Kiedy wracałam do
szkoły na szósty rok, nie spodziewałam się, że mogłabym pragnąć tego bardziej
niż wtedy. Z tym że poprzednio uciekałam przed kontrolą ojca, a teraz przed
jego dziwnie miękkim zachowaniem.
Nawet pomógł mi
załadować kufer do pociągu.
— No to…
powodzenia na ostatnim roku — rzucił i przygarnął mnie do siebie,
żeby niezdarnie poklepać po plecach.
— Dziękuję.
Nie wiedziałam, co
więcej powiedzieć. Mierziło mnie, że próbował się uśmiechnąć, chociaż bardziej
przypominało to grymas spowodowany bólem zęba, lecz jakoś tak… doceniałam te
próby. Powędrowałam wzrokiem ku matce, ale ta w ogóle się nie odezwała. Usta miała
zaciśnięte i rzucała wylęknione spojrzenia gdzieś na boki, jakby spodziewała
się napadu.
Chociaż jedna z tej
dwójki zachowywała się względnie normalnie.
Dopiero gdy zostałam
wciśnięta do środka przez tłoczących się przy schodkach uczniów, kąciki jej ust
zadrgały i z ruchu warg zdołałam wyłapać „Zachowuj się, jak należy”.
Bez żalu odwróciłam się
i ruszyłam korytarzem w głąb wagonu, obserwując przez okno, jak ostatni
uczniowie żegnali się z bliskimi, dopóki nie rozległ się ostry gwizd. Pociąg
ruszył z lekkim szarpnięciem, a peron wypełniły szare kłęby pary. Gdyby w
zeszłym roku ktoś powiedział mi, że za dwanaście miesięcy rodzice będą mnie
żegnać, uśmiechając się i machając rękami, pomyślałabym, że postradał rozum. A
teraz naprawdę wracałam do Hogwartu na dwa ostatnie semestry, wypełniona dziwną
mieszaniną spokoju i zdenerwowania, ciesząc się, że nie musiałam patrzeć na tę
szopkę.
We wszystkim była
szczypta niedopowiedzenia. W ich sztucznych, zagadkowych uśmiechach, w tym, jak
blisko siebie stali, jak serdecznie ojciec podsuwał matce swoje ramię, kiedy
przechodzili przez ścianę na dworcu. Ja też się uśmiechała i machałam im na pożegnanie,
zastanawiając się, czy studnia podłości Hortusa miała jakieś dno i co się tam
kryło.
Następne kochanki?
Jakiś zaginiony brat, który pojawi się w najmniej oczekiwanym momencie, żądając
swojej części majątku?
A matka jak zwykle
usiądzie z książką w salonie, obojętna na wszystko.
Mały tłumek rodziców zniknął
mi z oczu i uczniowie, którzy machali do nich razem ze mną, zaczęli się
rozchodzić. Pociąg zostawił za sobą stare kamienice i pomknął dalej przez
nowoczesną część mugolskiego Londynu. Pochyliłam się, żeby otworzyć koszyk
Midnighta, ale w momencie, gdy kot wyskoczył miękko na podłogę, poczułam
niedelikatne klepnięcie w ramię.
— Hortus!
Nareszcie bez psa warownego, co?
Wyprostowałam się
gwałtownie, czując gorąco oblewające policzki. Nie byłam pewna, co wywołało
większy wstyd — to, co powiedział Mulciber, czy krępująca pozycja, w
jakiej mnie zastał.
— B-bez czego…? — wydusiłam,
starając się zamaskować przyśpieszony oddech, ale Ślizgon nie zwrócił uwagi na
moje zakłopotanie. Sam się pochylił, żeby pogłaskać Midnighta po
grzbiecie.
— Bez braciszka — wyjaśnił. — Jak
mu się wiedzie w małżeństwie? Słyszałem, że teść już go wziął pod
pantofel.
— Nie wiem,
chyba dobrze. Jak się domyślasz, raczej nie utrzymujemy kontaktu. A u
ciebie?
