10 listopada 2009

23. Rok pod znakiem eliksirów

Kiedy wracałam do szkoły na szósty rok, nie spodziewałam się, że mogłabym pragnąć tego bardziej niż wtedy. Z tym że poprzednio uciekałam przed kontrolą ojca, a teraz przed jego dziwnie miękkim zachowaniem. 

Nawet pomógł mi załadować kufer do pociągu. 

— No to… powodzenia na ostatnim roku — rzucił i przygarnął mnie do siebie, żeby niezdarnie poklepać po plecach. 

— Dziękuję. 

Nie wiedziałam, co więcej powiedzieć. Mierziło mnie, że próbował się uśmiechnąć, chociaż bardziej przypominało to grymas spowodowany bólem zęba, lecz jakoś tak… doceniałam te próby. Powędrowałam wzrokiem ku matce, ale ta w ogóle się nie odezwała. Usta miała zaciśnięte i rzucała wylęknione spojrzenia gdzieś na boki, jakby spodziewała się napadu. 

Chociaż jedna z tej dwójki zachowywała się względnie normalnie. 

Dopiero gdy zostałam wciśnięta do środka przez tłoczących się przy schodkach uczniów, kąciki jej ust zadrgały i z ruchu warg zdołałam wyłapać „Zachowuj się, jak należy”. 

Bez żalu odwróciłam się i ruszyłam korytarzem w głąb wagonu, obserwując przez okno, jak ostatni uczniowie żegnali się z bliskimi, dopóki nie rozległ się ostry gwizd. Pociąg ruszył z lekkim szarpnięciem, a peron wypełniły szare kłęby pary. Gdyby w zeszłym roku ktoś powiedział mi, że za dwanaście miesięcy rodzice będą mnie żegnać, uśmiechając się i machając rękami, pomyślałabym, że postradał rozum. A teraz naprawdę wracałam do Hogwartu na dwa ostatnie semestry, wypełniona dziwną mieszaniną spokoju i zdenerwowania, ciesząc się, że nie musiałam patrzeć na tę szopkę. 

We wszystkim była szczypta niedopowiedzenia. W ich sztucznych, zagadkowych uśmiechach, w tym, jak blisko siebie stali, jak serdecznie ojciec podsuwał matce swoje ramię, kiedy przechodzili przez ścianę na dworcu. Ja też się uśmiechała i machałam im na pożegnanie, zastanawiając się, czy studnia podłości Hortusa miała jakieś dno i co się tam kryło. 

Następne kochanki? Jakiś zaginiony brat, który pojawi się w najmniej oczekiwanym momencie, żądając swojej części majątku? 

A matka jak zwykle usiądzie z książką w salonie, obojętna na wszystko. 

Mały tłumek rodziców zniknął mi z oczu i uczniowie, którzy machali do nich razem ze mną, zaczęli się rozchodzić. Pociąg zostawił za sobą stare kamienice i pomknął dalej przez nowoczesną część mugolskiego Londynu. Pochyliłam się, żeby otworzyć koszyk Midnighta, ale w momencie, gdy kot wyskoczył miękko na podłogę, poczułam niedelikatne klepnięcie w ramię. 

— Hortus! Nareszcie bez psa warownego, co? 

Wyprostowałam się gwałtownie, czując gorąco oblewające policzki. Nie byłam pewna, co wywołało większy wstyd — to, co powiedział Mulciber, czy krępująca pozycja, w jakiej mnie zastał. 

— B-bez czego…? — wydusiłam, starając się zamaskować przyśpieszony oddech, ale Ślizgon nie zwrócił uwagi na moje zakłopotanie. Sam się pochylił, żeby pogłaskać Midnighta po grzbiecie. 

— Bez braciszka — wyjaśnił. — Jak mu się wiedzie w małżeństwie? Słyszałem, że teść już go wziął pod pantofel. 

— Nie wiem, chyba dobrze. Jak się domyślasz, raczej nie utrzymujemy kontaktu. A u ciebie? 

Machnął różdżką i jak rasowy dżentelmen lewitował mój kufer, kiedy ruszyliśmy w stronę ostatniego przedziału, który zwykle zajmowała paczka Riddle’a. 

— Ano. Ostatni rok, co? — mruknął zadowolony, bez skrępowania szczerząc krzywy zgryz. — Ostatni rok! Ale zleciało, co nie? 

Ostatni rok — dopiero kiedy Mulciber to powiedział, rozbrzmiało mi w uszach. Czyli stąd ta szczypta nostalgii. Ostatni rok, który zapowiadał się naprawdę obiecująco bez dręczącej obecności brata, aranżowanych małżeństw i uważania na każdy ruch. Jednym słowem: wolność. Bez strachu zajrzałam za Mulciberem do przedziału, gdzie siedzieli już Crabbe i Goyle, a pod oknem Rosier kokosił się na wąskim siedzeniu naprzeciwko Notta. Ostatni nieco się zmieszał, gdy usiadłam obok, ale pytanie o powód uciekło mi zaraz po przywitaniu. 

Właśnie jechałam w swoją ostatnią podróż do Hogwartu. 

— Mojemu ojcu chyba udzieliła się jakaś melancholia — odparłam, kiedy Teodor zapytał o ostatnie dni wakacji. O kłótni po pokazie hipogryfów nie wspomniałam ani słowem. — Albo ma w zanadrzu jakiegoś nowego narzeczonego… tylko nie wspominaj o tym przy Bellatriks. A twój? 

Wzruszył ramionami. 

— Mój nie jest tak nowoczesny, chyba wolałby narzeczoną — mruknął tak cicho, by te słowa nie dotarły do Mulcibera. — Jest przekonany, że skoro nie zdobyłem tyle SUM-ów, ile wymagał, to chociaż uda mi się zaliczyć wszystkie owutemy. 

Choć z Nottem nigdy nie byliśmy orłami, w tym przedziale chyba tylko my jakkolwiek interesowaliśmy się tematami egzaminów. Cała reszta korzystała z ostatnich beztroskich godzin, zanim na dobre miała zacząć się szkoła. 

Gdy pociąg zostawił za sobą miejskie zabudowania, wjechaliśmy w samo serce olbrzymiej ulewy, ale nikt nie podziwiał tego, co działo się za oknem. Bez kontrolującego brata i jego złośliwej bandy podróż należała do naprawdę przyjemnych. Mimo porządnej wałówki obkupiliśmy się w słodycze u sędziwej pani z wózkiem i zaczęliśmy grać w karty na knuty, a kiedy minęła pora obiadowa, drzwi rozsunęły się i stanął w nich Tom wraz z towarzyszącą mu Margaret Rowle — oboje przebrani w mundurki. Na Ślizgonkę żaden z chłopców nie zwrócił uwagi, bo kiedy tylko Riddle wsunął się do środka, w przedziale eksplodowały brawa, oklaski i głośne buczenie. 

Odznaka prefekta naczelnego połyskiwała niewinnie na wysłużonej czarnej szacie, tuż ponad odznaką prefekta. 

— No, i nareszcie prefekt naczelny z prawdziwego zdarzenia! 

— Teraz to będą mogli nam naskoczyć, ha!

— Gratuluję, Riddle, to jest coś…!

— A jak pani prefekt naczelna? Jakaś niezła? — krzyknął Evan. 

— Eluned Bagnold — odpowiedział Tom i chłopcy, choć na moment przycichli, znów zaczęli buczeć, ale tym razem nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że było w tym coś pogardliwego. 

— A ty, Rosier, nie masz żadnych obowiązków? — zagadnęła Margaret tak przesłodzonym głosem, że nie dało się nie dosłyszeć w nim groźby. — Weź się, z łaski swojej, do roboty. 

Chcąc nie chcąc, Ślizgon dźwignął się z siedzenia i opuścił przedział za parą prefektów. Obdarzył nas tylko zbolałym uśmiechem — bardzo podobnym do tego, z jakim ojciec w pokrętny sposób przyszedł mnie przeprosić. 

— Ponoć Black też dostała odznakę — mruknął Nott, kiedy Avery zaczął rozdawać karty. — Teraz dopiero będzie upierdliwa… 

 

*

 

Im wyżej na północ, tym pogoda stawała się coraz bardziej brytyjska. Ślady po upałach, które dokuczały przez ostatnie tygodnie, zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sądząc po minach moich towarzyszy, wszyscy zgodnie zatęskniliśmy za skwarem lejącym się z nieba podczas imprezy Teda Greengrassa — zwłaszcza że w drodze do dorożek jedyne, co lało się nam na głowy, to strugi lodowatego deszczu. Do zamku byłam zmuszona jechać z Bellatriks, która nie omieszkała natychmiast błysnąć nam nowiutką odznaką prefekta, ale w powozie panowała taka wilgoć i takie doznania zapachowe, że nawet Wilkesowi nie chciało się niczego komentować. Każdy pragnął odetchnąć sentymentalną wonią Wielkiej Sali. 

Lało z takim zapamiętaniem, że kiedy pojazd wtoczył się ciężko na rozmoknięte błonia, przez zaparowane okienko dało się dostrzec wyłącznie niewyraźny czarny zarys zamku z mrowiem pomarańczowych punkcików w miejscach, gdzie paliło się światło, a jednak to wystarczyło, by w moim sercu obudziły się znajome uczucia. Trochę niepokoju, odrobina dzikiego podekscytowania, ale ostatecznie nie były one nieprzyjemne. Zerkając na kolegów wpatrzonych w rosnący budynek szkoły, zastanawiałam się, czy i w nich ten widok budził podobną nostalgię. 

Właśnie tak — to był ostatni raz, kiedy patrzyłam na Hogwart w ten sposób. Mój ostatni wrzesień w deszczu na stacji Hogsmeade, ostatnia podróż powozem ku bramie z ozdobnymi skrzydlatymi dzikami na kolumnach, jeżeli nie zdecyduję się na powrót do domu na Boże Narodzenie. 

Z niechcianym wzruszeniem w sercu i łzami kręcącymi się pod powiekami, Midnightem wiercącym się niespokojnie w wiklinowym koszu, przeraźliwie głodna i przemoczona do suchej nitki dostałam się wraz z wielką grupą Ślizgonów do holu, w którym już czekał Irytek — jak zwykle, kiedy na zewnątrz panowała taka pogoda. Tym razem musiał włamać się do magazynu, w której trzymano pościel, bo zastaliśmy go wiszącego pod sufitem i z naręczem kilku rozprutych pierzyn. I tak — mokrzy i cali w piórach — pięć minut później zajmowaliśmy swoje miejsca przy jednym z czterech długich stołów. 

— Zawsze to lepsze niż balony z atramentem — mruknęłam, susząc sobie szatę zaklęciem i szczękając z zimna zębami. Każdy włosek na moim ciele stał na baczność. — Znów się zaczyna… 

Nott wylewał sobie właśnie wodę z butów. Twarz i włosy miał pokryte pierzem, które upodabniały go w dziwaczny sposób do profesora Dippeta. Rozejrzałam się po sali, sucha i bez choćby jednego piórka, ale wciąż drżałam z zimna. Prawie wszystkie miejsca przy stołach były już zajęte, tylko jakieś młodsze niedobitki kręciły się przy drzwiach, wyciskając z rękawów i peleryn tyle wody, ile udało im się bez użycia magii. Na szczęście krople widoczne na tle złotego światła tysięcy świec znikały w powietrzu mniej więcej w połowie drogi do naszych głów. Choć zastawa wciąż lśniła czystością, w Wielkiej Sali już unosił się smakowity aromat pobudzający ślinianki; żołądek skręcił mi się boleśnie, ale pocieszałam się myślą, że dyrektor nigdy nie wygłaszał długich przemów przed kolacją. Należało tylko przeczekać ceremonię przydziału. 

W dłuższej luce naprzeciwko mnie usiadł Tom z towarzyszącymi mu Bellatriks i Rowle, a zaraz za nimi — jako jedna z ostatnich — na wolne krzesło obok Margaret opadła Dafne Carrow. Na przodzie jej niechlujnie oczyszczonej z piór szaty dostrzegłam odznakę, której nie widziałam w zeszłym roku. 

— Zostałaś kapitanem drużyny? — zagadnęłam, a kilku chłopców w zasięgu mojego głosu zesztywniało. — Gratuluję! 

Nott wynurzył się spod stołu, nadal ściskając w ręce ubłocony but. 

— Kapitanem? O, gratuluję — bąknął i nagle się zaczerwienił. — Będziesz robiła nabór? 

Dziewczyna z rozbawieniem zmierzyła go wzrokiem, a jej szerokie brwi powędrowały do góry. 

— Tak, ale nie nastawiaj się, że wejdziesz do drużyny — odparła. 

Ślizgon wyprostował się z godnością, a na jego twarzy — mimo komicznej pierzastej brody — pojawił się nonszalancki uśmieszek. 

— Nie popełniaj podstawowego błędu nowego kapitana — powiedział, grożąc jej żartobliwie palcem. 

— Niby jakiego? 

— Nie oceniaj po pozorach. 

Poczułam się dziwnie na widok spojrzenia, jakim Tom go obrzucił — jakby ojciec zamierzał skarcić niesfornego syna, kiedy już wrócą z przyjęcia do domu, lecz wszyscy zdawali się tego nie dostrzegać, a Riddle prawie natychmiast wrócił do dyskusji z Margaret na temat jego skomplikowanego harmonogramu. 

— Grasz w quidditcha? — zapytałam, a Teodor znów lekko się zarumienił. 

— Trochę. 

— Ta? A na jakiej pozycji? — wtrąciła Dafne, teraz już sama wyraźnie zaciekawiona. 

Chłopak poczerwieniał jeszcze bardziej. 

— Na pozycji pałkarza. 

Parsknęła śmiechem, ale nie było w nim już poprzedniej pogardy. 

— Chętnie to zobaczę. Jutro dam ci znać, na kiedy ustalę testy. 

Nott już otwierał usta, żeby jeszcze coś dodać, ale w sali nagle zapadła cisza i Margaret Rowle rzuciła mu nieprzyjemne spojrzenie, przykładając sobie palec do ust — w drzwiach pojawił się profesor Dumbledore, niosąc przed sobą stołek z tiarą, a za nim podążała grupka przemoczonych i dygoczących pierwszoroczniaków. 

Trudno było mi śledzić z zainteresowaniem ceremonię przydziału, kiedy lodowate dreszcze raz po raz przebiegały mi po plecach, a żołądek grał marsza głodowego, dlatego kiedy tylko dyrektor wygłosił swoją krótką coroczną mowę, a pierwsze dania wypełniły półmiski, od razu rzuciłam się na jedzenie. Bez myślenia. Bez wyrzutów sumienia. Bez kontroli. 

Prawie dwie godziny później wracaliśmy do lochów, a mnie ponownie uderzyło — ta mitycznie, prawie nieosiągalna siódma klasa stała się faktem. Stałam się jedną z tych dziewczyn, za którymi wodziłam wzrokiem jeszcze dwa czy trzy lata temu — wysoką, zaznajomioną ze wszystkimi szkolnymi zwyczajami, dorosłą. Wszyscy się tacy staliśmy. Siódmoklasistów traktowano inaczej. Podczas gdy Malfoy i Bellatriks ustawiali najmłodszych Ślizgonów w kolejce, ja w towarzystwie Carrow, Notta, Mulcibera, Traversa i Wilkesa udałam się prosto do dormitorium. Minęliśmy długi sznur ludzi do tajnego przejścia i nikt nie powiedział ani słowa skargi, gdy wcisnęliśmy się przed wszystkimi do środka. 

Travers najwyraźniej też o tym rozmyślał, bo westchnął zadowolony: 

— Jak dobrze być już w siódmej klasie. Nikt nam nie będzie wchodził w paradę. 

