po ścianach, byle tylko jakoś spożytkować tę energię. To nie był moment na myślenie, choć umysł miałam jasny i czysty, mogłam spokojnie przeanalizować wczorajsze słowa Czarnego Pana, ale właśnie w tym rzecz! Nie chciałam myśleć, chciałam działać. Na dzielną Sachmet, byłam pewna, że gdyby w takim stanie przyszło mi się zmierzyć ze stadem wywern, wyrżnęłabym i pięćdziesiąt takich gniazd, w poważaniu mając Królową i eliksiry.
         Pomimo zaleceń Czarnego Pana nie potrafiłam usiedzieć na miejscu. Ze zniecierpliwieniem poganiałam nastolatki, aby ubierały mnie szybciej. Drażniło mnie to, jak powoli układały warkoczyki przy mojej peruce, jak nieporadnie zapinały klipsy przy sukni, choć wcześniej nie zwracałam na to uwagi. Czekanie na ten krótki moment porannego rytuału stało się moim największym wrogiem. Tym bardziej się zirytowałam, kiedy usłyszałam (nienaturalnie wyraźnie) dźwięk otwieranych drzwi, a później narastające damskie głosy. Zerwałam się z pozłacanego, drewnianego krzesła, wytrąciłam dziewczynie pędzelek z dłoni i niemalże pomknęłam do swojej sypialni, rezygnując dzisiaj z malowania ciała.
W pokoju zastałam dwie niskie, czarnoskóre czarownice i Nadirę trzymającą w ramionach Silasa. Nie potrzebowałam już niczego; wyciągnęłam ramiona i przyjęłam syna z taką troskliwością, jakbym nie widziała go kilka lat. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego go przyniosły, ponieważ odpowiedź nadeszła wraz z Czarnym Panem.
- Zostawcie nas – syknął i przestał zwracać na nie uwagę. – Wyglądasz… ale przynajmniej potrafisz ustać o własnych siłach.
- Anubis nade mną czuwa – odparłam z uśmiechem, ignorując jego zaczepkę.  
Voldemort udał, że tego nie dosłyszał. Kiedy drzwi zamknęły się za Nadirą i zostaliśmy sami, byłam pewna, że chociaż chwyci mnie za rękę, ale nie, odsunął się jeszcze bardziej, wyraźnie demonstrując, jak bardzo nie chciał mnie dotykać. Przyjęłam to bez przykrości, gdyż jeszcze w łóżku kilka chwil wcześniej zachowywał się zgoła inaczej. Z satysfakcją sobie pomyślałam, że moc Anubisa przerastała jego pojmowanie.
- Spędź z nim dzisiaj trochę czasu – mruknął, wyglądając przez okno.
- Chcesz, żeby przesiąkł czarną magią, zanim zacznie mówić? – spytałam.
Nie mogłam przestać się uśmiechać, kiedy tuliłam do policzka pulchną twarzyczkę Silasa, głaskałam jego tłuste ramionka i wyobrażałam sobie, jak Starożytna Moc przechodziła przez niego i powoli zaszczepiała się w jego duszy. Voldemort nie odpowiedział, więc uznałam to za zgodę. Odwróciłam się i przeszłam przez pokój, aby położyć księcia na łóżku. Otoczyłam go poduszkami, co bardzo mu się spodobało, bo zakwilił i zaczął zrzucać te wszystkie, które znalazły się w zasięgu jego rączek i nóżek. Choć miał dopiero cztery miesiące i był słodkim, spokojnym dzieckiem, już pokazywał swój niełatwy temperament.
Zwyczajne poranne sceny za oknem chyba znużyły Czarnego Pana, bo nawet się nie zorientowałam, kiedy był już przy mnie. Wyprostowałam się i wyciągnęłam rękę, aby ująć jego dłoń, uścisnęłam ją krótko, a on, choć nie zareagował na tę zaczepkę, nie wycofał się. Bardzo chciałam więcej jego bliskości, ale powstrzymał mnie samym spojrzeniem.  
