31 grudnia 2014

88. Miłość własna leży u korzenia wszelkiego zła

W rozdziale pojawią się treści dla dorosłych, fragmenty nieodpowiednie dla niepełnoletnich osób, dlatego życzę miłego czytania xD

         Blask wschodzącego słońca rozlał się po piaskowych wzgórzach otaczających prężnie rozrastające się Imperium. Czerwonozłoty dysk wędrował płynnie po różowawym niebie, które powoli przybierało żywą, błękitną barwę. W końcu zawisło nad dwoma alabastrowo białymi posągami, które górowały nad większością budynków i przyciągały wzrok swą świeżością, jednak figury były niczym bogowie – można było jedynie na nie zerknąć, bo w momencie, kiedy patrzyło się na nie zbyt długo, oczy bolały tak, jakby za chwilę miały stanąć w płomieniach. Kiedy tylko powstały fundamenty pod budowę tych posągów, ja już wiedziałam, że będą one przypominać dwie boskie figury ukazujące naszą potęgę.
         Podczas gdy ja nieustannie podziwiałam najnowsze budowle i wydawałam kolejne rozkazy, Czarny Pan wpadł w prawdziwe szaleństwo. Nieustannie przyjmował setki śmierciożerców, swoich popleczników i obcokrajowców niczym ambasador wielkiego państwa. Widać było, że teraz podszedł do swoich planów poważniej. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik.
- Ufasz im? – Zapytałam półgłosem, kiedy Voldemort zaprosił do sali tronowej grupę podejrzanie wyglądających, czarnoskórych mężczyzn w długich, ciemnych szatach.
- Nie ufam nikomu, kto pochodzi spoza tego pałacu – odparł, choć oczy błyszczały mu entuzjastycznie. – Potrzebuję teraz osób, które są w stanie zrobić dla mnie wszystko. Oni mają mi do zaoferowania siebie, ja natomiast mogę im dać sławę, złoto i towarzystwo twoich pięknych służek.
W środku cała zagotowałam się z wściekłości, ale nie wybuchłam. Moje oczy zmieniły się w szparki, a wargi zacisnęłam tak mocno, jak potrafiłam. Wiedziałam, że Czarny Pan powiedział to tylko po to, aby mnie zirytować, jednak takie żarty nie były mi w smak.
- Ty trzymaj ich lepiej z dala od moich dziewcząt – wycedziłam, wskazując podbródkiem na rozglądających się po sali mężczyzn i oddaliłam się z wdziękiem, aby zająć się swoimi sprawami, których zresztą miałam niemało.

*

         Mimo że Lord Voldemort wciąż nieustannie spraszał do mojego pałacu śmierciożerców, z którymi knuł i planował, udawało mu się znaleźć trochę czasu i dla mnie. Byłam cierpliwa, gdyż rozumiałam, jak bardzo zależało mu na powrocie na szczyt. Wciąż prenumerowałam „Proroka Codziennego”, aby móc śledzić wydarzenia z Wielkiej Brytanii. Z gazety dowiedziałam się, że Harry Potter wpadł na początku sierpnia w spore tarapaty, używając magii w obecności mugola. Jednak „Prorok” rozpisywał się o nim także w innej sprawie. Na początku, kiedy Gryfon jakimś cudem wymknął się śmierci, sądziłam, że wszyscy natychmiast mu uwierzą, zwłaszcza, że potwierdzi to taki autorytet, jak Dumbledore. Okazało się jednak, że Ministerstwo Magii wolało wygodnie okłamywać społeczeństwo, niż przyjąć do wiadomości przykrą prawdę. I zrobili z Harry’ego Pottera chorego umysłowo chłopca, a z dyrektora Hogwartu – starego szaleńca, co ułatwiało Czarnemu Panu wiele spraw.
         Jednak „Prorok Codzienny” nie mógł poinformować mnie o tym, co donieśli Voldemortowi jego słudzy. Severus Snape jeszcze raz pojawił się w moim pałacu i poprosił Czarnego Pana o chwilę rozmowy, podczas której wyjawił mu wszystko, co wiedział o krokach, jakie poczynił Dumbledore, aby przeciwstawić się siłom ciemności.
- Ten stary głupiec myśli, że reaktywacja Zakonu Feniksa jakoś na mnie wpłynie – zadrwił, kiedy Snape opuścił salę tronową. – Mało tego, myśli, że garstka zdziadziałych czarowników będzie w stanie mnie pokonać? Każdy ma teraz Dumbledore’a za wariata, dlatego wątpię, aby ktokolwiek chciał mu pomóc w zniszczeniu Lorda Voldemorta, który przecież nie żyje od trzynastu lat.
Wysłuchałam z uwagą tego, co Snape miał do powiedzenia oraz ironicznego komentarza swego ukochanego, a w mojej głowie pojawiły się wątpliwości. Zgadzałam się z Czarnym Panem, jednak w końcu nadejdzie dzień, kiedy całe społeczeństwo dowie się o jego powrocie. Obawiałam się, że może się to stać jeszcze przed tym, aż któryś ze śmierciożerców wykradnie przepowiednię lub, co gorsza, Harry Potter nadal będzie żył. Wtedy już nikt nie będzie w stanie go odnaleźć, gdyż Dumbledore i ministerstwo postarają się, aby ukryć go w bezpiecznym miejscu. Podzieliłam się swoimi zastrzeżeniami z Voldemortem, ale on podszedł do tego bardzo optymistycznie:
- Mój sukces nie jest zależny od tego, czy społeczeństwo wie, że powróciłem, czy też nie. Jestem nieśmiertelny, a ten stary miłośnik mugoli lada chwila pożegna się z życiem. I kto wtedy ochroni Harry’ego Pottera?

*

         Wizyta Severusa Snape’a nie była ostatnią tego dnia atrakcją. Wraz z nadejściem mroku, do mego pałacu przybył nie kto inny jak Lucjusz Malfoy. Był zakapturzony i zamaskowany, a jego peleryna ciągnęła się za nim po ziemi, jednak spostrzegłam wystające spod czarnej szaty długie, platynowe włosy. Wiedziałam, że niewierny sługa starał się za wszelką cenę mnie unikać, co przez jakiś czas wychodziło mu wybornie, jednak w końcu musiał nadejść moment konfrontacji.
- Lucjuszu, mogę cię na chwilę prosić?
Śmierciożerca wzdrygnął się nieznacznie i odwrócił głowę, aby wybadać, skąd dobiegły go moje słowa. Malfoyowie słynęli z niebywałego sprytu, jednak bogowie musieli nie obdarowali Lucjusza spostrzegawczością. Wyłoniłam się zza szerokiej kolumny i ruszyłam powoli w kierunku mężczyzny, który już pochylał przede mną głowę.
- Unikasz mnie – dodałam, patrząc z uwagą, jak śmierciożerca zdejmuje maskę, a kaptur opada, ukazując jego poszarzałe oblicze.
- Gdzieżbym śmiał – w przesadnie pokornym głosie mężczyzny dosłyszałam wyraźnie brzmiącą ironię. Uśmiechnęłam się złośliwie i odparłam, choć nie brzmiałam już tak uprzejmie:
- Nie drażnij się ze mną, Malfoy. Chodź.
Chwyciłam go za ramię tak mocno, jak tylko mogłam i pociągnęłam w stronę najbliższej komnaty. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i zaryglowałam zamek różdżką, podczas gdy śmierciożerca rozglądał się po komnacie w poszukiwaniu pomocy. Jednak w tym zamku jego los był w moich rękach. Ja czułam się pewnie, on zaś nagle jakoś dziwnie się skurczył. Widok różdżki w mojej dłoni wyraźnie go zaniepokoił, ale postanowiłam ją schować, gdyż miałam do niego pewną sprawę i bardzo mi zależało, aby odpowiedział na wszystkie pytania zgodnie z prawdą. Poleciłam mu, żeby usiadł, sama zaś zajęłam miejsce na niskim, drewnianym krześle z nogami w kształcie lwich łap i oparłam się wygodnie, oczekując, aż Lucjusz osunie się ostrożnie na brzeg kwadratowego stołka znajdującego się dokładnie po drugiej stronie pokoju. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, widząc jego strach, który z ogromnym trudem przede mną skrywał. Zagadnęłam go uprzejmie:
- Chyba nie odpowiada ci, że musisz do swojego pana lecieć taki kawał drogi, nie mylę się? Twoja żona, Narcyza, chyba nie jest zadowolona, w końcu w moim pałacu aż roi się od skąpo odzianych, pięknych, młodych dziewic.
Z rozbawieniem obserwowałam kropelki potu spływające mu po skroniach i rozbiegany wzrok, który usiłował skupić na wszystkim, byle nie na moich świdrujących oczach.
- Moja żona rozumie, że to dla większego dobra – odparł, a głos miał zaskakująco spokojny i płynny. – Choć nie ukrywam, że byłoby sporym ułatwieniem, gdyby… gdyby Czarny Pan…
Urwał, a jego szara twarz pokryła się niezdrowymi, purpurowymi plamami. Roześmiałam się cicho i odparłam:
- Każdy myśli o tym, żeby jemu było wygodnie, to całkiem naturalne. A no właśnie, jeśli już o tym mowa… Domyślam się, że twoja żona nic nie wie o tym, co łączyło cię z Zivit. Mam rację?
Mój głos nagle ochłodził się, a z ust zniknął złośliwy uśmieszek, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Lucjusza, którego twarz na nowo stała się blada i wilgotna od zimnego potu. Spostrzegłam, jak nerwowo zaciska dłonie i skubie skórki przy paznokciach. Nadal też sukcesywnie unikał mego wzroku. Nie uzyskałam od niego odpowiedzi, choć w końcu mężczyzna skinął nieznacznie głową, co przywołało na moje usta pogardliwy uśmiech, który nie obejmował oczu.
- Tak, jak się spodziewałam – mruknęłam i wstałam z krzesła, na co Malfoy prędko zareagował, podnosząc wzrok. Teraz bacznie śledził każdy mój ruch, kiedy powoli przechadzałam się po komnacie. – Doskonale wiem, że zwiodłeś moją siostrę. Ale ona teraz wychodzi za mąż i mam nadzieję, że nie przyjdzie ci do tego pustego łba znowu ją zaczepiać. W innym przypadku porozmawiam sobie z twoją żoną, która nie byłaby rada, że masz kochankę. Zgadza się?
- Tak jest.
Nagle do głowy wpadł mi jeszcze jeden świetny pomysł, który sprawił, że znów się uśmiechnęłam. Tym razem radośnie i zachęcająco, choć w moich oczach błyszczały groźne iskierki. Podeszłam do śmierciożercy, który wyprostował się godnie, choć w pogrążonej w idealnej ciszy komnacie można było dokładnie usłyszeć ciche, szybkie bicie serca jak u wystraszonego, zmęczonego długą ucieczką królika.
- Potraktuj moje słowa poważnie – poradziłam mu, pochylając się tak nisko, aby nasze twarze znalazły się na jednym poziomie. – Jeśli złamiesz dane słowo, gorzko tego pożałujesz. Słyszałam, że masz syna w wieku Pottera. Szkoda by było, gdyby pewnego dnia tak po prostu… zniknął.
Wyprostowałam się gwałtownie, a moja twarz natychmiast spoważniała. Machnęłam różdżką i wskazałam podbródkiem na drzwi, które rozwarły się z cichym trzaskiem. Patrzyłam, jak Lucjusz Malfoy prędko się oddala, szeleszcząc czarną, letnią peleryną. Zostałam sama w pogrążonej w pomarańczowym półmroku komnacie, bawiąc się bezwiednie różdżką. Próbowałam sobie wyobrazić, jak zabijam niewinnego czternastolatka, ponieważ jego ojciec wdał się w romans z kimś, od którego powinien trzymać się z daleka. Moje groźby były jedynie słowami, które miały wzmocnić strach Lucjusza; wiedziałam, że perspektywa utraty syna była dlań po stokroć straszniejsza, niż rozwód z żoną, lecz gdyby Narcyza Malfoy dowiedziała się o jego romansie, cały jego dotychczasowy świat mógłby legnąć w gruzach, czego również bardzo się obawiał. Dlatego najrozsądniej było pozwolić Zivit ułożyć sobie życie z nowym mężczyzną. A jeśli chodzi o młodego Dracona… Nigdy sama bym go nie zabiła. Najbezpieczniej byłoby wysłać kogoś, kto zrobiłby to za mnie. Wszak każdy działa tak, jak jemu samemu najwygodniej.