— Jakby ktoś kiedykolwiek ośmielił się wchodzić — wtrącił Nott. 

— Trochę szkoda, że to już koniec — mruknęłam, gdy zajęliśmy swoją ulubioną kanapę w dalekim zacienionym kącie pokoju wspólnego. 

— A mnie tam jest na rękę, że to ostatni rok w tej budzie — dodał Mulciber, rzucając się na olbrzymi wysiedziany fotel naprzeciwko. Wydęłam lekko usta, gdy chłopak bezceremonialnie wyłożył nogi na blat okrągłego stolika do kawy. — W końcu można będzie się zająć poważną robotą, a nie jakieś sprawdzianiki-dupiki, kretyńskie eseje, punkciki, szlabany za rzucenie kurwą… Jakbyśmy dalej wszyscy mieli po jedenaście lat. Mogą nas wsadzić do Azkabanu za Cruciatusa na głupim mugolu, ale nadal musimy się prosić o zgodę na głupią wycieczkę do głupiej wioski, żeby kupić głupią paczkę cukierków. Idiotyzm. 

Choć wszyscy się z nim zgodzili, byłam pewna, że serce każdego siedzącego tu Ślizgona — nawet to czarne, robaczywe serce Francisa — ściśnie wzruszenie, kiedy w czerwcu wsiądziemy do małych łódek i rzucimy ostatnie spojrzenia na oddalający się Hogwart. 

Na samą myśl poczułam rosnącą gulę w gardle. 

Salon jak zwykle wypełnił się po same brzegi — w tym roku naprawdę mocno, bo po ceremonii przydziału przybyło wyjątkowo dużo rezydentów Domu Węża. Na drugiej kanapie, którą lewitował Rosier, pojawił się Avery, Lestrange, Macnair, Crabbe i Goyle, a niedługo później — zaskakująco bez podążającej za nim jak cień Margaret — Tom. Konwenanse utrzymywane podczas uroczystej kolacji z czasem gdzieś uleciały, a Travers natychmiast zaczął częstować kolegów papierosami. 

— Nie mogę się doczekać miny tej wiedźmy Merrythought, jak zobaczy moje zaklęcia niewerbalne — rzekł z dumą Rosier. — W tym roku też kontynuujemy nasze edukacyjne kółeczko, co? 

Nie było osoby, która swoją reakcją pozostawiłaby choć cień podejrzeń, że nie miała na to ochoty. I choć nikt nie wywołał Toma do tablicy, większość zerknęła na niego z uwielbieniem, oczekując potwierdzenia. Riddle tylko się uśmiechnął, a w spojrzeniu, jakim wymienił się z Traversem, dostrzegłam coś diabelskiego. Skinął lekko głową, pobudzając kolejną falę dyskusji o tematach i zaklęciach, nad jakimi można byłoby się pochylić. Dałabym sobie rękę uciąć, że niektórzy dobrze wiedzieli, co chcieliby wypróbować pod okiem Riddle’a, ale niekoniecznie dzielić się tym z innymi. 

— W tym roku niektórzy mają owutemy — przypomniałam i na samą myśl poczułam nieprzyjemne sensacje w żołądku. 

Niepotrzebnie tyle zjadłam. 

— Egzaminy nie są najważniejsze — odparł cicho Tom, wychyliwszy się nieco w moim kierunku. Sprawiał wrażenie, jakby perspektywa najważniejszych sprawdzianów robiła na nim wrażenie porównywalne do minionej kolacji. — Niektóre umiejętności są ważniejsze od wyrecytowania dwunastu zastosowań smoczej krwi. 

— Akurat mnie zastosowanie smoczej krwi będzie po szkole bardzo potrze… — Urwałam, bo tuż ponad jego głową dokładnie na drugim końcu salonu spostrzegłam znajomą twarz. Znajomą, bo należącą do Gaby Taciturn, ale było w niej coś jeszcze. Coś, co sama widywałam codziennie w lusterku dokładnie rok temu. — Przepraszam, zaraz do tego wrócimy. 

Z trudem wydostałam się z gąszczu ślizgońskich nóg i popędziłam ku Gaby z szybkością i gracją, na jakie pozwoliły mi kręcące się wszędzie koty i pozajmowane przez ludzi pufy. Taciturn nigdy nie stroniła od towarzystwa, a nieobecność jej młodszych koleżanek wydała mi się niepokojąca. Po części przez wzgląd na nasze świeże powinowactwo, a trochę przez rady, które dostała ode mnie podczas wyścigów u Teda Greengrassa, uznałam za konieczne zaczepić dziewczynę — ot tak, przynajmniej przez grzeczność. 

Albo wyrzuty sumienia. 

— Nie widziałyśmy się w pociągu — zagaiłam, gdy zrównałam się z nią krokiem. 

— Hmm? 

Nieco speszona weszłam za Gaby na korytarz prowadzący do sypialni dziewcząt. Harmider prawie całkowicie ucichł, a cisza po całym dniu w przedziale pełnym chłopców otuliła moje uszy jak balsam. 

— Mmm… nie widziałyśmy się — powtórzyłam. — W pociągu. 

— A, tak. — Rozkojarzona powiodła wzrokiem po tabliczkach na drzwiach, chyba celowo na mnie nie patrząc. — No to… ostatni rok, co? Ivy mówiła, że na początku jest dziwnie. 

— Tak… Miałaś od niej jakąś sowę? 

Światło w pokoju się zapaliło i okazało się, że byłyśmy pierwsze. Widok sypialni — jeszcze bardziej niż sam zamek — spowodował kolejną falę mieszanych uczuć, ale szybko przepędziłam wspomnienia wielu koszmarnych nocy. Siódma klasa, powtarzałam w głowie. Cztery łóżka z kolumnami wyglądały na nietknięte, kufry równiutko ustawione, a na swojej poduszce z rozczuleniem — jak co roku — znalazłam małego karmelka. Gaby bez zastanowienia zmiotła z pościeli swojego cukierka i w butach rzuciła się na materac. 

— Miałam, ale chyba nie ma czasu. Jeździ sobie z Sokarisem po świecie — odparła z westchnieniem. — Nie napisała mi nic, czego bym nie wiedziała. 

Przysiadłam sztywno na brzegu własnego łóżka, nie odwracając od niej wzroku. Teraz, kiedy to nie ja musiałam wybierać przyszłego małżonka, zżerała mnie ciekawość, na którego z Fawleyów zdecydowała się Gaby, a ona jakby sama przez wakacje podszkoliła się w legilimencji, bo dodała znudzonym tonem: 

— Poszłam za twoją radą i wychodzę za Juliana. 

— Za moją radą?

Spojrzała na mnie z ukosa, a lewy kącik ust uniósł się zaczepnie. 

— Julian był orłem, Benjamin reszką — odparła. — Wypadł orzeł. 

Wytrzeszczyłam na nią oczy, przez co uśmiechnęła się jeszcze szerzej. 

— Naprawdę rzuciłaś monetą?! 

— A miałam inny wybór? Z jednym i drugim rozmawiałam dwa razy… w tym raz u Greengrassa. — Wzruszyła ramionami. — Poza tym to bliźniaki. Mogą się aż tak od siebie różnić? Ale w jednym Ivy miała rację. Kiedy już wybrałam, jest mi jakoś tak… lżej. Tylko obawiam się, że kiedy już będzie po wszystkim, okaże się, że będzie mnie traktował jak śmiecia. Wiesz, jak Rowdy ciebie, ale ojciec mówił, że Rowdy to idio… 

Chyba do niej dotarło, co powiedziała, bo zbladła, a uśmiech momentalnie spełzł jej z twarzy. Usiadła na łóżku, przyciskając ze zgrozą palce do ust. 

— Przepraszam! — wydusiła. — Nie… nie chciałam tego powiedzieć…! 

Nie dotknęły mnie te słowa — w końcu nie było w nich ani knuta kłamstwa, a jednak wciąż się to za mną ciągnęło. I wyglądało na to, że wszyscy wiedzieli, ale jak zwykle taktowne było omawianie tego wyłącznie we własnych domach. 

— Nic się nie stało. A ten Julian? Rozmawialiście po tym? Jak to wyglądało? Twój ojciec wysłał jego ojcu sowę czy…? 

Blade kolory wróciły na twarz Gaby, choć oczy wciąż miała okrągłe ze strachu. 

— Tak, coś w tym rodzaju. Na Boże Narodzenie jest zaplanowane przyjęcie zaręczynowe. Jak teraz tak się nad tym zastanawiam, to nawet ekscytujące czekać na coś więcej niż na same owutemy. Przejdę płynnie ze szkoły w małżeństwo, może polecimy wspólnie do Indii… — Parsknęła pod nosem, kręcąc głową. — Widzisz, już wymyślam jakieś scenariusze… Ale trochę mi szkoda, że to już koniec. 

— Koniec? 

Zarumieniła się, a w oczach błysnęły jej figlarne iskierki. 

— Właściwie nigdy nie przeżyłam jakiegoś takiego… wielkiego miłosnego uniesienia — wyjaśniła bez skrępowania. — To z Rosierem było takie… dziecinne, ale nie było tych porywów serca, o których czytałam. Wiesz, cały świat przeciwko wam i takie tam… Przynajmniej miałabym do czego wracać, kiedy się zestarzeję. 

I ja usiadłam na swoim łóżku naprzeciwko niej, skrzyżowałam nogi i podparłam się wygodnie na rękach. Samo wyobrażenie, że mogłabym w ten sposób omawiać z kimś moje życie uczuciowe, sprawiało, że za kołnierzem robiło mi się piekielnie gorąco, jednak w tej rozmowie o pragnieniach i doświadczeniach Gaby było coś intrygująco… pociągającego. Coś, czego przez ostatnie lata brakowało mi w szorstkich relacjach z chłopakami. 

— To byłby koniec dla mnie, gdybym nie uciekła sprzed ołtarza — powiedziałam. — Ale może Julian okaże się przeciwieństwem Rowdy’ego… a tobie do ślubu zostały jeszcze przynajmniej dwa semestry. Może przez ten rok coś się wydarzy? Kto wie…? 

Zawiesiłam głos, czując narastający niepokój na widok pogłębiających się pod wpływem uśmiechu dołeczków w policzkach Ślizgonki. Wyjątkowo uroczych dołeczków. I nagle zdałam sobie sprawę, że Gaby była bardzo, bardzo ładna. Wesoła, popularna, trochę postrzelona i chyba tylko to, że sama nie szukała uznania w oczach chłopców, sprawiało, że do tej pory z nikim się nie spotykała. A może myślała, że na porywy serca będzie miała jeszcze dużo czasu? Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy jak na zawołanie przypomniałam sobie te wszystkie przelotne komentarze i spojrzenia kolegów na jej temat. 

Nie wróciłam już do pokoju wspólnego. 

Jeżeli pod wpływem mojej rzuconej bezmyślnie sugestii Gaby ruszy na poszukiwania miłosnych uniesień… 

 

*

 

Pierwszą noc w Hogwarcie zakłóciło mi obżarstwo podczas uczty powitalnej — i to do tego stopnia, że następnego ranka nie mogłam patrzeć na jedzenie. Wysiorbałam łyk gorzkiej herbaty, ale kiedy zapach smażonego bekonu dobywający się z talerza siedzącego naprzeciwko Wilkesa zaatakował mój nos, odstawiłam i to. 

Natomiast dla profesora Slughorna nie istniało coś takiego jak przejedzenie się. Nie było tajemnicą, że podczas wszelkich uczt nie żałował sobie wykwintnych potraw, na śniadanie stawił się punktualnie, a kiedy przysiadł się, żeby omówić ze mną temat zajęć pozalekcyjnych, bez przerwy podgryzał szaszłyki wołowe, które ze sobą zabrał. 

— Wydaje mi się, że nie ma co ustalać jakichś konkretnych, stałych terminów spotkań — powiedział, porównując mój harmonogram ze swoim. — Tym bardziej, że mamy jeszcze to kółko… Tak, myślę, że najlepszym pomysłem będzie taki tryb, w jakim działa Klub Ślimaka. Będę co jakiś czas kontaktował się z tobą, kiedy wpadnie mi jakieś zlecenie albo pomysł, mogłabyś na początku się przypatrywać, a potem, kto wie, może asystowałabyś mi przy niektórych projektach? 

— Byłoby cudownie — odparłam, a serce zabiło mi mocniej. 

Przed oczami stanęła mi nieco komiczna wizja profesora Slughorna i mnie samej krzątających się nad kotłem wielkości małego hipogryfa. Oboje mieliśmy na sobie jakieś dziwaczne, skórzane kombinezony z innej epoki, ochronne czapki i wymyślne maski na twarzach, pochyleni nad wywarem, z którego sączyły się jaskrawozielone kłęby dymu. 

— Takie spotkania odbywałyby się, dajmy na to… minimum raz w miesiącu, rzadziej to mijałoby się z celem — kontynuował. — Oczywiście będę ci zlecał jakieś dodatkowe lektury… Ach! Widzisz, dobrze, że mi przypomniałaś! Dostaniesz dostęp do Działu Ksiąg Zakazanych do regału poświęconego eliksirotwórstwu. Od razu napiszę ci zgodę, bo potem zapomnę… 

Próbując sobie poradzić z trzema nadgryzionymi szaszłykami, harmonogramami i pustymi arkuszami pergaminu, z trudem wydobył z kieszeni różdżkę, którą stuknął w kartkę i wręczył mi ją, kapiąc przy okazji tłuszczem na mokry atrament. 

— A to przeczytaj na pierwsze zajęcia. Zaznaczyłem ci wymagane rozdziały, przeczytaj to do końca tygodnia. Wpadło mi pewne małe zlecenie, nic trudnego, ale lepiej wszystko zrozumiesz, mając już jakąś zaawansowaną wiedzę na temat toksykologii. 

Pomachał mi ręką i odszedł, żeby pomóc Rosierowi sporządzić jego własny plan lekcji, a ja, zapominając o mdłościach i wyrzutach sumienia, rozpromieniona odwróciłam się do Notta, który już zaglądał mi przez ramię. 

— I będzie ci się chciało? — zapytał zdumiony, bez entuzjazmu odczytując tytuł pozycji, którą zanotował Slughorn. — Zobaczysz, w siódmej klasie będzie dużo więcej nauki niż rok temu. Może nawet więcej niż do SUM-ów. 

Machnęłam ręką. 

— Przecież nie muszę zdać wszystko na wybitny. Naprawdę wysokich not potrzebuję tylko z eliksirów, zielarstwa i zaklęć. Szkoda, że nie udało mi się z transmutacją, ale część punktów mogę odrobić na egzaminie z obrony przed czarną magią. 

Nott nie wyglądał na przekonanego. 

— Jeszcze chwila i zamienisz się w Rowle. Chociaż może to by nie było złe, miałbym od kogo odpisywać na runach. 

— Gdybym zmieniła się w Rowle — odparłam, zadzierając głowę w identyczny sposób jak Margaret — z całą pewnością nie dałabym ci odpisać. Do zobaczenia na obronie, pa! 

Po podręczniki na zajęcia pofrunęłam jak na skrzydłach, choć eliksiry czekały mnie dopiero następnego dnia. Tak naprawdę do samego końca nie wierzyłam, że to JA zostałam wybrana do seminarium. Ja. Nie Tom Riddle, nie Margaret Rowle, nie Gaby Taciturn, a Victoria Hortus, która podczas warzenia nigdy nie wykazała się żadnym ponadprzeciętnym pomysłem czy finezją. Niczym, co mogłoby sprawić, że w głowie profesora Slughorna zakwitła myśl: ta dziewczyna będzie idealnym materiałem na Mistrzynię Eliksirów

Szamocząc się z niedomykającą się torbą, prawie wpadłam na garstkę Ślizgonów czających się tuż za tajnym przejściem do dormitorium. Travers zawył z bólu, kiedy zderzyłam się z jego ramieniem, a na stopę posypały mu się podręcznikami do obrony przed czarną magią, zielarstwa i zaklęć. 