- Lecę po chwałę. Wrócę, kiedy wszystko się dokona, ale do tej pory zostaniesz sama – wyszeptał, pochylając się nad moim uchem.
- Niech tak będzie.   
- Czekaj na mnie – w jego głosie zabrzmiała groźba – i nie zapominaj, kto jest twoim mężem. Kiedy wrócę…
Rozmyślnie urwał zdanie; sięgnął do mojego policzka, później do ust, ale pocałunek, który na nich złożył, był zaskakująco delikatny. Jeszcze długo po tym, jak Czarny Pan wyszedł – jak zwykle bez zbędnych słów i przez okno – czułam te przyjemnie drażniące iskierki, które skakały mi po wargach.
Powtarzałam sobie: to tylko pokusa, mój panie. To tylko pokusa.

*

         Po zniknięciu Lorda Voldemorta wszystko powoli wróciło do normy. Zastosowałam się do jego rady i całkowicie zaprzestałam rytuałów, spędzałam za to dużo czasu w świątyni Anubisa. Wciąż pielęgnowałam wspomnienia z naszego połączenia, próbowałam sobie przypomnieć, co powiedział moimi ustami, lecz w końcu przyszło mi się pogodzić z tym, że najwyraźniej zrozumienie tego wszystkiego nie było moim przeznaczeniem. Mimo to nie mogłam przestać myśleć o Anubisie. Całkowicie opętał resztkę mojej duszy – byłam pewna, że żaden inny bóg nie pozwoliłby na tak bliski kontakt z człowiekiem. Choć nie mogłam nazwać się śmiertelniczką, czułam, że nadal nie osiągnęłam tej nieśmiertelności, do której dążył Czarny Pan. Oboje jej nie osiągnęliśmy.
         Trzynastego czerwca przyszło mi powrócić z rozważań o bogach do bardziej przyziemnych spraw, ponieważ dostałam bardzo niespodziewaną sowę od Sokarisa. Nie korespondowaliśmy ze sobą zbyt często, a od czasu powrotu Lorda Voldemorta nasz kontakt ograniczył się do niekoniecznego minimum, jednak z jakichś powodów oboje podtrzymywaliśmy te rozsypujące się relacje.
         Ten poranek spędzałam na mocno oświetlonej arenie, z głową pełną Anubisa, z Abydkhytem w ręku, ćwicząc po raz tysięczny te same natarcia na zaczarowane figury bogów. Robiłam to prawie codziennie i tylko dlatego, aby nie wyjść z wprawy, bo wciąż paranoicznie obawiałam się o sprawność swego ciała. Byłam już mocno znużona tą rutyną, nieprzerwanie marząc o jakimś niebezpiecznym wydarzeniu, które przyniosłoby mi chwałę, ale wyszukiwanie na siłę kolejnych starć już mi nie wystarczało. Wyprawa po wywerny okryła mnie krótkotrwałą sławą, a zwycięstwo z Płachtoskrzydłymi musiałam dzielić z Czarnym Panem. Od dawna tęskniłam do prawdziwej wojny.
         Wysokie, opatrzone dodatkową kratą drzwi rozwarły się, budząc echo w ogromnej komnacie. Kiedy ćwiczyłam, nie chciałam niczyjego towarzystwa, dlatego pojawienie się Heather musiało się wiązać z czymś istotnym; spostrzegłam ją kątem oka, jak niosła w rękach jakiś skrawek pergaminu, który później okazał się listem.
- Powiedz mi, droga Heather… - wydyszałam, napierając na bezgłowego Horusa mieczem. – Jak dużym szacunkiem… cieszę się na dworze?
- Największym, moja pani.
Posąg znalazł się zbyt blisko, więc odparłam jego atak zaklęciem – od powrotu z Gór Smoczych podszkoliłam się w czarowaniu lewą ręką i teraz plułam sobie w brodę, że wcześniej nie wpadłam na pomysł połączenia różdżki z mieczem. Starałam się nie myśleć, że byłam po prostu zbyt nieuważna, aby wcześniej to zastosować.
- W takim razie co tu robisz? – Starałam się trzymać nerwy na wodzy. – Co może być ważniejsze od mojego słowa? Nikt… miał… tu nie… wchodzić…!