*

         W „Proroku Codziennym” pojawiła się krótka, wręcz lakoniczna wzmianka o Harrym Potterze, który został oczyszczony z zarzucanego mu czynu, którym było wyczarowanie Patronusa w obecności mugola. Ani ja, ani Czarny Pan w żaden sposób tego nie skomentowaliśmy. Problemy szkolne chłopaka nie wpływały znacząco na plany Lorda Voldemorta, który zaś postanowił porozmawiać ze mną na nieco inny temat.
         Siedziałam przy niskim stole w obszernej, rozświetlonej tysiącami świec jadalni i spożywałam właśnie ostatni posiłek tego dnia, kiedy mój ukochany postanowił mnie odwiedzić. Wyglądał na bardzo rozbawionego, jednak odesłał wszystkie służki, które mi towarzyszyły, a sam usiadł naprzeciwko mnie i sięgnął po pusty puchar, który wypełnił szczodrze winem.
- Rozmawiałaś z Lucjuszem – zagadnął mnie i przytknął błyszczący kielich do wąskich warg. Teraz to on bacznie mi się przyglądał, jednak ja nie speszyłam się ani nie spuściłam wzroku. Wręcz przeciwnie, patrzyłam zuchwale w jego szkarłatne oczy, chcąc go sprowokować.
- Owszem, jakiś czas temu natknęłam się na niego na korytarzu – przyznałam i oderwałam palcami kawałek pieczonej kaczki, który włożyłam do ust. Żułam powoli mięso, nie odrywając wzroku od twarzy Czarnego Pana. Kiedy wszystko przełknęłam, zapytałam z uśmiechem: - Zdążył ci się już poskarżyć?
- Nie – wargi Voldemorta również drgnęły lekko, a czerwone oczy rozbłysły w uśmiechu. – Przypadkowo spostrzegłem to w jego umyśle, kiedy wędrowałem sobie po umyśle Harry’go Pottera. Mogę powiedzieć, że był to swego rodzaju… skutek uboczny. Ale będę wdzięczny, jeśli przybliżysz mi temat waszej rozmowy.
Roześmiałam się serdecznie i przechyliłam puchar, aby wypić kilka łyków czerwonego wina, które przysłał mi niedawno Nathir. Domyślałam się, że był to drobny prezent, aby zmiękczyć moje serce, gdyż ślub zbliżał się już wielkimi krokami. Spodziewałam się także jego wizyty, choć nie dostałam od niego żadnej wiadomości.
- Jeszcze pomyślę, że jesteś zazdrosny. Nie mogę zamykać się sama w pokoju z mężczyzną? – Spytałam, a w swoim głosie dosłyszałam dawną beztroską Victorię Hortus, którą byłam w Hogwarcie.
Czarny Pan zrozumiał dowcip, jednak przez jego twarz przemknął cień niezadowolenia. Nie był mężczyzną, który otwarcie mówił o swych uczuciach, mało tego, przez większość czasu udawał, że w ogóle ich nie posiadał, dlatego w chwilach, gdy wspominałam o czymś, co mogło byś jego słabością, często się irytował. Miałam nadzieję, że i tym razem uda mi się wyprowadzić go z równowagi, jednak Voldemort przetrwał tę próbę.
- Masz rację, nie możesz – odparł, a oczy błysnęły mu znad krawędzi pucharu, który znów znalazł się przy jego ustach. – Jako moja żona masz pewne obowiązki, które musisz wypełniać. Jeśli się dowiem, że masz jakiegoś mężczyznę, zabiję cię.
Znów się roześmiałam, choć teraz nie byłam już pewna, czy żartował, czy mówił poważnie. Nie dałam się jednak zwieść, więc odparłam:
- Nie jestem twoją żoną. I obawiam się, że nie dasz rady tak po prostu mnie zabić. Mam horkruksy…
Voldemort wstał gwałtownie i odrzucił puchar, który potoczył się po podłodze, rozlewając resztkę niedopitego wina. Długa, czarna peleryna załopotała głośno, a Czarny Pan już znalazł się przy moim krześle i chwycił mnie z całej siły za kark.
- Ale będziesz – jego oczy jarzyły się czerwienią jak dwa ogromne, zachodzące słońca, a kąciki ust zadrgały lekko w tłumionym uśmiechu. – Jak urodzisz mi syna. Przyjdę dzisiaj do ciebie.
Drugą ręką uchwycił mój podbródek i pocałował mnie w taki sposób, jakby chciał tym samym dać zapowiedź tego, jakie ma wobec nas plany na tę noc. Jego uścisk zelżał nieco, a dłoń wpełzła powoli pod obszerną perukę, pod którą skrywałam swoje prawdziwe włosy. Byłam jedyną kobietą w tym pałacu, która nie goliła głowy. Był to jedyny zwyczaj, którego nie potrafiłam przyjąć ze względu na swoje angielskie wychowanie. Nie potrafiłam myśleć o sobie jak o łysej królowej. Bezwłose dziewczęta nie były dla mnie kobiece, nawet wtedy, kiedy nosiły peruki.
         Czarny Pan prędko odszedł do swoich zajęć, mimo że nie dowiedział się, o czym rozmawiałam z Lucjuszem Malfoyem, co pozwoliło mi sądzić, że ów temat mógł być jedynie pretekstem do tego, aby mógł zapowiedzieć swoją wizytę. Nie wiedziałam, czym to było spowodowane, ale od czasu jego powrotu traktował mnie inaczej, ze swego rodzaju rezerwą, choć jednocześnie łączyło nas więcej, niż przed jego zniknięciem. Teraz naprawdę czułam, że poza uczuciem była między nami także przyjaźń.

         Dochodziła północ, kiedy Czarny Pan zjawił się w sypialni. Odziany był w czarną przepaskę podtrzymywaną przez wyszywany złotą nicią pas, a jego tors lśnił w ciepłym półmroku niczym perłowo biały duch. Usiadłam na łóżku i oparłam się o wysokie, drewniane wezgłowie, patrząc, jak powoli zmierza w moim kierunku. Odrzuciłam cienką tkaninę, pod którą leżałam, odsłaniając całkiem nagie ciało. Czarny Pan w sekundzie znalazł się przy mnie, a czarna przepaska opadła na podłogę, obnażając jego pobudzoną męskość. Bez słowa przycisnął moją twarz do poduszek i przesunął ręką po odsłoniętych plecach. Kiedy dłoń zatrzymała się na pośladkach, chwycił mocno moje biodra, a jego członek powoli wbił się we mnie. Czułam, jak delikatnie pulsuje, kiedy przesuwał się ostrożnie w moim wnętrzu. Najpierw delikatnie i bez pośpiechu, z czasem coraz szybciej i mocniej. Wydałam z siebie urwany jęk rozkoszy, który szybko został stłumiony przez gorący pocałunek. Wsunął dłoń pod moje podbrzusze, aby móc swobodnie pieścić moją płeć, natomiast druga ręka powędrowała bez żadnego skrępowania ku moim piersiom. Leżałam pod nim przyciśnięta do materaca i wiłam się z rozkoszy, nie mogąc nic uczynić. Czarny Pan robił wszystko, jakby posiadał nie jedną, a cztery pary rąk, które były wszędzie. Błądziły po moim ciele z czułą stanowczością, tak samo jak wargi, które zdążyły już zbadać dosłownie każdy kawałeczek moich pleców. Z minuty na minutę narastała siła jego pchnięć, dzięki którym nie mogłam powstrzymać chaotycznych jęków, a i on wcale się tego nie krępował. Krótkie, samcze warknięcia opuszczały jego gardło, kiedy pierwszy raz przeszły mnie elektryzujące dreszcze rozkoszy, choć członek Czarnego Pana nieustannie poruszał się we mnie z coraz to większą zaciętością. Teraz już nie pieścił mego ciała, a jego dłonie skupione były całkowicie na moich biodrach, które stanowiły dlań swego rodzaju podporę. Czułam, że jest już blisko, gdyż całkowicie stracił nad sobą kontrolę, aż przepastne łoże zaczęło obijać się o kamienną ścianę, skrzypiąc okropnie. Minutę później wypełniła mnie strużka gorącej, perlistej cieczy, co sprawiło, że wycięłam się w łuk z ostatnim, przeciągłym stęknięciem, po czym opadłam na materac. Serce waliło mi w piersiach tak, jakbym dopiero co przebiegła na jednym wdechu całe moje królestwo, a pościel pode mną była gorąca, jak pustynny piach za dnia. Voldemort leżał przez chwilę na moich plecach, a jego wciąż sztywny członek nadal znajdował się wewnątrz mnie. Dopiero wtedy, gdy jego serce powróciło do normalnego rytmu, zsunął się na poduszki obok mnie. Przytuliłam twarz do jego piersi, zachwycona, że zdołał zaspokoić mnie dwukrotnie podczas jednej nocy, mając jednocześnie nadzieję, że zostanie ze mną do rana. Czasami bywało tak, że zostawiał mnie po odbytym stosunku, aby gdzieś zniknąć lub zająć się swoimi sprawami, które nie mogły czekać. Mimo to byłam mu wdzięczna, że znajdował czas, aby spełnić swój małżeński obowiązek, choć tak naprawdę nadal nie byłam jego żoną.
         Przyciągnął mnie bliżej do siebie, ucałował w czoło, co uznałam za jeden z najczulszych gestów, po czym zaczął gładzić moje włosy. Oboje milczeliśmy. Voldemort z całą pewnością pogrążony był we własnych myślach, ja natomiast rozkoszowałam się tą prostą, choć niesamowicie przyjemną sytuacją. Byłam senna i odprężona, lecz wiedziałam, że Czarny Pan szykował się, aby ze mną porozmawiać. Nie pomyliłam się.
- Chcesz wymknąć się na ślub Zivit – rzekł, nieustannie bawiąc się moimi włosami. – Mimo że jesteś na nią wściekła, nie pozwolisz, żeby ta uroczystość odbyła się bez ciebie.
Byłam zaskoczona trafnością tej uwagi. Owszem, od jakiegoś czasu zaczęłam rozmyślać o zbliżającym się weselu, które oczywiście nie mogło odbyć się w moim pałacu, nie mogłam przecież pozwolić, aby innowiercy splugawili swymi obrządkami świątynie moich bogów, jednak musiałam udać się do Londynu na uroczystość, która była ważna dla całej mojej rodziny. Niemniej jednak nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji oraz nie wspominałam o tym nikomu, dlatego trochę mnie zdziwiło, że Czarny Pan tak trafnie określił moje uczucia.
- Masz rację, myślałam o tym, choć nie zamierzam się nigdzie wymykać niczym szczur – odpowiedziałam spokojnie i podparłam się na dłoni, aby móc spojrzeć swemu kochankowi w twarz. – Rozumiem, że masz coś przeciwko temu…?
- Obawiam się, że moje zdanie jest w tym wypadku najmniej ważne, bo i tak uczynisz to, co zechcesz – odparł, a na jego wąskich wargach zaigrał dziwny uśmieszek. – Chyba nie jestem odpowiednią osobą, aby ci doradzać w tej sprawie, ale uważam, że powinnaś pojednać się z Zivit. Postąpiła zgodnie z twoją prośbą i przestała spotykać się z Lucjuszem. Czy to nie wystarczy, abyś odpuściła jej grzechy? Niech sobie wierzy, w co tylko chce. Jeśli nie dostrzega potęgo twoich bogów, to sprawa jej sumienia.
Podczas tej nocy zaskoczył mnie po raz drugi. Pierwszy raz ukazał mi w pełni swoje ludzkie oblicze. Chyba się myliłam, ale dostrzegłam w nim coś na kształt… współczucia. On faktycznie potrafił wczuć się w inną osobę i zrozumieć jej uczucia. Byłam pod ogromnym wrażeniem, choć nie dałam tego po sobie poznać. Uśmiechnęłam się tylko lekko i rzekłam:
- Skoro tak mi radzisz, chyba powinnam postąpić zgodnie z twoimi słowami. Jednak nie pozwolę, aby ślub odbył się w moim domu. Udam się do Londynu, wezmę udział w ceremonii i wspaniałomyślnie przebaczę siostrze. Tak, tak uczynię. Choć skąd pewność, że Malfoy nadal do niej nie przychodzi?
Czarny Pan wyciągnął ramiona i przyciągnął mnie do siebie tak, że nasze twarze znów znalazły się nieprzyzwoicie blisko siebie. Jego oczy błysnęły szkarłatem, kiedy przechylił lekko głowę i pocałował mnie, a ja poczułam jego język, który był jak wąż wsuwający się pomiędzy rozgrzane przez słońce kamienie. Ten słodki, krótki pocałunek sprawił, że byłam w stanie uwierzyć mu we wszystko.
- Mnie również zależy na tym, aby Lucjusz trzymał się z daleka od twojej siostry, zaufaj mi – odparł. – Taki mezalians mógłby zwrócić uwagę społeczeństwa na Malfoya, dzięki czemu mój plan mógłby znów legnąć w gruzach. Zostaw to wszystko mnie i śpij już.
Przycisnął moją głowę do swojej piersi, a ja mogłam w końcu spokojnie zasnąć, uradowana, że dał mi tej nocy więcej siebie, niż dotychczas. Czułam, że byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi.