— Och… przepraszam, bardzo mi przykro — bąknęłam tonem, który wcale nie wyrażał, że naprawdę było mi przykro. Skinęłam różdżką i lewitowałam wszystkie książki z powrotem do torby. 

Sposób, w jaki Ślizgon na mnie spojrzał, zapowiadał jakieś paskudne przekleństwo, ale nie zdążył, bo wyłapał wzrok Toma i to wystarczyło, żeby odwrócił się na pięcie i razem z Averym, Mulciberem i Lestrange’em ruszył w stronę wyjścia. Zmrużyłam lekko oczy, analizując miejsca, w których zatrzymali się chwilę wcześniej. Musieli nadejść z głębi lochu, nie było innej możliwości. 

— Skąd ten uśmiech? — zapytał Riddle, gdy kroki pozostałych rozpłynęły się gdzieś w oddali. Intensywność jego spojrzenia wydała mi się niepokojąca. 

— Rozmawiałam z profesorem Slughornem — oznajmiłam z powściągliwą ekscytacją. — Właśnie zapowiedział pierwsze prywatne zajęcia w jego gabinecie. Mam już lekturę do przeczytania, dostałam nawet dostęp do części Działu Ksiąg Zakazanych… i zaczynamy kółko. To będzie rok pod znakiem eliksirów! 

Odpowiedział mi uśmiechem, ale ten uśmiech nie objął oczu — pozostały upiornie czujne i nieruchome jak u jakiegoś dzikiego zwierzęcia śledzącego ofiarę. 

— To dużo pracy. 

— Podołam — zapewniłam go. 

— Wiem. Inaczej profesor Slughorn by cię nie wybrał. — Podszedł tak blisko, że nie miałam już gdzie się cofnąć. Za mną była już tylko zimna wilgoć kamiennej ściany. — Pamiętaj, że masz też inne zobowiązania. 

Uniosłam pewnie głowę, choć sposób, w jaki na mnie patrzył, nie wywoływał w żołądku niczego przyjemnego. 

— Pamiętam — odparłam. — Co mi przypomniało, że nasze ćwiczenia były w jakimś celu. Miałeś wyjawić mi jakiś sekret, tak czy nie? 

— Na sekret trzeba sobie zasłużyć. Nie zasłużysz na niego, ignorując mnie w ten sposób — powiedział ledwie słyszalnie, tak, że jego głos prawie zlał się z charakterystyczną dla lochów ciszą. Pochylił się i musnął ustami czubek mojej głowy. Bez cienia czułości, ale za to z czymś, co absurdalnie zinterpretowałam jako ostrzeżenie. — Liczę, że podczas wakacji dobrze się przygotowałaś. Dziś wieczorem będziesz miała okazję się wykazać. 

Odszedł, zostawiając mnie samą i pełną obaw. Już wczorajsze wspomnienie powrotu do naszych tajemnych spotkań w lochu wywołało delikatne ukłucie niepokoju, ale groźba pojedynku z Tomem — i to na oczach pozostałych — sprawiła, że żołądek związał się w supeł i ani myślał puścić. Przez całe wakacje starałam się ćwiczyć zaklęcia niewerbalne i oczywiście wyuczyłam się na pamięć tyle, ile mogłam z teorii, ale obawiałam się przełożenie tego na praktykę. 

Liczyłam, że podczas zajęć uda mi się pod stołem trochę się „rozczarować”, przyzywając niewerbalnie jakieś papierki z kosza na śmieci albo chociaż oczyścić umysł jak przed zajęciami z oklumencji, ale Nott miał rację — nauczyciele nie dali nam ani minuty wytchnienia. Już z wróżbiarstwa wyszliśmy z zadaniem postawienia tarota minimum pięciu osobom, a okazało się, że profesor Bykow ledwo delikatnie pchnął nas w kierunku karuzeli szaleństwa, jaką rozpoczął profesor Slughorn. Zaczęliśmy łagodnie — napojem wzmacniającym na rozkręcenie, jak zwykł mawiać nasz Mistrz Eliksirów. Ale na przyszły tydzień zapowiedział „niezapowiedzianą” klasówkę z rozdziału poświęconego Veritaserum, przy czym ostrzegł, że warzenie eliksiru miało się odbyć bez wglądu do listy ingrediencji oraz przepisu. Przerwa obiadowa minęła jak z bicza trzasnął, bo zaraz trzeba było pędzić na starożytne runy, które opuściliśmy z tłumaczeniem na trzy stopy. Dziękowałam Bogu i własnemu ojcu za wyperswadowanie wzięcia mugoloznawstwa — wtedy, gdy Tom i Margaret pomaszerowali do klasy profesora Pembertona, ja mogłam wykorzystać ten czas na wycieczkę do biblioteki. 

Wycieczkę — ponieważ nie zamierzałam zajmować się ani zakuwaniem receptury na Veritaserum, ani tym bardziej zabierać się za pracę domową na runy. Pragnęłam odwiedzić Dział Ksiąg Zakazanych. 

Ta perspektywa rozluźniła nieco ucisk w brzuchu, jaki wciąż utrzymywał się po rozmowie z Riddle’em. Zaglądając do królestwa pani Mortemore, czułam się tak, jakbym wchodziła tam po raz pierwszy w życiu. Kiedy zawiasy zaśpiewały cicho pod naporem mojego biodra, czarownica natychmiast wychyliła się zza kontuaru, pewno zachodząc w głowę, cóż to za szaleniec postanowił zakłócić jej spokój drugiego dnia szkoły. 

Nic się tu nie zmieniło przez całe wakacje. Przytłumione światło świec przy każdym wejściu między regały oraz mocny blask lamp na każdym z ustawionych wzdłuż ściany stolików — idealnie wyważone, by móc swobodnie czytać, nie nabawiając się bólu oczu — zapraszało do sięgnięcia po pierwszą lepszą pozycję. Zapach starego, przykurzonego pergaminu i olejowanej skóry, mgła napierająca na ciemne okna i wypłowiałe, bordowe chodniczki mające tłumić skrzypienie podłogi pod butami — ten widok, choć przeważnie kojarzony z przedegzaminacyjną paniką, napełnił moje serce przyjemnym ciepłem. 

Nie mogąc do końca powstrzymać uśmiechu drgającego w kącikach ust, podeszłam do kontuaru, śledzona uważnie przez zmrużone oczy bibliotekarki. Już wiedziała, że coś się święciło. Powiedziało jej to moje harde spojrzenie i karteczka, którą ściskałam w rękach. 

— Dobry wieczór, chciałabym to wypożyczyć. 

Nie odpowiedziała, zezując na pergamin znad swoich prostokątnych okularów. Na pożółkłej, papierowej skórze na czole zaroiło się od setek drobniutkich zmarszczek, kiedy kobieta odczytywała tytuł. 

— O Warzeniu Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów Amona Kalchyronidesa. To jest lektura z Działu Ksiąg Zakazanych — rzekła. 

— Wiem — odparłam milutko, nie przestając się uśmiechać. — Mam zgodę od profesora Slughorna na poddział poświęcony eliksirom. O, tutaj jest podpis. 

— Widzę. 

A jednak jeszcze przez długą chwilę wyraźnie go oglądała, dla pewności przyświecając sobie różdżką. Chyba nawet rzuciła na kartkę jakieś zaklęcie demaskujące, bo usta drgnęły jej raz czy dwa, jakby mamrotała formułkę. 

— Jest w porządku — mruknęła, przyglądając mi się uważnie, jakby nagle wpadła na pomysł, że mogłabym podszyć się pod samą siebie. 

Nie mogłam jej odmówić skrupulatności w wykonywaniu obowiązków. 

— Przecież zna mnie pani od sześciu lat. 

— Może i tak, Hortus, ale ostrożności nigdy dość — oznajmiła. Nie przerywając tego krępującego kontaktu wzrokowego, wsunęła karteczkę z podpisem Slughorna do szuflady. — Zostaw tu torbę, odbierzesz po wyjściu. I nie ma szperania po innych regałach, a jeśli nie, to dowiem się, Hortus. Nie tacy jak ty próbowali podprowadzać książki. 

— Tak jest, proszę pani. 

Czując na sobie świdrujące spojrzenie, ruszyłam śmiało w kierunku zaryglowanych drzwi. Podobnie jak wszyscy uczniowie — tylko z racji tego, że stanowiły zakazany owoc — tyle razy przechodziłam obok nich, starałam się zajrzeć przez dziurkę od klucza, a teraz miała go posmakować. Zatrzymałam się z sercem bijącym uroczyście gdzieś na wysokości przełyku i patrzyłam, jak łańcuch oplatający metalowe rączki wolno opadał pod wpływem dotyku różdżki. Drzwi same się przede mną rozwarły, wystarczyła jedna prosta Alohomora

I stanęłam u progu raju. 

U wrót Edenu każdego dowcipnisia i każdego kujony w tej szkole. Ja. Victoria Hortus — zwykła przeciętniaczka — przekraczała właśnie bramy Nieba. 

Choć sądząc po wyglądzie niektórych okładek i tytułów ziejących z czarnych, łuszczących się grzbietów, bardziej wyglądało to na przedsionek piekła. Mrok rozpraszany przez kilka samotnych lamp nadawał tej długiej, wąskiej komnacie specyficznego klimatu wyciągniętego rodem z jakiejś gotyckiej powieści. Brakowało mi tylko długiej, białej koronkowej koszuli nocnej, lichtarza z pojedynczą świecą i śmiało mogłam tu błądzić w poszukiwaniu duchów. 

Ruszyłam między regałami, donikąd się nie śpiesząc. Napawałam się. Z pewnym namaszczeniem muskałam palcami znajome oprawy, które widywałam czasem u Toma. Niektóre z nich sama czytałam, ponieważ czasami mi je podtykał, lecz ich widok na stoliku w dormitorium nie był tym samym, co tu, w Dziale Ksiąg Zakazanych. 

Niechętnie zatrzymałam się przy tabliczce z napisem eliksiry i raz-dwa odnalazłam cel mojej wyprawy. O Warzeniu Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów pióra Amona Kalchyronidesa. Książka spoglądała na mnie z półki dokładnie na poziomie oczu i okazała się wizualnym rozczarowaniem. Względnie nowoczesna, bez skórzanej okładki przesiąkniętej zapachem historii prezentowała się bardziej jak zwykły, kolorowy podręcznik do historii niż czarnomagiczny grymuar. Niemniej jednak sięgnęłam po nią z należnym jej szacunkiem, jak gdyby miała w każdej chwili rozsypać mi się w rękach. Zupełnie zignorowałam fakt, że została wydana w 1954 roku. Miałam ochotę jeszcze chwilę pokręcić się między regałami, ale odgłos niecierpliwych kroków pani Mortemore przywołał mnie do porządku i pośpiesznie opuściłam tę strefę, nie zapominając, by założyć łańcuch z powrotem. 

Pierwsze, co zrobi, to pójdzie go poprawić, ledwo zamkniesz za sobą drzwi. 

Z wyrozumiałością odczekałam, aż bibliotekarka dokładnie obejrzała książkę, zanim zgodziła mi się ją wydać. Wychodząc, starałam się zachować pozory spokoju, choć serce nie przestawało dudnić, rwać się do tego, co skrywała ta niepozornie wyglądająca pozycja. 

Popędziłam prosto do dormitorium, gdzie przed kolacją zgromadzili się już prawie wszyscy Ślizgoni. Tylko niedobitki uczestniczące w przedmiotach pokroju mugoloznawstwa nadal męczyli się w klasach. Pozostali oddawali się słodkiemu lenistwu na kanapach i przed kominkiem, gwiżdżąc na drugi dzień szkoły. Choć wyłowiłam wzrokiem sporą część naszej grupy, minęłam ich i bez słowa zamknęłam się w sypialni dziewcząt. Łóżka, które pozostawiłyśmy rano skotłowane i zasypane kosmetykami, same się pościeliły, a wszystkie kremy, perfumy i malowidła stały teraz ślicznie ułożone na nakastlikach. Ignorując perfekcyjnie wyprasowane satynowe okrycie, rzuciłam się na swój materac i szybko dokartkowałam się do spisu treści. Dwa z dwudziestu rozdziałów, z którymi profesor Slughorn zalecił mi zapoznać się przed naszym pierwszym spotkaniem, połknęłam natychmiast, a zanim wybiła osiemnasta, miałam już za sobą ponad połowę książki. Nie była to wciągająca opowieść z dreszczykiem, ale z każdym kolejnym tematem zaczynało do mnie docierać, dlaczego lektura Amona Kalchyronidesa wylądowała w Dziale Ksiąg Zakazanych. 

Nie było tam nic o eliksirach wywracających człowieka na lewą stronę, ani słowa o przerażających truciznach, natomiast sporo na temat tworzenia eliksirów leczących i efektach ich skażenia. Dowiedziałam się wiele na temat stężenia toksyn w organizmie czarodzieja oraz o tym, jak ich poziom wpływa na poszczególne narządy. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby podobna pozycja w ogólnodostępnej części biblioteki zachęciła niektórych do samodzielnego pichcenia sobie mikstur uzdrawiających. 

Również tych uzależniających. 

Na dźwięk budzika z niechęcią odłożyłam książkę. Do końca zostały trzy rozdziały, ale zmusiłam się do wstania i opuszczenia dormitorium. Tam, dokąd zmierzałam, czekały podobnie ekscytujące i nie do końca legalne rzeczy, mówił mi o tym słaby skurcz w żołądku.

Wciąż miałam problem, żeby bezbłędnie trafić do sali tortur, w której odbywał się zajęcia z klubu pojedynków, ale szczęśliwie na korytarzu udało mi się dogonić ostatnich spóźnialskich — Rosiera, Lestrange’a i Mulcibera. Temperatura spadała z każdym mijanym zakrętem, a powietrze stawało się coraz bardziej wilgotne, wczesnowieczorne odgłosy zamku milkły, dzięki czemu dźwięk naszych pośpiesznych kroków coraz donośniej rozbijał się o ciemne ściany. Tutaj jedynym źródłem światła, jakie mieliśmy, były nasze różdżki.

Poczułam na plecach nieprzyjemny dreszcz, kiedy wyobraziłam sobie, że mogłabym znaleźć się tutaj nagle całkiem sama.

Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, natychmiast poznałam kute, oblepione pajęczyną drzwi. Dźwięki rozmów, które płynęły przez wąski, żółty pasek przy framudze, echo zniekształcało upiornie, przywołując na myśl skomlenie jakiegoś przerażającego stwora. 

Chciałaś polowania na duchy, to masz, zaszemrało mi z tyłu głowy. 

Wnętrze komnaty zostało jednak tak dobrze oświetlone, że jej widok nie przyprawiał o dreszcze. Wyglądało na to, że wszyscy już byli, ale spotkanie jeszcze się nie zaczęło — w każdym razie atmosfera przypominała raczej tą z pokoju wspólnego niż z lekcji transmutacji. Nott i Wilkes palili, gawędząc wesoło, Malfoy notował coś w skrupulatnie w oprawionym w atłas dzienniku, Crabbe i Goyle testowali w kącie jakieś zaklęcia na zamkniętym w klatce szczurze. Trzask zamykanych drzwi zwrócił uwagę części osób, w tym Riddle’a, który odwrócił się od Bellatriks i omiótł wzrokiem salę tortur. 

