Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i
inne sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Przywyknięcie do nowej sytuacji okazało
się łatwiejsze, niż przypuszczałam, ponieważ człowiek szybko przyzwyczaja się
do dobrego. Niemyślenie o pewnych
sprawach przyszło bez trudu, gdyż w odizolowaniu się od starego towarzystwa
pomogła nieco bliższa znajomość z Gaby Taciturn, choć byłam przekonana, że ten
niespodziewany zapał do spędzania ze mną przerw i siadania obok w ostatniej
ławce mógł się wziąć z rozmowy z siostrą albo z Sokarisem. Ja jednak o to nie
dbałam — dzięki temu sobie radziłam.
Mimo wszystko nadal oczekiwałam na
odpowiedź matki, która nadeszła we środę podczas śniadania. Nie rozpoznałam
sowy, która przyniosła list, co oznaczało, że ojciec znowu sprawił sobie nową.
Namiętnie hodował ptaki (najchętniej sowy), którym wybudował miniaturowy pałac
na tyłach domu i sam ich doglądał. Kiedy odwiązałam kopertę od nóżki wielkiego
puchacza, Sokaris, który siedział naprzeciwko mnie i wolno popijał kawę, rzucił
się po list, ale zdążyłam go zabrać z zasięgu jego rąk.
— Od kogo? — syknął, lecz
ja już wczytywałam się w tekst.
Najdroższa Victorio,
Chciałabym Cię pocieszyć, zaproponować coś, co by Cię zadowoliło, ale
jedyne, co mogę poradzić, to — bądź szczęśliwa. W obecnej sytuacji
postaraj się odnaleźć tyle radości, ile zdołasz, a zobaczysz, że szybko
przywykniesz. Każdą pannę młodą dopadają wątpliwości, lecz przyrzekam Ci, że miną.
Oboje wciąż jesteście bardzo młodzi i uczycie się nowych ról, ale uwierz
mi — im wcześniej, tym lepiej. Bądź delikatna i posłuszna, a zyskasz
wszystko. Wkrótce się przekonasz, że bycie żoną to ciężka praca, jednak dająca
radość. Urodziłyśmy się kobietami, a status naszej krwi dodatkowo obciąża nas
obowiązkami szukania takiej partii, która nie wykracza poza naszą sferę. Nie
obawiam się jednak, że tego nie pojmiesz, ponieważ rozumu i pokory Ci nie
brakuje, a to doskonałe cechy dobrej żony.
Nie trap się weselem i innymi sprawami, bo wszystko układa się jak
należy, skup się na nauce i uważaj na słońce.
mama
Gdy to czytałam, zrobiło mi się słabo, a
na twarzy poczułam gorąco, ale uczyniłam wszystko, żeby nie pokazać po sobie
zdenerwowania. Zawiodłam się tym listem o niczym. Po stokroć wolałabym przyjąć
połajankę za kwestionowanie woli ojca, niż czytać brednie o najczystszym
szczęściu żony. Moja matka była ostatnią osobą, która mogła o nim mówić. Wpatrywałam
się w duże, eleganckie litery z zawijasami, starając się dyszeć możliwie jak
najdyskretniej; to wykorzystał Sokaris, który sięgnął do przodu i wyrwał mi
list, przewracając przy okazji solniczkę. Otworzyłam usta i spojrzałam z
wyrzutem na brata, ale napotkałam karcący wzrok Ivy, więc wróciłam do śniadania.
Serce miałam w gardle, bo wiedziałam, co się za chwilę stanie. Będą wyrzuty,
pretensje i drwiny. Skargi do ojca się nie bałam, bo ten z pewnością nadzorował
rękę matki, gdy ta pisała odpowiedź. Brat szybko pochłonął tekst wzrokiem, po
czym złożył pergamin i odrzucił mi go z takim wyrazem twarzy, jakby zobaczył trolla na swoim wypracowaniu.
— Od
matki — prychnął. — Nie mówiłaś, że wysłałaś sowę. Czyją
wzięłaś?
— Szkolną — uprzedził mnie
Nick, a ja spojrzałam na niego z taką wdzięcznością, na jaką nigdy dotąd nie
mógł liczyć. Poczułam w sercu dawno zapomniane ciepło. — Byliśmy
razem, co nie? Przyzwyczajaj się.
— Aha…
Tym razem nie musiałam udawać uśmiechu,
którym obdarzyłam Rowdy’ego, a on — choć trochę
pokrętnie — odwzajemnił go i wpakował do ust kolejną kiełbaskę. Choć
jednoznaczna odpowiedź matki nadal mi ciążyła, wystarczyło jedno ciepłe słowo
Nicolasa, jedno jego przychylne (choć może trochę cwaniackie) spojrzenie, by
wypełniła mnie ulga. Może faktycznie wystarczyło po prostu wejść w rolę?
Zaczęłam wierzyć, że mogliśmy stworzyć na tyle szczęśliwe stadło, aby się
nawzajem znosić.
— No to widzimy się na obiedzie, co
nie? — mruknął, wytarł usta rękawem i zaczął się przeciskać pomiędzy
Ezdraszem i stołem. — Ej, idziesz?
Sokaris mruknął tylko krótkie zaraz, ale nie wyglądał, jakby się
spieszył. Kiedy Nick zniknął w małym tłumie wypływających z sali uczniów, nadal
siedział, obejmując długimi palcami filiżankę, i przyglądał mi się spode łba, a
ja udawałam, że nie czułam tego zaczepnego spojrzenia. Długo przeżuwałam chleb
z serem, zastanawiając się, jak uciec przed zazdrością brata i kto, do diabła,
będzie mnie pilnował, zanim zaczną się lekcje, choć wiedziałam, że nikt nie
musiał. Dopóki byłam daleko od nich,
nie odczuwałam pokusy.
— Skończyłaś
jeść? — zapytał, wciąż lekko rozdrażniony.
— Tak właściwie…
— Skończyłaś. Pomówimy?
Popatrzyliśmy na siebie, ale gdy Sokaris
wstał, z niechęcią zrobiłam to samo. Podążyłam za nim aż do sali wejściowej,
gdzie uczniów było znacznie mniej — wszyscy rozchodzili się do swoich
obowiązków albo na lekcje. Zatrzymał się przy schodach, więc i ja tak
uczyniłam. Gdy zostaliśmy sami, pozwoliłam sobie na śmielsze spojrzenie,
skrzyżowałam też ramiona na piersiach, ciekawa, co mi rzeknie.
— Już ci mówiłem, nie zależy mi na
tym, za kogo wyda cię ojciec…
I w tej chwili mnie oświeciło.
— Doprawdy nie rozumiem cię, bracie — syknęłam,
i choć w środku cała się trzęsłam, szturchnęłam go palcem w pierś. Moje dłonie
były lodowate i mokre od potu. — Wymagasz ode mnie posłuszeństwa,
choć i tak jesteś niepocieszony, kiedy wszystko układa się po myśli ojca!
Przecież od początku o to chodziło.
Jego zielone oczy ciskały gromy, a ja nie
mogłam w tej chwili uwierzyć, że zwykle były kropka w kropkę jak oczy naszej
matki — zawsze takie spokojne i pełne ciepła. Nareszcie pojęłam, w
czym rzecz. Sokarisa bolało nie moje nieposłuszeństwo Hortusowi, a kontrola,
którą tracił — braciszka trawiła zazdrość i nie potrafił tego przede
mną ukryć. Jego drgające nerwowo wargi były tego dowodem.
— Dobrze — wyszeptał. Choć
twarz mu płonęła, głos miał spokojny. — Ale pamiętaj, że cię
obserwuję, siostro.
Pierwszą i jedyną lekcją przed obiadem
była obrona przed czarną magią. Przedmiot ten cieszył się wśród uczniów sporą
popularnością, bo choć momentami ciężki, z profesor Merrythought nigdy się nie
nudziliśmy — stara, lecz wciąż energiczna czarownica nie słynęła z
takiej zaciętości jak Albus Dumbledore, który po SUM-ach przyjmował do swojej
klasy jedynie najlepszych, ale wymagała od nas równie dużo. Wszyscy
przywykliśmy, że nauczycielka lubowała się w książkach i teorię stawiała ponad
praktykę, dlatego w tym roku pozwoliła nam wziąć różdżki do rąk dopiero w
drugim tygodniu września. Nie kryłam, że mi to odpowiadało, ponieważ już od
pierwszej lekcji opowiadała o zaklęciach niewerbalnych, uczyła nas specjalnych
technik koncentracji i polecała odzwyczajać się od wypowiadania formułek na
głos. Dlatego kiedy na początku lekcji kazała schować książki i ustawić ławki
pod ścianami, poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Wiedziałam, że będę
musiała ćwiczyć z Gaby, która — jak się coraz częściej
okazywało — była ode mnie znacznie lepsza w czarowaniu, a dodatkowo
perspektywa pojedynkowania się wprawiła ją w doskonały humor. Z szerokim
uśmiechem na ustach jako jedyna uczennica zabrała się za pomaganie chłopcom w
przestawianiu stołów i krzeseł; czułam na plecach czyjeś spojrzenie i od razu
się domyśliłam, że to Nott musiał zerkać tęsknie w kierunku jedynej osoby, od
której (dobrze wiedział) nie oberwie.
Później poszło już dużo wolniej.