~*~


         Nie wiem, czy nie za szybko lecę z tą fabułą, ale mam takie wrażenie, że przez te trzynaście lat, kiedy Dżahmes czekała na powrót Voldemorta, wszystko było nieco monotonne i strasznie się przeciągało, więc być może chcę to w jakiś sposób nadrobić. Nie wiem, jak Wam, ale mnie się to podoba. W końcu czuję, że fabuła rozkręca się tak, jak chciałam. Na kolejny rozdział jednak będziecie musieli troszkę poczekać, ponieważ zbliża się sesja, a przed egzaminami co jest? Oczywiście kolokwia i prezentacje (jakby nie można było tego wszystkiego rozłożyć w czasie, tylko nagle każdy wykładowca sobie przypomina, że wypadałoby nam zadać jakąś prezentację i najlepiej od razu kolosa jeszcze tego samego dnia). Ale będę regularnie wchodzić na bloga, więc nie musicie się obawiać, jestem w stałym kontakcie z Wami :* 

16 grudnia 2014

87. Białe drzewa

         Na cmentarzu zrobiło się straszne zamieszanie. Śmierciożercy byli przerażeni i w popłochu uciekali od miotającego się we wszystkie strony Voldemorta, a ja wciąż stałam, dysząc ciężko i przyglądałam się temu wszystkiemu. Odziani w czerń słudzy w końcu zajęli swoje poprzednie miejsca, zapełniając luki po nieobecnych śmierciożercach, natomiast Czarny Pan powoli się uspokajał. Odetchnął głęboko i schował różdżkę do kieszeni, mówiąc spokojnym, choć nieco drżącym od nadmiaru emocji głosem:
- Nic nie szkodzi. Potter uciekł, ale dokonało się to, po co tu przybyliśmy. Smarkacz po raz kolejny miał szczęście, ale tym razem nikt nie uwierzy w jego bajeczki. Nadal musimy trzymać się na uboczu. A teraz wracajcie do domów i przywdziejcie maski, za którymi kryliście się przez te trzynaście lat.
Patrzył swymi chłodnymi, szkarłatnymi oczami, jak śmierciożercy znikają z głośnym trzaskiem. Nie minęła minuta, a cmentarz całkowicie opustoszał, pozostał na nim tylko Lord Voldemort, Nagini i Glizdogon. Nagrobki otaczające nas były poobtłukiwane przez zaklęcia, a gdzieś w oddali usłyszałam odgłosy rozmów. Najwidoczniej mugole mieszkający w pobliskich domach w końcu zdali sobie sprawę, że na cmentarzu coś się dzieje i postanowili to sprawdzić. Dlatego czym prędzej pożegnałam się z ukochanym, wsiadłam na dywan i wzbiłam się w powietrze. Umówiliśmy się, że spotkamy się w zamku. Posiadłam umiejętność samodzielnego latania, jednak wciąż nie ufałam sobie na tyle, aby udać się w tak długą i męczącą podróż bez jakiegoś wsparcia.
         Przez całą drogę do Egiptu rozmyślałam tylko o jednym. O Harrym Potterze. W tym momencie Gryfon z całą pewnością rozpowiadał o wszystkim, co wydarzyło się na cmentarzu. Z jednej strony czułam strach, z drugiej zaś – satysfakcję. Owszem, Potter uciekł, ale rytuał się udał. Voldemort miał w sobie krew tego dzieciaka i dzięki temu stał się silniejszy. Jednak obawiałam się, że Dumbledore uwierzy w opowieść chłopaka, a to mogło poważnie zaszkodzić Czarnemu Panu. Miałam nadzieję, że zaplanował coś, czego dyrektor się nie spodziewał.

*

         Dotarłam do Egiptu z nadzieją, że Voldemort już na mnie czekał. Wylądowałam na balkonie, który łączył się z moją sypialnią. Jedno machnięcie różdżki wystarczyło, aby dywan zwinął się i ułożył równiutko pod balustradą. Zajrzałam do komnaty, ale panował w niej zbyt gęsty mrok, abym mogła cokolwiek dostrzec. Jednak w momencie, kiedy przekroczyłam próg, maleńkie świeczki leżące na podłodze zapłonęły wiotkim, pomarańczowym blaskiem, a ja spostrzegłam stojącego pod ścianą Czarnego Pana. W duchu westchnęłam z radości, że miałam go już tylko dla siebie. Poczułam, jak łzy podchodzą mi do oczu, kiedy przebiegałam przez sypialnię. Rzuciłam mu się w objęcia, a on otoczył mnie ciepłymi, miękkimi ramionami. Nareszcie poczułam, że wróciłam do domu. To było moje miejsce na świecie. Mimo wszystko podjęłam temat zdania na cmentarzu:
- Myślałam o tym, do czego doszło w Little Hangleton. Sądzisz, że Dumbledore…?
- Przestań – przerwał mi, a jego oczy zalśniły w ciepłym półmroku. – To nie czas na rozmowy o Harrym Potterze. Teraz, kiedy odzyskałem ciało, możemy być już naprawdę razem. W najczarniejszych chwilach, kiedy sądziłem, że to już koniec, myślałem o zemście i wspominałem nasze wspólne noce. Jesteś moją żoną i musisz teraz wypełnić swój małżeński obowiązek.
Pochylił się i pocałował mnie tak namiętnie, jak wiele lat temu. Dopiero teraz uwierzyłam, że to wszystko dzieje się naprawdę. Moje ciało zapłonęło gorącym pożądaniem i przypomniało sobie, co to znaczy pragnąć. Zasiedliliśmy na łóżku, nie odrywając od siebie wzroku. Kiedy Czarny Pan zdjął szatę, jego nagie ciało zalśniło perłowo białą poświatą. Było szczupłe i tak blade, że gdyby było przezroczyste, pomyślałabym, że jest duchem. Przysunęłam się do niego na bezpieczną odległość, pragnąc jednocześnie jego bliskości. Dotknęłam koniuszkami palców wystających obojczyków, przesunęłam je po piersi, po czym pochyliłam się i musnęłam ustami najpierw jeden, potem drugi różowy sutek. Mimo że na ciele byłam spokojna, w środku cała drżałam. Obawiałam się tego, co miało za chwilę się wydarzyć, choć jednocześnie z niecierpliwością oczekiwałam.
Lord Voldemort natomiast sięgnął po medalion, który zasłaniał mi piersi. Kiedy diamenty opadły, a on przytulił twarz do obu sutków, moje gardło opuściło westchnienie. Pożądanie narastało z każdym jego dotykiem, pocałunki zaś wywoływały elektryzujące dreszcze, które rozchodziły się po całym ciele.
         Jednak w pewnym momencie na korytarzu rozległy się jakieś odgłosy szarpaniny, kłótnie, aż w końcu ktoś załomotał w dość niegrzeczny sposób do drzwi. Voldemort natychmiast się odział i wyskoczył z łóżka wściekły jak osa. Jego humoru nie poprawiła osoba, która wywołała to zamieszanie. Usłyszałam cichy, drżący głos przerażonego mężczyzny:
- Panie mój, padam ci do stóp. Pozwól mi wyjaśnić…
Snape!
Moja wściekłość wzrosła tak gwałtownie, że sama poczułam się tym zadziwiona. Opuściłam łoże równie szybko, co Czarny Pan, podtrzymując jedną ręką narzutę, aby ukryć nagie ciało, jednak nie podeszłam do drzwi.
- Co ten zdrajca robi w moim domu?! – Zawołałam, patrząc z wyrzutem na Voldemorta, który spróbował mnie uspokoić:
- Dżahmes, zostaw to mnie. Rozmówię się ze Snape’em i zaraz do ciebie wrócę. Przejdźmy do mojej komnaty. Mam nadzieję, że twoje usprawiedliwienie coś znaczy, Snape.
Zamknął za sobą drzwi, a ja usłyszałam, jak oddala się wraz ze swym niewiernym sługą. Znów pozostałam sama. Wróciłam do łóżka i rozsiadłam się wygodnie pośród poduszek, usiłując zachować spokój. Byłam wściekła, że Czarny Pan pozwolił swemu słudze, który notabene zasługiwał jedynie na serię tortur, oderwać się od tak istotnej dla nas sprawy jak pierwsza po jego odrodzeniu wspólna noc. Zamierzałam tego wieczora począć dziecko, którego tak pragnęłam, a niewierny śmierciożerca skutecznie mi to utrudniał.

