6 maja 2012

Rozdział 65

         Rozejrzałam się dookoła, kiedy tylko otworzyłam oczy. Znajdowałam się w sypialni na wielkim łóżku. Czułam się taka… pusta. Jakbym była już tylko zwykłą skorupą, wydrążonym w środku drewnem lub czymś podobnym. Byłam w zbyt dużym szoku, aby okazać jakieś emocje. U wezgłowia siedziała Heather. Wyglądała na przerażoną, ale i niesamowicie zasmuconą. Łzy lśniły jej na ciemnych, gładkich policzkach.
- Tak się bałam o panienkę… Długo była pani nieprzytomna. Wszystko w porządku? Zaraz przyniosę trochę wody – odezwała się. Jej głos drżał.
- Nie trzeba. Wezwij Rudolfa – rozkazałam jej poważnym tonem. Heather skinęła głową, wstała i szybkim krokiem wyszła z mojej sypialni. Po wyrazie jej wielkich, czystych oczu poznała, że powinnam szlochać i panikować. Nie chciałam jej już widzieć. Musiałam porozmawiać z Rudolfem. Musiałam. To on przybył do mnie z tragiczną nowiną i to on musiał wyjaśnić mi wszystko od początku do końca. Był mi to winien.
Heather przyprowadziła Lestrange’a jakieś dwie minuty później. Jego kamienna, pusta twarz bez wyrazu wyglądała jak maska. Usiadłam u wysokiego wezgłowia i kazałam kapłance wyjść. Gdy to uczyniła, natychmiast zwróciłam się do Śmierciożercy:
- Jak to się stało? Opowiedz mi o wszystkim.
- Widzi pani, w domu Potterów miały miejsce takie czary, o jakich ani mnie, ani pani się nie śniło – rzekł. – Nie wiadomo dokładnie, co się tak zdarzyło. Ale ludzie mówią, że dom do połowy został rozwalony, Potterowie martwi… Jedynie dziecko przeżyło. Nie wiadomo, co się z nim stało. A Czarny Pan… zniknął. Nikt nie ma pojęcia, gdzie się udał i czy w ogóle żyje. Jest jeszcze jedna sprawa. Pojmano Syriusza Blacka. Czy wiadomo pani coś na temat tego, że popierał Czarnego Pana?
- Nie. Z tej szkolnej grupy jedynie Glizdogon był po naszej stronie. Z tego, co wiem, rodzina Blacka skrycie nas popierała, ale Syriusz został wyklęty przez matkę, należał też do Zakonu Feniksa.
Rudolf na krótki moment zamilkł i spuścił wzrok. Najwyraźniej zmieszała go moja dogłębna wiedza na temat jednego z Huncwotów. Wyglądał na zaniepokojonego i taki naprawdę był. Jak my wszyscy. Teraz, bez Lorda Voldemorta, wszyscy będziemy mieć problemy.
- Ale wychodzi na to, że Glizdogon zdradził Czarnego Pana. Mugole, którzy przeżyli zamach Blacka potwierdzili to – dodał. – Nie wiem, co zrobimy. Czarny Pan zniknął. Co mamy robić? Czekać? Rozejść się?
- Jak to rozejść się? Lord Voldemort był dla was wszystkich bardzo wyrozumiały. Dlaczego chcecie go tak łatwo porzucić? Szukajcie go! Wyjdź! Nie chcę teraz nikogo widzieć!
Rudolfus czym prędzej wycofał się z komnaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Teraz już nie mogłam dłużej w sobie tego tłumić. Poczułam się całkowicie samotna. Zwinęłam się w kłębek i ukryłam twarz w poduszkach, aby stłumić odgłos płaczu.
Leżałam tak i leżałam przez bardzo długi czas. Sama nawet nie wiem, ile to było godzin. Moje myśli skierowane były w stronę jednej osoby. Czarny Pan nie mógł zginąć. Przecież poczułabym to. Między nami była niezwykła więź. Łzy nie chciały przestać wypływać z moich przekrwionych, piekących oczu. Odetchnęłam kilkakrotnie i przeciągnęłam się. Byłam zmęczona, ale wiedziałam, że nie będę mogła zasnąć. Dlatego obróciłam się na drugi bok i utkwiłam wzrok w ścianie. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić.