Machnął różdżką i jak
rasowy dżentelmen lewitował mój kufer, kiedy ruszyliśmy w stronę ostatniego
przedziału, który zwykle zajmowała paczka Riddle’a.
— Ano. Ostatni
rok, co? — mruknął zadowolony, bez skrępowania szczerząc krzywy
zgryz. — Ostatni rok! Ale zleciało, co nie?
Ostatni rok — dopiero
kiedy Mulciber to powiedział, rozbrzmiało mi w uszach. Czyli stąd ta szczypta
nostalgii. Ostatni rok, który zapowiadał się naprawdę obiecująco bez dręczącej
obecności brata, aranżowanych małżeństw i uważania na każdy ruch. Jednym
słowem: wolność. Bez strachu zajrzałam za Mulciberem do przedziału, gdzie
siedzieli już Crabbe i Goyle, a pod oknem Rosier kokosił się na wąskim
siedzeniu naprzeciwko Notta. Ostatni nieco się zmieszał, gdy usiadłam obok, ale
pytanie o powód uciekło mi zaraz po przywitaniu.
Właśnie jechałam w
swoją ostatnią podróż do Hogwartu.
— Mojemu ojcu
chyba udzieliła się jakaś melancholia — odparłam, kiedy Teodor
zapytał o ostatnie dni wakacji. O kłótni po pokazie hipogryfów nie wspomniałam
ani słowem. — Albo ma w zanadrzu jakiegoś nowego narzeczonego… tylko
nie wspominaj o tym przy Bellatriks. A twój?
Wzruszył
ramionami.
— Mój nie jest
tak nowoczesny, chyba wolałby narzeczoną — mruknął tak cicho, by te
słowa nie dotarły do Mulcibera. — Jest przekonany, że skoro nie
zdobyłem tyle SUM-ów, ile wymagał, to chociaż uda mi się zaliczyć wszystkie
owutemy.
Choć z Nottem nigdy
nie byliśmy orłami, w tym przedziale chyba tylko my jakkolwiek interesowaliśmy
się tematami egzaminów. Cała reszta korzystała z ostatnich beztroskich godzin,
zanim na dobre miała zacząć się szkoła.
Gdy pociąg zostawił
za sobą miejskie zabudowania, wjechaliśmy w samo serce olbrzymiej ulewy, ale
nikt nie podziwiał tego, co działo się za oknem. Bez kontrolującego brata i
jego złośliwej bandy podróż należała do naprawdę przyjemnych. Mimo porządnej
wałówki obkupiliśmy się w słodycze u sędziwej pani z wózkiem i zaczęliśmy grać
w karty na knuty, a kiedy minęła pora obiadowa, drzwi rozsunęły się i stanął w
nich Tom wraz z towarzyszącą mu Margaret Rowle — oboje przebrani w
mundurki. Na Ślizgonkę żaden z chłopców nie zwrócił uwagi, bo kiedy tylko
Riddle wsunął się do środka, w przedziale eksplodowały brawa, oklaski i głośne buczenie.
Odznaka prefekta
naczelnego połyskiwała niewinnie na wysłużonej czarnej szacie, tuż ponad
odznaką prefekta.
— No, i
nareszcie prefekt naczelny z prawdziwego zdarzenia!
— Teraz to będą
mogli nam naskoczyć, ha!
— Gratuluję,
Riddle, to jest coś…!
— A jak pani
prefekt naczelna? Jakaś niezła? — krzyknął Evan.
— Eluned Bagnold — odpowiedział
Tom i chłopcy, choć na moment przycichli, znów zaczęli buczeć, ale tym razem
nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że było w tym coś pogardliwego.
— A ty, Rosier,
nie masz żadnych obowiązków? — zagadnęła Margaret tak przesłodzonym
głosem, że nie dało się nie dosłyszeć w nim groźby. — Weź się, z
łaski swojej, do roboty.
Chcąc nie chcąc,
Ślizgon dźwignął się z siedzenia i opuścił przedział za parą prefektów.
Obdarzył nas tylko zbolałym uśmiechem — bardzo podobnym do tego, z
jakim ojciec w pokrętny sposób przyszedł mnie przeprosić.