         Mijały minuty, które śmiertelnie mi się przeciągały; w końcu przerodziły się w godzinę, a ja wciąż nie słyszałam wrzasków Snape’a, choć z całych sił wytężałam słuch. Może Voldemort go zabił? Wątpiłam, aby wdawał się z nim w tak długą rozmowę, nie był człowiekiem skorym do dyskusji. Zaczynałam naprawdę się niecierpliwić, kilkakrotnie nawet wstawałam i zaczynałam się ubierać, aby wpaść do sali tronowej, do której Czarny Pan zaprowadził śmierciożercę, jednak szybko się rozmyślałam, ponieważ postanowiłam sobie, że w momencie, gdy Lord Voldemort odzyska już pełnię sił, nie będę ingerować w jego plany i decyzje, chyba że sam mnie o to poprosi.
         Spostrzegłam czającego się w ciemności Midnighta. Jego oczy błysnęły jak dwie srebrne gwiazdy, po czym kot przebiegł truchtem przez komnatę i wskoczył na łóżko, aby przytulić się do swej pani. Przez kilka minut dopraszał się o pieszczoty, ocierał się wąsatym pyszczkiem o moje uda i tarzał po pościeli. Ale po chwili znudziło mu się to monotonne głaskanie i drapanie za uszami, więc zaczął się ze mną drażnić, gryząc moje dłonie i obłapiając pazurami nadgarstki. Moją uwagę prędko zwróciło coś innego. Usłyszałam kroki dobiegające z korytarza, zbliżające się do mojej sypialni. Szybko zrzuciłam kota z łóżka i usiadłam sztywno, natomiast drzwi powoli się otworzyły, a w progu stanął Czarny Pan. Był opanowany i chłodny, kiedy przemierzał pokój w moim kierunku. Nie minęła sekunda, a już znalazł się przy mnie całkiem nagi i ogarnięty żądzą. Mieliśmy spędzić tę noc razem, nadrabiając trzynaście lat bolesnej rozłąki.

*

         Kolejne dni mijały nam lekko i przyjemnie. Byłam zaskoczona, że Lord Voldemort miał dla mnie tyle czasu, przypuszczałam, że po ucieczce Harry’ego Pottera przez mój dom będą przewijać się tłumy śmierciożerców. Wiedziałam, że ów spokój prędko się skończy, dlatego postanowiłam maksymalnie wykorzystać ten czas. Czarny Pan powiedział mi, że najbezpieczniej było teraz odczekać kilka dni, aby nie wzbudzić podejrzeń. Zgadzałam się z nim, gdyż wiedziałam, że wielu śmierciożerców pracuje w Ministerstwie Magii na wysokich stanowiskach. Byli nam w najbliższym czasie bardzo potrzebni.
         Postanowiłam jak najszybciej pokazać mu królestwo. Kiedy przechadzaliśmy się białymi uliczkami pomiędzy świeżo wzniesionymi budynkami, był zachwycony rozkwitem mego małego państewka, które sięgało już niemalże po horyzont. Pałac znajdował się raczej na obrzeżach, natomiast po drugiej stronie, gdzie płynęła woda i rosła dość gęsto roślinność, wypasano bydło, a odurzeni magicznym pyłem mugole uprawiali ziemię. Wygląd tamtych miejsc znałam tylko z opowieści, ponieważ nigdy nie miałam chęci się tam zapuszczać.
- Dlaczego zostawiłaś tu ten wielki, pusty plac? – Zapytał Voldemort, a ja spojrzałam na niego pałającymi oczami, nie mogąc się powstrzymać od szerokiego uśmiechu.
- Powstaną tutaj dwie figury przedstawiające największych władców, jakich nosiła egipska ziemia. Wszak to za naszego panowania powstało to królestwo i prędko przewyższyło potęgą pozostałe w tak krótkim czasie. Jeszcze dziś wydam rozkaz.
Lewa brew Czarnego Pana drgnęła, a na twarzy pojawił się najszczerszy podziw, który był dla mnie największą pochwałą. Ucałował mnie namiętnie, a kiedy odsunął twarz, rzekł:
- Nie jesteś tu królową, ale wielkim budowniczym.

         Zgodnie z obietnicą jeszcze wieczorem zarządziłam planowanie posągów. Oba miały mieć dokładnie sześćdziesiąt sześć stóp, gdyż życzyłam sobie, aby swą wspaniałością przewyższały Sfinksa, który był jednym z największych zabytków w Egipcie. Z niecierpliwością oczekiwałam, aż nadworni architekci naszkicują kształt naszych kamiennych odpowiedników. W tej chwili była to dla mnie sprawa najpilniejsza, a pojawiający się wciąż śmierciożercy nie poprawiali mi nastroju. Po pięciu cudownych, lekkich dniach i pięciu namiętnych, nieprzespanych nocach nadszedł najważniejszy dla Czarnego Pana moment. Wszyscy jego słudzy zgromadzili się w sali tronowej; spodziewałam się, że będzie wśród nich niewierny Tomasz, ten Snape, ale jego miejsce pozostało puste, zresztą tak samo, jak i miejsce Lucjusza Malfoya. W sercu liczyłam na to, że odpowie na wezwanie swego pana, a ja będę mogła go przesłuchać. Mimo że oficjalnie byłam wściekła na siostrę, wciąż żywo interesowałam się jej losem i bardzo zależało mi nad kontrolą choć jednego z kochanków. Nie mogłam wymóc posłuszeństwa na siostrze, ale z Malfoyem nie powinno mi pójść tak źle.
         Czarny Pan nie nalegał, abym uczestniczyła w tajnych spotkaniach śmierciożerców, ja zaś nie wspominałam, że chciałabym brać w nich udział. Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie, jeśli on zajmie się swoimi sprawami, a ja swoimi. Wspierałam go w decyzjach, które podejmował oraz żywo interesowałam się jego planami, o których wieczorami mi opowiadał, aczkolwiek sama byłam zbyt zajęta kontrolowaniem wszystkiego, co działo się w moim królestwie, aby brać w nich czynny udział. Teraz najważniejsza była dla mnie budowa dwóch ogromnych posągów, które rosły z dnia na dzień, jakby wielki Geb układał ogromne bloki przybierające coraz to bardziej ludzkie kształty. Byłam dumna z siebie i swoich budowniczych, jednak wciąż miałam dylemat związany z dochodowym i odpowiedzialnym stanowiskiem. Rozwój państwa stał się dla mnie najistotniejszą sprawą pod słońcem, dlatego nadal nie mianowałam Wielkiego Budowniczego Egiptu. Zdawałam sobie sprawę z tego, że gdybym w końcu zadecydowała, kto zasługuje na tę posadę, bardzo bym siebie odciążyła, przez co miałabym o wiele więcej czasu na pozostałe sprawy. Mimo to wolałam jeszcze poczekać. W duchu łudziłam się, że pewnego dnia Zivit na nowo wkupi się w moje łaski, powróci do Egiptu, a Wielkim Budowniczym mianuję Nathira, dzięki czemu Qutajbah będzie jeszcze bardziej godzien ręki mojej siostry, niż teraz. Jednak wiedziałam, że moja bajka nieprędko się spełni.

*

         Lord Voldemort interesował się nie tylko rozkwitem mego Imperium, ale ciekawiły go także tajniki starożytnej magii. Byłby głupi, gdyby nie wykorzystał czegoś, o czymś jego największy wróg nawet nie wiedział, a nieroztropnie byłoby przypuszczać, że magia moich bogów nie byłaby w stanie zwyciężyć magii Albusa Dumbledore’a. Jednak ja chciałam zaskoczyć Czarnego Pana w inny sposób.
- Jak wiesz, postanowiłam uczynić kolejny krok w kierunku nieśmiertelności – rzekłam, prowadząc go do komnaty, w której modliłam się do wielkiego Anubisa. – Dlatego stworzyłam kolejnego horkruksa. Ukryłam go w takim miejscu, że nikt go nigdy nie dopadnie.
Ciężkie drzwi się otworzyły, a ja zajrzałam do sali. Wszędzie panował czerwony, przyjemny półmrok, a w powietrzu unosił się zapach aromatycznych świec i kadzideł, na wysokiej podstawie natomiast stał sporej wielkości posąg. Kiedy podeszliśmy bliżej, słychać było miarowe, spokojne bicie serca. Voldemort nie zadawał żadnych pytań, po prostu podszedł do rzeźby i zaczął ją obmacywać. Długie, trupioblade palce błądziły przez chwilę po psim łbie, a płaski nos wydymał się, jakby chciał wyczuć zapach czarnej magii. Gdy skończył i odwrócił się w moją stronę, oczy rozbłysły mu czerwonym blaskiem, a na ustach pojawił się cień uśmiechu.
- Bardzo mnie to cieszy, że nie zamknęłaś się tylko na swoją starożytną magię – odparł.
Wystarczyło, że raz spojrzałam na jego jaśniejącą twarz, abym się zorientowała, że w jego głowie narodził się już jakiś plan, lecz ja postanowiłam spytać o coś innego. Odczekałam jeszcze, aż Czarny Pan zapoznał się bliżej z moim ukrytym w posągu Anubisa horkruksem, po czym opuściliśmy komnatę, a ja zapytałam:
- Zostawmy na chwilę Egipt i moje sprawy. Mówiłeś, że masz już jakieś plany dotyczące Pottera i Dumbledore’a…?
Voldemort uśmiechnął się szeroko. Moje zainteresowanie jego decyzjami mile połechtało jego próżność. Zauważyłam, że od momentu, kiedy skupiłam się na własnych sprawach, Czarny Pan zaczął liczyć się z moim zdaniem. Odzywałam się też rzadziej, dzięki czemu z chęcią słuchał tego, co miałam do powiedzenia, a najbardziej cieszyły go pytania, które zadawałam. Dlatego natychmiast odparł:
- Pamiętasz, jak dawno temu zacząłem interesować się pewną przepowiednią wypowiedzianą przez nauczycielkę wróżbiarstwa, Sybillę Trelawney. Dotyczyła mnie i Pottera…
- Ach, tak, pamiętam, pamiętam.
Voldemort poprowadził mnie długim korytarzem w kierunku sali tronowej, w której zazwyczaj gromadzili się śmierciożercy, aby wysłuchać, co ich pan ma im do powiedzenia.
- Postanowiłem spróbować poznać jej treść, ale nie będzie to już takie proste – kontynuował. -  Lata temu Snape usiłował ją podsłuchać, ale przekazał mi tylko jej część. Działałem dokładnie tak, jak radziło mi proroctwo, jednak coś poszło nie tak… Podejrzewam, że odpowiedź na moje pytanie znajdę z drugiej części przepowiedni.
Zanim skończył mi o tym opowiadać, w głowie natychmiast zawitał mi pomysł tak banalny i oczywisty, że zdziwiłam się, dlaczego Czarny Pan jeszcze na to nie wpadł. Nie mogłam powstrzymać się od cichego śmiechu.
- Dlaczego nie porwiecie tej wróżbitki? – Zapytałam. – Uprowadzenie Harry’ego Pottera nie pójdzie wam już tak łatwo. Bo chyba do tego dążysz, prawda?
- Nie do końca o tym myślałem. Sybilla Trelawney nie jest świadoma, że wypowiedziała tę przepowiednię. Jeśli Dumbledore jej tego nie powiedział, a wątpię, aby popełnił ten błąd, nauczycielka nie pamięta, że wygłosiła jakiekolwiek proroctwo, nie mówiąc już o jego treści – odparł, a jego wąskie wargi rozciągnął uśmiech zadowolenia, że dałam wpuścić się w maliny. – Zadecydowałem, że wyciągniemy tę przepowiednię z Ministerstwa Magii. W Departamencie Tajemnic znajduje się odpowiednia komnata, w której przetrzymywane są wszystkie wypowiedziane dotąd przepowiednie. Zajmie się tym Lucjusz Malfoy. Chyba jesteś rada, że ostatnio tutaj nie przebywa?
Pomachał mi po królewsku ręką i zniknął za drzwiami do sali tronowej, gdzie, jak mniemam, czekali już zniecierpliwieni śmierciożercy. Wiedziałam, że obecna kwatera główna ich pana bardzo im nie odpowiada, co niesamowicie mnie cieszyło. Każdego z nich uważałam za prostaka i tchórza, dlatego wszystko, co mogło im uprzykrzać życie, było powodem mojej satysfakcji. Znów musiałam udać się do swoich zajęć, jednak był tego pewien wielki plus. Dzięki temu, że nieustannie bywałam zajęta, nie musiałam ich widywać, niemniej jednak wiedziałam, że śmierciożercy nie potrafili zachowywać się w towarzystwie mieszkańców mojego pałacu. Irytowało mnie, że nieustannie kręcili się po jego korytarzach, zaczepiali kapłanki i usiłowali klepać je po tyłkach, jakby były najpodlejszymi kurwami. Starałam się jednak zachowywać spokój, gdyż wiedziałam, że w momencie, kiedy poskarżę się na obecność sług, Czarny Pan przeniesie się do Londynu, co było mi kompletnie nie na rękę.