Abydkhyt zatańczył w powietrzu, błysnął białym światłem, a kamienne ramiona, które znów zaczynały po mnie sięgać, upadły na piach. Heather przeprosiła krótko i wycofała się w kierunku drzwi, ale zawołałam na nią, nie kryjąc już gniewu:  
- Stój! Skąd to przyszło? Czytaj!  
Zaczęłam coraz bardziej chaotycznie machać mieczem, choć ten schemat stosowałam już od dawna. Lata temu cholerna Amenia naumyślnie mnie rozpraszała, kiedy nacierałyśmy na zaczarowane posągi, kiedy się pojedynkowałyśmy, robiła sobie bezczelne żarty, a teraz nie mogłam znieść sapiącej mi za plecami Heather. Pobiegłam w głąb sali, aby zwiększyć między nami dystans, podczas gdy ona zaczęła czytać:
- „Kochana siostro, bardzo żałuję, że…” To list od czcigodnego brata pani…
- Jaki on tam czcigodny – przerwałam jej, to podchodząc krok, to odskakując od Horusa, chcąc się jak najbardziej zmęczyć. Kiedy w końcu dałam się mu dopaść, przewróciłam go zaklęciem, a miecz przeszedł przez kamienną pierś jak przez ludzkie ciało. To oznaczało koniec kolejnego nudnego pojedynku. – Sokaris nie ma prawa ani do Kemmhyt… ani do tytułów… no czytaj!
- Tak jest. „Bardzo żałuję, że nie widzieliśmy się na Wielkanoc, ale mam nadzieję, że niedługo się spotkamy, bo zapraszam cię do naszego domu. Dzisiaj (to jest dziesiątego czerwca) Ivy urodziła córeczkę Faustynę, obie mają się dobrze. Oczywiście trochę żal, że to nie chłopiec, ale Ivy jest zadowolona, a dziecko zdrowe, więc niczego więcej nie potrzebuję”. – Choć dobrze znała angielski, dukała, czytając to. – „Gdybyś postanowiła przylecieć, może zabrałabyś Silasa? Matka by się ucieszyła, a i ja z Ivy chętnie zobaczymy siostrzeńca. A jeśli nie, przyślij nam chociaż zdjęcia. Czekam na odpowiedź (mam nadzieję, że twierdzącą), Sokaris”.
Wyciągnęłam miecz z nieruchomego wojownika i schowałam go do pochwy, która przez cały pojedynek dyndała mi przy pasie. Przyjęłam ten list z mieszanymi uczuciami, aczkolwiek wiedziałam, że po Hortusach nie mogłam się spodziewać ani wylewności, ani należnego mi szacunku. Podeszłam do kapłanki i zajrzałam w tekst, ale już z daleka widziałam, że nie było go zbyt wiele.
- To wszystko? – zapytałam, a Heather skinęła głową. - Nie rozpisał się ten mój braciszek. A więc ma córkę. Szczerze mówiąc, ostatnio wyleciało mi z głowy, że Ivy była w ciąży, no ale cóż… córka.
Sama nie potrafiłam odczytać, czy było mi przykro, czy nie, ostatecznie mój brat miał już dwóch przemiłych chłopców, więc dziewczynka mogła stanowić miłe dopełnienie tej szczęśliwej rodzinki, jednak nie potrafiłam powstrzymać jadu, kiedy słuchałam tego listu. Choć już dawno ugładziliśmy naszą przeszłość, nadal pamiętałam, jak wraz z Hortusem wpajali mi uległość, aż w końcu pozwoliłam na dysponowanie swoim życiem, jak im się żywnie podobało. Byłam ciekawa, czy Sokaris pokieruje losem Faustyny tak, jak Henryk Hortus chciał kierować moim.
- Sporządzić odpowiedź?  
- Tak, napisz, że przybędę na dniach… - mruknęłam i przywołałam zaklęciem płaszcz z lwiej skóry. – Ale sama, ponieważ książę nadal źle znosi podróże… dopisz jakieś gratulacje, życzenia… Wymyśl coś. Poślij razem z listem tę szatkę Silasa, w którą był ubrany podczas pierwszego przyjęcia.