— Chyba jesteśmy ostatni — rzucił zdyszany Rosier, siadając bezpośrednio na podłodze pod ścianą. — To jak, ćwiczymy niewerbalne pojedynki? 

Samo określenie zacisnęło jeszcze mocniejszą pętlę wokół mojego żołądka. 

Całe szczęście, że byłam przed kolacją. 

Riddle raz jeszcze objął spojrzeniem wszystkich zebranych, zatrzymując się sekundę dłużej na niektórych twarzach. 

— Tak. Na rozgrzewkę pojedynki — rzekł, przeciągając sylaby. — Tylko bez popisówki, Mulciber. Hortus, przekonamy się, jaki progres zrobiłaś przez te wakacje.

Kilku Ślizgonów zaśmiało się złośliwie, zapewne wspominając Pijanego Jednorożca, ale nikt nie pociągnął tematu dalej, bo prawie wszyscy bez słowa zaczęli dobierać się w pary. Crabbe i Goyle nadal znęcali się nad szczurem.

Raz-dwa przywołałam się do porządku, strzepując bezwiednie dłonie. Nie pomogło. Adrenalina nadal pulsowała mi w żyłach, wystarczył sam widok wyciągniętej różdżki Toma, żeby całe moje ciało weszło w tryb gotowości. 

Oddychaj, powtarzałam sobie w myślach. Przecież już to robiłaś. Opanowałaś jebaną oklumencję. To tylko kilka dobrze znanych ci zaklęć, których możesz skutecznie użyć NIEWERBALNIE. 

Przybrałam właściwą postawę — nieco sztywno, nie aż tak wytwornie jak mój przeciwnik — i wypuściłam odrobinę powietrza przez zaciśnięte zęby. Riddle po drugiej stronie pomieszczenia wydawał się zupełnie zrelaksowany. Ukłonił się z miną jak na piknik, a ramię z różdżką powędrowało w powietrze z wdziękiem dyrygenta, podczas gdy ja pochyliłam się przerażona jak przed narowistym hipogryfem. 

Ostatni raz przełknęłam i…

…i oczywiście nie czekał na mnie. 

Pamiętając, co mówił, wyczarowałam tarczę, która pochłonęła prędką, srebrną błyskawicę, a zaraz potem zaatakowałam go tym samym, zmuszając do ucieczki. Prawie natychmiast doskoczył do przodu i strzelił różdżką jak z bicza, a rój maleńkich, ostro zakończonych noży pomknął w moją stronę. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to transmutacja, ale nie miałam pojęcia, jak zmienić je w piasek lub dym, więc odbiłam ostrza jeszcze jednym zaklęciem tarczy. I tak kilka razy — ratowało mnie zawsze w momentach, kiedy Riddle atakował czymś nowatorskim. Czymś, co wymagało wiedzy spoza podręczników i reakcji na bieżąco. To nie był już tylko niewerbalny pojedynek. To był pojedynek na kreatywną walkę, w której — jak szybko się okazało — nie potrafiłam się odnaleźć. 

Oczywiście pokonał mnie jeszcze trzy razy z rzędu, całe szczęście nie na tyle brutalnie, bym musiała wstydzić się przed resztą Ślizgonów, ale za każdym razem kończyłam na podłodze. Zdyszana, spocona i z uwalaną pyłem szatą. A jednak przegrywałam zadowolona. Być może nigdy nie miałam zostać mistrzynią pojedynków, ale każde zaklęcie, którego użyłam bez wypowiadania inkantacji, zadziałało. Osiągnęłam swoje małe zwycięstwo. 

— Na wakacjach ćwiczyłaś coś poza nalewaniem piwa, co? — zagadnął, zbierając różdżką kurz z moich pleców. Obróciłam głowę i spostrzegłam w brązowych oczach wyzywające iskierki, ale zanim się oburzyłam, dodał: — Jeżeli chodzi o zaklęcia niewerbalne, jest dużo lepiej. 

— Ale? 

— Ale brakuje ci spontaniczności. — Uniosłam brwi, słysząc to. — Masz próbować mnie pokonać, a nie udowodnić, że nauczyłaś się na piątkę. Nie zamierzam cię oceniać. Robisz to dla siebie. Wszystko, czego się tu uczymy, uczymy się dla siebie. 

Odprowadziłam go wzrokiem, nie do końca pewna, co miał na myśli. Podchodząc do Crabbe’a i Goyle’a, wokół których zebrało się już dwóch zainteresowanych, obserwowałam kątem oka, jak Nott ustawiał się właśnie do pojedynku z Riddle’em. Poczułam, jak zrobiło mi się gorąco ze strachu. Wciąż miałam w pamięci wyraz jego twarzy pod koniec zeszłorocznego Topienia Marzanny, gdy Teodor go zaatakował. Czy dostał już swoją karę — tego nie wiedziałam, ale wątpiłam, by Tom przepuścił okazję przypomnienia mu o tym. 

— …no i, ten… — dukał Goyle. — Pracujemy nad tym od czerwca. Czasami widać, ten, no, wątrobę albo co tam sobie wskażesz… wiecie, to jest trochę losowe, bo czy ja tam wiem, gdzie jest jakaś śledziona czy co… Ale czasami uda się, że pokaże wszystko i szczur robi się przezroczysty.

— No. Szuper — wtrącił lakonicznie Crabbe. — Pellistranspare. 

Mulciber i Lestrange mruknęli z podziwem, ale nie byłam w stanie odkleić wzroku od walczących Ślizgonów. Kilku również przerwało swoje pojedynki i przystanęło pod ścianą, uśmiechając się przy tym w taki sposób, jakby spodziewali się czegoś spektakularnego. 

A ja właśnie tego się obawiałam. 

Ukłonili się sobie z zawodową fachowością, prezentując różdżki (Notta nieco drżała), po czym oddalili się na tyle, na ile pozwalała im niezbyt przestronna sala. Pojedynek się rozpoczął. Spodziewałam się, że Riddle zaatakuje jako pierwszy, ale nie — czekał jak zwykle, kiedy to ja z nim walczyłam, jednak poza skupionym spojrzeniem na jego twarzy czaiło się coś jeszcze. Mały uśmieszek w kąciku ust, który mówił: chodź i się przekonaj. 

Postawa Notta była jego całkowitą odwrotnością. 

Piekielnie spięty i sztywny ruszał się tak, jakby właśnie oceniało go pół tuzina sędziów na międzynarodowych zawodach z pojedynków. Praca nóg grała idealnie z tym, w jaki sposób machał różdżką. Brwi zmarszczone, usta zagryzione, jak gdyby w obawie przed pokusą wypowiedzenia formułki na głos. Na początek zaczęli ostrożnie — kilka zaklęć oszałamiających i paraliżujących, następnie obrzucili się nawzajem wyczarowaną z powietrza bronią białą, tak, że widzowie, którzy siedzieli najbliżej, musieli uciekać, żeby nie oberwać odbitym od tarczy mieczem lub halabardą, ale bardzo szybko atmosfera zgęstniała, przesiąknięta czymś niepokojącym. 

Rodzajem magii, na którą do tej pory nie było tu miejsca. 

Nie w tak oczywisty sposób. 

Cofnęłam się pod ścianę, skubiąc nerwowo obrąbek kołnierza, podczas gdy cała reszta porzuciła swoje dyskusje i zajęcia, żeby oglądać pojedynek. W sali zrobiło się nagle bardzo gorąco od srebrzystych strzał i granatowych, roziskrzonych kul. Jedna z nich ześlizgnęła się z półprzezroczystej tarczy, którą wyczarował przed sobą Tom, uderzyła w podłogę i eksplodowała z głośnym sykiem, rozsypując dookoła całą masę żywych, biało-fioletowych płomieni. Rosier i Wilkes, którzy stali najbliżej, rzucili się, by je ugasić, ale Riddle — wciąż nie przestając atakować — zlikwidował wszystkie jednym machnięciem różdżki. Zdawał się świetnie przy tym bawić, coraz bardziej zwiększając tempo, aż twarz Teodora pokryła się ciemnymi plamami, lecz chyba pierwszy raz spostrzegłam w tamtych ładnych, ciemnych oczach coś więcej niż zwykłe skupienie. 

Zaintrygowanie. 

Ale nie on jeden był zaskoczony tą niespodziewaną przemianą Teodora. Wszyscy obserwowali z ciekawością, jak sprawnie unikał zaklęć Toma. Odpowiadał na nie z agresją godną Traversa czy Bellatriks, choć sam jeszcze w zeszłym roku raczej dopasowywał się do sposobu walki przeciwnika. Teraz to on stał się napastnikiem. A i zaklęcia, na które sobie pozwalał, nosiły znamiona tych, na które Riddle nie pozwalał na spotkaniach w większej grupie. 

Oczywiście Nott nie był w stanie go pokonać. Walczył dzielnie do samego końca, młócąc ramionami jak szalony — szybko, rozpaczliwie, z siłą, jakiej chyba nawet on się po sobie nie spodziewał, lecz wciąż zbyt wolno. Za słabo, bo złoty pióropusz iskier poderwał go w powietrze i miotnął nim prosto w drzwi, aż zatrzeszczały framugi. Serce podskoczyło mi do gardła, ale zanim zebrałam się, by tam podbiec, kilku Ślizgonów już stawiało Ślizgona na nogi. 

— To dopiero przedstawienie! 

— Kurwa, stary, jestem w szoku… nieźle żeś się podszkolił! 

— To jak, na następnym spotkaniu solówka, co? 

Riddle też do niego podszedł. Z najwyższą kurtuazją uścisnęli sobie dłonie, jak gdyby naprawdę brali udział w zawodach. Choć policzki Toma barwił jedynie delikatny rumieniec, Nott wytrzeszczał dziko oczy i sapał głośno przez rozdęte nozdrza, próbując utrzymać jako taką świadomość. 

Przedstawienie. 

Mulciber dobrze to określił, a ja sama nie wiedziałam, jak miałam się z tym czuć. Siedziało to we mnie do końca spotkania i nie chodziło nawet o same złowrogie zaklęcia. Dobrze wiedziałam, że w tajemnicy przed nauczycielami wielu je praktykowało, być może nawet tu w Hogwarcie, lecz jeszcze żaden nie posunął się do tego, by stosować je w walce. 

A może byłam po prostu przewrażliwiona po tym, co w zeszłym roku stało się z Bellatriks. 

Wychodząc, jako jedna nie miałam ochoty na dowcipkowanie, podczas gdy Nott odzyskał siły i teraz tryskał humorem. 

— I jak ci się podobało? Wiadomo, wygrać z Riddle’em — niemożliwość, ale dotarło do mnie, że nie można zostawić tych murów w takim stanie — oznajmił, nie kryjąc dumy. 

— W takim? To znaczy w jakim? 

— Jako frajer. 

— I wydaje ci się, że używanie takich zaklęć w klubie pojedynków czyni z ciebie twardziela, tak? — zapytałam, nie kryjąc pretensji. — Tenebrea Devora, Zaklęcie Diabelskiego Jęzora… Wyobrażasz sobie, co by się stało, gdyby trafiło kogoś rykoszetem? 

Nie wyglądał, jakby się tym przejął. Z rękami nonszalancko wciśniętymi w kieszenie maszerował na końcu pochodu, nie widząc problemu. Już podczas pokazu u Greengrassów zachowywał się dziwnie, ale w tym momencie go nie poznawałam. Teodor Nott, którego lubiłam najbardziej z tej całej potępionej ferajny, zupełnie przestał przypominać samego siebie. 

— Ale w nikogo nie trafiłem, nie rozumiem, co ci nie pasuje. Poznałem dużo mroczniejsze zaklęcia, dużo bardziej niebezpieczne niż zaklęcia podpalające… 

— Prawie spaliłeś Rosiera. 

Wtem uśmiech spełzł mu z twarzy, a on sam spojrzał na mnie z dziwną mieszaniną zdumienia i rozczarowania. Automatycznie zwolniłam kroku, czując nadchodzącą rozmowę — jedną z tych niewygodnych, przy których nie chce się żadnych świadków. 

— Myślałem, że cię to interesuje. Odkrywanie potężnych zaklęć, eksplorowanie terenów magii, na które mało kto się zapuszcza… 

— Bo interesuje — przerwałam mu szybko. — Ale uważam, że na wszystko jest miejsce i czas. Bardziej stosowne niż szkolne zabawy w klub pojedynków. Nie pamiętasz, co się stało z Black? Ściąganie uwagi nauczycieli na ostatnim roku nie jest chyba zbyt rozsądne. 

Widziałam, jak przez chwilę jeszcze się nadymał, walcząc z przyznaniem mi racji, ale w końcu wypuścił głośno powietrze przez nos i nic więcej nie powiedział. Może i byłam w jego oczach frajerem, którym on tak panicznie bał się stać. Mogłam się z tym pogodzić i nie przeżywać katuszy oczekiwania na jakieś informacje z gabinetu dyrektora lub — co gorsza — skrzydła szpitalnego. I było mi z tym dobrze. Wychodząc z lochu, odetchnęłam rozkosznym zapachem kolacji. 

— Carrow wyznaczyła już datę eliminacji do drużyny? — zapytałam dla rozluźnienia atmosfery. 

— O tak! — Nott błyskawicznie odzyskał rezon. — W tę sobotę. Będziesz? 

— Na trybuny raczej się nie wybieram, ale mogę kibicować z ziemi. 

Gdy się do mnie uśmiechnął, spostrzegłam w jego oczach cień dawnego Teodora — trochę postrzelonego, ciamajdowatego, swojskiego, ale tylko cień. Ledwo cień i posmutniałam, bo w tej samej chwili do mnie dotarło, że przez wakacje nie tylko ja się zmieniłam. Wszyscy wydorośleliśmy, jakby perspektywa ostatniego roku w Hogwarcie miała naprawdę coś znaczyć. Stworzyć dla każdego siódmoklasisty formę, z której wyjdzie ostatecznie ukształtowany na resztę życia. Może i mogłam odwracać swoją uwagę kółkami zainteresowań, punktami regulaminu, domowymi rozgrywkami quidditcha, ale ostatecznie w głębi serca wiedziałam, że to była tylko fasada. 

Ani jednego z nich nie obchodził quidditch. Każdy miał tu coś do udowodnienia, tylko zmierzał do celu inną ścieżką i żadna z nich nie była brukowana czystym marmurem. 

 

*

 

Pierwszy tydzień września zleciał w mgnieniu oka i nim się spostrzegłam, nadeszło sobotnie popołudnie i to, co przez ostatnie sześć lat Hogwartu interesowało mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Unikałam meczów quidditcha za wszelką cenę — po części ze strachu przed wysokimi trybunami, a po części dlatego, że nigdy nie pasjonowałam się takim sportem.

W tym jednym w stu procentach zgadzałam się z Margaret Rowle — czternastu cwaniaków na miotłach jakieś trzydzieści stóp nad ziemią lata za piłką, z czego dwójka poszukuje złotego blasku wielkości sykla, do tego rozgrywka nie może zostać przerwana, dopóki ów blask nie zostanie schwytany. I to bez względu na porę dnia, skwar, wichurę, słotę czy śnieżycę. Poza możliwością skręcenia karku i ostrym przeziębieniem widziałam w tym wyłącznie jedną wielką bezcelowość. Wyłączając małe okienko narzeczeństwa z Nickiem, przez cały okres nauki szkolnej omijałam boisko szerokim łukiem. Nawet kiedy ćwiczyłam. 

Ale dla Notta byłam w stanie się przełamać. 