         Kilka następnych dni spędziłam na podziwianiu wznoszących się ku niebu figur, które wciąż otoczone były wysokimi, niestabilnymi, drewnianymi rusztowaniami, jednak można już było dostrzec rysy twarzy. Z głową posągowego Lorda Voldemorta nie było najmniejszych problemów, jednak mój kamienny odpowiednik sprawił robotnikom sporo kłopotów. Mimo że magia wiele ułatwiała, nie mogła zrobić za nich wszystkiego. Nie mogłam się już doczekać, aż drewniane szkielety znikną, a oczom wszystkich ukażą się dwie, potężne, kamienne postacie, które będą widoczne z najodleglejszych krańców mojego królestwa.
         Czarny Pan odwiedził mnie wieczorem, kiedy stałam na balkonie i obserwowałam ostatnie tego dnia prace. Zawsze nieco mnie drażniło patrzenie na wykończonych mugoli, którzy marzyli już tylko o powrocie do swoich kwater. Nie mogli myśleć o niczym innym, gdyż ich odurzone magicznym pyłem umysły pozbawione były pragnienia wolności.
- Chyba się myliłem, sądząc, że mugoli należy wymordować. Dowiodłaś, że mogą stać się w pewien sposób… pożyteczni.
Kątem oka dostrzegłam czający się na jego wargach uśmiech. Ten sam, który widziałam kilka dni wcześniej w sali Anubisa. Zaśmiałam się cicho na te słowa.
- Ten pomysł narodził się zupełnie przypadkiem. W moim pałacu mieszkają sami szlachetnie urodzeni, nie mogłam przecież pozwolić, aby kapłani wielkiego boga Ozyrysa pracowali przy budowie posągów, a moje służące nosiły im wodę z najbliższych oaz. Jedyne, co miałam wtedy pod ręką, to dziesiątki wypełnionych mugolami wiosek. To była konieczność.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, a ja odwróciłam na chwilę wzrok od posągów i omiotłam spojrzeniem znajdujące się najbliżej niego budynki. To w nich mieszkali ci, którym zezwoliłam na opuszczenie pałacu, a także osoby przyjezdne. W większości były to osoby popierające politykę Czarnego Pana, śmierciożercy, którzy zapragnęli zaznać uciech w egipskich karczmach i między nogami mugolskich prostytutek, ale trafiały tam też osoby balansujące na granicy prawa. Nie byli to ani słudzy Czarnego Pana, ani szpiedzy Dumbledore’a, lecz ludzie z pełnymi sakwami, którym znudziło się monotonne, europejskie życie. Nie przeszkadzali mi w niczym, dopóki zostawiali w karczmach sporo galeonów, nie zaczepiali szlachetnie urodzonych panien i nie awanturowali się. Mało tego, ich obecność czasami nawet była mi na rękę, ponieważ wielu z nich zostawało tu na stałe, dzięki czemu mogłam zyskać kolejnych popleczników, a moje Imperium – sławę.
- Mam dla ciebie niespodziankę – przemówił niespodziewanie Czarny Pan, a ja wzdrygnęłam się nieznacznie. – Nie skarżysz się ani słowem, ale ja dobrze wiem, że wizyty niektórych śmierciożerców trochę cię męczą. Są ordynarni i traktują to miejsce jak miejsce, w którym mogą się rozerwać, odpocząć od starych żon…
Zeszliśmy do głównego holu, po czym Czarny Pan skierował się ku podziemiom. Zaskoczył mnie, ale bez słowa ruszyłam za nim. Blask jego różdżki rozświetlał mroki wąskiego, chłodnego korytarza. Raczej nie bywałam w tej części zamku, dlatego czułam się niepewnie, choć Voldemort wyglądał tak, jakby doskonale znał to miejsce. Na drodze napotkaliśmy pierwszą przeszkodę w postaci ściany z wielkim, kamiennym sterem przyozdobionym płaskorzeźbami, ale Czarny Pan pokonał ją bez najmniejszych problemów. Wystarczyło jedno machnięcie różdżki, a ściana rozpłynęła się w powietrzu, ukazując nam dalszą część korytarza. Tym razem jednak szybko dotarliśmy do tego, co znajdowało się na jego końcu, a były to wysokie, ciężkie drzwi. Dwa razy grubsze od tych, które znajdują się w pozostałych komnatach. Jeszcze jedno machnięcie różdżki, a i one rozwarły się przed nami. Komnata, w której się znaleźliśmy, pogrążona była w martwym, nieprzeniknionym mroku. Jednak światła rozbłysły jasnym, zimnym blaskiem w momencie, kiedy Voldemort zrobił krok naprzód, a moim oczom ukazała się wysoka, przepastna komnata. Z początku nie widziałam jej końca, ponieważ wszędzie rosły białe, suche drzewa pozbawione liści. Ich grube konary wiły się niemal pod samym sufitem; to z niego biło owo jasne, nieco oślepiające światło. Ja również wkroczyłam do pokoju, a moje nagie stopy zatopiły się w zimnym, białym piasku. W mojej głowie pojawiło się podstawowe pytanie: po co Czarny Pan zadał sobie tyle trudu, aby sprowadzić do podziemi te drzewa? Sądziłam, że będzie chciał sobie urządzić tutaj loch, w którym mógłby przetrzymywać nieposłusznych.
- Ty to zrobiłeś? – Niepewność w moim głosie wyraźnie ucieszyła Voldemorta, który ujął mnie pod ramię i poprowadził powoli wzdłuż wyraźnie zaznaczonej ścieżki. Na jej końcu majaczyło coś wysokiego i ciemnego.
-  To prezent – odparł. – Sprowadziłem dla ciebie te drzewa z samego centrum Afryki. Dzięki aurze roztaczanej przez ich korę nikt nigdy nie znajdzie twojego horkruksa, a dostęp do tego pomieszczenia będziesz mieć tylko ty. Chciałbym, aby cząstka twojej duszy nareszcie miała spokój.
Sala była na swój sposób bardzo egipska, ale i  nowoczesna. Kiedy skupiłam wzrok, spostrzegłam, że czarne, matowe ściany pokryte są gęsto płaskorzeźbami przedstawiającymi powstanie świata, wygiętą Nut oraz jej pięcioro dzieci. Dopiero w momencie, kiedy Czarny Pan wspomniał o moim horkruksie, poznałam ciemny kształt posągu Anubisa osadzonego na wysokiej, czarnej platformie. To było teraz jego małe królestwo, do którego nikt nie miał wstępu. Natychmiast podbiegłam do figury, aby upewnić się, czy aby na pewno jest odpowiednio ustawiona. Kiedy znalazłam się bardzo blisko niej, usłyszałam znajome, regularne bicie serca, które natychmiast stłumiło burzę emocji. Odwróciłam się do Voldemorta z szerokim uśmiechem i pałającymi oczami.
- To prawie że najlepszy dar, jaki mogłeś mi ofiarować – wyznałam, podchodząc do niego.
- A czego najbardziej pragniesz? – Spytał cicho i wyciągnął ramiona, by móc mnie objąć.
- Dziecka.
Zatonęłam w jego szkarłatnych oczach, które jarzyły się teraz niczym dwie pochodnie. Zimne dłonie ujęły moją twarz, a wąskie wargi zamknęły me usta w czułym pocałunku, który przyćmił mi zmysły. Stałam się tym, kim Czarny Pan chciał, abym była. Mimo że wieczór wciąż był jeszcze wczesny, a słońce dopiero co zniknęło za horyzontem, znaleźliśmy się w sypialni, aby kochać się tak długo i namiętnie, jak tylko oboje chcieliśmy.

~*~


         Dzisiaj trochę krócej, nie chciałam przedobrzyć. Dobrze zrobiłam, że w porę zadecydowałam, aby wprowadzić fabułę do Egiptu, dzięki temu nie dość, że chce mi się pisać, to jeszcze zauważyłam pewien progres w opowiadaniu. Mimo że do ostatecznej bitwy o Hogwart zostało przecież jeszcze trzy grube tomiszcza „Pottera”, rozdziałów do końca nie zostało aż tak dużo. Ale powiem Wam, że setkę spokojnie przekroczymy. Moim marzeniem jest (odnoście DLR oczywiście) dobić sobie spokojnie w roku 2015 do setki i walnąć epilog, ale znając życie wpadnę na jakiś „genialny” pomysł (tak, jak to było z Seleną) i napiszę kolejne osiemdziesiąt rozdziałów. Ale cóż. Przepraszam za zwłokę, mam nadzieję, że mnie nie zabijecie. Jak prędko przeczytacie, to kolejny odcinek też będzie szybko xD Dedykacja dla Eweline :* 

6 grudnia 2014

86. Chwała silniejsza niż śmierć


         Powrót do Egiptu był tym, czego przez ostatnie tygodnie potrzebowałam. Angielskie ulewy, szarobure, ciężkie chmury snujące się po burzowym niebie, szargające szaty wichury, niska temperatura… Odwykłam już od tego klimatu i, mimo że nadeszło lato, brakowało mi w nim spokoju. Londyn był końcem czerwca miastem bardzo gorącym tego roku, aczkolwiek wieczny chaos, jeżdżące we wszystkie strony samochody, cała masa mugoli i mieszający się z nimi czarodzieje przytłaczało mnie wystarczająco, abym czuła zmęczenie nawet po krótkim, wieczornym spacerze. Przez lata, które spędziłam niemalże samotnie w przestronnych, opustoszałych komnatach, urozmaicając sobie oczekiwanie na Czarnego Pana długimi wędrówkami pomiędzy wysokimi, piaszczystymi wydmami Sahary. Polubiłam milczenie, swoje własne towarzystwo i kontemplacje, które doskonale wpływały na moje doświadczenie z magią. Czułam, że była ona teraz w całkowitej harmonii z moim ciałem, a ja mogłam kontrolować ją na tyle, aby nie wymykała się ona spod kontroli. Kiedy intensywniej zagłębiałam się w siebie, nie mogłam poznać swej twarzy. Nie tylko tej ukrytej za ciemną opalenizną, makijażem, diamentami i złotem, ale i wewnętrznej, która stała się bardziej opanowana, mniej wstydliwa, bardziej władcza i samodzielna. Nie potrzebowałam już nikogo, nawet Czarnego Pana.