— Ponoć Black
też dostała odznakę — mruknął Nott, kiedy Avery zaczął rozdawać
karty. — Teraz dopiero będzie upierdliwa…
*
Im wyżej na północ,
tym pogoda stawała się coraz bardziej brytyjska. Ślady po upałach, które
dokuczały przez ostatnie tygodnie, zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Sądząc po minach moich towarzyszy, wszyscy zgodnie zatęskniliśmy za
skwarem lejącym się z nieba podczas imprezy Teda Greengrassa — zwłaszcza
że w drodze do dorożek jedyne, co lało się nam na głowy, to strugi lodowatego
deszczu. Do zamku byłam zmuszona jechać z Bellatriks, która nie omieszkała
natychmiast błysnąć nam nowiutką odznaką prefekta, ale w powozie panowała taka
wilgoć i takie doznania zapachowe, że nawet Wilkesowi nie chciało się niczego
komentować. Każdy pragnął odetchnąć sentymentalną wonią Wielkiej Sali.
Lało z takim
zapamiętaniem, że kiedy pojazd wtoczył się ciężko na rozmoknięte błonia, przez
zaparowane okienko dało się dostrzec wyłącznie niewyraźny czarny zarys zamku z
mrowiem pomarańczowych punkcików w miejscach, gdzie paliło się światło, a
jednak to wystarczyło, by w moim sercu obudziły się znajome uczucia. Trochę
niepokoju, odrobina dzikiego podekscytowania, ale ostatecznie nie były one
nieprzyjemne. Zerkając na kolegów wpatrzonych w rosnący budynek szkoły,
zastanawiałam się, czy i w nich ten widok budził podobną nostalgię.
Właśnie tak — to
był ostatni raz, kiedy patrzyłam na Hogwart w ten sposób. Mój ostatni wrzesień
w deszczu na stacji Hogsmeade, ostatnia podróż powozem ku bramie z ozdobnymi
skrzydlatymi dzikami na kolumnach, jeżeli nie zdecyduję się na powrót do domu
na Boże Narodzenie.
Z niechcianym wzruszeniem
w sercu i łzami kręcącymi się pod powiekami, Midnightem wiercącym się
niespokojnie w wiklinowym koszu, przeraźliwie głodna i przemoczona do suchej
nitki dostałam się wraz z wielką grupą Ślizgonów do holu, w którym już czekał
Irytek — jak zwykle, kiedy na zewnątrz panowała taka pogoda. Tym
razem musiał włamać się do magazynu, w której trzymano pościel, bo zastaliśmy
go wiszącego pod sufitem i z naręczem kilku rozprutych pierzyn. I tak — mokrzy
i cali w piórach — pięć minut później zajmowaliśmy swoje miejsca przy
jednym z czterech długich stołów.
— Zawsze to
lepsze niż balony z atramentem — mruknęłam, susząc sobie szatę
zaklęciem i szczękając z zimna zębami. Każdy włosek na moim ciele stał na
baczność. — Znów się zaczyna…
Nott wylewał sobie
właśnie wodę z butów. Twarz i włosy miał pokryte pierzem, które upodabniały go
w dziwaczny sposób do profesora Dippeta. Rozejrzałam się po sali, sucha i bez
choćby jednego piórka, ale wciąż drżałam z zimna. Prawie wszystkie miejsca przy
stołach były już zajęte, tylko jakieś młodsze niedobitki kręciły się przy
drzwiach, wyciskając z rękawów i peleryn tyle wody, ile udało im się bez użycia
magii. Na szczęście krople widoczne na tle złotego światła tysięcy świec
znikały w powietrzu mniej więcej w połowie drogi do naszych głów. Choć zastawa
wciąż lśniła czystością, w Wielkiej Sali już unosił się smakowity aromat
pobudzający ślinianki; żołądek skręcił mi się boleśnie, ale pocieszałam się
myślą, że dyrektor nigdy nie wygłaszał długich przemów przed kolacją. Należało
tylko przeczekać ceremonię przydziału.