Podzieliliśmy się w pary i stanęliśmy naprzeciwko siebie, a profesor
Merrythought lawirowała między nami i wykrzykiwała typowe słowa krytyki, do
których już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić. Byłam tak zestresowana, że z
mojej różdżki przez całe zajęcia nie wyszło żadne zaklęcie, a tuż przed
dzwonkiem oberwałam jeszcze wyszeptaną przez Gaby Drętwotą, więc opuściłam klasę nie tylko z zadaniem domowym
(„Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć! Od czego macie te różdżki?!”), ale i
wielkim guzem na potylicy. Pocieszałam się, że reszcie klasy poszło równie
kiepsko; wyjątkiem był oczywiście Tom, który bez trudu rozbroił Mulcibera i
otrzymał za to dwadzieścia punktów dla domu. Dyskretnie zerkałam na jego ostry
profil i cieszyłam się z pozostałymi Ślizgonami, chociaż Riddle nie zdradzał
żadnych oznak dumy czy radości, po prostu uśmiechnął się i podziękował krótko.
Znalazł się w swoim żywiole.
Obiad nie okazał się już tak miły, jak
śniadanie. Do Wielkiej Sali miałam wrócić z Gaby, nadal myśląc o fatalnej
lekcji i zadaniu domowym, którego nie będę w stanie wykonać. Nawet nie starałam
się udawać zadowolonej. Na moje nieszczęście jeszcze na trzecim piętrze
spotkałyśmy Sokarisa w standardowym towarzystwie Ivy. Na tle innych radosnych
uczniów wyglądali dość mizernie, co mogło oznaczać tylko
jedno — niezapowiedziany test. Czując tępe pulsowanie z tyłu głowy,
ciężko mi było im współczuć. Gaby natychmiast podeszła do siostry i zaczęła się
emocjonować pojedynkiem (wiele przekoloryzowała), co Hortus natychmiast
wykorzystał. Zrównał się ze mną i nachylił się delikatnie, by móc swobodnie
szeptać do mojego ucha.
— Słuchaj no… dobrze, że przestałaś się
buntować. Nic by z tego nie wyszło, rozumiesz…
Uniosłam brwi. Nie mogłam uwierzyć w ten
dzień dobroci, najpierw lojalny Nick, teraz ukorzony brat — przyszło
mi to z trudem, ale gdybym wiedziała, że wystarczyło po prostu przyjąć swój los
takim, jak zdecydował ojciec, zrobiłabym to dużo wcześniej. Wszystko było warte
spokoju, nawet ograniczenie kontaktu z przyjaciółmi. W tej przychylnej postawie
pierwszy raz dostrzegłam swoją szansę; choć niejedno cisnęło mi się na usta,
pokiwałam w milczeniu głową i powiedziałam cicho:
— Wiesz, że nie musicie mnie już
pilnować. Dzisiaj jest trening, pomyślałam sobie…
— Zobaczymy. — Sokaris
chyba się zdenerwował, ale bynajmniej nie wynikało to z moich słów, bo nagle
zrobił się jakby niższy. — Nie denerwuj Nicka, co? Zetrzyj z gęby ten
spsiały wyraz i bądź miła.
W tej samej chwili przekonałam się, co
tak zmroziło brata. Zza zakrętu wyłoniła się masywna i wściekła postać
Rowdy’ego. Już dawno zauważyłam, że w tym roku (kiedy jego starsi kumple
ukończyli szkołę), gdy nie wałęsał się z Sokarisem i akurat nie towarzyszył mu
Ezdrasz, większość czasu spędzał samotnie. Czasami nawet trochę mu współczułam,
bo sama dobrze znałam gorzki smak jedynie własnego towarzystwa. Przełknęłam
ślinę i przywołałam na twarz możliwie jak najprawdziwszy uśmiech, chociaż
Nicolas nawet na mnie nie spojrzał, tylko doczepił się do naszej grupki, żeby w
milczeniu zejść do Wielkiej Sali. Korytarze były dużo bardziej zapełnione, bo
wszyscy spieszyli na obiad. Niemal z każdej strony towarzyszyły mi jakieś
radosne rozmowy, ostrożne narzekania na nauczycieli, kilka razy obiły się o
uszy SUM-y i zaklęcia, jednak serce zabiło mi mocniej, kiedy na głównych
schodach rozpoznałam dobiegający zza moich pleców donośny głos Rosiera. Przez
chwilę miałam ochotę się obejrzeć, zwolnić, żeby dosłyszeć, o czym rozmawiał z
pozostałymi, ale w głowie cały czas miałam obietnicę brata. Wierzyłam, że jeśli
w końcu uda mi się zbudować zaufanie Rowdy’ego, będę mogła na powrót spędzać
czas ze starą grupą, chociaż gdzieś z tyłu głowy pojawił się głosik: czy warto?
Bo jedna rzecz zaczynała
boleć — nikt o mnie nie walczył.
Środa okazała się dniem bardzo
stresującym i jednocześnie przyjemnym. Poza obroną przed czarną magią miałam do
odfajkowania jedynie wróżbiarstwo, które niesłychanie wszystkich nudziło, ale
przynajmniej nikt nie wymagał zaklęć niewerbalnych czy większego skupienia. Choć
na początku się przeraziłam, że nikt poza mną nie zapisał się na ten przedmiot,
okazało się, że wróżbiarstwo postanowiło kontynuować jeszcze sześciu uczniów.
Ślizgonów i Krukonów było po równo, a samotnym rodzynkiem okazał się Lucjusz
Smith z Hufflepuffu, którego wcale nie peszyła obecność ambitnych uczniów.
Bardzo szybko się dowiedziałam, że zdecydował się na wróżbiarstwo z takich
samych powodów co ja — bo coś należało wybrać.
Rowdy bardzo uprzejmie odprowadził mnie
na szczyt Wieży Północnej i cierpliwie poczekał, aż nadejdzie nauczyciel, po
czym cmoknął mocno mój policzek (albo raczej walnął ustami, bo jeszcze na
lekcji czułam tamto miejsce) i poszedł sobie, całkowicie ignorując profesora
Bykowa. Tamten również go zlekceważył, tylko wycelował różdżką w klapę w
suficie, aby wysunąć drabinę.
— Siadać, nie
gadać — powitał nas standardowym poleceniem, kiedy wszyscy
wdrapaliśmy się do klasy (Smith dobiegł w ostatniej chwili). — Złożyć
mi dzienniki.
Podczas gdy on zaczął zamykać różdżką
okna, Margaret przeszła się po sali i zebrała od wszystkich notatniki.
Wręczyłam jej swój i z bezgłośnym westchnieniem usiadłam przy pustym stoliku.
Jeszcze w zeszłym tygodniu siedzieliśmy z Tomem i Rowle we trójkę przy jednym,
ale wiedziałam, że jeśli chciałam wypaść w oczach Nicka wiarygodnie, musiałam być
lojalna nawet w momentach, kiedy nikt mnie nie kontrolował. Ponad wszystko
pragnęłam odzyskać spokój.
Bykow sprawdził obecność, a zaraz potem
machnął różdżką i rozdał wszystkim podręczniki, co oznaczało, że znowu mieliśmy
zajmować się frenologią. Prawdę mówiąc, domyślałam się, że nie wymyśli na te
zajęcia nic ciekawego, bo wygodniej było wyciągnąć gazetę i co jakiś czas
zerkać, jak uczniowie obmacywali sobie głowy. Ze zrezygnowaną miną czekałam, aż
Lucjusz Smith dosiądzie się do mnie. Nie był odpychający (choć lekka nadwaga i
zrośnięte brwi nie dodawały mu uroku), ale okropnie się jąkał i zdarzało mu się
opluć słuchacza, kiedy się zacinał. Usiadł na małym pufie i uśmiechnął się,
ukazując całkiem ładną szparę między jedynkami, ale mnie udało się tylko wydąć
wargi.
— Dziś analizujemy skronie. Ty tam, Smith,
słuchaj, bo potem nie będziesz wiedział — warknął nauczyciel,
wychodząc przed biurko, a Lucjusz przestał się uśmiechać.
Profesor Bykow pociągnął za długi
sznurek, a za jego plecami pojawiła się tablica z dokładnym rysunkiem ludzkiej
czaszki. Już na pierwszej lekcji zapowiedział, że kiedy skończymy frenologię,
zrobi nam sprawdzian z budowy czaszki, ale chyba nikt (może poza Margaret
Rowle) nie pomyślał, żeby w końcu się tego nauczyć. Kiedy zaczął mówić, Ślizgonka
zabrała się za notowanie, choć byłam przekonana, że już znała na pamięć nie
tylko wszystkie nazwy wyrostków i zagłębień, ale i ich interpretacje.