Razem z Rosierem udaliśmy się na miejsce zaraz po obiedzie. Spodziewałam się, że poza zainteresowanymi będziemy jednymi z nielicznych, którzy przyjdą oglądać sprawdzian, ale okazało się, że trybuny zostały już w znacznej części zajęte nie tylko przez Ślizgonów, ale i uczniów z pozostałych trzech domów. Największą część obcych stanowili oczywiście Gryfoni, którzy chyba najbardziej ze wszystkich chcieli zobaczyć Teodora w akcji. I wcale im się nie dziwiłam. 

Carrow podzieliła wszystkich kandydatów według pozycji, na które startowali i już z oddali rzucał się w oczy w grupie potencjalnych pałkarzy — jedyny niezbyt wysoki jak na siódmoklasistę, przeraźliwie chudy prezentował się niepoważnie na tle młodszych, nabitych osiłków. Jak na moje oko wypadł całkiem dobrze podczas pierwszego grupowego zadania polegającego na zrobieniu kilku pętli, ale wyglądało na to, że miało ono na celu jedynie wyeliminować tych, którzy nigdy nie trzymali miotły w ręku. 

— Największe szanse ma… hmm, Crabbe i Flint — oświadczył Evan, gdy kilku Ślizgonów z niższych klas zeszło z boiska i wspięło się na trybuny, żeby śledzić dalszy przebieg testów. — No i brat Flinta był kapitanem. Ale w drużynie jest miejsce tylko na jednego pałkarza, więc… 

Musiałam uwierzyć na słowo. 

Plułam w brodę Victorii sprzed tygodnia, która tak ochoczo zgodziła się tu przyjść. Od kilku dni bez przerwy popadywało i teraz również kropiło, ale pod wpływem silnego wiatru kropelki chlastały po twarzy jak drobniutkie kamyczki i musieliśmy rzucić na siebie nawzajem zaklęcie Impervius, żeby cokolwiek widzieć. Spacerując wzdłuż linii boiska, zastanawiałam się, na czym miał polegać sprawdzian na szukającego, ale wątpiłam, by Carrow zdecydowała się na polowanie na złotego znicza. Już w trakcie obiadu na suficie w Wielkiej Sali pokazały się pierwsze ciemne chmury, a teraz — choć do zachodu słońca zostało jeszcze dobre pięć godzin — niebo było ciężkie i czarne. 

— Mają chyba ławki rezerwowe, o ile dobrze pamiętam — mruknęłam, starając się wygrzebać z pamięci jak najwięcej wiadomości, o które otarłam się podczas niezliczonych wieczorów w towarzystwie Nicka i jego kolegów z drużyny. — Zresztą nigdy nic nie wiadomo, Nott ostatnio… 

— …nie jest Nottem — dokończył za mnie Rosier. — Ale chyba nie do tego stopnia. Daj spokój, widzisz tego mięśniaka? Zjada Notta na śniadanie. 

Rzeczywiście Flint może nie górował wzrostem nad kandydatami, ale zdecydowanie był szerszy niż dłuższy. A kiedy podeszliśmy z Evanem bliżej, by obejrzeć, jak Dafne dyrygowała właśnie grupą przyszłych ścigających, zauważyłam, że Ślizgon składał się chyba tylko i wyłącznie z mięśni. 

Z ulgą skręciłam za trybuny. Wysokie wieże przynajmniej częściowo osłaniały nas od wiatru i choć widok na centrum boiska był stąd zdecydowanie gorszy, celowo zwolniłam kroku, żeby odpocząć od wiatru. Jeszcze chwila i wiatr urwałby mi głowę. Tymczasem nad murawą pojawiła się kolejna trójka na miotłach — dwóch chłopców i jedna dziewczyna. Jej cienki blond kucyk szalał u szczytu głowy jak ogon wściekłego kota, ale chyba tylko on miał problem z nadchodzącą wichurą. Ślizgonka radziła sobie w powietrzu jak ryba w wodzie, unikając tłuczków odbijanych przed Dafne, podawała kafla innym zawodnikom i nawet strzeliła cztery bramki. Przystanęłam na moment, śledząc z uwagą ten niespodziewany talent. Było coś znajomego w tej postaci — miła dla oka żwawość, jaką rzadko kiedy widziałam wśród Ślizgonek. 

— Zaraz… czy to Gaby? — zapytałam, patrząc na Rosiera, ale on tylko wzruszył ramionami. — Od kiedy gra w quidditcha? 

W pamięci nie miałam śladu po podobnym wyznaniu, a fakt, że Taciturn dorastała prawie wyłącznie w damskim gronie i w Hogwarcie otaczała się jedynie damskim towarzystwem, gryzł mi się mocno z takim poziomem umiejętności miotlarskich. Nie potrafiłam oderwać od niej wzroku. 

— Od szóstego roku życia — wyjaśnił Evan bez cienia emocji w głosie. — Jej ojciec kolekcjonuje masę różnych dziwnych rzeczy, w tym miotły. Mówiła, że od kiedy skończyła sześć lat, podbierała mu różne modele. Wyobraź sobie taką gówniarę na pierwszym historycznym egzemplarzu Księżycowej Brzytwy. 

— Ale żeby od razu przychodzić na sprawdzian do drużyny? — zdziwiłam się. — Przecież to ostatni rok, owutemy… 

— Może właśnie dlatego, że to ostatni rok? — wpadł mi w słowo Rosier, a uśmiech, który bez przerwy gościł na jego ustach, zrobił się jakiś niemrawy. — No wiesz, przed tym wszystkim. 

— Masz na myśli ślub? 

Przytaknął. Ruszyliśmy dalej, starając się śledzić to, co działo się w powietrzu, ale zielono-czarne smugi stawały się coraz trudniejsze do zauważenia i teraz widać było tylko wielką, czerwoną twarz Carrow zawieszoną nieopodal bramek. Dyskretnie zerknęłam na Rosiera i może mi się wydawało, ale nie wyglądał na przybitego informacją o ślubnych planach Gaby. A przecież dobrze pamiętałam, jak wiosną mieli się ku sobie. Oboje radości, jasnowłosi i nieco postrzeleni — w tamtym momencie wydawało mi się, że mogli być idealną parą. 

— A… tobie to nie przeszkadza? — zagaiłam. 

Obawiałam się, że Evan się obruszy — choć przecież nigdy nie widziałam go obruszonego — ale on tylko wzruszył ramionami. 

— To już nie ma znaczenia, bo i tak jestem dla niej za biedny. Jest jak jest. Było, minęło i trzeba iść dalej. 

Westchnęłam, nie potrafiąc dłużej ukryć zniecierpliwienia. 

— Ja bym tak nie potrafiła — powiedziałam, prąc zaciekle do przodu. Choć krople deszczu ześlizgiwały się po warstewce zaklęcia na mojej twarzy, biły uparcie w przód płaszcza. — Mimo wszystko. Już wolałabym być sama, niż wyjść za kogoś, kto budzi we mnie odrazę. Nie musiałabym go kochać, ale… 

Urwałam. 

Nie wiedziałam, co ale. Ale żebym mogła go chociaż tolerować? Lubić? 

Zatonęłam na moment we własnych myślach, w myślach o przeszłości i planach, które nie wybiegały daleko poza Hogwart i seminarium. Wychowana w tradycyjnej, katolickiej rodzinie nie znałam innej świadomości jak ta, że w przyszłości — prędzej czy później — zostanę żoną. To było oczywiste jak oddychanie zarówno dla mnie, jak i dla każdej młodej czarownicy ze sfery, ale to ja się wyłamałam. Nie Gaby, nie jej przebojowa siostra, nawet nie Bellatriks, tylko ja, choć tak naprawdę chciałam kochać i być kochana. Chciałam być żoną i matką — mimo wszystko — a po tym, w jaki sposób zakończyłam sprawę „ślubu roku”, nie zapowiadało się, żeby to miało się ziścić. Nie w sposób akceptowalny przez sferę. 

Szliśmy tak przez chwilę w przeciągającym się milczeniu, aż Rosier zapytał: 

— To przez Riddle’a nie wyszłaś za Nicka? 

Poczułam w żołądku puste tąpnięcie, jakbym zahaczyła stopą o wystający z ziemi korzeń. Popatrzyłam na Rosiera, a on jakby bał się mojego spojrzenia, z najwyższą uwagą śledząc swoje buty. 

— Nie — odparłam twardo. — Nie wyszłam za Nicka przez samego Nicka. 

Wspomnienie tamtego okresu w połączeniu z widokiem boiska uruchomiło lawinę upokarzających obrazów sprzed roku, jakbym cofnęła się w czasie i była jedynie biernym obserwatorem — bez możliwości reakcji na te okropności. Oczywiście nie mogło obyć się bez Riddle’a. Przecież zapoczątkował to wszystko, celowo pchnął pierwszy klocek domina i patrzył, jak misternie stawiana budowla padała, niszcząc plany całej mojej rodziny. Naprawdę chciałam wierzyć, że miało to jakiś większy sens i stało za tym coś poza prozaiczną zabawą moimi uczuciami, choć tak naprawdę nie chciałam o tym myśleć, żeby nie zabrnąć w rejony, w które nie chciałabym się zapuszczać. Wiedziałam, że prędzej czy później mnie to czeka, ale odciągałam ten moment, udając, że Hogwart będzie trwał zawsze. Rozpaczliwie czepiając się klubów pojedynków, lekcji eliksirów i sprawdzianów do drużyny quidditcha — jakbyśmy mieli tu zostać na wieki. 

Rosier chyba chciał coś dodać, już nawet otwierał usta, ale w tym samym momencie powietrze zakłócił ostry gwizd i stłumiony okrzyk. Carrow wzywała Notta. Odwróciliśmy się jak na komendę, wypatrując znajomej przeraźliwie chudej postaci, ale poza niewyraźnym zarysem człowieka trudno było rozpoznać coś więcej. Podeszliśmy bliżej, ryzykując zdmuchnięcie z tego świata. To, jak Nott sobie radził, dało się wywnioskować wyłącznie z odgłosów ze szczytu trybun. Na widowni ktoś gwizdał przeraźliwie, po boisku niosły się dźwięki dudniącego tupania, każdy aplauz poprzedzał odgłos uderzenia pałki, a ja nie miałam pewności, czy to wszystko to prześmiewczo, czy z zachwytu. 

Dopiero w momencie, gdy rozbrzmiał drugi gwizdek i Teodor wylądował na ziemi, zrozumiałam, co się stało. Pędził w kierunku trybun, rozpromieniony, czerwony i spocony, machając rękami jak szalony, jakby dopiero co wyskoczył z jeziora. Evan zaryczał jak dziki i rzucił się naprzód, a ja, czując drgający w kącikach uśmiech, przystanęłam, by odczekałam, aż skończą wrzeszczeć i klepać się po plecach. 

— Gratuluję — powiedziałam, gdy do mnie podbiegł. 

W pierwszej chwili zrobił taki ruch, jakby chciał uściskać i mnie, ale w ostatniej chwili się wycofał i podparł się o pałkę, której nie zdążył oddać Dafne. Twarz jeszcze mocniej mu poczerwieniała, ale nieco otrzeźwiał. 

— Przejąłem wszystkie tłuczki, wszystkie co do jednego, nawet ten podkręcony, widzieliście? — ekscytował się.

— Jasne! 

I ja przytaknęłam, chociaż przez cały sprawdzian miałam problem w dostrzeżeniu samego Notta, nie mówiąc o tłuczkach. Złoty znicz, jeżeli Carrow zgodziła się go użyć, pewnie nadal fruwały gdzieś w ciemności, chociaż spotkanie zdawało się dobiegać końca. Przegrani rozchodzili się w grupach, nie zaprzestając gorących dyskusji. 

— A jak Gaby? Dostała się? — zapytałam. 

— Taciturn? Pewnie! Była najlepsza, wygryzła nawet… 

Urwał i w tym samym momencie poczułam bolesne uderzenie w bark. Automatycznie odskoczyłam, a Teodor zachwiał się, potrącony przez Crabbe’a z miotłą opartą o ramię. Koniec ogona zdzielił Evana po oczach. Złość zapiekła mnie w gardle i skrzywiłam się, gotowa zwrócić Ślizgonowi uwagę, ale zamarłam na widok jego bladej, napiętej twarzy. Przeżyłam lekki wstrząs. Nigdy dotąd nie widziałam go w takim stanie. 

Poprawka. Nigdy nie widziałam go w jakimkolwiek stanie. Wraz z Goyle’em wydawał mi się odległy, wycofany, prawie na peryferiach naszej grupy, a teraz buzował wściekłością. Odskoczyłam, podczas gdy Teodor z miną winowajcy zaczął się jąkać. 

— Było jedno miejsce, co ci mam powiedzieć, możesz mieć pretensje do Carrow… No co ja ci poradzę, że jest tylko jedno miejsce dla nowego pałkarza… 

— Miałesz najlepsze warunki — burknął napięty. Na czole dopatrzyłam się żyły drgającej tak, jakby zaraz miała wybuchnąć. — Zwiało mnie, to nie było szprawiedliwe. Żądam dogrywki. 

Szturchnęłam Rosiera w nadziei, że zrozumie aluzję i zechce się wycofać, ale ten pochłaniał każde słowo. Tymczasem Nott parsknął nerwowym śmiechem, choć i na jego skroni zauważyłam szybkie pulsowanie 

— Tłumacz to sobie, jak chcesz, stary, ale nie będę cię przepraszał za to, że jestem lepszy. A jak ci się nie podoba, idź i poproś Carrow, to może zrobi dogrywkę. 

Crabbe prychnął rozjuszony. 

— Nie będę o nic prosił żadnej baby. — Prawie wypluł ostatnie słowo. — Jeszcze mnie nie pojebało… 

Zanim się spostrzegł, Dafne już przy nas była — równie wściekła i nabuzowana jak on — i z całą mocą trzasnęła go otwartą ręką w tył głowy. Zaskoczony zamachnął się i doskoczył do niej, zaślepiony złością, lecz ciskające pioruny oczy i pałka w ręku Carrow skutecznie podcięła mu skrzydła. Ślizgon sapnął ciężko, mrugając tępo małymi, świńskimi oczkami, a pozostała dwójka natychmiast się wycofała. 

— Ta scenka tylko utwierdza mnie w mojej decyzji — warknęła, rozglądając się groźnie na boki, jakby wypatrywała jeszcze kogoś, kogo chciała przywitać ze swoją pięścią. — Nie potrzebujemy w drużynie kretynów, Crabbe. Nott jest pałkarzem i koniec kropka, a teraz spadać stąd. Jeden i drugi. 

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, choć żadne z tych słów nie było skierowane do mnie. Raz jeszcze szturchnęłam Evana w ramię, prawie na nie napierając, po czym bez słowa opuściliśmy boisko. Nawet nie obejrzałam się za siebie. Reakcja Dafne to było coś. W sekundę zapanowała nad rozwścieczonym osiłkiem, który lada moment i bez trudu rozerwałby Teodora na strzępy, gdyby miał taką ochotę. I Nott mógłby sobie wsadzić gdzieś te wszystkie wymyślne zaklęcia, którymi chwalił się w klubie pojedynków — nawet nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę. A Carrow nawet nie podniosła głosu. Wystarczyło jedno spojrzenie, jedno zdanie i energia, którą ze sobą przyniosła — i nie, nie ta magiczna. Energia jej ducha i pewności siebie. Coś podobnego, co widziałam u Bellatriks, ale nie tak wyrafinowane i mroczne. Czysta, pierwotna, fizyczna siła.

Westchnęłam ciężko, wchodząc do zamku. 

Ja nie miałam ani tego, ani tego. 