*

         I tak mi mijały dni. Spędzałam praktycznie cały czas w sypialni, leżąc na łóżku i nie myśląc o niczym. Mimo że dużo spałam, wciąż czułam się wykończona. Ten wewnętrzny, psychiczny niepokój był nie do zniesienia. Na samym początku odwiedziła mnie Zivit. Była przerażona tym wszystkim, co się stało. Nie tylko samym zniknięciem Lorda Voldemorta, ale i upadku tak potężnego imperium, które stworzył. Dla mnie za to miało to drugorzędne znaczenie. Obecność siostry przez ten czas był dla mnie zbawienny, choć ona sama chyba nie zdawała sobie sprawę z tego, że niektóre jej słowa bardzo mnie raniły.
- Tak mi przykro… Nigdy bym nie pomyślała, że Czarny Pan mógłby kiedykolwiek umrzeć… - powiedziała zaraz na wstępie, nawet nie przekroczywszy progu domu. Te słowa wytrąciły mnie z równowagi. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak się zachowywałam. Przecież Zivit była moją siostrą, przybyła, aby mnie pocieszyć. A ja nakrzyczałam na nią ze łzami w oczach:
- Dlaczego mówisz o nim tak, jakby był już martwy? On żyje, tylko wy wszyscy rozpuszczacie fałszywe plotki!
Zivit była przerażona moim wybuchem, ale nie skomentowała tego. Zapewne uznała, że jako osoba dotknięta ogromną tragedią mam prawo zachowywać się tak niestabilnie.
Została ze mną aż do wiosny 1982 roku. Być może bała się, że mogłabym coś sobie zrobić. Szczerze mówiąc, to myślałam o tym. Ale nie chciałam martwić siostry, więc starałam się zachowywać w miarę normalnie. Dopiero, gdy wyjechała, poczułam jak naprawdę jestem samotna. Coraz częściej myślałam, że horkruksy, na których opierał się cały plan Voldemorta, nie zadziałały. Co musiało oznaczać, że mój również był niesprawny. Z jednej strony naprawdę często tak sądziłam, lecz z drugiej wciąż gdzieś w środku wierzyłam w nieomylność Czarnego Pana. Tylko to utrzymywało mnie jeszcze przy życiu i zmuszało nieustannie dzień po dniu do istnienia. Egzystowałam – to jedyne, co mogłam powiedzieć o moim życiu. Sam fakt, iż zachowywałam się tak spokojnie w obliczu zaginięcia Voldemorta przerażał mnie. Bywały dni, podczas których całkowicie traciłam nadzieję. Ale i przychodziły też takie, gdy ją odzyskiwałam. Wtedy opuszczałam wygodne komnaty mojego egipskiego pałacu i szukałam go rozpaczliwie w przeróżnych miejscach na ziemi. Wszędzie, gdzie mogła podziać się jego zbłąkana, udręczona dusza. Ale to wszystko było tak chaotyczne…

*

         Był rok 1984. Trzy lata minęły już od morderstwa Potterów. Przeróżne plotki rozchodziły się w świecie czarodziejów na temat ich syna, Harry’ego. Dobrze wiedziałam, dlaczego nikt się tutaj nie zapuszczał. Egipt, a zwłaszcza pustynie były wciąż, nie tylko dla miejscowych, ale i dla zagranicznych czarodziejów miejscem, gdzie swoją siedzibę miało zło i siły nieczyste. No i poza tym fakt, że Czarny Pan zniknął, nie znaczył wcale, że czarownicy odzyskali pełnię spokoju. Wciąż ujawniali się coraz to nowi, autentyczni Śmierciożercy, którzy próbowali walczyć. Ale ministerstwo łapało ich i umieszczało w Azkabanie. Bez procesu. Bellatriks i jej grupę spotkał taki sam los. Ja nie brałam udziału w tej zabawie. Po pierwsze była to czysta głupota, a po drugie… wciąż czułam zbyt wyraźnie ból. Czarny Pan nie chciałby, żebym się narażała. Nie tak. Tęsknota za nim wypełniała każdą moją samotną noc. Dodatkowo tak dawno nie widziałam rodziców i Zivit… Czułam się jak w jakimś równoległym wszechświecie, który nie toleruje mojej obecności. Pragnęłam któregoś dnia położyć się spać i już się nie obudzić. By ta męka już się skończyła. Byłam jednak zbyt tchórzliwa, aby sama to zakończyć.