Oparłam podbródek na pięści i
strategicznie wbiłam wzrok w nauczyciela, że niby słuchałam, chociaż niewiele
do mnie docierało. Domyślałam się, że Bykow urządził swoją klasę dokładnie pod
swój wygląd — choć okrągły pokój nie przypominał zwykłej klasy i
pierwotnie musiał być dużo bardziej przytulny (sądząc po kolorowej wykładzinie
i kwiecistych obiciach puf), od lat panował tu skrajny minimalizm. Nie miałam
pojęcia, skąd brały się podręczniki, filiżanki, karty i inne przedmioty,
których używaliśmy podczas lekcji, choć większość podejrzewała, że biurko
profesora musiało mieć magicznie powiększone szuflady i właśnie tam
przechowywał wszystkie rzeczy (łącznie z naszymi dziennikami, sprawdzianami i
wypracowaniami). O samym Bykowie mogłam powiedzieć tyle, że był zupełnym
przeciwieństwem Slughorna — wysoki, żylasty, o nieproporcjonalnie
długich rękach, zawsze krótko ostrzyżony. Niezmiennie chodził w tych samych
wyświechtanych, czarnych szatach, błyszczały się tylko zawsze perfekcyjnie
wyszorowane buty. Kiedy tak mówił o znaczeniu wyrostka sutkowego („Processus mastoideus, wymagam tej
łacińskiej nazwy”), patrzyłam jak zahipnotyzowana na jego ledwo widoczne dzięki
bardzo jasnym włosom zakola i myślałam nad tym, jak byłam zmęczona. Wstałam
dziś zbyt wcześnie i chyba trochę przeceniłam swoje siły — najpierw
forsowne ćwiczenia w łazience, później bieganie do samego śniadania. Cieszyłam
się, że po tym nudnym wykładzie i poobijaniu się nad głową Smitha nastąpi
oficjalny koniec dnia. Liczyłam, że zdrzemnę się godzinę przed kółkiem, a
Sokaris pozwoli mi nie pójść na trening.
— Dość tego, resztę macie w
książkach. Ty tam, Hortus — wskazał na mnie garbatym
palcem — wracaj do swojej trójki, to samo Smith, ty chyba pracowałeś
z Lovegood. Już.
Niechętnie zabrałam torbę i obdarty
podręcznik, uważając na okładkę, żeby całkiem nie odpadła, i usiadłam obok
Toma, starając się na niego nie patrzeć. Nie było to trudne, bo on też udawał,
że mnie nie widział. Odwrócił się do Margaret i zaczął obmacywać jej skronie
długimi, bladymi palcami, co chwilę zerkając do książki, a ja (jak w zeszłym
tygodniu) zapisywałam to, co mówił. W następną środę po przerobieniu
potylicy — zgodnie z zapowiedzią profesora
Bykowa — mieliśmy złożyć na jego biurku opisy głów osób, z którymi
pracowaliśmy. To była miła odskocznia od piekielnie trudnych zaklęć
niewerbalnych, nużących runów czy coraz bardziej męczących eliksirów, na
których nieustannie czułam presję, by pozostać w czołówce najlepszych. By nie
zawieźć profesora Slughorna.
Kiedy Bykow usiadł i jak co lekcję
schował się za gazetą, w klasie zapanowała luźniejsza atmosfera. Smith dostał
słowotoku i zanudzał jasnowłosą Ksenię Lovegood opowieścią o swoim trzyletnim
kuzynie, który podczas wakacji przepowiedział mu złamanie ręki (słyszałam go
wyraźniej niż Toma), odwrócona profilem do mnie Margaret marudziła cicho na
pracę domową z numerologii, a ja zerkałam na nią dyskretnie, co jakiś czas
zapisując słowa kolegi. Wyglądała na zadowoloną. Bardzo rzadko widywałam Rowle
z tak pogodnym wyrazem twarzy, który nie czynił jej ładniejszej. Ona chyba też
zdawała sobie z tego sprawę, bo raczej się nie uśmiechała, tylko chodziła z tą
samą posągową miną, świadoma swojej urody i wiedzy.
Kiedy nadeszła moja kolej, zimnymi ze
stresu dłońmi sięgnęłam do nienagannie ułożonej fryzury Toma i zaczęłam szukać
części, które widniały na wyblakłym rysunku w podręczniku. Riddle ustawił się
półprofilem i cały czas milczał, ale patrzył mi w twarz, co stanowiło dodatkowy
czynnik rozpraszający. Starałam się dotykać jego głowy jak najdelikatniej,
błogosławiąc obgryzione paznokcie, które znacznie ułatwiały zadanie, ale
czaszka była dla mnie tylko czaszką, a gęste, ciemne włosy przeszkadzały do
tego stopnia, że zaczęłam marzyć o prawie łysych skroniach Bykowa.
— Za wysoko — powiedział
cicho Tom i śmiało ujął moją rękę, żeby ją poprowadzić. — Część
skroniowa zaczyna się tutaj. Tu masz wcięcie ciemieniowe, incisura parietalis… oczywiście mniej więcej. A teraz powiedz mi,
jaki jestem.
Zaschło mi w gardle, więc musiałam
przełknąć ślinę.
— No więc… k-krótka kość
oznacza — zerknęłam do książki — wytrwałość, sukcesy, ale
czasem egoizm… i k-konkretność.
— Tak?
Starałam się nie patrzeć na Rowle, która
nadal energicznie notowała, aż końcówka chorągiewki pióra chlastała ją po
nadgarstku. Zapisała już prawie pół stopy pergaminu, choć zdążyłam wypowiedzieć
zaledwie jedno zdanie. Przesunęłam palce niżej, zanim poprawił je Tom.
Koniecznie chciałam zrobić to sama; znowu spojrzałam do podręcznika i
wyszukałam wzrokiem opis pożądanej kości.
— Wydatny wyrostek sutkowy to…
skrytość, chęć imponowania, chyba duma i… silny popęd seksualny…
Poczułam serce w gardle i gorąco na
twarzy, ale ani Tom, ani Margaret nie okazali zawstydzenia. Ślizgonka właśnie
skończyła pisać, wsadziła opis skroni do torby i zaczęła wyłamywać palce, dając
znać, że moja interpretacja skończona, a Riddle patrzył na mnie tak neutralnie,
jak się tylko dało. Kiedy cofnęłam ręce, mogłam swobodniej odetchnąć, choć wpadłam
z deszczu pod rynnę — dotykanie głowy Toma, czując na sobie ostre,
rozpraszające spojrzenia Rowle i profesora Bykowa, nie było przyjemne, ale
trafienie w szpony Margaret też okazało się przykrym doświadczeniem. Znowu nie
uważała na długie paznokcie, które mocno wbijały mi się w skórę, a raz bardzo
niedelikatnie zahaczyła o guza, którego nabiłam sobie jeszcze na obronie przed
czarną magią. Dowiedziałam się, że jestem energiczna, wybuchowa i mam
skłonności do nierzeczywistego postrzegania świata, co tylko utwierdziło mnie w
sceptycznym podejściu do tego przedmiotu albo do talentu Margaret w
jasnowidzeniu. Zachowałam to jednak dla siebie, ponieważ jej paznokcie musiały
mieć chyba ze dwa cale długości i wciąż błądziły niebezpiecznie blisko mojej
skroni.
Dźwięk dzwonka zakończył mękę, kiedy Tom
zapisywał ostatnie słowa dziewczyny. Przez chwilę walczyłam ze sobą, czy by go
nie zatrzymać, nie zagadnąć, bo wcale nie wyglądał na obrażonego naszą ostatnią
rozmową, ale zanim się spakowałam, on już porwał swój dziennik snów z biurka
Bykowa i zniknął w okrągłej dziurze. Ja opuściłam klasę przedostatnia, czując,
jak nauczyciel dyszał mi nerwowo w kark, ale tym razem nie było już nikogo, kto
pomógłby mi zejść z wysokiej drabiny. Dzięki temu przypomniałam sobie kurczaka,
którego zjadłam na obiad, i pamiętałam o nim przez całą drogę do pokoju
wspólnego Ślizgonów. Jednak przy tajnym przejściu czekała na mnie miła
niespodzianka.
— Cześć — odezwałam się cicho,
kiedy zobaczyłam Rosiera opierającego się o ścianę. Starałam się mówić tak,
żeby nie obudzić echa, ale chłopak wcale się tym nie przejmował. Odpowiedział
mi tak, jakbyśmy siedzieli w zatłoczonej Wielkiej Sali.
— No co tam? Szukałem cię, ale przypadkowo na siebie wpadliśmy, no
popatrz…
— Jasne,
przypadkowo — mruknęłam, zwietrzywszy kolejny podstęp.
Ślizgon odchylił głowę i roześmiał się w
głos, aż odezwało się echo i teraz śmiało się dziesięciu Rosierów, aż jeden po
drugim ucichli, kiedy ten prawdziwy mówił dalej:
— Dobra, podpatrzyłem twój plan u
Slughorna, kiedy miałem szlaban. Asfodelus. — Przeszliśmy
przez ukryte przejście i znaleźliśmy się na korytarzu z płaskorzeźbami.
Standardowo omiotłam wzrokiem ścianę z tańczącymi szkieletami. — Nott
ma urodziny, robimy małe przyjęcie.
— Miałeś szlaban u
Slughorna? — zdziwiłam się i spojrzałam na niego, żeby zobaczyć ten
dobrze znany łobuzerski uśmiech.
— Miałem, miałem. To co,
przyjdziesz?
Przeciągał sylaby jak młody Lucjusz
Malfoy.
— Nie wiem, zapytam.