Podczas kolacji nie brałam udziału w posprawdzianowym świętowaniu. Wieści o porażce Crabbe’a oczywiście natychmiast się rozniosły i większość Ślizgonów uznało to za świetną historię, ale mnie ona nie bawiła. Mogłam sobie być Panną Nudziarą, jak oznajmił Rosier, bo poza nieprzyjemną historią z boiska tego wieczora przyszedł drugi cios. Tym razem w żołądek. 

W czarodziejskich kręgach towarzyskich — głosił Prorok Wieczorny — z niecierpliwością oczekuje się na uroczystość zaślubin Panny Winifredy Macmillan, najmłodszej córki Beatrice i Fidalisa Macmillanów, z Panem Nicolasem Rowdym, jedynym synem Agnes i Edwarda Rowdych. Uroczyste zaręczyny mają odbyć się w najbliższy czwartek w restauracji państwa Macmillan Syreni Śpiew w Lowestoft. Informacja o dacie ślubu ma zostać ogłoszona najwcześniej po Wielkanocy i obie znamienite rodziny upraszają o uszanowanie ich prywatności. 

Odłożyłam sztućce. Cały apetyt, z jakim nałożyłam sobie na talerz zapiekankę z bażanta, wyparował. Bardzo chciałam, żeby wieści z boiska przysypały ten jeden mały, nudny artykulik na przedostatniej stronie, ale Mulciber jakby czytał w moich myślach i w mgnieniu oka lwia część stołu Ślizgonów przekazywała sobie gazetę z rąk do rąk, zanosząc się śmiechem. 

Może nie ze mnie, ale i tak nie potrafiłam spokojnie tego słuchać. 

— Podobno do trzech razy sztuka, może ta mu nie ucieknie — usłyszałam gdzieś z daleka, a zaraz potem kilka złośliwych śmiechów. 

— Ej! Ej, może pannę młodą zamkną do tego czasu w piwnicy, dlatego życzą sobie „uszanowania prywatności”! 

— Och, ha, ha, ha! Nie, po prostu słyszałam, że ona jest strasznie brzydka! Pewnie dlatego nie zamieścili zdjęcia! 

— Flora, a jaka ma być? Jest podobno dziesięć lat od niego starsza! Ale patrz, jak napisali, NAJMŁODSZA córka… 

— Jasne, bo najstarsza pewnie chodziła z Agnes Rowdy i Slughornem na eliksiry! 

— Jak na moje, to pachnie desperacją. 

A przynajmniej tak by to pachniało, gdyby matka Winifredy Macmillan nie była kuzynką Melanii Black i córką Fidalisa Macmillana — trzeciego najbogatszego czarodzieja w Wielkiej Brytanii, ale to już tak dobrze nie pasowało do żartów o staropanieństwie i wdowim garbie.

Palące spojrzenia Ślizgonów czułam na sobie do końca kolacji, choć przecież każdy bardzo szybko zajął się swoimi sprawami i swoim talerzem. Informacja o zaręczynach Nicka interesowała wszystkich tyle, ile można było z tego pożartować, więc i mnie nic a nic nie obchodziła. 

W takim razie dlaczego nie potrafiłam przestać o tym myśleć? 

Nie tknęłam jedzenia, choć czułam w zaciśniętym żołądku mdląco-ssącą pustkę, jednocześnie nie mogąc wyrzucić Rowdy’ego z głowy. Ten artykuł zupełnie wytrącił mnie z równowagi, choć przecież nigdy nie pragnęłam wyjść za Nicolasa. Nie chciałam mieć z jego rodziną nic wspólnego i dobrze wiedziałam, że prędzej czy później jedyny syn Agnes i Edwarda znajdzie sobie świetną partię. 

Znacznie lepszą partię, podpowiadał głosik z tyłu głowy. 

Bez obciążonego długami nazwiska i uzależnionego od hazardu ojca. 

Wracając do lochów, zignorowałam ozdobny afisz na tablicy ogłoszeń zawiadamiający o terminie kółka eliksirów, w dormitorium nie uczestniczyłam w zabawach i pogaduszkach. Próbowałam czytać, lecz O Warzeniu Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów nie sprawiało już tyle przyjemności. Nie mogłam się skupić. Myśli galopowały jak spłoszone konie — na oślep, bez celu, nie muskając żadnego konkretnego tematu. Właściwie wszystko teraz rozbijało się o uczucia, o to, co działo się w moim brzuchu, kiedy do mnie dotarło, że wszyscy poszli dalej. Ojciec, Nott, Riddle, Gaby, nawet Nick. Żołądek, który już dawno zapomniał o ledwo dziobniętym obiedzie, domagał się głośno porzuconej kolacji. Najlepiej czegoś słodkiego, znajomego. Kojącego. 

Eklerki Banialuki, przemknęło mi przez myśl. 

Przetrząsnęłam szafkę w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do zjedzenia, ale nie znalazłam nawet przeterminowanej czekoladowej żaby. Krążyłam przez chwilę po sypialni, nerwowo obgryzając skórki przy paznokciach i myśląc, kto mógł robić jakieś zapasy. Zerknęłam nawet do nakastlika Gaby, ale też nic. I dopiero wtedy, gdy przyszedł mi na myśl Rosier, w głowie zadudniło jedno słowo. 

Kuchnia. 

Nie mogłam przestać się uśmiechać, przedzierając się przez zatłoczony pokój wspólny, ale w tym uśmiechu stało coś niewygodnego, prawie bolesnego. Nigdy nie byłam w kuchni, ale wiedziałam, że znajdowała się w piwnicy za obrazem przedstawiającym wielką misę z owocami. Czułam się bardzo głupio, łaskocząc namalowaną gruszkę, lecz szybko przestałam, widząc, jak ta zaczęła się kurczyć i skręcać, aż uformowała się w zieloną klamkę. Zapukałam z sercem łomoczącym w przełyku i zajrzałam do środka. Powtarzałam sobie, że przecież chłopcy bez przerwy wynosili z kuchni całe skrzynki smakołyków i nawet się przy tym nie kryli, więc może jeśli poproszę… powiem, że nie zdążyłam na kolację… 

Zakręciło mi się w głowie, gdy do nosa dostało się ciepłe, przesycone aromatem czekolady powietrze. 

Niebo. 

Nigdy dotąd nie byłam w kuchni i zawsze wyobrażałam ją sobie jako ciasną piwniczkę z wielkim kotłem zawieszonym nad paleniskiem, dlatego w pierwszej chwili zaniemówiłam na widok wspaniałej, przestronnej komnaty. Miała rozmiary Wielkiej Sali oraz pięć stołów rozstawionych dokładnie tak, jak cztery stoły domów i piąty na nauczycielskim podium. Jedynie sklepienie pozostawało identycznie niskie jak w lochach, lecz trudno było się go dopatrzeć przez kłębowisko garnków, patelni i suszonych ziół. Pod ścianą — owszem — znajdował się olbrzymi kominek, ale nad ogniem wisiał nie jeden, a sześć gigantycznych kociołków i to z nich bił teraz rozkoszny, słodki zapach. 

Moje ślinianki natychmiast się przebudziły. 

Dźwięk otwieranych drzwi, choć niewyróżniający się na tle odgłosów szorowania, siekania, ubijania, płukania i mieszania, nie został przeoczony. A przy tym krzątające się skrzaty. Dziesiątki skrzatów. Trzydzieści, może czterdzieści, wszystkie ubrane w jednakowe bardzo czyste chusteczki ze szkolnym herbem, udrapowane jak togi, pracowały nieprzerwanie, lecz wyraźnie zarejestrowały moją obecność. 

— Czego panienka tu szuka? Czy panienka czegoś sobie życzy? — zaskrzeczał pierwszy piskliwy głosik należący do skrzatki do złudzenia przypominającej młodszą wersję Banialuki. 

Serce zabiło mi mocniej.

— Ja… eee… 

— Panienka nie wygląda najlepiej — zawtórował jej drugi jeszcze bardziej przenikliwy. — Czy panienka coś jadła na kolację? Ojej, panienka ma takie lodowate ręce! Niech podejdzie do ognia i się ogrzeje, Chrapka poda gorącej herbaty! 

W następnej chwili już wiedziałam, jakim cudem chłopaki znosili do dormitorium tyle jedzenia. Nie musiałam o nic prosić, właściwie to nie musiałam się nawet odzywać, bo kolejne cztery skrzatki natychmiast porzuciły to, co akurat robiły, żeby z radością przystąpić do usługiwania. Jedna sadzała na stołeczku przed kominkiem, druga okrywała moje nogi wyciągniętym nie wiadomo skąd kocem, a trzy pozostałe krzątały się przy meblach, napełniając ogromną tacą najwspanialszymi słodkościami, o jakich mogłam tylko marzyć. 

— Och… bardzo jesteście wszystkie uprzejme… — wydukałam, gdy pojawiła się jeszcze jedna z herbatą na głowie. — Tak, ja… ja faktycznie pominęłam kolację, dziękuję, tyle wystarczy, naprawdę… 

Przez ułamek sekundy spostrzegłam blask zawodu w tych okrągłych jak spodki oczach, ale natychmiast zmienił się w radość, kiedy przyjęłam jeszcze jeden talerz łakoci — tym razem ze stertą świeżych wypieków. Czekoladowe markizy były jeszcze ciepłe.

I w tym momencie odkryłam, że to nie Dział Ksiąg Zakazanych, a kuchnia okazała się moim rajem. Żaden ze skrzatów nie wymagał, żeby z nim rozmawiać. Właściwie prawie natychmiast wróciły do pracy, tylko co jakiś czas doglądając mnie przy kominku, czy nie daj Boże czegoś nie brakowało albo czy nie należało dolać herbaty, a ja mogłam po prostu się grzać i kosztować. Bez tych wszystkich czujnych spojrzeń, bez konieczności podtrzymywania dyskusji o niczym. Nie wymagały eleganckiego trzymania sztućców ani spożywania posiłków w wyznaczonej kolejności. Mogłam pochłaniać wszystko, jak mi się podobało — delicje zagryzać orzechowym puddingiem i agrestową galaretką, polewać lody bitą śmietaną i sosem truskawkowym i żadne oko nie łypało spod byka, mówiąc: panience nie wypadają takie porcje. Poczułam się prawie tak swojsko jak w dzieciństwie, kiedy wracałam na święta ze stancji, a Banialuka brała mnie do kuchni i piekła szarlotkę. Jedno z nielicznych ciepłych, prawie swojskich wspomnień — na tyle, na ile było miejsca na ciepłość i swojskość w wielkim, zimnym domu Hortusów. 

Wpadłam w trans i ocknęłam się dopiero wtedy, kiedy wszystkie talerze zalśniły czystością. Było mi ciężko, ale równocześnie tak dobrze, że najchętniej zostałabym tu na zawsze, lecz przez grubą warstwę odprężenia zaczęło przebijać się coś jeszcze. Jakaś igła niepokoju mącąca rozkoszną senność. 

— Panienka pojadła? Dużo lepiej z pełnym brzuchem, co, panienko? — zapytała owa młoda skrzatka, która przyniosła mi herbatę. 

— O tak, dużo lepiej — odparłam i posłałam jej szczery uśmiech. Tak szczery, na ile pozwalała coraz żywiej kłująca igiełka. — Dziękuję, naprawdę tworzycie cuda. 

— Panienka jest aniołem! Niech panienka jeszcze przyjdzie, panienkę trzeba podkarmić! 

Zaśmiałam się spięta i poczułam znajomą satysfakcję w brzuchu — jak zawsze, kiedy ktoś tak mówił. Przeważnie Banialuka. 

Wychodząc z zawiniątkiem pełnym słodkości na drogę, już wiedziałam, co należało z tym zrobić. Zanim wróciłam do lochów, skierowałam swe kroki prosto do ciemnej, opustoszałej toalety. 

Idealnie. 

 

*

 

Nowy tydzień przyniósł nowe szkolne obowiązki, które trochę przysypały wieści o zaręczynach Nicolasa. Profesor Merrythought zrobiła nam lekcję w pełni poświęconą krótkim, testowym pojedynkom na zaklęcia niewerbalne. Wszyscy zdaliśmy i była tak zaskoczona, że zapomniała o zadaniu pracy domowej. Cała klasa otrzymała pochwałę z typową dla nauczycielki igiełką, twierdząc, że od teraz zaczynamy naukę zaklęć, których nie da się używać werbalnie. 

Oczywiście o wolnym wieczorze mogłam tylko pomarzyć, ponieważ o osiemnastej czekało mnie kółko w gabinecie Slughorna, a zaraz po nim pogawędka na korytarzu. Domyślałam się, o czym będzie chciał rozmawiać i chociaż promienny uśmiech nie zapowiadał niczego złego, ręce automatycznie zaczęły mi się pocić. 

— I jak ci się podobało O Warzeniu Katastrofy? — zagadał, majstrując w pęku kluczy za tym jednym do sali eliksirów. 

— Bardzo, panie profesorze — odpowiedziałam z zapałem. — Wiem, że zadał mi pan tylko dwa rozdziały, ale przeczytałam całość. Strasznie się wciągnęłam, podobała mi się zwłaszcza ta część o wpływie eliksirów leczących i ich toksyn na poszczególne organy. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że mikstury, które mają na celu pomagać, też mogą stać się trucizną! 

— Ano, widzisz! Można powiedzieć, że to jak obosieczny miecz — ucieszył się. — Może się okazać, ale jeszcze ci potwierdzę, że niebawem ta wiedza ci się przyda. 

Poczułam, jak wszystkie wnętrzności skurczyły się i wykonały radosne salto, ale utrzymałam podniecenie na wodzy. 

— Naprawdę? A kiedy? 

Zamek kliknął cicho i nauczyciel wsunął tłuste pięści wraz z kluczem do kieszeni swojej śliwkowo-złotej kamizelki. 

— Czekaj na moją wiadomość, drogie dziecko — rzekł — ale wstępnie pojutrze, może nawet jutro! A teraz pędem na kolacje, mam nadzieję, że profesor Dippet nie wyjadł wszystkich nadziewanych kiełbasek. 

Oczywiście znów miałam problem, żeby cokolwiek przełknąć — tym razem z ekscytacji. Kiedy minął weekend, zaczynałam się zastanawiać, czy Slughorn nie zapomniał o naszych prywatnych lekcjach, przez myśl przeszło mi nawet, żeby zaczepić go na kółku albo podczas lekcji, a teraz zostawił mnie z tym niedopowiedzeniem i oczekiwał, że przejdę nad tą wiadomością do porządku dziennego. Już pierwszego wieczora zaczęłam wszystko analizować i doszłam do wniosku, że poza pracą w szkole nasz Mistrz Eliksirów — koneser drogich smakołyków, zagranicznej mody i starych, ekskluzywnych win — musiał sobie jakoś dorabiać. W odróżnieniu od Lestrange’a nie podejrzewałam go o współpracę z półświatkiem i produkcją nielegalnych trucizn, ale umowa ze Świętym Mungiem jak najbardziej do niego pasowała. Zwłaszcza biorąc pod uwagę naszą zeszłoroczną rozmowę na temat placówki w Hastings. 

A kiedy nareszcie po dwóch piekielnie długich dniach nareszcie zjawiłam się w jego gabinecie, okazało się, że prawie wcale się nie pomyliłam. 

Dobiegała dwudziesta pierwsza, ale pora wcale mnie nie zdziwiła. Cały Klub Ślimaka wiedział, że profesor Slughorn należał do nocnych marków i wszyscy zdążyliśmy się już przyzwyczaić do jego spóźnień, jeżeli eliksiry wypadały akurat na pierwszej lekcji. 