W dłuższej luce
naprzeciwko mnie usiadł Tom z towarzyszącymi mu Bellatriks i Rowle, a zaraz za
nimi — jako jedna z ostatnich — na wolne krzesło obok
Margaret opadła Dafne Carrow. Na przodzie jej niechlujnie oczyszczonej z piór
szaty dostrzegłam odznakę, której nie widziałam w zeszłym roku.
— Zostałaś
kapitanem drużyny? — zagadnęłam, a kilku chłopców w zasięgu mojego
głosu zesztywniało. — Gratuluję!
Nott wynurzył się
spod stołu, nadal ściskając w ręce ubłocony but.
— Kapitanem? O,
gratuluję — bąknął i nagle się zaczerwienił. — Będziesz
robiła nabór?
Dziewczyna z
rozbawieniem zmierzyła go wzrokiem, a jej szerokie brwi powędrowały do
góry.
— Tak, ale nie
nastawiaj się, że wejdziesz do drużyny — odparła.
Ślizgon wyprostował
się z godnością, a na jego twarzy — mimo komicznej pierzastej brody — pojawił
się nonszalancki uśmieszek.
— Nie popełniaj
podstawowego błędu nowego kapitana — powiedział, grożąc jej
żartobliwie palcem.
— Niby
jakiego?
— Nie oceniaj po
pozorach.
Poczułam się dziwnie
na widok spojrzenia, jakim Tom go obrzucił — jakby ojciec zamierzał
skarcić niesfornego syna, kiedy już wrócą z przyjęcia do domu, lecz wszyscy
zdawali się tego nie dostrzegać, a Riddle prawie natychmiast wrócił do dyskusji
z Margaret na temat jego skomplikowanego harmonogramu.
— Grasz w
quidditcha? — zapytałam, a Teodor znów lekko się zarumienił.
— Trochę.
— Ta? A na
jakiej pozycji? — wtrąciła Dafne, teraz już sama wyraźnie
zaciekawiona.
Chłopak poczerwieniał
jeszcze bardziej.
— Na pozycji pałkarza.
Parsknęła śmiechem,
ale nie było w nim już poprzedniej pogardy.
— Chętnie to
zobaczę. Jutro dam ci znać, na kiedy ustalę testy.
Nott już otwierał
usta, żeby jeszcze coś dodać, ale w sali nagle zapadła cisza i Margaret Rowle
rzuciła mu nieprzyjemne spojrzenie, przykładając sobie palec do ust — w
drzwiach pojawił się profesor Dumbledore, niosąc przed sobą stołek z tiarą, a
za nim podążała grupka przemoczonych i dygoczących pierwszoroczniaków.
Trudno było mi
śledzić z zainteresowaniem ceremonię przydziału, kiedy lodowate dreszcze raz po
raz przebiegały mi po plecach, a żołądek grał marsza głodowego, dlatego kiedy
tylko dyrektor wygłosił swoją krótką coroczną mowę, a pierwsze dania wypełniły
półmiski, od razu rzuciłam się na jedzenie. Bez myślenia. Bez wyrzutów
sumienia. Bez kontroli.
Prawie dwie godziny później
wracaliśmy do lochów, a mnie ponownie uderzyło — ta mitycznie, prawie
nieosiągalna siódma klasa stała się faktem. Stałam się jedną z tych dziewczyn,
za którymi wodziłam wzrokiem jeszcze dwa czy trzy lata temu — wysoką,
zaznajomioną ze wszystkimi szkolnymi zwyczajami, dorosłą. Wszyscy się tacy
staliśmy. Siódmoklasistów traktowano inaczej. Podczas gdy Malfoy i Bellatriks
ustawiali najmłodszych Ślizgonów w kolejce, ja w towarzystwie Carrow, Notta,
Mulcibera, Traversa i Wilkesa udałam się prosto do dormitorium. Minęliśmy długi
sznur ludzi do tajnego przejścia i nikt nie powiedział ani słowa skargi, gdy
wcisnęliśmy się przed wszystkimi do środka.
Travers najwyraźniej
też o tym rozmyślał, bo westchnął zadowolony:
— Jak dobrze być
już w siódmej klasie. Nikt nam nie będzie wchodził w paradę.