Zbliżyliśmy się do salonu, więc
przyspieszyłam kroku, żeby nikt nie zobaczył nas razem, ale okazało się, że
pokój wspólny był jeszcze bardzo opustoszały; prawie wszyscy siedzieli jeszcze na
lekcjach. Miałam ochotę tutaj zostać, bo cichy, popołudniowy gwar był przyjemny
dla ucha, ale — choć nadal zmęczona — musiałam odrobić
pracę domową z obrony przed czarną magią. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz
ćwiczyć, dlatego powędrowałam prosto do sypialni szóstoklasistek, przepakowałam
torbę i postanowiłam poświęcić godzinę, która została do kółka z eliksirów, na
zmuszanie piórnika do lewitacji. Jak zwykle bezskutecznie. Nie mogłam się
skupić, cały czas myślałam o dzisiejszym treningu i urodzinach Notta.
Szczęśliwiec kończył dziś siedemnaście lat, ale to nie miało znaczenia, bo jego
ojciec — wdowiec — nigdy nie rozporządzał życiem swojego
syna, więc ten dzień był jedynie formalnością i okazją do zabawy.
Przed zajęciami w lochach przyszło mi
przełknąć niepowodzenie — moje zaklęcia niewerbalne działały dopóty,
dopóki wypowiadałam formułki na głos. Jednak na eliksiry szłam nie do końca
przegrana, ponieważ moje Aquamenti zaczęło
działać, nawet szeptane. Wychodząc z salonu, nie spotkałam Sokarisa, ale obił
mi się o oczy Nicolas, lecz nawet nie zwrócił na mnie uwagi, ponieważ udało mi
się wmieszać w mały tłumek drugo lub trzecioklasistów i opuścić dormitorium.
Usłyszałam stłumione, rozmyte dźwięki rozmów. Przyspieszyłam kroku, gdyż
przewidziałam, że pod klasą musieli się zebrać pierwsi uczniowie, więc moje
przerażenie było ogromne, gdy ujrzałam oślepiające światło, a zaraz potem
różdżkę skierowaną we mnie. Ciche ach!
rozniosło się po korytarzu, a serce zabiło tak mocno, że poczułam je w gardle.
— Przepraszam.
Zmrużyłam oczy, ale w tym samym czasie
różdżka opadła i ujrzałam najpierw bladą na twarzy Margaret Rowle, a potem
czającego się za nią Riddle’a. Na ich piersiach błyszczały odznaki prefektów;
zrozumiałam, że musieli właśnie schodzić z patrolu.
— Nie
szkodzi — wydyszałam, choć wciąż nieznacznie się trzęsłam.
Oboje poczekali, aż ich minę, dopiero
wtedy ruszyli. Jeszcze raz się za nimi obejrzałam — faktycznie
skręcili do dormitorium, zapewne po to, aby przyłączyć się do świętujących.
Cieszyłam się na kółko, lubiłam sporządzać mikstury, które wymagały ode mnie jedynie
dokładności i żadnego ciężkiego czarowania, lecz teraz bardzo chciałam znaleźć
się w innym miejscu.
Profesor Slughorn spóźnił się kwadrans,
ale obiecał, że nie przetrzyma nas dłużej; domyśliłam się, że kolacja mogła
mieć na to jakiś wpływ. Usiadłam przy Gaby i obie zaczęłyśmy ubijać jajka
popiełka — zgodnie z radą nauczyciela, aby przybrały konsystencję
perłowej piany — deliberując, do czego miały posłużyć. Slughorn
obiecał nam niespodziankę, ale mieliśmy ją sporządzić sami, nie wiedząc, nad
jakim eliksirem pracowaliśmy. Była w tym zgadywaniu kopa zabawy, pozwalała na
chwilę oderwać się od ponurych myśli, a ja zaczęłam powoli doceniać otwartość Gaby,
jej pogodę ducha i przemiłe usposobienie. Nie była już, jak wcześniej, tylko
rozbieganą głupią gęsią — zaczynałam żałować, że tak powierzchownie
ją oceniałam. Zresztą jak i Nicolasa.
— Wydaje mi
się — zaczepiła mnie z pałającymi oczami — że to będzie
Felix.
— Skąd wiesz? Jajek popiełka używa
się do wielu eliksirów…
— Ale popatrz na
Slughorna! — wyszeptała z podnieceniem. — Jak mu się gęba
cieszy! Felix Felicis robi się z pół roku… jak nie dłużej… To jest w jego
stylu, mówię ci.
Sama spojrzałam na nauczyciela, który
pochylał się właśnie nad miseczką jednego z tych nowych Gryfonów, którego
nazwiska jeszcze nie zdążyłam zapamiętać. Profesor uśmiechał się szeroko, choć
musiał pokazać chłopcu, jak poprawnie ubijać jajka, aby osiągnąć pożądaną
konsystencję. Faktycznie było coś w słowach Taciturn, zabawa w kotka i myszkę z
podopiecznymi sprawiała Slughornowi przyjemność, ale nadal nie mogłam uwierzyć,
że zachowałby się tak nieodpowiedzialnie i dałby każdemu z nas po fiolce
Płynnego Szczęścia. Lecz jedno było jasne — nie mogliśmy warzyć
trucizny.
— Posłuchaj — zaczęłam
niepewnie, uznawszy, że wreszcie nadszedł czas, aby o to
zapytać. — Czy mój brat… albo twoja siostra… czy oni przymuszają cię,
żebyś spędzała ze mną czas?
Sama byłam zaskoczona płynnością, z jaką
wypowiedziałam to zdanie, a i Gaby nie wyglądała na zmieszaną. Wręcz
przeciwnie, odłożyła na chwilę ubijaczkę i roześmiała się ciepło, ale na tyle
cicho, aby nie wybijać się na tle swobodnych rozmów przy kociołkach.
— Ivy
„zasugerowała” — uniosła palce i zrobiła w powietrzu
cudzysłów — żebym postarała się z tobą zakumplować, bo niedługo
będziemy rodziną, ale chyba nie jest tak źle, co? Myślałam, że jesteś większą
sztywniarą.
Znów się zaśmiała i wróciła do swojej
piany, która powoli przybierała perłowy odcień, a ja jej zawtórowałam, choć nie
byłam pewna, czy jej odpowiedź mnie zaniepokoiła, czy przyniosła ulgę. Moje jajka
były już gotowe, więc przelałam je do buteleczki, w której — według
części przepisu widniejącego na tablicy — piana miała odleżeć w
nieprzeniknionej ciemności przez co najmniej dziesięć dni. Opatrzyłam więc
fiolkę swoim imieniem i nazwiskiem, po czym podeszłam do biurka Slughorna, aby
zamknąć ją w drewnianej skrzynce. Ten moment wybrał sobie profesor, żeby do
mnie zagaić.
— Dobrze wam
idzie. — Wskazał podbródkiem na Gaby, która też kończyła zabawę z
ubijaniem. — Obstawiacie już coś?
— Mamy… kilka propozycji — odparłam
i uśmiechnęłam się lekko. Przy nim nie sposób było zachować spokoju na twarzy.
Odwróciłam się, żeby wrócić do stolika i zająć się obdzieraniem martwych
szczuroszczetów ze skóry, ale nauczyciel zatrzymał mnie jeszcze na chwilę.
— Zaraz, moja droga, w sobotę
organizuję taką małą kolacyjkę, wiesz — tu zniżył głos do
szeptu — dla najlepszych z najlepszych. Mogę liczyć na twoją
obecność?
Pulchna twarz rozjaśniła się w uśmiechu,
a ja po prostu nie mogłam go nie odwzajemnić. Zgodziłam się bez wahania i
wróciłam do Gaby, wypełniona tą niesamowitą energią nauczyciela. Był pierwszym
i jedynym tak skrajnym optymistą, jakiego poznałam, a przebywanie w jego
obecności zawsze poprawiało mi humor. Na Boga, ten człowiek we wszystkim
potrafił odnaleźć powód do radości.
Wracając z Gaby do dormitorium, miałam
nadzieję, że spotkam tam brata. Przez cały dzień liczyłam, że Sokaris doceni
moje starania i pozwoli, bym przez chwilę znów mogła stać się dawną Victorią.
Choć lochy były puste, w salonie nadal przelewało się od uczniów, którzy powoli
wybierali się na kolację. Wzrokiem odszukałam brata — odpoczywał w
fotelu przed kominkiem, a Ivy siedziała mu na kolanach (w bardzo nieprzyzwoity
sposób). Oboje rozmawiali i śmiali się tak głośno, że nie sposób było ich pominąć.
Przeprosiłam na chwilę Gaby i zaczęłam przeciskać się między Ślizgonami,
stolikami i kanapami; poczułam, jak coś boleśnie przewróciło mi się w żołądku,
gdy podeszłam bliżej i zobaczyłam wyraz twarzy Sokarisa. Zrozumiałam, że to nie
był jego czas, więc nie mógł być i mój.
— Już po? — zapytał,
obejmując narzeczoną. Drugie ramię złożył na wytartym, skórzanym podłokietniku.
— Tak — odparłam
niewinnie. — Dlatego przyszłam zapytać… ten trening, który ma być po
dziewiętnastej…
— Pójdziemy
wszyscy — przerwał mi, uśmiechają się tak uprzejmie, że aż jadowicie.
Ivy zawtórowała mu cichym przytaknięciem. — Nadal jest tak ciepło,
szkoda marnować ostatnich ładnych wieczorów na siedzenie w dormitorium, prawda?
No, siostro, dasz radę.