         Jednak mój powrót przyniósł, jak się spodziewałam, o wiele mniej rozmyślań i odpoczynku. Mimo że dostarczane często i regularnie raporty pozwoliły mi jakoś wyobrazić sobie sytuację, w jakiej znajdowało się moje młode, chwiejne królestwo, kiedy przybyłam, sytuacja okazała się być nieco inna. Wystarczyły tygodnie bez nadzoru, a osoby, które dopuściłam do władzy, skupiły się bardziej na swoich potrzebach i bogaceniu się, niż na pilnowaniu mego dobytku. Osoby, którym zaufałam, którym powierzyłabym samą siebie, gdyby była taka konieczność, natomiast władza i bogactwo okazało się posiadać większą siłę przekonywania, niż ja. Rozczarowanie wypełniło mnie całą, a mój gniew zdawał się nie mieć końca.
- Zdawało mi się, że dostaliście jasne wskazówki! Ba, polecenia! Otrzymaliście polecenie, że roboty mają trwać nieprzerwanie aż do mojego powrotu! On dokonuje się, a ja zastaję lenistwo i rozpasanie! Nie żyjemy w czasach starożytnych, to od faraona zależy potęga kapłanów, a nie odwrotnie! Nie potrzebuję waszej pomocy w tym, aby zgasło słońce! Precz! Precz z moich oczu, wiarołomcy!
Chwyciłam stojącą na niskiej kolumnie wielką, ręcznie malowaną wazę i cisnęłam nią z całej siły o ścianę, a ona roztrzaskała się w drobny mak, zasypując resztkami kolorowej gliny niemalże całą podłogę w przepastnej komnacie. Mężczyźni czmychnęli czym prędzej, gdyż ręka drgnęła mi w kierunku przytwierdzonej do pasa różdżki, jednak kiedy tylko opuścili salę, rozluźniłam dłonie. Twarz mi drgnęła, a ja zmarszczyłam czoło i przycisnęłam palce do czoła. Potworny upał panujący w całym pałacu nie pomagał mi w opanowaniu emocji, choć bardzo chciałam się już uspokoić. Przerażona, czająca się w kącie Heather śledziła uważnie każdy mój ruch, kiedy spacerowałam powoli po komnacie, starając się uspokoić. W końcu westchnęłam:
- Powierzyłabym im duszę, gdyby nadal była w całości, a oni tak perfidnie mnie oszukują. Ot i wyszła teraz moja naiwność. Sądziłam, że wieloletnia bliskość bogów zniszczyła w nich żądzę wzbogacania się. Czy nie mają tutaj wszystkiego, czego zapragną?
- W każdym człowieku drzemie nieczysta siła, która popycha go do takich czynów – odpowiedziała cicho arabka, a oczy jej błysnęły.
Spojrzałam na jej pomarszczoną już lekko twarz. Pięciokrotny poród zniekształcił paskudnie jej ciało, które starała się ukrywać pod białymi, lnianymi szatami zasłaniającymi dekolt, brzuch i nogi. Pozwalała sobie jedynie na odsłonięcie kościstych, prawie czarnych ramion, które zdobiła złotymi wzorami. Dopiero teraz, kiedy wróciłam po wielotygodniowym pobycie w Londynie spostrzegłam, jak bardzo postarzała się moja największa pomocnica. Znów pozwoliłam sobie na ciche westchnienie.
- W tobie także? No cóż, nie mam wyjścia. Powiadom tych nieudaczników, że mają nadrobić te miesiące nieróbstwa. Mugole mają pracować teraz dłużej i ciężej, nie obchodzi mnie, czy będą padać jak muchy, czy nie. Nie mam zamiaru wszystkiego doglądać, to oni otrzymali ode mnie odpowiednie tytuły i majątki, aby mogli mnie teraz wyręczać. Skończyło się moje dobre serce, chcę zbudować tu Imperium, a nie podupadającą wioskę! Idź!
Patrzyłam pałającymi oczami, jak Heather znika za ciężkimi drzwiami. Kiedy te same się za nią zamknęły, a w komnacie zapanowała całkowita cisza przerywana jedynie cichymi, stłumionymi odgłosami dochodzącymi z dołu, opadłam nareszcie na kamienny, twardy tron i zamknęłam oczy, złożywszy głowę na wysokim, przyjemnie chłodnym oparciu. Byłam przerażona i jednocześnie rozwścieczona tym, co zastałam po powrocie. Moi doradcy zapewniali mnie w listach, że wszystkie moje plany zmierzają już ku końcowi. Wprawdzie osady niewolników były już gotowe, ale reszta nie zbliżała się nawet do połowy. Tak, jak zostawiłam, tak też zastałam arenę, na której mieli się szkolić moi wojownicy. Prace posuwały się jeszcze wolniej, niż przed moim odejściem, a w skarbcu przybyła zaledwie jedna trzecia tego, czego się spodziewałam. Zawiedli mnie wszyscy, nawet Heather, która skrzętnie dbała o to, abym zbyt wcześnie nie poznała prawdy.
         Midnight wskoczył mi na kolana z cichym miauknięciem, a ja wzdrygnęłam się, gdyż jak zwykle mnie zaskoczył. Poruszał się bezszelestnie po śliskiej, kamiennej podłodze; nie postarzał się ani o dzień od chwili, kiedy go dostałam. Był cudownym, nieśmiertelnym kotem, musiał pamiętać moich najstarszych przodków. Widziałam w nim kociego wampira, który czuwał nad każdym swoim opiekunem i patrzył na śmierci setek osób, których kochał. Ze mną miało być inaczej. Mieliśmy żyć wiecznie: on, ja i Czarny Pan.

*

         W „Proroku Codziennym” przeczytałam, że Trzecie Zadanie Turnieju Trójmagicznego zaplanowane jest na dwudziestego czwartego czerwca. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością, aczkolwiek wypełniał mnie paraliżujący niepokój, który sprawiał, że chciałam natychmiast znów znaleźć się w Londynie i nadzorować plany Lorda Voldemorta, choć wiedziałam, że nie byłam mu w tym momencie do niczego potrzebna. Potyczka z Harrym Potterem była jego zmartwieniem i jego celem, nie wiązało się to ze mną w żaden sposób, niemniej jednak czułam do chłopca palącą niechęć. To przez niego wszak straciłam na wiele lat osobę, którą kochałam ponad życie. Jednak… Gdyby nie to, nie byłabym teraz królową, lecz posłuszną kobietą czekającą cierpliwie na swego pana.

         Ostatnia sowa, którą wysłał mi Czarny Pan, przybyła wczesnym rankiem w dzień Trzeciego Zadania. List od niego miał na celu bardziej mnie uspokoić, niż dostarczyć nowych informacji, tak naprawdę był bezużyteczny, aczkolwiek cieszyłam się, że w tak emocjonującym i ważnym dla niego momencie pomyślał o moim samopoczuciu. Czułam, że wszystko potoczy się tak, jak powinno, chwilami nie mogłam uwierzyć, że po trzynastu latach w końcu ujrzę swego ukochanego. Kiedy o tym myślałam, przez sekundę miałam ochotę stać się na nowo tamtą nieporadną, nieśmiałą dziewczyną, która nie mogła obejść się bez pomocy Czarnego Pana. Ale ten stan szybko mijał. Choć te niedorzeczne przebłyski marzeń pojawiały się dość często, wiedziałam, że panowanie nad tą krainą było mi przeznaczone. W tej roli odnajdywałam się najlepiej, czasami nawet przemykało mi przez głowę, że różdżka była jedynie dodatkiem. Władałam potężnymi mocami bez jej użycia, ponieważ była to magia starożytnych bogów, która wynikała nie z czystości mojej krwi, lecz z ciężkiej pracy, którą włożyłam naukę. 

         Po całodziennej kontroli uwijających się niczym mrówki robotników, udałam się do swoich prywatnych komnat, gdzie zażyłam długiej, odprężającej kąpieli, choć gdzieś pod skórą czułam nasilający się niepokój. Mimo że od samego rana starałam się skupić na tym, co robię, myśli nieustannie uciekały do Little Hangleton, gdzie Lord Voldemort miał odzyskać ciało. Czułam, że wszystko idzie tak, jak było zaplanowane, gdyż Mroczny Znak na lewym przedramieniu palił mnie nieznośnie, aczkolwiek nie było to jeszcze ostateczne wezwanie, raczej… przypomnienie o tym, że stanie się to tej nocy.
         Ciszę w wielkiej łaźni zakłócał jedynie cichy, delikatny plusk wody, w której się moczyłam. Zanurzona niemal po samą szyję wpatrywałam się pustym wzrokiem w naczynia i buteleczki z przeróżnymi olejkami, substancjami i mazidłami, które wlewano do płytkiego basenu zanim zrzucałam szaty i wchodziłam do niego, aby móc zmyć z siebie pył pustynnego piasku, który otaczał mnie niczym ochronna tarcza z bladobrunatnego dymu, kiedy jechałam rydwanem poprzez wydeptane drogi. Dopiero teraz, kiedy miałam chwilę tylko dla siebie przypomniałam sobie uroczy spokój, który mieszał się niestety z natarczywą czasami samotnością. Po wielu ciężkich godzinach spędzanych pośród robotników, otumanionych mugolskich niewolników, wśród wrzasków, rżenia koni i trzeszczenia kół mego rydwanu z ulgą wracałam do cichego, wypełnionego sakralną atmosferą pałacu, gdzie mogłam całkowicie odciąć się od tych, z którymi spędziłam dany dzień. Jednak w momentach, kiedy brakowało mi ludzkiego towarzystwa, czułam się samotnie. Być może przez aurę, którą sobie stworzyłam? Oprócz Heather nikt nie traktował mnie jak istotę, która oddycha tak samo, jak oni. Z biegiem czasu stałam się w ich oczach jedną z żywych bogiń. Dzieciom, które wciąż nie potrafiły się należycie zachować, zabraniano wstępu do części zamku, gdzie ewentualnie mogłam się pojawić. Dlatego też od samego początku mojego pobytu w Egipcie nie widziałam ani jednej osoby, która nie skończyła jeszcze czternastu lat, choć czasami słyszałam stłumione przez grube, kamienne ściany śmiechy i wrzaski bawiących się dzieci. Wtedy zazwyczaj czułam w sercu ukłucie maleńkiej, ale ostrej igiełki. Już przestałam się łudzić, że usłyszę kiedykolwiek dziecięcy śmiech, który nie będzie dobiegał mnie ze specjalnych, zamkniętych dla mnie komnat.