         Choć cieszyłam się na podróż do Wielkiej Brytanii, nie mogłam wylecieć natychmiast, ponieważ wciąż było całe mnóstwo spraw, które wymagały – jak sobie wmawiałam – mojej osobistej kontroli. Oczywiście na piedestale znalazła się budowa kaplicy Sachmet; podczas jej projektowania Czuju popuścił wodze fantazji i znacznie wydłużył zasięg jej ogrodów, co sprowadziło na głowę Kemmhyt kłopoty, do których tęskniłam, ale o tym przyszło mi się dowiedzieć dopiero po jakimś czasie.
         Przez dwa całkiem typowe, administracyjne i pełne spotkań handlowych dni przesiedziałam w swoim gabinecie, rankami odwiedzając Silasa, popołudniami Królową, a wieczorami kaplicę Anubisa, starając się wyrobić w sobie jakąś rutynę, która pozwoliłaby zapomnieć o chęci przystąpienia do rytuału i trosce Czarnego Pana. Jego misja była mi obojętna dopóty, dopóki bywał w Kemmhyt w miarę regularnie. Czasami bardzo chciałam, aby nasze drogi na powrót się zeszły, abyśmy nareszcie dzielili ze sobą ambicje, lecz zdawałam sobie sprawę z tego, jak byłam niedoinformowana, jak wielu śmierciożerców nie znałam. To wydawało się niemożliwe. Nie potrafiłam zrezygnować z części obowiązków, choć Heather wielokrotnie do tego namawiała. Utraciłam powiernika, który zawsze służył radą, a ja nie mogłam znaleźć w sobie na tyle zaufania, aby obdarzyć nim kogoś innego. Było zbyt wcześnie. Kiedy odszedł Nathir, stałam się najbardziej samotną osobą w Egipcie.
         Pora obiadowa okazała się najbardziej adekwatna na przekazanie wieści, których nie można było już dłużej przede mną ukrywać. Siedziałam na macie przed suto zastawionym stołem i starałam się zachować spokój, słuchając cichego monologu Heather. Od kiedy pierwszy raz przestąpiłam próg Kemmhyt, nie spotkałam w tym miejscu kobiety, która byłaby od niej bardziej zdecydowana i mężna, lecz w tej sytuacji te dwie cechy całkowicie zaprzepaściły zaufanie, którym ją obdarzyłam.
- Podczas przygotowań do budowy kaplicy Sachmet wynikły niespodziewane kłopoty, moja pani – zaczęła ostrożnie.
- Jakież to kłopoty? – prychnęłam w końcu i zaczęłam przeżuwać kawałek dziczyzny. – Ostatni spis ze skarbca mówi jasno: wystarczy złota na budowę kaplicy.
- Nie, nie chodzi o finanse… Wynikł pewien spór o ziemię.
Trzasnęłam srebrnym pucharem o stół, i choć się roześmiałam, czułam narastającą powoli złość. Po raz kolejny żałowałam, że nie byłam mistrzynią w zaklęciach umysłu, wtedy oszczędziłabym sobie wysłuchiwania tych łagodzących sprawę słów. 
- Spór o ziemię! – powtórzyłam z udawaną wesołością. – O jakim sporze mowa, skoro to tylko góry piachu i trochę skał na odludziu. O ile wiem, tamte tereny należą jeszcze do Kemmhyt i nikt spoza królestwa NIE MA PRAWA ich widzieć!
- Okazało się, że jednak troszkę wykracza, a nieszczęśliwie pokrywa się to z terenem jakiejś grupy nomadów, którzy nie są tym faktem… zachwyceni. Ale wystarczy, że rozkażesz, pani, zamrozić budowę na kilka miesięcy…
Zerwałam się na równe nogi tak gwałtownie, że prawie przewróciłam niski stół; niektóre naczynia poprzewracały się i pospadały na podłogę, zalewając blat i śliską posadzkę winem. Poczułam, jak wściekłość uderzyła mi do głowy, powodując gorąco, a gniew zalał mi wnętrzności. Żyła na skroni pulsowała szybko.