Skinęłam łagodnie głową i wycofałam się,
choć zagotowało się we mnie. Miałam ochotę pochwycić jakąś grubą księgę i tłuc
nią brata tak długo, aż jego głowa zmieni się w miazgę, lecz prędko opanowałam
gniew. Skoro nie mogłam liczyć na wsparcie u brata, przyszło mi zwrócić się do
kogoś ważniejszego. Musiałam go jednak szukać poza dormitorium. Udałam się wraz
z Taciturn na kolację, próbując udawać niewzruszoną. Z przykrością odkryłam, że
udawanie szło mi coraz lepiej; zapowiadało się, że niedługo będzie to moje
główne zajęcie.
Zastałam Rowdy’ego przy stole Ślizgonów.
Siedział z Rowle’em i Ezdraszem tuż przy drzwiach i zajadał się pieczenią, choć
nie wszyscy nauczyciele zdążyli się zjawić, a pozostałe trzy stoły były niemal
puste. Przywołałam na twarz najszczerszy uśmiech, na jaki było mnie
stać — niedawno odkryłam, że radością zyskać mogłam więcej niż łzami.
Powoli uczyłam się pogmatwanych zasad tej gry.
— Tak szybko? — zagrzmiał
Nick, kiedy szturchnęłam Ezdrasza, żeby się przesunął. Koniecznie chciałam
usiąść obok przyszłego męża.
— Profesor Slughorn chyba się
gdzieś… śpieszył.
Gaby zachichotała i nalała sobie herbaty,
a Rowdy spojrzał na stół nauczycielski, przy którym siedziała Merrythought
rozmawiająca z profesorem Dumbledore’em, a kilka pustych krzeseł dalej zajadał
Mistrz Eliksirów. Uśmiechnęłam się pod nosem na ten widok, a po mojej prawicy
Nick zarechotał rubasznie, wyraźnie wybijając się na tle dopiero
rozpoczynających się kolacyjnych rozmów w Wielkiej Sali.
— Stary piernik śpieszy się tylko do
koryta — mruknął.
— I do podglądania
piętnastek — dodał Rowle i znów oboje zarżeli, a ja i Taciturn
popatrzyłyśmy po sobie, nie wiedząc, jak się zachować. Pierwszy raz widziałam w
jasnych oczach koleżanki prawdziwe zażenowanie.
Korzystając z dobrego humoru Nicolasa i
szumu, który narastał wraz z wchodzącymi do sali uczniami, postanowiłam jeszcze
raz zawalczyć o swoje. Przełknęłam ostatni kęs sadzonego jajka, popiłam herbatą
i przysunęłam się ostrożnie do narzeczonego. Zachęcona tym, że ode mnie nie
odskoczył, zapytałam jak najprzymilniej:
— Mogę o coś poprosić?
Beknął cicho pod nosem, sięgnął po
kolejny puchar z sokiem dyniowym i skinął głową. Przysunęłam się jeszcze
bardziej, poczułam wtedy, że i on był trochę bliżej, nie trzymał się też tak
sztywno jak wcześniej.
— Mój dawny przyjaciel obchodzi
dzisiaj siedemnaste urodziny — ciągnęłam, patrząc na jego profil,
który z tej perspektywy nie wyglądał nawet tak szpetnie. — Nott
chciał, abym wypiła z nim kieliszek czy dwa… Jeśli pozwolisz.
Rowle wychylił się zza Nicka, spojrzał na
mnie i wybuchnął śmiechem przypominającym skrzek jakiegoś wielkiego ptaszyska,
po czym poklepał kumpla po masywnym ramieniu i mruknął coś o panienkach, ale trwałam przy miłym
uśmiechu, udając, że nie dosłyszałam. Wróciłam do swojego talerza, aby dać
Rowdy’emu chwilę do namysłu; choć sztućce trzymałam spokojnymi dłońmi, w środku
skręcałam się ze strachu. Właśnie ważyło się jego zaufanie, a ja wierzyłam,
że wraz z twierdzącą odpowiedzią zyskam wszystko, a z
odmową — stracę. W końcu zaśmiał się sam do siebie i powiedział:
— Racja, trudno im odmówić, co nie?
No dobra, dobra, ale nie będziesz sama… Sokaris…?
— Sokaris bardzo chciał obejrzeć
wasz trening — wpadłam mu w słowo, starając się powstrzymać śmiech na
myśl o minie brata, kiedy się o tym dowie. — Mówił, że razem z Ivy
chętnie wam pokibicują. Z trybun.
Popatrzyliśmy na siebie, a Nick
uśmiechnął się krzywo. Widać było, że nie miał w tym wprawy, lecz wyglądał o
niebo lepiej z tym koślawym grymasem, niż udając cwaniaka. Widząc to
spojrzenie, wiedziałam, że osiągnęłam sukces.
— No chyba, przecież jest na co
popatrzeć, co nie? — Znowu beknął, tym razem głośniej, kończąc tym
samym ucztę. — Worple, ty pójdziesz.
Ezdrasz nie wyglądał na zachwyconego
swoją niespodziewaną misją, ale tylko się zaczerwienił i wyjąkał znad pucharku:
— Z rad-dością.
Nie mogłam opanować szczęścia, co raczej
mi się nie zdarzało, zwłaszcza ostatnio, kiedy nie miałam do niego zbyt wielu
powodów. Uśmiechając się od ucha do ucha, chwyciłam Nicolasa za rękę i objęłam
(trochę niezdarnie z powodu jego gabarytów); on nie pozostał mi dłużny, też
mnie uściskał, choć chyba trochę się zmieszał pod wpływem krótkiego śmiechu
barczystego Rowle’a. Ten moment tylko potwierdził, że doprawdy można zmienić
każdego człowieka, nawet mego niesfornego narzeczonego, wystarczyło obrać
odpowiednią postawę. Nadstawił policzek i poklepał się po nim palcem; zawahałam
się, ale wypełniała mnie taka lekkość, że mogłam skłonić się do wszystkiego.
Przysunęłam się i szybko go cmoknęłam, czując gorąco na twarzy. Serce waliło mi
jak młotem, ale odetchnęłam kilkakrotnie, możliwie jak najdyskretniej, żeby się
uspokoić; wróciłam na swoje miejsce, żeby dokończyć kolację (Rowdy pożegnał się
ze mną krótkim do później, co nie? i
odszedł z Rowle’em w kierunku wyjścia), a Gaby gapiła się na mnie zza kurtyny
prostych, jasnych włosów i nieustannie chichotała, nawet wtedy, kiedy opuściłyśmy
z Ezdraszem Wielką Salę.
Idąc do dormitorium, towarzyszył mi nie
tylko niechciany Worple, ale i mieszane uczucia. Wypełniało mnie szczęście na
myśl o rychłym spotkaniu przyjaciół tak, jak to bywało dawniej, ale z każdym
krokiem coraz bardziej się denerwowałam. Nie obawiałam się ani o swojego brata
(którego minęłam w wejściu do lochów), ani o nieszczęsnego strażnika, lecz o
to, jak zostanę powitana. Rosier wydawał się pełen optymizmu, zresztą jak
zwykle, ale po reszcie nie mogłam się niczego spodziewać. Kiedy wypowiedziałam
hasło, a ściana cofnęła się, odsłaniając wąski korytarz, doszły nas odgłosy
śpiewania.
W salonie zastaliśmy sporą grupę
otaczającą (jak się domyślałam) solenizanta oraz randomowych Ślizgonów, którzy
wrócili lub nie udali się jeszcze na kolację. Zostawiłam Gaby na końcu
korytarza i ruszyłam niepewnym krokiem w stronę kominka, pod którym wrzało od
rozmów i radosnych piosenek, a Ezdrasz podążył za mną jak cień — i on
jak zwykle bez słowa.
Ludzie siedzieli wszędzie, byle jak
najbliżej kominka — na podłodze, na długiej kanapie przywleczonej z
kąta, na pufach i w dwóch skórzanych fotelach. Avery, Walden Macnair, Wilkes,
Crabbe, Yaxley, Mulciber, Goyle, młody Malfoy, Tom, Travers, Margaret (poczułam
się dziwnie, gdy ujrzałam ją na kolanach Evana), Nott w centralnym miejscu. Pierwszy
pomachał mi solenizant. Szybko zerwał się z miejsca i, przecisnąwszy się między
kanapą a fotelem, podbiegł, aby obdarować mnie bardzo kościstym i twardym
uściskiem. Ujęłam w dłonie jego szczurzą twarz, aby ucałować go w oba policzki
i szeptem złożyć urodzinowe życzenia. Dopiero teraz to do mnie
dotarło — Teodor Nott właśnie kończył siedemnaście lat, wraz z wybiciem
północy zdjęto z niego Namiar i teraz mógł legalnie czarować poza szkołą.
— Przyszłaś, a Rosier kręcił, że
nawet nie chciałaś z nim gadać — powiedział. Całkowicie zignorował
Ezdrasza, kiedy ruszyliśmy w kierunku pozostałych; kamień spadł mi z serca, gdy
ujrzałam, że ich spojrzenia nie różniły się od tych, które znałam.
— Będzie teraz trochę inaczej, ale
moje uczucia się nie zmieniły — odparłam, ściskając go za
przedramię. — Nadal będę się śmiała z twojego czarowania.
— A ja z twojego.