         Dla zabicia czasu podczas bezsennych nocy opuszczałam pałac i znikałam. Spacerując po pustyni nigdy nie natknęłam się na żadnego człowieka czy też inną żywą istotę, dlatego widok ciemnego, wysokiego kształtu majaczącego w oddali zaskoczył mnie. Zatrzymałam się, wytężając wzrok i czekając, aż do mnie podejdzie. Sylwetka szybko rosła, coraz bardziej przypominając swoim kształtem mężczyznę. Nigdy wcześniej go nie widziałam, więc szybko wyciągnęłam różdżkę, której koniec natychmiast zapłonął. Wiedziałam już, że jeśli jest mugolem, zginie. Jedynie z czarodziejem podejmę konwersację.
- Kim jesteś? – zapytałam po angielsku donośnym głosem. – I co robisz na tej ziemi?
- Spokojnie. Możesz opuścić różdżkę – rzekł. Zdziwiło mnie, że znał mój ojczysty język. – Zmierzam do Kairu, nie lubię magicznych środków transportu. Jestem Nathir Qutajbah*.
Nic nie odpowiedziałam, tylko przyjrzałam mu się z bliska. Na głowie miał błękitny turban z lśniącymi paciorkami, na plecach wisiała mu przewieszona przez lewe ramię płócienna, wielka torba, a on sam ubrany był w ciemnoniebieską szatę. Jako Arab skórę miał ciemną, oczy czarne, pałające w słabym świetle mojej różdżki, ładne rysy twarzy i ciemne, dodające grozy jego twarzy brwi. Musiał mieć około trzydziestu dwóch, trzydziestu czterech lat.
- Niemalże codziennie spaceruję po pustyni i jakoś nigdy nikogo nie spotkałam. Mieszkam tu od lat – odparłam. – W ogóle jestem pełna podziwu dla ciebie, że się mnie nie lękasz. Przecież mogłabym zabić cię bez chwili zawahania.
- Tak, wiem o tym – brzmiała odpowiedź. Zdziwił mnie jego nienaturalny wręcz spokój, który, co zaskakujące, nie był wcale udawany. Harmonia biła od niego jakąś magiczną aurą; pomyślałam sobie, że jest zupełnym przeciwieństwem Voldemorta, zawsze bardzo nerwowego, gwałtownego, targanego ogromnymi namiętnościami i pasjami. – Żyję tu od urodzenia, kiedy tylko zwlekli się tu Śmierciożercy, wiedziałem już, co będzie się działo. Ale nie myślałem, że pewnej zimnej nocy spotkam na pustyni Dżahmes-Meritamon. Ja wiem, że nic mi nie zrobisz. Po zniknięciu Czarnego Pana jesteś tak zagubiona, że nie wiesz, co ze sobą zrobić. Nie potrafisz nawet zebrać Śmierciożerców, aby reaktywować armię.
Te słowa mocno podniosły mi ciśnienie. On drwił sobie ze mnie otwarcie, nic sobie z tego nie robiąc! Poczułam gwałtowne gorąco, krew pulsującą mi w skroniach. Od bardzo wielu dni pośród tego całego otępienia i apatii nie poczułam tak silnej emocji. Aż różdżka zawibrowała w mojej zaciśniętej dłoni, gotowa do ataku. Tęskniła za jakimś mocniejszym działaniem, tak samo jak ja. Nie wahałam się ani chwili. Skoro Nathir był tak święcie przekonany, że nie byłam w stanie mu nic zrobić, to dlaczego miałabym mu tego nie udowodnić? Zapragnęłam usunąć z jego duszy ten chorobliwy spokój. Moja różdżka płynnie zatoczyła w powietrzu koło, a piasek dookoła nas zawirował z głośnym, wietrznym szumem. Zaskoczony Arab uniósł się w powietrze, machając rozpaczliwie rękami i nogami.