— Poproszę cię do sali obok, mój gabinet jest na to za ciasny — odezwał się, nim zdążyłam powiedzieć „dobry wieczór”. 

Bez słowa ruszyłam za nim, cała podekscytowania i spięta z nerwów. Gdyby nie gigantyczny węzeł dokładnie w moim przełyku, zapewne dyszałabym teraz jak stara lokomotywa. Nauczyciel zaprowadził mnie do celi, w której jeszcze nigdy nie byłam. Większość pomieszczeń w lochach stanowiły mniej lub bardziej wypełnione składziki, a Slughorn korzystał jedynie z dwóch klas — zamiennie, jeżeli na poprzedniej lekcji uczeń przypalił jakieś składniki albo uwarzył wyjątkowo śmierdzącą miksturę. Ten pokój nie różnił się wiele od sali lekcyjnej — z tą jedną różnicą, że nigdzie nie było krzeseł ani szkolnych ławek, jedynie gigantyczne biurko z półokrągłym wycięciem i drugie drzwi prowadzące zapewne do kantorka z ingrediencjami. Niepewnie weszłam do środka, podczas gdy nauczyciel już zaczął się krzątać. 

— Dzisiaj nie będziemy pracować we własnych ubraniach — rzekł, a serce natychmiast podjechało mi do gardła. 

— Jak to…? 

— Substancje żrące — rzekł lakonicznie. Zaskakująco lakonicznie jak na Horacego Slughorna. Skinął różdżką na jedną z wysokich szaf i wyskoczyły z nich dwie peleryny. Jedna posłusznie podleciała mi do ręki. — Zwiąż włosy i załóż to na głowę. Wolelibyśmy uniknąć włosa w eliksirze, prawda, panno Hortus? 

Zarechotał do siebie i zaczął szarpać się z peleryną, która po wakacjach stała się chyba zbyt przyciasna. Uniosłam własną i przejechałam palcami po długim, wąskim rękawie. Materiał, z którego została wykonana, wydawał się cienki i sztuczny, ale gdy już ją na sobie miałam, okazała się bardzo przyjemna w odczuciu jak dobrze wyprawiona skóra. Wcisnęłam sobie włosy pod czepek podobny do tego, jaki widywałam u Banialuki w kuchni, przygotowałam rękawice i zdenerwowana obserwowałam, jak Mistrz Eliksirów próbował zapiąć sobie ostatnie guziki pod szyją. 

— Tu masz… masz listę składników, idź do kantorka, wszystko jest ułożone alfabetycznie… — wydyszał. 

Pierwsze, co mnie tam uderzyło, to duszący, gęsty zapach ziół zmieszanych z czymś ostrym. Bywałam już w podobnym składziku na kółku eliksirów, z tym że tamten wyglądał na znacznie słabiej wyposażony. Tutaj pomieszczenie składało się wyłącznie z szafek i półek wypełnionych po brzegi słojami, koszami, pudełkami, puszkami, naczyniami i butelkami pełnymi takich wspaniałości, jakich nie widywałam nawet w aptece na Pokątnej. 

Prywatne zbiory profesora Slughorna. 

Ręce lekko mi drżały, kiedy sięgałam po wypisane ingrediencje. Robiłam to powoli i ostrożnie, jakbym miała do czynienia ze świętymi relikwiami. Sok z pijawek, włókno smoczego serca, trzy pióra memortka, kora z drzewa wiggenowego, ślaz i dwadzieścia sześć innych składników, choć na szczycie pergaminu widniał tytuł Winpocetyn Fluxus DC6 1941 — część pierwsza. Wracając, nogi miałam miękkie, jakbym szła na ścięcie. 

Nie uszło to uwadze profesora. 

— Na spokojnie, moja złota, niczym się nie martw — rzucił bez stresu. Miał już na sobie dopasowaną szatę i identyczną siatkę na włosach, a na blacie przed nim leżały rozłożone narzędzia i miarki. Brzuch idealnie wpasował się w wycięcie. — Póki co tylko obserwujesz. 

Co oznaczało, że KIEDYŚ zechce, żebym mu pomagała. 

Zagryzłam wargi. W tej klasie było zdecydowanie za ciepło, choć nauczyciel jeszcze nie rozpalił ognia. 

— Rozumiem, po prostu… nigdy nie widziałam, żeby lista składników miała kilka części — mruknęłam i wzięłam się za wykładanie z koszyka całej jego zawartości. — I wszystkie eliksiry, które do tej pory przygotowywaliśmy, miały zwykłe nazwy. Co oznacza DC6 1941

— Ano, widzisz. — Uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie to na mnie wywarło. — DC to Dexter Crouch, cyfra sześć oznacza wariant szósty, a 1941 to rok, w którym Crouch ją opracował. Tak, na studiach poznasz dużo bardziej skomplikowane eliksiry i uważam, że dobrze jest się z nimi troszeczkę zaznajomić, zanim zostaniesz zawalona setką innych przedmiotów, które również będziesz musiała zdać. 

— A co z tą częścią pierwszą

— Kiedy eliksir wymaga dojrzewania i dłuższych przerw, długie listy ingrediencji dzieli się na części. To pozwala zachować świeżość niektórych składników, które muszą być zbierane na przykład podczas konkretnej fazy księżyca albo pory roku. Oczywiście istnieją ogólne systemy, według których możesz działać, ale każdy Mistrz Eliksirów ostatecznie opracowuje własny. 

Patrzyłam w milczeniu, jak ustawiał pojemniki w tylko w sobie znanym porządku. Dopiero wtedy machnął różdżką, a ogień pod kociołkiem zapłonął, postrzegłam, jaki był malutki. Nie większy od eleganckiej czarki na zupę. 

— Myślałam, że im bardziej skomplikowany eliksir, tym większy kociołek… i od zapotrzebowania na ilość eliksiru. Od pierwszej do piątej klasy używaliśmy dwójki, a od szóstej klasy przeskoczyliśmy na trójkę, a ten… on ma chyba rozmiar mniejszy niż jedynka, w każdym razie w Hogwarcie ani w Hogsmeade takiego nie widziałam.

— Owszem, ponieważ dzisiaj będziemy warzyć eliksir, który nie wymaga takiego rozmiaru. To pozwala zachować większą precyzję — wyjaśnił, po czym nagle spoważniał, jakby jakaś ciemna woalka opadła mu na twarz i przykryła uśmiech. — Kiedy w szkole mam trochę czasu, biorę zlecenia od znajomych uzdrowicieli na mikstury, na które się czeka. To jest od Gnaeusa Grangera, potrzebuje GC6 właściwie na wczoraj i jak zwykle obudził się z ręką w nocniku, ale skoro zapłacił podwójnie… Ma pacjenta z błyskawicznie postępującym stwardnieniem starczym, przy czym pacjent ma trzydzieści dwa lata, więc jest to konkretna anomalia i liczy się czas. 

— W Świętym Mungu nie mają zapasu tego eliksiru? 

— Problem z niektórymi miksturami, jak pewnie już wiesz, jest taki, że mają bardzo krótkie daty przydatności. Ten na przykład między okresami dojrzewania każdej warstwy może leżeć miesiącami, o ile jest poprawnie przechowywany, ale po połączeniu warstw należy go podać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Pewnie zapytasz — dodał, widząc, że już otwierałam usta — dlaczego nie można zrobić oddzielnych warstw i łączyć w momencie, kiedy jest zapotrzebowanie? Świetne pytanie, moja droga, bo tak się robi, ale z czasem warstwy tracą swoją moc, a w tym przypadku potrzebna jest duża dawka uderzeniowa. To co, zabieramy się do pracy? Jeśli będziesz miała jakieś pytania, pytaj śmiało. 

Kiwnęłam z zapałem głową, a on pochylił się nad stołem. Początkowo byłam rozdarta między zadawaniem pytań kotłujących mi się w głowie i cichą obserwacją, ponieważ aura, jaka otoczyła profesora, różniła się diametralnie od tego, jaką znałam z lekcji eliksirów. Wciąż dużo opowiadał, ale zniknęły dowcipne komentarze, żarciki i rozwlekłe historie. W zamian za to demonstrował, jak lepiej korzystać z narzędzi do cięcia i siekania, jak szybko i bez ryzyka przypalenia podsmażyć blekot, a między uwagami w sali panowała idealna cisza. 

Ten nowy obraz Slughorna bez reszty mnie fascynował. 

Poruszał się płynnie jak wytrawny miotlarz w powietrzu albo tancerka na scenie — nie potrafiłam znaleźć innego porównania. Choć na co dzień tusza zdawała mu się przeszkadzać, w tym momencie nic nie krępowało mu ruchów. Przyglądając mu się przez następne trzy godziny, zrozumiałam znaczenie tytułu Mistrza Eliksirów. Slughorn po prostu doskonale panował nad każdym składnikiem.

Na początku nauczyciel nakazał mi jedynie patrzeć, ale szybko pozwolił najpierw odstawiać i myć puste butle i fiolki, a na koniec — piekielnie zestresowana — mogłam nowo poznanym sposobem pobrać olej z pomidorówki. Robiłam to trzęsącymi się rękami, bo wciąż miałam w pamięci, do czego miała zostać wykorzystana ta mikstura, ale nie uroniłam ani kropli.

Czułam się tak, jakbym właśnie oporządzała smoka. 

— I widzisz, moja droga — rzekł, odzyskawszy swój rubaszny, pobłażliwy ton. — Nie było takie trudne, co? No, na dzisiaj chyba skończymy, tu możemy bezpiecznie zrobić przystanek i wrócić do tego za dzień czy dwa. Która to…? Na gacie Merlina, piętnaście po dwunastej! Ale żeśmy się zasiedzieli… ale sama widzisz, moja droga, sama widzisz, jak czas ucieka w doborowym towarzystwie. 

— Zgadzam się, panie profesorze — odparłam z werwą, kiedy zabezpieczył i zapieczętował butelkę z mętną, brunatną bazą. — Czy… czy będę mogła panu towarzyszyć, kiedy wróci pan do tego eliksiru? 

— Oczywiście! Zależy mi, żebyś jak najwięcej zobaczyła, a kiedy trochę już się naoglądasz, mogłabyś mi pomagać przy niektórych etapach warzenia. Teoria jest bardzo ważna, ale najlepiej uczymy się przez praktykę. Tylko tak masz okazję obyć się z eliksirami z prawdziwego zdarzenia. — Nie bez trudu zdjął przez głowę pelerynę ochronną i przerzucił przez blat. — Jasna sprawa, możesz się skupiać na bezpiecznym zarobku, zatrudnić się w manufakturze i tworzyć dla aptek galony wywaru na brodawki, ale podejrzewam, że ze swoimi ambicjami sięgasz nieco wyżej. 

Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, a on odpowiedział tym samym. Znów był tym starym, pociesznym profesorem. Na czole miał czerwony odcisk po siateczce na włosy, a tłuste dłonie chyba trochę mu spuchły, bo przez dłuższą chwilę walczył z rękawicami, dopóki nie zdjął ich sobie za pomocą różdżki. 

Mój ulubiony nauczyciel. Niewiele minęłabym się z prawdą, gdybym powiedziała — mój ulubiony człowiek w Hogwarcie. 

Pożegnaliśmy się na korytarzu i każde z nas odeszło w swoją stronę. Wracając do dormitorium, czułam, jak adrenalina powoli mnie opuszczała, zostawiając po sobie przyjemne zmęczenie i wrażenie spełnienia. Właśnie doświadczyłam namiastki tego, co mogłam robić w przyszłości. I podobnie jak wtedy, gdy Slughorn przedstawił swój plan dotyczący naszych prywatnych lekcji, zobaczyłam stereotypowy gabinet średniowiecznego alchemika, gigantyczny dymiący kocioł, ale zamiast nauczyciela widziałam tam siebie — starszą, w ostro zakończonej tiarze na głowie i dziwacznej szacie ochronnej. 

Poczułam delikatne ukłucie w związku z tą wizją, ale nie było ono nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Szedł za nią spokój i harmonia — pierwszy raz, kiedy myślałam o przyszłości. 

Jak się spodziewałam, w pokoju wspólnym nie zastałam wielu uczniów. Jakieś niedobitki z młodszych klas walczyły dzielnie z zapomnianymi pracami domowymi, a starsi oddawali się błogiemu leniuchowaniu na długiej sofie przed kominkiem. Spostrzegłam na niej znajomą burzę czarnych włosów Traversa i charakterystycznie pochyloną dziewczęcą głowę, a w nieznacznym oddaleniu w fotelu w kącie rozluźnioną sylwetkę Toma. Z ulgą opadłam na kanapę tuż obok Bellatriks. Nawet na moment nie oderwała się od swoich notatek, maltretując piórem którąś z kolei stronę opasłego dziennika, natomiast Amadeusz spojrzał na mnie przelotnie znad papierosa i zmarszczył nos. 

— Dlaczego cuchniesz jak skład ziół? — zapytał. 

— Mocne stwierdzenie jak na kogoś, kto bez przerwy kopci to świństwo — odpowiedziałam, wyciągając stopy w kierunku ognia. Dopiero teraz poczułam te trzy godziny na nogach i przypuszczałam, że jutro będzie tylko gorzej. — Tu nie można palić. 

— Po dwóch miesiącach w barze powinnaś być przyzwyczajona. Pomyślałem, że poczujesz się jak w domu.

Obrzuciłam Traversa złym spojrzeniem i przymknęłam na moment oczy. Miły, czerwonawy półmrok pod powiekami trochę złagodził nadwyrężony białym światłem wzrok. 

– Miałam pierwszą prywatną lekcję z profesorem Slughornem — wyjaśniłam. — Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Nazwałabym to… szałem tworzenia. On naprawdę wie, jak się to robi. Nie rozumiem, po co ta cała otoczka. Mógłby być szanowanym naukowcem jak Dumbledore albo Dippet, ale nie przez głupie znajomości z kapitanami jakichś… Trzmieli z… Ipswich czy skądś tam… tylko dzięki swoim umiejętnościom. 

Usłyszałam, jak chłopaki zachichotali pobłażliwie, a Travers dodał: 

— Może jemu właśnie odpowiadają Trzmiele Skądś Tam? 

— A ty bądź ostrożna — dodał Tom. 

Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Siedział w tej samej pozie — z nogą założoną na nogę i książką spoczywającą na kolanie. Jedną rękę opierał nonszalancko o podłokietnik, drugą podtrzymywał stronę, której nie czytał — wpatrywał się we mnie z dziwnym błyskiem w oczach, jakby się spodziewał, że zaraz ujawnię się z czymś nielegalnym. 

O ironio. 

— Ostrożna? Jak mam to rozumieć? 

— Po prostu nie dawaj się wykorzystywać, to wszystko. 

Spuścił wzrok, ale założyłabym się o dwa palce, że wcale nie wrócił do lektury. Jak zwykle musiał zburzyć moją radość swoim złośliwym rozsądkiem. 

— Wiem. Ale dla mnie to zawsze jakaś nauka. Nie zobaczę takich rzeczy na lekcjach, nawet na kółku z eliksirów, a kiedy zacznę seminarium, chciałabym mieć jakieś podstawy. Nie wiem, co mnie tam czeka. 

Przez chwilę wszyscy milczeliśmy, a atmosfera nagle zrobiła się inna — bardziej ciężka i napięta jak na chwilę przed burzą. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Riddle nie był już tak odprężony jak wcześniej i chyba to właśnie to miało wpływ na gęstość powietrza. Zdałam sobie sprawę, że chyba nigdy dotąd nie wypowiedział się na temat moich planów związanych z eliksirami i już samo to dało mi do myślenia. 

— Nie widzisz mnie na tym seminarium, mam rację? — zapytałam cicho, starając się zignorować nagły ucisk w żołądku. 