Zostałam powitana tak, jak sobie to
wymarzyłam. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało, jakbym nie
dokonała brzemiennego w skutkach wyboru, który pozbawił mnie dostępu do jedynej
radości, która czyniła mój pobyt w Hogwarcie pełnym. Prawie każdy podał
Ezdraszowi dłoń i zachęcił, abyśmy częstowali się ukradzionymi z kuchni
smakołykami — Rosier pochwalił się, że to jemu zawdzięczamy
dzisiejszą ucztę, a Margaret (o dziwo) powstrzymała się od krytycznego
spojrzenia. Choć Avery wciskał we mnie kolejne ciastka, a ja musiałam siedzieć
obok cuchnącego naftaliną Goyle’a, byłam szczęśliwa. Właśnie tak miałam
nadzieję poukładać sobie przyszłość, którą wybrał dla mniej ojciec. Kompromis.
Właśnie tak, kompromis był najrozsądniejszą opcją.
Choć świętowaliśmy siedemnaste urodziny
Notta, to Ezdrasz znalazł się w centrum zainteresowania. Doskonale wyczułam
fałsz w tych wszystkich dobrych słowach i ciepłych uśmiechach, lecz Worple
bardzo szybko spostrzegł różnicę. Nick i Sokaris byli po prostu zbyt głupi,
wykorzystywali swoją pozycję w szkole, a zaskarbienie czyjejś sympatii wydawało
im się tak odległe, jak lubienie kogoś bez powodu.
— Myszlałem, że jestesz zwykły
kabel — mruknął Crabbe i poklepał Ezdrasza po ramieniu, aż ten się
skrzywił. — Ale jestesz nawet do rzeczy.
— Myślałeś? — wtrącił się
Rosier i zarechotał. Miał tak zaraźliwy śmiech, że po chwili chichotali już
wszyscy (łącznie z Crabbe’em, który jak zwykle nie zrozumiał przytyku), choć
żarty z sepleniącego Ślizgona przestały nas bawić już dawno temu. — Proponuję
przenieść się w bardziej ustronne miejsce, bo już się zaczynają schodzić, a mam
do zaoferowania pewną grę. Tylko nie zapomnijcie o żarciu!
Zrobiło się małe zamieszanie, wszyscy
zaczęliśmy wstawać i przeciskać się między pufami i stolikami, każdy zabrał
tyle, ile dało rady udźwignąć jego Wingardium
Leviosa; Evan miał rację, na korytarzu rozległy się rozmowy, a chwilę
później w salonie pojawiła się pierwsza grupka uczniów. Zanim się
zorientowałam, Worple znalazł się u mojego boku, ale wydawał się znacznie
spokojniejszy niż na początku. Nie dziwiłam się jego zdenerwowaniu, w końcu nie
mógł oczekiwać miłego powitania.
Na korytarzu prowadzącym do dormitoriów
chłopców panował ciepły półmrok, a kiedy drzwi oddzielające nas od pokoju
wspólnego się zamknęły, odgłosy rozmów znacznie przycichły. Nott śmiało
poprowadził nas do sypialni szóstoklasistów i odsunął się, abyśmy wszyscy mogli
wejść do środka. Pokój wyglądał niemal identycznie jak nasza sypialnia, miał takie
same wymiary, a wejście do łazienki znajdowało się również po prawej stronie. Nie
był to pierwszy raz, kiedy odwiedziłam to pomieszczenie, ale za każdym razem
nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że na ścianach wisiały jedynie mroczne
gobeliny — żadnych okien, żadnego dodatkowego światła, jedynie
mieszanina zielonkawych lampek pod stosunkowo niskim, podtrzymywanym przez
bliźniacze kolumny sufitem. Usiedliśmy pomiędzy dwoma z pięciu porządnie
zaścielonych łóżek, odłożyliśmy przekąski, a Nott zanurkował w kufrze stojącym
najbliżej drzwi łazienki. Kiedy się z niego wynurzył, w dłoniach ściskał
ogromną butlę bez etykiety wypełnioną bursztynowym płynem. Przez pokój
przeszedł pomruk zadowolenia; Mulciber zaczął wyciągać ze swojej szafki nocnej
duże, kryształowe szklanki, a Rosier natychmiast do niego doskoczył i rozdał
każdemu po jednej. Ze sceptycyzmem przyglądałam się swojej, obracając ją w
rękach, ale na szczęście nie musiałam nic mówić, bo uprzedziła mnie Margaret,
której również nie spodobał się ten pomysł.
— Będziemy to
pić? — zapytała jadowicie, marszcząc drobny nosek. — Mamy z
rana transmutację, odpada.
— Zwariowałaś? — syknął
Nott i otworzył butelkę. — To najlepszy burbon, kitrałem go ze trzy
miesiące.
Travers machnął różdżką, a butelka
obleciała cały pokój i wypełniła piętnaście szklanek. Choć Nott trzymał ją
pomiędzy ubraniami, czułam przez szkło, że alkohol pozostał zimny. Usiedliśmy w
kółku (jak polecił Rosier), a Teodor — jako
solenizant — ofiarował swoją różdżkę, która miała posłużyć do gry.
Ezdrasz standardowo zajął miejsce po mojej lewej stronie, ściskając nerwowo
swojego drinka (choć czasem zgrywał cwaniaka, poznałam, że to miała być jego
pierwsza styczność z takim napojem), a z prawej pojawił się Tom. Skarciłam go
spojrzeniem, choć sama nie wiedziała, za co, ale on tylko popatrzył niewinnie i
zwrócił twarz ku Rosierowi, który położył różdżkę na środku powstałego koła i
zaczął tłumaczyć zasady.
— To nie jest trudne i chyba każdy o
tym słyszał. Nazwa brzmi: wyzwanie czy
wyznanie. Zadajemy pytanie, a osoba ma odpowiedzieć na nie zgodnie z
prawdą… mam nadzieję, że Nott nie dodał do burbona veritaserum, bo wszyscy się
dowiedzą, że skończyły mi się czyste skarpetki… może też wybrać wyzwanie. A
jeśli polegnie, pije kolejkę. Ale zaraz, zaraz, gdzie się śpieszysz, Avery,
najpierw wypijemy zdrowie naszego drogiego kolegi, w końcu po coś przyniósł
tego whiskacza.
Wszyscy unieśliśmy szklanki (Margaret
miała bardzo obrażoną minę, ale nie wyłamała się z grupy), padło donośne sto lat, po czym każdy opróżnił szkło.
Prawie każdy, bo Ezdrasz tylko zamoczył wargi i zaczął się krztusić, a ja całkiem
się wycofałam. Uśmiechnęłam się, mając nadzieję, że nadrobię miną, ale oczywiście
mi się nie upiekło, ponieważ osiągnęłam już szczyt szczęścia na ten dzień. Worple
został zignorowany (na szczęście dla niego, bo nadal kaszlał), za to Rosier
nawet nie usiadł, tylko natychmiast pojawił się przy mnie, udając zagniewanego.
Parsknęłam śmiechem, widząc tę anielską twarz przyozdobioną tym groteskowym
wyrazem — był naszym komediantem.
— A co to? Hrabianka nie pija
burbona?
Starałam się nie patrzeć po innych.
— W ogóle nie piję. — Poczułam,
że się zaczerwieniłam. Z trudem odetchnęłam przez gulę w
gardle. — Nie chcę…
— Iiitam! Bzdura! — Rosier
machnął ręką i przy okazji wychylił się, żeby klepnąć Ezdrasza w plecy, który
nareszcie się uspokoił. To rzężenie za uszami zaczynało mnie
irytować. — Nottowi będzie przykro.
Wykrakałam sobie te szklaneczki.
W pierwszej chwili chciałam mu się
stanowczo oprzeć, ponieważ nie miałam jeszcze siedemnastu lat, poza tym wolałam
nie sprawdzać przy tak licznej grupie, jak zadziała na mnie alkohol, ale
spojrzałam w czarujące, błękitne oczy Evana i pomyślałam sobie… dlaczego nie?
Nareszcie udało mi się wyrwać spod kontroli brata, mogłam robić, co
chciałam — oczywiście do pewnej granicy, ponieważ Ezdrasz bez
wątpienia wszystko zrelacjonuje Rowdy’emu — ale miałam okazję
pokosztować czegoś nowego. Usiadłam więc na piętach i uśmiechnęłam się, unosząc
odważnie szklankę.
— No dobra, ale z tobą.
Rosiera nie musiałam długo namawiać. Choć
miał dopiero piętnaście lat, wyglądało na to, że alkohol nie był mu obcy.
Prawdę mówiąc, nigdy nie widziałam, aby ktoś z naszej grupy tak otwarcie pił,
aczkolwiek słyszałam już mnóstwo historii z podpitym Evanem w roli głównej,
lecz zawsze przyjmowałam je z pewnym sceptycyzmem. Wyglądało jednak na to, że
było w nich dużo więcej prawdy niż w opowiastkach Ezdrasza. Butelka jeszcze raz
zrobiła kółko (mnie posłusznie ominęła), a wszyscy znowu zaśpiewali formalnie sto lat i wypili. Przytknęłam brzeg
szkła do warg i przepuściłam przez nie kilka kropel cierpkiego burbona, lecz
sekundę później stało się coś, czego w sumie mogłam się po Rosierze
spodziewać — przechylił mocno moją szklankę, a usta wypełnił mi żywy
ogień. Przez ułamek sekundy się wahałam, ale postanowiłam to przełknąć,
nienauczona pluć czy charkać. Prawie natychmiast się zakrztusiłam (jak
poprzednio Worple), zakryłam dłonią usta, a oczy zaszły mi łzami, bo w gardle
nadal czułam nieznośne pieczenie. Ktoś poklepał mnie po plecach w
akompaniamencie wesołych śmiechów i wtedy zebrało mi się na wymioty, ale kiedy
opanowałam kaszel, powoli przeszło, choć szok pozostał.