- Tak? Uważasz, że jestem całkowicie bezbronna? – zawołałam, kiedy piasek przylegał do jego ciała, że wyglądał tak, jakby znajdował się w brązowym, chrapowatym kokonie. Sama stworzyłam czym prędzej burzę piaskową, która powiodła nas do mojego pałacu. Lubiłam ten środek transportu. I mimo że był dość niepraktyczny, to o wiele przyjemniejszy od teleportacji czy proszku Fiuu. Za to latanie na dywanie zajmowało zbyt dużo czasu. W domu byłam już kilkanaście sekund później. Arab upadł na alabastrową, twardą podłogę, wciąż spętany piaskowymi linami. Teraz w jego oczach zamiast spokoju gościł strach. Uśmiechnęłam się z satysfakcją i uniosłam rękę, a piasek opadł na posadzkę. Nathir stanął na drżących nogach, rozglądając się dookoła z przerażeniem. Chyba zorientował się, że utracił swą maskę spokojnego, cynicznego drania, bo wyprostował się z przesadną wyniosłością i rzekł:
- To twój dom, tak? Zaiste, piękny.
Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się z pełną pogardą.
- Dziękuję bardzo, też tak uważam. A teraz – klasnęłam w dłonie – czas, abyś poczuł się jak prawdziwy więzień.
Pojawili się dwaj mocno opaleni, muskularni kapłani Anubisa, chwycili Nathira pod ramiona i zawlekli do lochów. Nie chciałam oglądać tego, jak wtrącają go do celi. Nie był jak wszyscy inni więźniowie. Zdawał się być bardzo inteligentny i z pewnością wykształcony, jeśli faktycznie wychował się w Egipcie, fakt, iż znał angielski był dużym wyczynem w naszych czasach. Był interesujący, a ja postanowiłam wykorzystać to w moim nudnym życiu.
Udałam się do swojej komnaty, aby udać się na spoczynek. Gdy weszłam do sypialni, zastałam tam Midnight’a leżącego z dostojną gracją na łóżku pośród satynowej, alabastrowo białej pościeli.
- Widzę, że raczyłeś odwiedzić moje skromne progi – odezwałam się, kłaniając mu się z przesadną powagą i skruchą. Kot przyglądał mi się z chłodnym opanowaniem. Zieleń jego oczu lśniła w bladym świetle pachnących wrzosami świec. Położyłam się na puchatych poduszkach i pogładziłam kota po gładkiej, miękkiej sierści na grzbiecie. Bardzo chciałam, żeby od czasu do czasu do mnie przemówił. Wtedy poczułabym się bardziej związana z tym światem. Zdałam sobie, że dotychczas dryfowałam.