— Jakby ktoś
kiedykolwiek ośmielił się wchodzić — wtrącił Nott.
— Trochę szkoda,
że to już koniec — mruknęłam, gdy zajęliśmy swoją ulubioną kanapę w
dalekim zacienionym kącie pokoju wspólnego.
— A mnie tam
jest na rękę, że to ostatni rok w tej budzie — dodał Mulciber,
rzucając się na olbrzymi wysiedziany fotel naprzeciwko. Wydęłam lekko usta, gdy
chłopak bezceremonialnie wyłożył nogi na blat okrągłego stolika do kawy. — W
końcu można będzie się zająć poważną robotą, a nie jakieś sprawdzianiki-dupiki,
kretyńskie eseje, punkciki, szlabany za rzucenie kurwą… Jakbyśmy dalej wszyscy
mieli po jedenaście lat. Mogą nas wsadzić do Azkabanu za Cruciatusa na głupim
mugolu, ale nadal musimy się prosić o zgodę na głupią wycieczkę do głupiej
wioski, żeby kupić głupią paczkę cukierków. Idiotyzm.
Choć wszyscy się z
nim zgodzili, byłam pewna, że serce każdego siedzącego tu Ślizgona — nawet
to czarne, robaczywe serce Francisa — ściśnie wzruszenie, kiedy w
czerwcu wsiądziemy do małych łódek i rzucimy ostatnie spojrzenia na oddalający
się Hogwart.
Na samą myśl poczułam
rosnącą gulę w gardle.
Salon jak zwykle wypełnił
się po same brzegi — w tym roku naprawdę mocno, bo po ceremonii
przydziału przybyło wyjątkowo dużo rezydentów Domu Węża. Na drugiej kanapie, którą
lewitował Rosier, pojawił się Avery, Lestrange, Macnair, Crabbe i Goyle, a
niedługo później — zaskakująco bez podążającej za nim jak cień
Margaret — Tom. Konwenanse utrzymywane podczas uroczystej kolacji z
czasem gdzieś uleciały, a Travers natychmiast zaczął częstować kolegów
papierosami.
— Nie mogę się
doczekać miny tej wiedźmy Merrythought, jak zobaczy moje zaklęcia niewerbalne — rzekł
z dumą Rosier. — W tym roku też kontynuujemy nasze edukacyjne
kółeczko, co?
Nie było osoby, która
swoją reakcją pozostawiłaby choć cień podejrzeń, że nie miała na to ochoty. I
choć nikt nie wywołał Toma do tablicy, większość zerknęła na niego z
uwielbieniem, oczekując potwierdzenia. Riddle tylko się uśmiechnął, a w
spojrzeniu, jakim wymienił się z Traversem, dostrzegłam coś diabelskiego.
Skinął lekko głową, pobudzając kolejną falę dyskusji o tematach i zaklęciach,
nad jakimi można byłoby się pochylić. Dałabym sobie rękę uciąć, że niektórzy
dobrze wiedzieli, co chcieliby wypróbować pod okiem Riddle’a, ale niekoniecznie
dzielić się tym z innymi.
— W tym roku
niektórzy mają owutemy — przypomniałam i na samą myśl poczułam
nieprzyjemne sensacje w żołądku.
Niepotrzebnie tyle
zjadłam.
— Egzaminy nie
są najważniejsze — odparł cicho Tom, wychyliwszy się nieco w moim
kierunku. Sprawiał wrażenie, jakby perspektywa najważniejszych sprawdzianów
robiła na nim wrażenie porównywalne do minionej kolacji. — Niektóre
umiejętności są ważniejsze od wyrecytowania dwunastu zastosowań smoczej
krwi.
— Akurat mnie
zastosowanie smoczej krwi będzie po szkole bardzo potrze… — Urwałam,
bo tuż ponad jego głową dokładnie na drugim końcu salonu spostrzegłam znajomą
twarz. Znajomą, bo należącą do Gaby Taciturn, ale było w niej coś jeszcze. Coś,
co sama widywałam codziennie w lusterku dokładnie rok temu. — Przepraszam,
zaraz do tego wrócimy.