         Całkowity mrok rozciągał się już za oknami, choć wciąż było jeszcze na tyle wcześnie, abym nie musiała się denerwować, choć w żołądku wciąż czułam nieprzyjemny uścisk. Setki maleńkich świec rozjaśniało wysoką komnatę ciepłym, pomarańczowym blaskiem, który delikatnie zaczął mnie usypiać, dlatego prędko wezwałam swe pomocnice, aby mnie wysuszyły, ubrały i umalowały, abym była gotowa na najistotniejszą w tej chwili ceremonię. Kiedy najmłodsze, wciąż bardzo dziecięce kobietki krzątały się przy mnie w milczeniu, ja starałam się ujrzeć oczami wyobraźni to, co teraz działo się w ogromnym labiryncie. Czy Harry Potter dotknął już podmienionego pucharu? A może wszystko niespodziewanie rozpoczęło się beze mnie, ponieważ nie wyczułam subtelnego wzmocnienia? Przez długie lata samotności i rozpaczy stałam się nieczuła i zimna, jak marmurowy posąg, jakich pełno było na korytarzach i w komnatach mego pałacu. Wiedziałam jednak, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Bartemiusz Crouch nie mógł zawieść, zbyt wiele już utraciliśmy, aby odebrano nam i tę nadzieję.
         I wtedy to poczułam. Ból na przedramieniu nie był wcale tak subtelny i delikatny, jak się tego spodziewałam, wręcz przeciwnie, ugodził z całą mocą, aż zgięłam się wpół, rozmazując świeże malowidła pojawiające się sukcesywnie na moich nagich ramionach. Trwał on przez kilka długich sekund, po czym zelżał do swej poprzedniej siły, do której zdążyłam się już przyzwyczaić.
Natychmiast odepchnęłam od siebie dobiegające piętnastki dziewczęta, które poupadały na podłogę, tłukąc dzierżone w ramionach słoiczki; podłoga natychmiast zabarwiła się na czarno, złoto i niebiesko, w tych kolorach były także i białe, lniane szaty pomocnic. Przeraziły się. Ich okrągłe, oprawione czernią oczy utkwione były nieprzerwanie w mojej osobie, ale ja nie rzekłam im ani słowa, wezwałam tylko Heather, która nieprzerwanie stała pod drzwiami łaźni.
- Natychmiast wylatuję – oświadczyłam, a moje serce biło tak mocno, że ciężki, złoty medalion, który zakrywał nagie piersi niemal delikatnie się poruszał. – Wiem, że nie potrwa to długo, ale proszę, abyś to ty miała oko na wszystko podczas mojej nieobecności. Tylko tobie mogę zaufać.
Dziewczyna dygnęła posłusznie, choć perspektywa pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji przytłoczyła ją nieco, bo nie odpowiedziała mi na to w żaden sposób, tylko przyglądała się, jak przywdziewam szorstkie, pomarańczowe futro z lwiej skóry, dobywam różdżki i przywołuję nią jeden ze wspaniałych, najszybszych dywanów, jakie posiadaliśmy.
         Dosiadłam go na otwartym, półokrągłym balkonie i wystrzeliłam w powietrze ku lśniącym gwiazdom. Nigdzie nie były one tak widoczne, jak tutaj, nad nieskażoną ludzką ręką pustynią. Jednak nie miałam czasu na podziwianie uroków kosmosu. Z całych sił trzymałam oba rogi dywanu, który rozpędzał się coraz bardziej i bardziej, aż świat stał się dla mnie jedną wielką, rozmazaną, czarno żółtą plamą. Nie widziałam morza, nad którym przelatywałam, nie widziałam samochodów, które śmigały ulicami… Miałam do pokonania dwa ogromne, wodne zbiorniki, które wciąż w pewien sposób budziły we mnie lęk, aczkolwiek wiedziałam, że im szybciej to uczynię, tym prędzej będę mogła się teleportować, kiedy będę już wystarczająco blisko celu. Krótki płaszcz szalał na moich ramionach i plecach, a ja błogosławiłam się w duchu, że pomyślałam o tak błahej rzeczy, jak wierzchnia szata. Anglia, choć nareszcie ciepła i przyjemna, była o wiele chłodniejsza i mniej gościnna, niż wiecznie gorący Egipt.
         Kiedy przelatywałam nad kanałem La Manche, wiedziałam, że to już jest ten moment. Zwinęłam się razem z wiotkim dywanem i obróciłam dookoła swojej własnej osi, a siła deportacji wepchnęła mnie w czasoprzestrzeń, która napierała na mnie ze wszystkich stron, aby w najbardziej krańcowym momencie wyrzucić bezceremonialnie na twardą, trawiastą ziemię. Choć upadłam na nią nieco pokracznie, na nogi podniosłam się z największą gracją. Rozejrzałam się automatycznie, aby zbadać, czy moje moce przeniosły mnie w odpowiednie miejsce, jednak nie pomyliłam się ani trochę. Stary, zapuszczony cmentarz nosił już ślady czarnej magii, gdzieś w oddali majaczył jakiś rozpadający się kościół… Tak, to było to miejsce, lecz spowite gęstą mgłą, która skutecznie utrudniała widzenie. Udało mi się dostrzec ogromny kocioł, w którym coś się poruszało. Wzniosło się ku górze i wyprostowało. Teraz już widziałam wyraźnie, tak, była to męska sylwetka. Dokładnie taka, jaką zapamiętałam. W żołądku coś mocno mnie ścisnęło, a ja wstrzymałam oddech, kiedy usłyszałam:
- Odziej mnie.
Tym razem mniejsza, skulona i drżąca postać podniosła coś z ziemi i narzuciła byle jak na wysokie, chude, męskie ciało. Szata opadła, a Czarny Pan wyszedł z gęstej, ciężkiej pary, która nieprędko, acz sekwencyjnie się rozpływała. Nie był tym przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcem, którego poznałam bardzo wiele lat temu na stacji King’s Cross, choć tak naprawdę nie spodziewałam się ani przez chwilę, że kiedy wyjdzie ku mnie z tego kotła, ujrzę nieco starszego i doskonalszego Toma Riddle’a. Nie był także potworem, którego rozmazana, woskowata twarz przywodząca na myśl maskę wywoływała we mnie strach i niepokój. Teraz rysy jego twarzy były ostre i szlachetne, a skóra niemal jarzyła się w mroku perłowo białym blaskiem, choć tak naprawdę jedyną cechą, która natychmiast przykuwała uwagę, były jego oczy. Ogromne, szkarłatne niczym dwa drogocenne kamienie, przedzielone wąskimi jak u kota źrenicami. I patrzyły prosto na mnie. Starałam się zapanować nad emocjami, jednak nagromadzona przez trzynaście lat tęsknota przelała się niczym przepełniona eliksirem czara. Czułam się jak we śnie, kiedy jego silne ramiona wzniosły mnie nad ziemię, a wargi spoczęły na moich. Powróciło dawno już zapomniane uczucie pożądania, choć wiedziałam, że zanim spotkamy się w sypialni sam na sam, Czarny Pan będzie musiał dokończyć swój plan.
         Nogi znów stały się dla mnie oparciem, a zimne, kościste dłonie, które spoczęły na  moich rozgrzanych policzkach sprawiły, że po plecach przebiegł mi dreszcz. Od kiedy tylko Voldemort powrócił pod karłowatą, stworzoną przez Glizdogona postacią, często wyobrażałam sobie ten moment. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak ceremonia będzie wyglądać, zatem sądziłam, że przybędę na jakiś skomplikowany, napędzany tajemniczymi pieśniami rytuał. Mimo to nie zawiodłam się, gdyż wszystko szło po naszej myśli.
- Marzyłam o tej chwili, mój kochany – wyszeptałam, przyciskając swoje ukryte na złotą kopułą czoło do piersi Czarnego Pana.
- Nie bardziej, niż ja – brzmiała odpowiedź.
Lord Voldemort odwrócił się szybko w stronę grobowca, do której przywiązane było jakieś ciało, którego wcześniej nie zauważyłam; ja uczyniłam to samo. Faktycznie. Do płyty przymocowano jakieś naprężone, chłopięce ciało, jednak mgła, która wydobywała się z kotła była wciąż wystarczająco gęsto, więc musiałam dłużej przyglądać się czarnej sylwetce, aby rozpoznać w niej postać czternastoletniego Harry’ego Pottera. Kiedy przyjrzałam się jego zakrwawionej, brudnej twarzy, całkiem męskim już dłoniom, przeżyłam swego rodzaju szok. Moja samotność trwała tyle, co całe życie tego biednego chłopca, którego przywiązano do tej nagrobnej płyty niczym zwierzę składane bogom w ofierze. Na początku zrobiło mi się go żal, jednak po chwili uzmysłowiłam sobie, że to przez niego zmuszona byłam cierpieć przez tyle długich lat.
         Glizdogon upomniał się o obietnicę złożoną mu przez jego pana. Voldemort zaśmiał się pod nosem i chwycił dość brutalnie lewy nadgarstek swego naiwnego sługi, jednym ruchem podciągnął zakrwawiony rękaw, a naszym oczom ukazał się czerwony Mroczny Znak. Wystarczyło jedno dotknięcie, aby magiczna blizna w momencie stała się czarna jak noc. Ów czyn sprawił Glizdogonowi wiele bólu, jednak nie był on jedyną osobą, która to odczuła. Mój Znak, mimo że od dawien dawna czarny, zapłonął nagle żywym ogniem. Tym razem wszyscy śmierciożercy musieli zdać sobie sprawę z tego, że ich pan powrócił. Pozostało czekać.
         Czarny Pan przemówił do Harry’ego Pottera, który wciąż wisiał zakneblowany na grubych linach, dławiąc się własną śliną. Przewalał oczami jak schwytany w sidła zając, a ja już wiedziałam, że wpadł prosto w ramiona Ozyrysa. Jednak nie będzie w jego przypadku odrodzenia. Śmierć Pottera miała zapoczątkować rządy Lorda Voldemorta nie tylko w świecie czarownic i czarodziejów. Kiedy zasiądzie na tronie, do stóp padną mu także mugole.