*

         Następnego ranka zeszłam do lochów, aby zobaczyć, jak czuje się mój więzień. Kiedy zajrzałam do jego celi, zastałam go śpiącego w kącie pod ścianą, nakrytego postrzępionym, ciemnozielonym kocem. Wyciągnęłam różdżkę i zabębniłam nią głośno o kraty. Nathir wzdrygnął się gwałtownie i wstał.
- Cóż. Chyba spokorniałeś przez tę noc, hmm? – zapytałam, uderzając lekko różdżką o kolejne żelazne kraty celi. – Czyli teraz możemy spokojnie porozmawiać?
- Możemy. Kiedy mnie wypuścisz?
- Niebawem, niebawem – odparłam i przykucnęłam przy drzwiach.
Moją uwagę przykuło małe, ciemne pudełeczko z wygrawerowanym, złotym skarabeuszem na wieczku. Wisiało na jego szyi razem z innymi złotymi i srebrnymi medalionami, a ja zwróciłam na niego uwagę, ponieważ już go kiedyś gdzieś widziałam. Na stronach jednej z tysiąca przeczytanych przeze mnie książek.
- Co tam masz na szyi? – spytałam cicho, wskazując palcem na medalion. Nathir zdjął małe pudełeczko i wyciągnął je w moją stronę, abym mogła je zobaczyć w bladym, zimnym świetle różdżki. Tak, teraz już poznałam ów przedmiot.
- To klucz…? – mruknęłam, a moje oczy zwęziły się automatycznie.
- Tak. Klucz do Zaginionego Miasta – rzekł Qutajbah i szybko schował go do wewnętrznej kieszeni szaty. Teraz to on się uśmiechnął. – Znalazłem go przez zupełny przypadek. Setki poszukiwaczy skarbów, podróżników i egiptologów poszukiwało go od bardzo wielu lat. A ja… zwykły, prosty Egipcjanin odnalazłem ten skarb.
Szaleństwo, które pojawiło się na jego twarzy wypełniło mnie trwogą. Bez słowa otworzyłam różdżką żelazne drzwi celi Nathira. 
- Jesteś wolny. Możesz zostać w mojej posiadłości. Brakuje mi tu towarzystwa osoby, z którą mogę porozmawiać i która nie traktuje mnie jak boginię – powiedziałam mu. – Zwróć się do kapłanki Heather, wskaże ci twoje komnaty.
Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem opuściłam zimne, ciemne lochy. Musiałam coś zrobić, aby przechwycić klucz. Nareszcie miałam jakieś zajęcie. To było proste, ale nie mogłam stracić zaufania Egipcjanina.
Opadłam na swój kamienny fotel w sali tronowej, myśląc usilnie. Klątwa Imperius była dobrym pomysłem, ale nie mogłam go kontrolować wiecznie. Powinnam użyć czegoś innego. Może jakiś eliksir? Ale to działało podobnie. On musiał na zawsze zapomnieć, że kiedykolwiek posiadał ten klucz. Zaklęcie Obliviate było zbyt mocne. Mogłabym uszkodzić mu pamięć na stałe. Ale… zaraz. Zaklęcie Confundus. Dzięki temu mogłam oszukać go w łatwi i lekki sposób. Tak. To był dobry plan.

~*~

         Przerwę majową postanowiłam wykorzystać na nadrabianie zaległości, mianowicie w pisaniu, zdjęciach i w nauce. Mam jeszcze tydzień, więc na innych blogach coś się jeszcze pojawi. Dedykacja dla Sheirany :*

* Pod gwiazdką znajduje się link do bohaterów. 

6 komentarzy:

  1. Areti
    8 maja 2012 o 12:43

    Nie mogła się już doczekać :D Rozdział bardzo mi się podoba. Szkoda, że jeszcze zostało 10 lat bez Riddla. Fajnie by było, gdyby Dżahmes znalazła w tym Zginionym Mieście coś co pomoże Riddlowi. A i jeszcze jedno nie lubię tego Nathira.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 maja 2012 o 20:22
      Nie martw się, te wszystkie lata zlecą szybko, no i oczywiście będą jeszcze te lata, kiedy Harry chodzi już do szkoły, więc będę bardziej trzymała się fabuły HP, być może dodam też jakiś rozdział z perspektywy Voldemorta-ducha xD

      Usuń
  2. ~olka
    12 maja 2012 o 12:03

    Dżahnes przynajmniej będzie miała z kim porozmawiać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 maja 2012 o 19:10
      Uważam, że nie tylko o samą rozmowę będzie mu chodziło.

      Usuń
  3. ~Sheirana
    13 maja 2012 o 00:00

    Ciekawa jestem, co wyniknie z tej znajomości xD. Sorry, że dopiero teraz komentuję, ale miałam ostatnio trochę roboty.Oo, i dziękuję za dedykację xD.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 13 maja 2012 o 16:12
      Wiadomo, co będę chciała zrobić xD ;>

      Usuń