Z trudem wydostałam
się z gąszczu ślizgońskich nóg i popędziłam ku Gaby z szybkością i gracją, na
jakie pozwoliły mi kręcące się wszędzie koty i pozajmowane przez ludzi pufy.
Taciturn nigdy nie stroniła od towarzystwa, a nieobecność jej młodszych koleżanek
wydała mi się niepokojąca. Po części przez wzgląd na nasze świeże powinowactwo,
a trochę przez rady, które dostała ode mnie podczas wyścigów u Teda
Greengrassa, uznałam za konieczne zaczepić dziewczynę — ot tak,
przynajmniej przez grzeczność.
Albo wyrzuty
sumienia.
— Nie
widziałyśmy się w pociągu — zagaiłam, gdy zrównałam się z nią
krokiem.
— Hmm?
Nieco speszona
weszłam za Gaby na korytarz prowadzący do sypialni dziewcząt. Harmider prawie
całkowicie ucichł, a cisza po całym dniu w przedziale pełnym chłopców otuliła
moje uszy jak balsam.
— Mmm… nie
widziałyśmy się — powtórzyłam. — W pociągu.
— A, tak. — Rozkojarzona
powiodła wzrokiem po tabliczkach na drzwiach, chyba celowo na mnie nie patrząc. — No
to… ostatni rok, co? Ivy mówiła, że na początku jest dziwnie.
— Tak… Miałaś od
niej jakąś sowę?
Światło w pokoju się
zapaliło i okazało się, że byłyśmy pierwsze. Widok sypialni — jeszcze
bardziej niż sam zamek — spowodował kolejną falę mieszanych uczuć,
ale szybko przepędziłam wspomnienia wielu koszmarnych nocy. Siódma klasa,
powtarzałam w głowie. Cztery łóżka z kolumnami wyglądały na nietknięte, kufry
równiutko ustawione, a na swojej poduszce z rozczuleniem — jak co
roku — znalazłam małego karmelka. Gaby bez zastanowienia zmiotła z
pościeli swojego cukierka i w butach rzuciła się na materac.
— Miałam, ale chyba
nie ma czasu. Jeździ sobie z Sokarisem po świecie — odparła z
westchnieniem. — Nie napisała mi nic, czego bym nie wiedziała.
Przysiadłam sztywno na
brzegu własnego łóżka, nie odwracając od niej wzroku. Teraz, kiedy to nie ja
musiałam wybierać przyszłego małżonka, zżerała mnie ciekawość, na którego z
Fawleyów zdecydowała się Gaby, a ona jakby sama przez wakacje podszkoliła się w
legilimencji, bo dodała znudzonym tonem:
— Poszłam za
twoją radą i wychodzę za Juliana.
— Za moją radą?
Spojrzała na mnie z
ukosa, a lewy kącik ust uniósł się zaczepnie.
— Julian był
orłem, Benjamin reszką — odparła. — Wypadł orzeł.
Wytrzeszczyłam na nią
oczy, przez co uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
— Naprawdę rzuciłaś
monetą?!
— A miałam inny
wybór? Z jednym i drugim rozmawiałam dwa razy… w tym raz u Greengrassa. — Wzruszyła
ramionami. — Poza tym to bliźniaki. Mogą się aż tak od siebie różnić?
Ale w jednym Ivy miała rację. Kiedy już wybrałam, jest mi jakoś tak… lżej.
Tylko obawiam się, że kiedy już będzie po wszystkim, okaże się, że będzie mnie
traktował jak śmiecia. Wiesz, jak Rowdy ciebie, ale ojciec mówił, że Rowdy to
idio…
Chyba do niej
dotarło, co powiedziała, bo zbladła, a uśmiech momentalnie spełzł jej z twarzy.
Usiadła na łóżku, przyciskając ze zgrozą palce do ust.
— Przepraszam! — wydusiła. — Nie…
nie chciałam tego powiedzieć…!