— Oszalałeś! — wychrypiałam,
chcąc się śmiać i bić Evana jednocześnie.
Okazało się, że to on okładał mnie
otwartą dłonią po grzbiecie. Uśmiechał się, ale wyglądał niepewnie, jakby się
przestraszył, że faktycznie coś mogło mi się stać.
— Bo to trzeba szybko… Ale widzisz,
przynajmniej Nott nie będzie smutny.
— Ha, ha, co za
ulga — mruknęłam.
Otarłam ręką załzawione oczy i sięgnęłam
po butelkę kremowego piwa, by przepić ten ohydny, cierpki smak; w tym czasie
Rosier wrócił na swoje miejsce obok Margaret, przywoławszy na twarz swój firmowy
uśmiech.
Gra okazała się trochę prozaiczna, ale im
bardziej wszyscy byli podchmieleni, tym więcej okazywali w niej entuzjazmu.
Zaczął Nott — bardzo ostrożnie, ponieważ wprawiona w ruch różdżka
wybrała Margaret, obok której siedział, więc zadał proste pytanie o najbardziej
żenujący sen, o którym ośmieliła się napisać w dzienniku dla Bykowa. Brnięcie
przez basen pełen ślimaków z włosami spowodował wybuch śmiechu, lecz nie tak
duży, jak fantazje Avery’ego o pani Mortemore. Nie pomogły tłumaczenia, jakoby
Ślizgon znalazł w jakiejś kronice jej zdjęcie z młodości — został
brutalnie obśmiany, więc zemścił się na wybierającym zadanie Macnairze, który
musiał pocałować osobę siedzącą po swojej prawicy. Pech chciał, że był to
Malfoy. Choć nikomu nie zdarzyło się odmówić wykonania zadania lub odpowiedzi
na pytanie, regularnie wznosiliśmy toasty, a butelka co jakiś czas sama się
napełniała. Ja sama (zrażona pierwszym nie do końca chcianym łykiem burbona)
starałam się sączyć trunek przez zaciśnięte wargi, by przyjąć go jak najmniej i
jednocześnie znowu nie wyjść na tę porządnicką, ale szybko zaczęło mi się
kręcić w głowie. Było to zupełnie niepowtarzalne uczucie — choć
spożywany alkohol niezmiennie piekł w gardle, ogarnęło mnie przyjemne ciepło i
tak dobry humor, że potrafiłam śmiać się w głos nawet z najgłupszej odpowiedzi.
Potrafiłam przyjąć z uśmiechem nawet najbardziej gorzkie spojrzenie Margaret i
coraz bardziej podobał mi się ten stan — dziwiłam się sama sobie, że
wcześniej tego nie spróbowałam. Podniosłam do ust trzecią szklankę, i choć było
w niej niewiele trunku, Tom chwycił mnie za rękaw i odciągnął na bok.
— Dla ciebie już wystarczy, bo
skończysz jak on — powiedział cicho, wskazując podbródkiem na
Worple’a, który kiwał się sennie nad ramieniem Crabbe’a. Troił mi się w oczach
i miałam problem, żeby skupić wzrok chociaż na jednym wirującym Ezdraszu, ale
byłam pewna, że jeszcze chwilę wcześniej Riddle i Travers na zmianę celowali
różdżką w jego szklankę i wypełniali ją do połowy.
— Mówww-wiłam, że nie
piję. — Czknęłam, zanim zakryłam usta dłonią, a twarz oblało mi
gorąco. — To ż-żenujące, nie chciałam mówić, że umówiłabym się z
Flitwickiem… a powiedziałam…
— Ale sama się z tego śmiałaś.
— Śmiałam.
Oparłam się na chwilę plecami o bok łóżka
i przymknęłam oczy. Zrobiło mi się przyjemnie śpiąco, miałam ochotę wrócić do
swojego dormitorium i odciąć się od tych wszystkich śmiechów i rozmów, które
też troiły mi się w uszach i nakładały na siebie, przez co nie rozumiałam z
tego ani słowa. Miałam nadzieję, że powieki złagodzą natarczywe ciepło, ale nie
było pod nimi żadnego chłodu, więc otworzyłam oczy. Riddle przysunął się tak,
żeby znowu znaleźć się obok mnie. Chciałam mu powiedzieć, że celowo czekał, aż
wypiję odpowiednio dużo, ale ta myśl umknęła mi gdzieś pomiędzy kolejnymi
wybuchami śmiechu. Wszystko dookoła rozpraszało, każdy bodziec wydawał się
magicznie zwielokrotniony, przez co nie mogłam się skupić na twarzy Toma, która
falowała na tle rozmytej szafki nocnej. Uśmiechnęłam się i zmrużyłam na chwilę
oczy, zanim wybełkotałam:
— Przepraszam, nie mogę…
Znów coś mi uciekło. Musiałam urwać, a
utrzymanie uniesionych powiek stało się w tej chwili priorytetem. Starałam się
zebrać myśli do kupy, bo choć teraz nie było mi wstyd, wiedziałam, że jutro
będzie. Patrzyłam tylko jak przez mgłę i oddychałam głęboko, czując od siebie
smród burbona, a Tom ujął moją rękę, jak to zwykł robić dawno temu, zanim
wyjechał na wakacje, które tak go zmieniły. Choć próbowałam uchwycić wzrokiem
jego oczy, uwagę skupiłam głównie na tej dłoni — elektryzującej i
przyjemnie chłodnej. Czułam podniesione powieki, ale cały czas miałam wrażenie,
że zasypiałam.
— Jutro wszystko wróci do
normy? — wyszeptał. Jego wzrok był silny, a głos całkowicie trzeźwy,
choć przecież wypił znacznie więcej niż ja.
— Chyba tak — odparłam
powoli; odkryłam, że to najlepszy sposób na plączący się
język. — Jeśli Ezdrasz mnie nie pogrąży.
— W takim razie jak chcesz z nami
pójść? Myślisz, że dasz radę poświęcić się sprawie, będąc jednocześnie żoną i
posłuszną córką?
Znów się zaśmiałam, tym razem z siebie,
bo z trudem pojęłam sens tych zdań. Mimo że dopiero teraz — pod
wpływem czarującej obecności Riddle’a — uzmysłowiłam sobie, jak
bardzo stęskniłam się za nimi wszystkimi, za tymi — pół żartem, pół
serio — spiskami, nie byłam w stanie z nim normalnie porozmawiać, a
on oczekiwał elokwentnych odpowiedzi, podczas gdy ja nie mogłam zdecydować,
którą ręką się podeprzeć, aby się nie przewrócić podczas wstawania.
— Za dużo słów, za dużo
słów — wymruczałam i obróciłam twarz do materaca, marząc o śliskiej
kołdrze i sypialni dziewcząt. — Nie wiem, co myślę… ja nie chcę po
prostu… martwić się, że nie będę mogła…
— Przy nas będziesz mogła wszystko.
Przecież do tego dążymy.
Chciałam go zapytać, dlaczego znowu
próbował mnie przekonać, ale tło złożone ze śmiechów, do których powoli
zdążyłam przywyknąć, przecięło jakieś zamieszanie, wściekłe krzyki („Bierzemy
go, chyba mu się na pawia zbiera! Ej, bo mi zarzyga całe łóżko!”) i odgłosy
licznych kroków. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, że chyba zabrali Ezdrasza,
chociaż nie mogłam powiedzieć na pewno, kto go wyprowadził. Instynktownie
wysunęłam rękę z delikatnego uścisku, który w sekundę się wzmocnił; upadłam z
powrotem na podłogę, tłukąc sobie boleśnie siedzenie, ale zlękłam się głośnego
trzaśnięcia drzwiami i silnego uścisku na przegubie, więc znów umknęły mi
słowa.
Choć bywaliśmy tak blisko siebie już nie
raz, nigdy dotąd nie czułam takiego gorąca związanego z jego obecnością i tej
natarczywej energii atakującej ze wszystkich stron. Delikatny dotyk na moim
policzku mogłam spokojnie pomylić z muśnięciem aury, z którą już się zetknęłam,
a ja — zamroczona i rozkojarzona — czekałam tylko na kolejny
ruch, starając się opanować burzę, która we mnie szalała. Nie miałam pojęcia,
co spowodował alkohol, a co emocje, zwłaszcza że dostałam kolejny powód do
kosztowania — pocałunek. Ledwo wyczuwalny, na nieruchomych, martwych
ustach. Miałam ochotę natychmiast uciec, ale siedziałam na miejscu, nie
wiedząc, gdzie wbić wzrok; pod wpływem stanowczego uścisku mogłam tylko w jedno
miejsce — w ciemne, pożądliwe oczy. Błysnęły na czerwono, zanim Tom
pochwycił moje usta, oczekując w swym pocałunku zbyt wiele. Osaczona, wręcz
przygnieciona tym ciemnym tchnieniem, które się z niego wydobyło, mogłam
jedynie oddać się w jego ręce w nadziei, że potraktuje mnie łagodnie. W tej
chwili nie było miejsca na niepewność, choć miałam jej aż nadto. W głowie mi
huczało, ale odnalazłam w sobie dość siły, aby przerwać to wszystko.