- Postradałaś rozum, głupia kobieto?! – wrzasnęłam i doskoczyłam do niej, ale ona stała twardo w jednym miejscu, spuściwszy tylko głowę. Miałam ochotę uderzyć Heather, ale powstrzymywał mnie widok jej wielkiego brzucha. – Kim tutaj jestem?! Spiskujecie za moimi plecami, ale to ja tu jestem królową! JA! Nie wstrzymam budowy! Jeszcze dzisiaj wojsko wyjedzie poza mury Kemmhyt i zaprowadzi porządek! Kemmhyt nie będzie się korzyć przed mugolskim motłochem.
- Ależ to jest…
Nie wytrzymałam, kiedy się odezwała. Trzasnęłam ją w policzek, aż usługujące mi dziewczęta wydały z siebie zduszone okrzyki zaskoczenia, i chwyciłam za gardło, nie zważając ani na piekącą rękę, ani na stan, w którym znajdowała się kapłanka. Byłam tak roztrzęsiona i wściekła, że nie widziałam możliwości zapanowania nad sobą. Umysł miałam zamroczony, oczy tak samo, że widziałam tylko jakieś nieskładne, czarne plamy.
- Zamilcz! – wrzasnęłam jej prosto w twarz, pryskając śliną. – Kemmhyt zaatakuje, bo JA tego chcę, chcę konkretu, wojny! Idź i przygotuj wszystko albo pójdziesz w pierwszym szeregu.
Cofnęłam rękę, uświadomiwszy sobie, że wcale nie ścisnęłam kapłanki tak mocno, jak mi się wydawało; czarownica ukłoniła się sztywno, ledwo zauważalnie, i wycofała się tyłem, a jeszcze przez chwilę stałam po środku sali i dyszałam ciężko, starając się przywołać spokój ducha. Byłam tak wściekła na Heather, jak jeszcze nigdy przedtem, i choć wiedziałam, że nie ona jedyna była winna zatajenia informacji o dzikusach koczujących przy granicy Kemmhyt, ją oskarżałam o to najbardziej. Nadal wściekła pobiegłam się przygotować, każąc damom przynieść mi latający dywan, abym mogła zobaczyć na własne oczy, z czym przyjdzie mi się zmierzyć.

         Lecąc wysoko ponad pustynią, czułam w żołądku silny uścisk podniecenia, który za nic nie chciał zelżeć. Obóz nomadów wyglądał na świeżo rozbity. Kolorowe, wzorzyste namioty wyraźnie odcinały się na tle piaszczystego podłoża, duża grupa wielbłądów umieszczona od strony niskich skał i ludzie jak mrówki rozłażące się we wszystkie strony. Od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie rozbili się kilka mil za Kemmhyt, gdzie mieliby dostęp do wód Horachte. Ponagliłam dywan, chcąc przelecieć nad ich obozowiskiem, ale napotkałam na jakąś niewidzialną tarczę, która łagodnie odpychała mnie na boki, uniemożliwiając przekroczenie wytyczonej granicy. Wtedy wszystko się wyjaśniło, a ja początkowo wpadłam w małą panikę, dopóki sobie nie przypomniałam, że moje królestwo strzegły starożytne czary, o wiele silniejsza moc, z którą podstawowe zaklęcia ochronne nomadów nie mogły się równać. Jeszcze nigdy nie atakowałam wiosek, które zamieszkiwaliby czarodzieje, aczkolwiek ich podejrzana obecność wydawała się zagrażać spokojowi mieszkańców Kemmhyt. Zataczając koła nad dużym polem namiotów, myślałam intensywnie, wyszukując kolejnych powodów, które wytłumaczyłyby walkę. Już się trochę uspokoiłam, więc rozsądek nareszcie doszedł do głosu i zaczął podpowiadać, że może warto byłoby spróbować rozwiązać tę sprawę pokojowo, lecz natłok obaw przed powodzeniem misji argumentował przeciwko wysłaniu kapitana armii. Przypuszczałam, że te musiał już z nimi na ten temat rozmawiać.