— A ty się widzisz? 

Tak, zdecydowanie nie miał o tym najlepszego zdania. Obojętność w tonie jego głosu wyraźnie barwiła kropla ironii. 

— Chyba tak. Tak… tak, widzę się — odpowiedziałam. — Zresztą jakie to ma znaczenie. Nie widzę na horyzoncie lepszej opcji. Mam do wyboru to lub małżeństwo. Tego drugiego wolę nawet nie dopuszczać do głowy, na wszelki wypadek, gdyby mój ojciec jakimś cudem okazał się mistrzem czytania w myślach. Założę się, że ma dla mnie przynajmniej kilku kandydatów — to na początek. A ty? Zdecydowałeś, co chcesz robić po szkole, skoro nie interesuje cię ministerstwo? Nigdy nie wspominałeś, co zaproponowano ci podczas na poradach zawodowych. 

Nastrój wokół kominka znów się zmienił. Kpiący uśmieszek spełzł z ust Traversa, a on sam zaczął słuchać z uwagą. Bellatriks w końcu przestała ryć twarzą po pergaminie i wszyscy bez wyjątku wlepiliśmy w Toma wzrok. Przez moment naprawdę byłam przekonana, że nam powie. Opuścił nieśpiesznie nogę i zamknął książkę — powoli, bardzo powoli i z namaszczeniem jak kapłan odprawiający jakieś nabożeństwo. 

— Jeszcze trochę — rzekł głosem przypominającym trzask płomieni w palenisku. — Dowiesz się, ale to jeszcze nie czas. 

Kącik jego ust powędrował do góry w tym dobrze znanym mi maskowatym grymasie, który nie obejmował oczu. Atmosfera podniosłego oczekiwania prysła jak bańka mydlana i Tom wrócił do swojej książki, więc i ja z powrotem wpatrzyłam się w ogień. 

Oczywiście Riddle wielokrotnie dawał nam do zrozumienia, czego miały dotyczyć jego wielkie plany po skończeniu szkoły. Wspominał o tym między wierszami, lecz zwykle dotyczyło to ludzi wokół niego, a on nigdy nie osadził w tym siebie. Nigdy konkretnie jako założyciela partii, naukowca, aktywistę czy urzędnika. Może pracował nad wielkim projektem, dlatego trzymał go w tajemnicy, a może po prostu bawił się z nami tym niekończącym podpuszczaniem? Może zamierzał założyć własną działalność i przebić się do sfery, by zyskać więcej wpływów? 

Może, może, może. 

To składało mi się w głowie w jedną całość, ale jak zwykle było poprzedzane przez jedno wielkie MOŻE. 

Odetchnęłam głęboko i faktycznie poczułam od siebie ostry zapach ziół i kantorka Slughorna. Cała lekkość po naszej pierwszej lekcji gdzieś uleciała i zostało tylko zmęczenie. 

— Chyba pójdę się położyć — mruknęłam. — A zajęcia i tak zamierzam kontynuować. Nie wiem, czy zostanę Mistrzynią Eliksirów, ale przynajmniej wezmę udział w czymś sensownym. I ciekawym. 

— Albo faktycznie wyjdź za mąż i twoje problemy z brakiem pomysłu na siebie się rozwiążą — wtrąciła nagle Bellatriks, łypiąc na mnie złośliwie znad sfatygowanej okładki. — Jak u Taciturn. Tylko tym razem radziłabym ci poszukać kogoś pizdowatego, kto nie będzie cię zdradzał, ale ty będziesz mogła zdradzać jego. Na przykład jak Nott. 

Uśmiechnęła się niewinnie i patrzyła, jak powoli odchodziłam w kierunku sypialni dla dziewcząt. Nie miałam siły odwarkiwać Black — i wcale nie dlatego, że nie byłam w nastroju na sprzeczkę. Rozbierając się po cichu w łazience, znów nie mogłam przestać myśleć o Nicolasie. A dokładniej o tym, jak postępowałam za jego plecami — zgodnie ze słowami Bellatriks.  

Co powiedziała wtedy na trybunach do Gaby? 

Wybierz tego, który będzie najbardziej potulny. Wtedy łatwo nad nim zapanujesz i będziesz mogła mieć kochanków. 

Nick zdecydowanie nie należał do potulnych, ale nie przeszkadzało mi to w zdradzaniu go. Robiłam mu dokładnie to, co ojciec robił mojej matce — bez względu na to, czym zawiniła, nie gardziłam nią. Gardziłam ojcem, choć sama byłam taka sama. 

 

~*~

 

Specjalnie pędziłam z tekstem, żeby wyrobić się z napisaniem i zbetowaniem tego rozdziału przed 11-11-2025. Ten blog i ta historia obchodzą dzisiaj siedemnaste urodziny i chociaż nie mogę wrzucać żadnych nowości, ponieważ pierwsza część opowiadania jest już zakończona, mogę uczcić rocznicę w ten sposób. I tak oto na początku drugiego tygodnia NaNoWriMo (można powiedzieć, że prawie w samym sercu chaosu, cierpienia i paniki) wrzucam sobie rozdział numer 24. Oczywiście żartuję, mimo że NaNo jest dosyć męczące, wypracowałam sobie system i kiedy sierpień powoli uderza w jesienne tony, ja już wyczekuję listopada właśnie ze względu na NaNo. <3 

45 komentarzy:

  1. ~alice.
    10 listopada 2009 o 22:29

    1? już biorę się za czytanie. xD

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Natka
    10 listopada 2009 o 22:35

    A ja pierwsza przeczytałam! Nocia cudo! :* Szkoda, że nie opisałaś końcówki DOKŁADNIEJ xD Wiem, jestem zboczona ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 10 listopada 2009 o 22:42
      Może w następnym rozdziale ją dokończę? xD

      Usuń
  3. ~wiki-pedia
    10 listopada 2009 o 22:48

    Szokujesz, co za dłuuuuuga notka xDD Wydsje mi się, że jedna z lepszych na tym blogu. A tak w ogóle to zgadzam się z Natką co do tej KOŃCÓWKI ( nie dawno przeczytałam Martwy aż do zmroku, więc proszę się nie dziwić xDDDDD ). No a pozatym fajny szablon :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 17:46
      Ooo, wrarrr xD Tytuł brzmi zachęcająco. O czym to film? xD

      Usuń
    2. ~wiki-pedia
      12 listopada 2009 o 14:59

      Eeeee….. wiesz jak piszę że przeczytałam to to jest zazwyczaj ksiązka xDDDDD To jest o wampirach, nawet fajne i na szczęście to jest zupełnie co innego iż Zmierzch : Już jest mi trochę słabo na widok Belli i Edzia xDDDD

      Usuń
    3. 12 listopada 2009 o 20:27
      Mnie też już trafia, jak widzę dziewczyny w koszulkach z napisem „I LOVE EWDARE” albo „I’M EDWARD FAN”

      Usuń
    4. ~wiki-pedia
      12 listopada 2009 o 21:10

      TO SĄ TAKIE KOSZULKI ????!!! MUSZĘ SOBIE TAKIE KUPĆ !!!!!nie no żart xDDDDD Też mi już się zbiera na wymioty jak to widzę….. Teraz czytam IGRZYSKA ŚMIERCI !!!!!!!

      Usuń
    5. 12 listopada 2009 o 21:21
      A ja kroniki wampirów, jestem przy „Memnochu Diable” xD

      Usuń
    6. ~wiki-pedia
      12 listopada 2009 o 21:36

      WoW !!!! Fajne ??? Ja se ściągnęłam e-booki Pamiętników Wampirów – nawet chwilami się bałam :D:D A ostatnio mam chrapkę na Wampiry z Morgvillege ( nie weim czy dobrze napisałam ), ale mi matka nie pozwala ;(

      Usuń
    7. 13 listopada 2009 o 16:59
      Ja tam „Kronik Wampirów” nigdy nie zdradzę na rzecz jakiegoś badziewskiego Zmierzchu xD

      Usuń
  4. ~alice.
    10 listopada 2009 o 22:51

    Kurde. ^^ już myślałam, że nie przeczytam przez te rodzeństwo. xD skaranie. ;D W takim razie ja przeczytałam 2, czy tam 3, a pierwsza dodałam komentarz. xD zgoda? xDD hehe. ^^ Zgadzam się z koleżanką z góry. xD końcówkę mogłaś rozwinąć. ;PP ale ogólnie podoba mi się ta nota. ;D i mam nadzieję, że ‚wytrzymasz’ jeszcze rok. ;D 2, 3 itd. ;) pzdr. ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 17:48
      Nieno. Ja się tyle opisałam, a Wy wszyscy nic, tylko tej końcówki się czepiacie xD

      Usuń
  5. ~Olka
    11 listopada 2009 o 00:06

    Teraz już wiadomo czemu Tom ją prowadził tak daleko,nieźle to wymyślił.Czekam na next.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Jeanne & Savanay
    11 listopada 2009 o 07:11

    Notka cud, miód i malina. Nie wiem dla czego podoba mi się zakończenie, mam nadzieję że nie tylko mi. XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 17:54
      No, ciekawe, dlaczego… xD

      Usuń
  7. ~Eles.
    11 listopada 2009 o 10:34

    No proszę, już rocznica. Mój blog nawet nie ma pół roku xD OCh, a ja mam nadzieję, że ta cudowna scena znajdzie zakończenie w przyszłym rozdziale xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 17:55
      Może nie ta, ale inna? Przecież ich nie wyślę od razu do Londynu, nie chcę, żeby się znów nudno zrobiło xD

      Usuń
  8. ~Liz Schmitt
    11 listopada 2009 o 11:16

    Kochanie, cudowne. Pozwól, że ocenię: ech, 101 na 100. No nie, ja tak nisko nie oceniam. Dobra, 114 będzie, 14 to mój nr w dzienniku. Czekam na next.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 18:02
      Ja mam numer 2, jutro pewnie z geografii będę pytana, więc się na 5 muszę nauczyć xD

      Usuń
  9. ~Violae
    11 listopada 2009 o 15:52

    Serdecznie zapraszam na II rozdział opowiadania o Dorcas Meadowes i przepraszam, że trzeba było czekać na niego tak długo ;** [Wild-hearts]P.S. Zabieram się za nadrabianie zaległości u ciebie ! xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2009 o 18:08
      Nadrabiaj nadrabiaj, choć nie ma ich dużo xD

      Usuń
  10. klaudia1009@autograf.pl
    11 listopada 2009 o 20:24

    no proszę, jaka nietypowa rocznica…. dzień przed 11 listopada, łatwo zapamiętać… z początku myślałam, że biedaczka będzie musiała pić ten eliksir, albo wpadnie tam do tych trupów czy coś, ale moje przypuszczenia okazały się mylne…pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. klaudia1009@autograf.pl
      11 listopada 2009 o 20:31

      ach tak… a ja mam 7 numer w dzienniku, choć zawsze miałam jedenasty, ale tak to jest kiedy na 21 osób pięcioro ma nazwisko na Z, Ź lub Ż

      Usuń
    2. 11 listopada 2009 o 21:14
      A ja mam numer 2 xD Chociaż w podstawówce miałam 1 xD

      Usuń
    3. 11 listopada 2009 o 21:14
      No, nie do końca. Rocznica jest 10, dzień przed, ale prawie trafiłaś xD

      Usuń
  11. ~Nadine
    12 listopada 2009 o 09:26

    :) Pomożemy :) oczywiście że pomożemy. Nawet do trzeciej wytrzymasz (o ile masz taki zapas historii :) ) odcinek świetny, tylko ta scena erotyczna trochę krótka. Pozdrawiam (vicky-jecks)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 12 listopada 2009 o 20:29
      Ja mam zapas historii nawet na 5 lat xD

      Usuń
  12. ~wiki-pedia
    20 listopada 2009 o 18:20

    Kiedy będzie notka ??????? Plisssss powiedz, że w ten weekend !!!!!!!! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 listopada 2009 o 14:20
      Nie wiem. Dziś będzie na Siostrzenicy i jak mi starczy czasu – na Selene Snape. Jutro obowiązkowo na Czwórce, może mi się uda też coś napisać tutaj xD

      Usuń
  13. ~Black Rose
    22 listopada 2009 o 22:17

    Dodałam cię do linków bo spodobał mi się twój blog i wyjątkowe opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
  14. black.rose@onet.pl
    21 listopada 2009 o 20:13

    Wstawiłam twój blog do linków na http://miona-i-jej-milostki.blog.onet.pl/Pozdrawiam:*

    OdpowiedzUsuń
  15. ~Black Rose
    22 listopada 2009 o 22:17

    Dodałam cię do linków bo spodobał mi się twój blog i wyjątkowe opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 24 listopada 2009 o 22:14
      Aha. Bo niektórzy się linkami wymieniają. Ja tego nie robię xD

      Usuń
  16. ~wiki-pedia
    24 listopada 2009 o 14:25

    Pardon !!!! Kiedy nowa notka ;)

    OdpowiedzUsuń
  17. andziaa131@buziaczek.pl
    24 listopada 2009 o 19:47

    Serdecznie zapraszam na nowy, wpół-jubileuszowy rozdział {corka-ciemnego-zla} Pt. „Dracula” ~Eles.

    OdpowiedzUsuń
  18. ~Amanda
    24 listopada 2009 o 23:07

    No ale pisać trzeba! Uff przepraszam że mnie tak długo nie było, ale niestety, starość nie radość, a szkoła nie wolność ;D.Ale szablon masz piękny. Lecz rozdział piękniejszy. Ta końcówka to po prostu boska, mogłabyś na przykład całą notkę poświecić na tego typu luksus. Bardzo mi się podobało. Co nie znaczy oczywiście że reszta rozdziału nie była cudna. Bo była. Tylko że po prostu mój mózg nadaje na falach romantyczności i tyle ;]A tak w sumie to mogłabyś i przed rocznicą i w rocznicę coś opublikować – ot rozpieszczenie. Mnie należy się rozpieszczać, wiedziałaś? ;P ;*;*;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 listopada 2009 o 18:12
      Luksus będzie w następnej notce xD

      Usuń
    2. ~Amanda
      26 listopada 2009 o 17:51

      uuuu! Naprawdę? A jakiego typu luksus dokładnie? Taki spontaniczny czy może bardziej agresywny (nie wiem jak hemhem może być agresywny ale wiesz). Ja bym teraz włączyła w historię Dumbledore’a. I możemy to zrobić tak, żeby on się zakochał w naszej cudnej bohaterce, i na tą jego miłostkę możemy zwalić całą nienawiść Dumbledora do Vikdemorta i udać że tak naprawdę Tom był dobry, a to Dumbledore jest tym okropnym gadem. Dobry plan nie? xD

      Usuń
    3. 26 listopada 2009 o 20:06
      Hmmm, dość, ale ja mam lepszy pomysł. Co prawda, jeszcze nie w tym rozdziale, ale dzięki, że mnie natchnęłaś xD Będzie coś z nauczycielem, ale nie z Dumbledore’em xD Ooo, i dam nowy szablon xD Zupełnie nowy styl xD

      Usuń
    4. ~Amanda
      28 listopada 2009 o 11:13

      Uuuu, a z jakim nauczycielem??? Mój pomysł w sumie nie był jakiś taki poważny ale fajnie, że Cię natchnęłam xD. I co się stanie? Ten nauczyciel się zakocha w Victorii? A ona w nim nie? Romantycznie, dobry pomysł. I pisz szybko ;*

      Usuń
    5. 28 listopada 2009 o 20:04
      Jakbym zdradziła Ci imię i nazwisko, to byś się skrzywiła i wątpię, czy byłoby to romantyczne xD

      Usuń