— Tak chcesz mnie przekonać?
Zdałam sobie sprawę, że oddychałam zbyt
niespokojnie. Mogłam usłyszeć siebie bez problemu, bo ucichły wszystkie
rozmowy, śmiechy i komentarze. Nie, nie ucichły. Zniknęły jak wszyscy, nie
zostało po nich ani śladu.
Nic nie odpowiedział, tylko znów
przystąpił do całowania. Robił to powoli, ale nienasycenie, próbując przełamać
moją perfekcyjną sztywność, którą starałam się zachować nawet w takim stanie. I
w końcu mu się udało, zmiękłam pod jego natarczywym dotykiem, jedną zwinną rękę
poczułam w tyłu we włosach, a drugą gdzieś pod fałdami szkolnej szaty, brnącą
cierpliwie przez kolejne warstwy ubrania, aż poczułam ją w miejscu, w którym
bardzo nie chciałam czuć. Wyrwało mi się ciche westchnienie, lecz w tej chwili
nie potrafiłam już myśleć, czy to przystoi, czy nie, zwłaszcza że Tom był już
zajęty czymś innym. Kiedy znów otworzyłam oczy, zobaczyłam go bez górnej części
szaty, a kolejne mrugnięcie później już się nade mną pochylał, błyskając
uśmiechem, jakiego jeszcze u niego nie widziałam. Okropnie się stresowałam,
kiedy zdjął ze mnie i tak już wymięte szaty, lecz zbyt dużo w tym było ruchów,
bym mogła je zarejestrować; kiedy ległam na łóżku, pokój zawirował dwa razy
bardziej, a spokojna twarz Riddle’a stała się nie trzema, a sześcioma
obliczami, tak że nie wiedziałam, w które patrzeć. Mimo wszystko on bez
problemu odnalazł moje usta, zupełnie niewzruszony emocjami czy wypitym
alkoholem; wyparowało mi z głowy, że leżałam pod nim naga. Zamknęłam oczy, a
percepcja skupiła się w dotyku. Jednym szarpnięciem spowodował, że odwróciłam
się twarzą do materaca, a jego dłonie utraciły tę subtelność, którą mnie
zwiódł. Zacisnęły się mocno na moich biodrach, a prawie w tym samym momencie
poczułam rozdzierający ból potęgowany każdym kolejnym szybkim ruchem pomiędzy
udami. Jęknęłam na wydechu w poduszkę, ale Tom przylgnął do moich pleców i
zakrył mi usta dłonią, druga zaś zsunęła się niżej, do intymnego miejsca, by
drażnić i stymulować, lecz odczuwałam jedynie ból, od którego nie było
ucieczki. W głowie mi wirowało, a w uszach szumiało, tak że jak przez grubą
szybę słyszałam szybki oddech Riddle’a, swoje własne jęki tłumione przez silną
rękę i skrzypienie materaca. Zacisnęłam zęby i zamrugałam powiekami, ale do
oczu i tak podeszły łzy — modliłam się, by nie spłynęły po
policzkach. Uścisk Ślizgona był mocny i wyrobiony, a każdy ruch płynny, bez
najmniejszego zawahania, kiedy ten starał się mnie pieścić na wszystkie
sposoby, jednocześnie sam zażywając rozkoszy. Słyszałam ją tuż nad uchem we wzrastających
jękach; zadziałały na mnie dziwnie ekscytująco, i choć nadal kierowałam się
stłumionym bólem, powoli zaczęło narastać coś na kształt przyjemności. Podobnej
do tej, której doznałam przy pocałunku, tyle że znacznie niżej, powodowanej
przez zdecydowane ruchy Toma. Intensywność doznań pomieszana z utrzymującym się
efektem alkoholu zamroczyła mnie na dłuższą chwilę, kiedy zagryzałam wargi, by
nie krzyczeć; czułam gorące ciało płynące na moim, kościste dłonie wbijające
się w biodra, by utrzymać właściwy rytm. Wszystko to wzmagało się jak najwyższe
brzmienie sopranu, aby tuż po kulminacyjnym momencie się urwać.
I zapanowała cisza przerywana dwoma
nierównymi oddechami.
Przez dobrą chwilę nie mogłam zapanować
nad drżeniem całego ciała. Wciąż wirowało mi przed oczami, a zaciśnięcie powiek
niewiele dało, lecz Tom kolejny raz wyciągnął pomocną dłoń i pociągnął mnie
tak, że znalazłam się u jego boku. Wciąż próbowałam sobie uświadomić, co
właśnie się wydarzyło, ale umysł odmawiał posłuszeństwa, a obraz przed oczami
wciąż się troił. Kiedy uspokoił się oddech, bezwolnie przyjęłam
pocałunek — na powrót delikatny, choć pełen pasji. Riddle wydawał się
niewzruszony tym zaskakującym przedstawieniem, leżał na wznak, niewzruszony i
odprężony, jedną ręką przyciskając mnie do siebie, drugą — bawiąc się
moimi włosami. Coś się uspokajało. Ta burza, którą wywołało i wydarło na
zewnątrz podniecenie, teraz powoli wracała do niego, lecz wciąż była
wyczuwalna.
W tym momencie sobie uświadomiłam, że nasza przyjaźń właśnie legła w
gruzach.
Westchnęłam bezgłośnie i wsunęłam rękę w
jego dłoń, aby się splotły. Dopiero teraz zobaczyłam coś, na co wcześniej nie
zwróciłam uwagi — złoty pierścień z czarnym oczkiem na środkowym
palcu. Byłam pewna, że wcześniej go nie widziałam. Wcześniej — z całą
pewnością przed wakacjami. Jednak w tej chwili głowę zaprzątały mi zupełnie
inne myśli, w ogóle niezwiązane z biżuterią czy latem.
— Mój Boże — westchnęłam,
tym razem już na głos.
— Nie mów o Bogu — odparł
cicho.
Wydawało mi się, że zabrzmiał chłodno.
Spojrzałam na jego spokojną twarz; teraz, kiedy już emocje trochę opadły, obraz
powoli zaczął się wyostrzać, lecz nadal falował na ciężkim, cuchnącym burbonem
powietrzu. Czułam od siebie ten smród, choć kiedy Tom jeszcze raz sięgnął do
moich warg, jego usta również miały smak alkoholu. Po wszystkim uśmiechnął się
nieznacznie, prawie niezauważalnie i dodał:
— Zabrałem ci wianek, jesteś teraz
moja.
Na powrót opadł na poduszki. Zaśmiał się
pusto, wpatrzony w kamienny sufit, a ja mu zawtórowałam, choć sens tych słów
wcale nie był zabawny. Poczułam bolesny skurcz żołądka na myśl, że to i tak
niczego nie zmieniało, choć tak naprawdę mogło wpłynąć na wszystko.
— A ty już to
robiłeś? — spytałam z trudem przez zaciśnięte gardło.
— Tak.
— Jak wiele razy?
Spojrzał na mnie, a w kącikach jego ust
pojawił się zalążek czegoś złośliwego, co jednak nie objęło oczu.
— Wiele.
Uśmiechnęłam się i oparłam podbródek na
pięściach, by móc swobodnie na niego patrzeć. Choć efekt rozbicia powoli
ustępował, ogarnęła mnie senność, w której przyjemnie było trwać.
— Jestem więc tylko twoja, ale
ciebie muszę dzielić z wieloma.
— Seks nie musi oznaczać oddania.
— Ale oznacza. — Uniosłam
się na łokciach i zaśmiałam się, ciekawa jego reakcji. — I teraz nie
masz wyjścia, musisz się ze mną ożenić.
Ale Tom nie oburzył się, wręcz
przeciwnie, również lekko się wyprostował i przytaknął, a ja w momencie
spanikowałam, niepewna, czy była to jedynie część jego sztuczki, czy znowu
chciał zagrać na moich emocjach. Żałowałam, że w ogóle podjęłam ten temat.
— Dobrze — odrzekł
pewnie. — Ożenię się z tobą.
Teraz już wiedziałam, że tylko się ze mną
droczył. Tom Riddle ani trochę nie pasował do roli męża, a już z pewnością mojego męża, za to ja od dawna byłam
przysposabiana do roli żony. Po prostu nie potrafiłam wyobrazić sobie swojej
przyszłości, w której nie widniało małżeństwo.
— Tylko
żartowałam. — Przytuliłam się do Ślizgona, i choć nawet nie zbliżała
się godzina, o której mogłam pomyśleć o spaniu, zamknęłam oczy. — Mam
już swój ślub… w grudniu.
~*~
Powiem szczerze, że gdybym teraz zaczęła
pisać to opowiadanie, scenę erotyczną zostawiłabym sobie na duuużo później, ale
cóż. Betowanie to betowanie, nie ruszam fabuły, poprawiam tylko formalności, w
końcu nie ma sensu pisać wszystkiego od nowa, bo w tej starej naiwności jest
coś uroczego.