         Kiedy wróciłam do zamku, kazałam przyprowadzić Heather. Przekonywałam sama siebie, że jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji, lecz udałam się do komnaty przystającej do areny, na której zwykłam ćwiczyć, aby przywdziać zbroję i zabrać Abydkhyta. Miałam okazję pierwszy raz przetestować działanie kamienia wywerny na jego siłę, więc wywołanie bitwy coraz bardziej mnie kusiło.
         Heather weszła na arenę z wyrazem głębokiej pokory na ciemnej twarzy. Nie odezwała się, dopóki nie przemówiłam pierwsza, ale nie musiała na to długo czekać. Chciałam zacząć działać jak najwcześniej.
- Wszystko gotowe? – zapytałam, sprawdzając pas, do którego przytwierdziłam pochwę.
- Kapitan Necho zmotywował ludzi.
- Znakomicie. – Odwróciłam się do niej i zmierzyłam wzrokiem. Ochłonęłam i zrozumiałam, że powinnam nad sobą bardziej panować, lecz nadal byłam zawiedziona jej zachowaniem. - Pan kapitan poprosi o spotkanie z głową naszych szacownych obieżyświatów i przekaże… przekaże… że mają czas do zmroku, aby oddalić się od Kemmhyt. Rzekłam.
Szarpnęłam głową w stronę drzwi, a Heather posłusznie opuściła pomieszczenie. Nie wiedziałam, co miałam ze sobą zrobić, więc po prostu usiadłam na ubitym piasku i czekałam, próbując się uspokoić. Zniecierpliwienie narastało z każdą minutą, a ja naprawdę zaczęłam się obawiać, co zrobię, jeśli nomadzi postanowią odejść. Jeszcze chwilę wcześniej byłam pewna, że sami chętnie zaatakowaliby Kemmhyt, gdyby wiedzieli, jak przezwyciężyć chroniące królestwo czary, ale teraz rozsądek podpowiadał mi różne niepokojące rzeczy.
Trzeba było atakować, kiedy niczego się nie spodziewali.
Znalazłam się w całkowicie nowej sytuacji. Wcześniej agresja moich wojsk była usprawiedliwiona, gdyż nacieraliśmy tylko na wioski mugoli – czasem dla zabawy, czasem dla pozyskania taniej siły roboczej. Natomiast teraz w grę wchodziła walka o nic – kilkaset jardów piachu – z przedstawicielami mojej własnej rasy. Set coraz bardziej mnie kusił.

         Miałam wrażenie, że Heather powróciła wiele godzin po tym, jak wysłałam ją do kapitana. W pewnym momencie sama chciałam do niego pobiec, nawet zerwałam się na równe nogi i ruszyłam w stronę drzwi, ale szybko wróciłam na swoje miejsce, aby zacząć krążyć tam i z powrotem; wiedziałam, że nie powinnam załatwiać niektórych spraw osobiście. Voldemort od czasu do czasu powtarzał, że zajmując się wszystkim, tylko obniżam znaczenie własnego tytułu, a ja za każdym razem w duchu przyznawałam mu rację. Jednak czułam, że mój dwór był w rozsypce. Wieloletnie braki, które zasypał piach, uniemożliwiały prawdziwe rządzenie, ponieważ – o ironio – tak naprawdę nie miałam kim rządzić. Kemmhyt było wymarłym królestwem, a ja uczyniłabym wszystko, aby podnieść je z klęczek.
         Drzwi nareszcie się rozwarły, a moim oczom ukazał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Od razu poznałam, do kogo należała ta błyszcząca łysina. Kapitan Necho wkroczył na arenę odziany tylko w białą przepaskę przewiązaną czerwonym pasem, prawie przebiegł przez salę i pochylił się nisko; Heather zrobiła to samo, czając się za jego szerokimi, umięśnionymi plecami. Był jednym z wielu pochodzących z nizin społecznych i nie pochodził z Kemmhyt, lecz gorliwie wyznawał Allaha i jednocześnie dałby się zabić za moich bogów, czym zdobył moje serce.