         Nagle zaczęło się dziać coś niepokojącego. Płaszcze i czarne, długie peleryny zaczęły wirować dookoła nas przy akompaniamencie donośnych trzasków teleportacji i nieprzyjemnego szelestu. Pomiędzy nagrobkami pojawili się, jak na komendę, niemalże wszyscy wezwani śmierciożercy. Całe oczekiwane, elitarne grono osób, które Czarny Pan wybrał osobiście. Ustawili się w półokręgu, zostawiając między sobą puste przestrzenie, jakby każdy z nich znał doskonale swoje miejsce w szeregu. Kiedy już poruszenie opadło, jeden z zamaskowanych przybyszów wymamrotał coś niewyraźnie, upadł na kolana i podczołgał się do Voldemorta, aby ucałować skraj jego szaty; reszta poszła w jego ślady. Czarownice i czarodzieje podchodzili skuleni do swego pana, jakby był jakąś cudowną figurką, która przynosi szczęście, kiedy ucałuje się kawałek jej ubrania. Patrzyłam na to z rosnącym zaskoczeniem, wsłuchując się jednocześnie w ciche, bolesne pochlipywanie Petera Pettigrew.
         W momencie, gdy ostatni śmierciożercy zajął miejsce w szeregu, Voldemort zaczął swą mowę. Od lat chciał ją wygłosić, widziałam satysfakcję malującą się na jego twarzy, której nie potrafił ukryć. Przechadzał się powoli i mówił. Setki, tysiące słów żalu, pretensji i złości, które, wypowiadane spokojnie i cicho, wzbudzały w każdym tu zgromadzonym mężczyźnie i kobiecie poczucie winy. Jeden z nich nie wytrzymał wyrzutów sumienia. Wystąpił na przód, znowu upadł na kolana i zaczął drżącym z przejęcia głosem wygłaszać swe płaczliwe przeprosiny. Zaklęcie padło niemalże natychmiast. Chęć powrotu do łask kosztowała Avery’ego wiele bólu; zaklęcie Cruciatus trwało krótko, lecz śmierciożerca wciąż drżał i dyszał ciężko, kiedy podnosił się na nogi.
Kiedy tylko na cmentarzu znów zapanowała cisza, a krzyki niewiernego sługi rozpierzchły się pomiędzy grobami, Voldemort wezwał do siebie Glizdogona. Mimo że nie był najodważniejszym i najbardziej utalentowanym śmierciożercą, odnalazł swego pana i pomógł mu powrócić do świata żywych. Uczynił coś, czego ja nie potrafiłam, choć tak bardzo tego pragnęłam. Peter otrzymał swoją nagrodę. Jedno machnięcie różdżki wystarczyło, aby do krwawiącego kikuta przylgnęła jaśniejąca w mroku dłoń. Glizdogon przez cały ten wieczór myślał tylko o tym. W podzięce ucałował skraj szaty Voldemorta, otarł łzy z brudnych policzków i zajął jedno z pustych miejsc w szeregu śmierciożerców.

         Zaczaiłam się nieopodal przywiązanego do nagrobka Harry’ego Pottera, kiedy Czarny Pan nadal przechadzał się po cmentarzu, rzucając w kierunku niektórych swoich sług kilkuzdaniowe komentarze. Niektóre były pochlebne, inne zaś przypominały nieprzychylne uwagi, jakimi nauczyciel mógłby poczęstować niesfornego uczniaka. Wypatrzyłam wśród zamaskowanych, odzianych w czerń czarowników Lucjusza Malfoya. Nie było to trudne, ponieważ długie, jasne, niemalże białe włosy upadały na jego ramiona, poza tym zapewnił Lorda Voldemorta o swej wierności. Kiedy tylko przemówił, poczułam gdzieś w środku nieprzyjemne ukłucie gniewu. Mimo że to do Zivit miałam żal z powodu romansu z człowiekiem, którego uważałam za tchórza, moje uczucia co do Malfoya nie ociepliły się ani trochę. Byłam na siostrę wściekła i życzyłam jej jak najgorzej, lecz myśl o tym, że mogłaby odnowić romans była nie do zniesienia.
Spojrzałam na Harry’ego. Przysłuchiwał się słowom Czarnego Pana tak, jakby sądził, że jakimś cudem uda mu się przegryźć grube niczym kobiece nadgarstki sznury, pokonać bez różdżki swego największego wroga oraz tłum uzbrojonych po zęby śmierciożerców i odlecieć na leżącym nieopodal martwym ciele jakiegoś chłopaka. Najbardziej zainteresowała go opowieść Voldemorta dotycząca jego wygnania. Ja słyszałam to już wiele razy i pytałam go wtedy, dlaczego nie użył resztki sił, aby powrócić do Egiptu, gdzie kapłani Anubisa uczyniliby dlań więcej, niż pozbawiony magicznych talentów Glizdogon. Słyszałam wtedy, że „magia moich bogów nie jest tym, co mogłoby mu pomóc, ponieważ żaden egipski kapłan nie zrozumie istoty podzielonej na siedem części duszy”. Tak się kończyła rozmowa z nim. Lord Voldemort był uparty jak sam diabeł.

         Ale opowieść szybko się skończyła i Harry Potter musiał samodzielnie podjąć walkę o swoje życie, które i tak zakończy na tym cmentarzu. Byłam w szoku, ponieważ sądziłam, ze Czarny Pan zechce jak najszybciej zakończyć jego żywot, jednak wykazał się prawdziwym męstwem. Glizdogon przeciął zakrwawionym nożem liny i wyjął chłopcu knebel, a Harry upadł na ziemię, wzbudzając tym samym ciche, nieśmiałe jeszcze śmiechy śmierciożerców. Peter postawił go na nogi i wcisnął mu różdżkę w dłonie, jednak młody Gryfon nie wiedział jeszcze, co się z nim działo. Twarz miał sflaczałą, pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Czarny Pan natomiast zaproponował pojedynek. Kiedy już zrzucił z serca ciężar żalu, zaistniała sytuacja zaczęła go bawić. Pogrywał ze swoją przyszłą ofiarą, która, choć nie wypowiedziała ani słowa, walczyła z nim z całych swoich sił.
         Wydawało mi się, że pojedynek zakończy się prędko. Znów padło zaklęcie Cruciatus, a cmentarz na nowo wypełnił się rozpaczliwymi wrzaskami. Tym razem jednak krzyczał Harry, a śmierciożercy śmiali się i szydzili z chłopca. Ja zaś nie widziałam w tym nic zabawnego. Chciałam, aby Voldemort szybko zakończył sprawę, lecz wiedziałam, że jego duma nie pozwoli mu na to. Będzie jeszcze przez długi czas mścił się na czternastolatku za wiele, wiele lat cierpień i wstydu. Dopiero na koniec, kiedy dzieciak będzie już zmęczony nieustającym cierpieniem, zgodzi się łaskawie go zabić.
Nagle stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Kolejne zaklęcie wystrzeliło z różdżki Voldemorta, ale Harry Potter upadł na ziemię, zrobił zręczny unik i w ostatniej chwili ukrył się za kamienną tablicą. Szydercze komentarze Czarnego Pana jeszcze bardziej rozbawiły śmierciożerców, którzy również zaczęli rzucać złośliwymi uwagami, ja jednak spostrzegłam cień niepokoju na twarzy ukochanego. Nie podejrzewał, że chłopak w jakiś sposób go oszuka. Nieustannie go podjudzał, wbijał gwoździe w jego czternastoletnią dumę, aż Harry powoli wyszedł zza grobowca, ściskając w dłoni różdżkę. Był wszak Gryfonem, nie mógł pozwolić na to, aby umarł jak tchórz, usiłujący uciec przed śmiercią jak szczur. Kiedy Glizdogon przecinał sznury, wyglądał jak podduszony kot, teraz zaś stał wyprostowany i dumny mimo bólu, które rozsadzało jego ciało. Minęło kilka sekund, po których jednocześnie padły dwa zaklęcia. Avada kedavra i Expelliarmus zderzyły się ze sobą, tworząc strzelający złotymi iskrami pręt łączący obie różdżki. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, odsuwając się gwałtownie, gdyż blask tych dwóch zaklęć boleśnie mnie oślepił. Kiedy odzyskałam wzrok, spostrzegłam, że Lord Voldemort i Harry Potter unoszą się nad ziemią, a otacza ich złota, gorąca kula strzelająca we wszystkie strony błyskawicami. Śmierciożercy usiłowali w jakiś sposób dostać się do środka. Byli równie przerażeni, co ich pan, jednak nie byli w usunąć czarodziejskiej kopuły. Ja natomiast stałam z rękami opuszczonymi po obu stronach tułowia i przyglądałam się wszystkiemu. Nie uczestniczyłam w tej ceremonii ani nie przemówiłam choćby jednym słowem. Byłam jedynie posągiem, który obserwował ludzkie poczynania i nie potrafił… a może nie chciał w to ingerować?
         Kiedy przesuwające się po złotym pręcie pierścienie dotknęły końca różdżki Voldemorta, wydobyło się z niej coś, co przeraziło mnie nie na żarty. Perłowo biała, zwiewna postać chłopaka szepczącego coś do Harry’ego. Chłopaka o twarzy tego trupa leżącego kilka metrów od potężnego kotła. Ale to nie był koniec. Zaraz za młodzieńcem pojawiła się kolejna postać, tym razem jakiegoś wysuszonego, przygarbionego staruszka. Śmierciożercy również cofnęli się z przestrachem, a ich ciała zesztywniały. Przerażenie pokonało chęć zreflektowania się w oczach swego pana, które teraz skupione były jedynie na postaciach, wynurzających się z jego różdżki. Trzecim widmem okazała się być jakaś brzydka kobieta z grubymi ramionami i wielkimi piersiami. Duchy krążyły dookoła Czarnego Pana, szepcząc mu do uszu jakieś nieprzyjemne groźby; ich twarze nie były już ludzkimi obliczami. Teraz wykrzywiały się paskudnie, wytrzeszczały czarne oczy, a zęby stały się długie i ostre. To były demony. Nieatrakcyjna kobieta nie była ostatnim widmem. Zaraz za nią wyskoczyła również dziewczęca sylwetka, jednak ta była piękna i czysta. Nie podleciała, aby straszyć Voldemorta, zwróciła się od razu do Harry’ego. Mimo że nigdy nie widziałam matki tego czternastoletniego Gryfona, gdzieś w środku poczułam, że to musi być jej duch. Piątą w kolejności zjawą była postać mężczyzny wyglądającego niemalże tak samo, jak walczący z drżącą gwałtownie różdżką chłopak. To był już ten moment. Gryfon szarpnął nią z całej siły, a promień łączący go z Voldemortem natychmiast pękł, rozrywając złotą, gorącą kulę, która zwaliła nas wszystkich z nóg.
Upadłam boleśnie na plecy, a potężny powiew mocy przygwoździł mnie z całej siły do zimnego, nieprzyjemnego podłoża. Nie mogłam otworzyć oczu, bo czułam, że jeśli to uczynię, natychmiast staną w ogniu. Słyszałam wrzaski Voldemorta. To one zachęciły mnie do walki z szalejącą po cmentarzu energią. Zasłoniłam twarz ramieniem, uchyliłam powieki i ujrzałam przeskakującego nad płytami nagrobnymi Pottera. Strzeliłam weń zaklęciem, jednak czerwony pióropusz jedynie musnął jego śmigającego w powietrzu buta. Sekundę później chłopak był już przy ciele kolegi, a w jego stronę leciał wielki puchar. Kiedy tylko dotknął jego wyciągniętej ręki, Harry Potter zniknął. Cmentarz wypełniły wściekłe wrzaski Czarnego Pana, a ja z trudem podniosłam się na nogi i zawołałam:
- Uciekł! Pozwoliłeś mu uciec!

~*~


         Ten rozdział jest nieco inny, muszę przyznać, że nawet się trochę wysiliłam, choć sądziłam, że będzie inaczej, bo przecież główny temat tego odcinka do powrót Lorda Voldemorta (a po co czytać skróconą, gorszą wersję na blogach, skoro można przeczytać oryginał w książce), dlatego bardziej skupiłam się na opisach i przeżyciach, niż na dialogach. Cieszę się, że nie ma podczas tej sceny ani jednej wypowiedzi. Już raz opisywałam powrót Voldemorta na Siostrzenicy (chwała Bogu, że mi się upiekła powtórka z rozrywki na Douce Fleur, Macy nie pojawiła się na cmentarzu), poza tym jest to scena tak ważna i przede wszystkim znana, że po prostu nie ma sensu tworzyć kolejnej (identycznej jak w książce) odsłony. Dedykacja dla Fan Cro :*