- I co? – zapytałam, prawie trzęsąc się ze zniecierpliwienia.
Ciężko było poznać po jego twarzy, co udało mu się załatwić, ponieważ prywatnie Necho prawie zawsze się uśmiechał; choć nie był jeszcze stary, mocno opaloną twarz znaczyły liczne zmarszczki (najgłębsze w kącikach oczu – właśnie przez ten nieustający uśmiech).
- Doszliśmy do porozumienia – odpowiedział krótko. – Odejdą w pokorze, mają kobiety i dzieci, nie chcą wzburzać bogów.
Roześmiałam się pusto, choć poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku. Spuściłam lekko głowę, chcąc jakoś przetrawić szansę, która właśnie uciekła wraz z szansą na starcie. Wcześniej miałam wątpliwości, ale w tej chwili niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak tej bitwy. Choć nadal wydawała mi się niedorzeczna, nie mogłam już patrzeć na potwory bez dusz, chciałam walczyć z ludźmi, marzyłam o tym, aby znów stanąć na czele małej armii – mojej osobistej fanaberii – i znowu mieć na coś wpływ. Tęskniłam do czynów, od których zależało życie i śmierć.
- Nie tego się spodziewałaś, moja pani? - spytał Necho i cofnął się o krok, jakby obawiał się mojego wybuchu.
Ale ja nie zamierzałam krzyczeć.
- Nie tego – mruknęłam, nie odrywając wzroku od swoich stóp. – Wytłumacz mi, panie kapitanie, dlaczego teraz chcą odejść, skoro dyskutujecie od dwóch dni.
Zęby bolały mnie od ich zaciskania. Nie mogłam się pogodzić z tą decyzją, nie potrafiłam przyjąć, że coś działo się nie po mojej myśli.
- Widok wojsk, o pani.
Serce biło mocno, a szum krwi wypełnił moje uszy. Odwróciłam się na moment od Necho i Heather, zacisnęłam powieki i jeszcze mocniej pochyliłam głowę, byle tylko odciąć się od otaczającego mnie świata. Pomyślałam o tych wszystkich kobietach i dzieciach. Pomyślałam o Anubisie. Pomyślałam o swoim sumieniu. A na koniec pomyślałam o Czarnym Panu. Co on zrobiłby na moim miejscu? Czy brałby pod uwagę kogokolwiek z żyjących? Czy wierzyłby w zemstę bogów? Przecież on nie miał sumienia, uczyniłby dokładnie to, co sam chciał. Wszystko, co do tej pory osiągnął, opierało się na jego chceniu.
Odwróciłam się z gotową odpowiedzią.
- W takim razie, kapitanie Necho, niech wojsko zrobi swoje.

~*~


         Jestem przerażona długością tego rozdziału. I tak przeniosłam całą bitwę i powrót Voldzia z Departamentu Tajemnic (spoiler: tak, będzie bitwa) do kolejnego rozdziału, bo nie wiem, ile by mi zeszło, ba, nie wiem, czy blog pomieściłby w jednym poście aż tyle słów. Chcę już coś opublikować i lecieć dalej, czeka na mnie niedokończone Hagmione, mnóstwo zaległości (chce mi się wyć, kiedy o tym pomyślę). Jezu, jeśli ktoś dotrwał do końca, niech napisze. Piszcie, czy chcecie takie długie rozdziały, czy może trochę krótsze (ten ma dokładnie 12 480 słów), piszcie, do ilu mniej więcej mam się ograniczać. Do końca opowiadania zostało mi bardzo niewiele, bo w sumie tylko HP6 i HP7, wzięłam sobie do serca prośbę o więcej „Pottera”, więc będzie więcej „Pottera”, ale w swoim czasie, bo muszę zrobić jakieś w miarę płynne przejście. Kolejny rozdział będzie dopiero we wrześniu, może w międzyczasie zdążę zbelować jeszcze coś z początku opka (czwórkę?). Jeśli ktoś to przeczytał – stokrotne dzięki i wielkie gratulacje.