Nie dotknęły mnie te
słowa — w końcu nie było w nich ani knuta kłamstwa, a jednak wciąż
się to za mną ciągnęło. I wyglądało na to, że wszyscy wiedzieli, ale jak zwykle
taktowne było omawianie tego wyłącznie we własnych domach.
— Nic się nie
stało. A ten Julian? Rozmawialiście po tym? Jak to wyglądało? Twój ojciec
wysłał jego ojcu sowę czy…?
Blade kolory wróciły na
twarz Gaby, choć oczy wciąż miała okrągłe ze strachu.
— Tak, coś w tym
rodzaju. Na Boże Narodzenie jest zaplanowane przyjęcie zaręczynowe. Jak teraz
tak się nad tym zastanawiam, to nawet ekscytujące czekać na coś więcej niż na
same owutemy. Przejdę płynnie ze szkoły w małżeństwo, może polecimy wspólnie do
Indii… — Parsknęła pod nosem, kręcąc głową. — Widzisz, już
wymyślam jakieś scenariusze… Ale trochę mi szkoda, że to już koniec.
— Koniec?
Zarumieniła się, a w
oczach błysnęły jej figlarne iskierki.
— Właściwie
nigdy nie przeżyłam jakiegoś takiego… wielkiego miłosnego uniesienia — wyjaśniła
bez skrępowania. — To z Rosierem było takie… dziecinne, ale nie było
tych porywów serca, o których czytałam. Wiesz, cały świat przeciwko wam i takie
tam… Przynajmniej miałabym do czego wracać, kiedy się zestarzeję.
I ja usiadłam na
swoim łóżku naprzeciwko niej, skrzyżowałam nogi i podparłam się wygodnie na
rękach. Samo wyobrażenie, że mogłabym w ten sposób omawiać z kimś moje życie
uczuciowe, sprawiało, że za kołnierzem robiło mi się piekielnie gorąco, jednak
w tej rozmowie o pragnieniach i doświadczeniach Gaby było coś intrygująco…
pociągającego. Coś, czego przez ostatnie lata brakowało mi w szorstkich
relacjach z chłopakami.
— To byłby
koniec dla mnie, gdybym nie uciekła sprzed ołtarza — powiedziałam. — Ale
może Julian okaże się przeciwieństwem Rowdy’ego… a tobie do ślubu zostały
jeszcze przynajmniej dwa semestry. Może przez ten rok coś się wydarzy? Kto
wie…?
Zawiesiłam głos,
czując narastający niepokój na widok pogłębiających się pod wpływem uśmiechu
dołeczków w policzkach Ślizgonki. Wyjątkowo uroczych dołeczków. I nagle zdałam
sobie sprawę, że Gaby była bardzo, bardzo ładna. Wesoła, popularna, trochę
postrzelona i chyba tylko to, że sama nie szukała uznania w oczach chłopców,
sprawiało, że do tej pory z nikim się nie spotykała. A może myślała, że na
porywy serca będzie miała jeszcze dużo czasu? Zimny dreszcz przebiegł mi po
plecach, kiedy jak na zawołanie przypomniałam sobie te wszystkie przelotne
komentarze i spojrzenia kolegów na jej temat.
Nie wróciłam już do
pokoju wspólnego.
Jeżeli pod wpływem mojej
rzuconej bezmyślnie sugestii Gaby ruszy na poszukiwania miłosnych
uniesień…
*
Pierwszą noc w
Hogwarcie zakłóciło mi obżarstwo podczas uczty powitalnej — i to do
tego stopnia, że następnego ranka nie mogłam patrzeć na jedzenie. Wysiorbałam
łyk gorzkiej herbaty, ale kiedy zapach smażonego bekonu dobywający się z
talerza siedzącego naprzeciwko Wilkesa zaatakował mój nos, odstawiłam i
to.
Natomiast dla
profesora Slughorna nie istniało coś takiego jak przejedzenie się. Nie było
tajemnicą, że podczas wszelkich uczt nie żałował sobie wykwintnych potraw, na
śniadanie stawił się punktualnie, a kiedy przysiadł się, żeby omówić ze mną
temat zajęć pozalekcyjnych, bez przerwy podgryzał szaszłyki wołowe, które ze
sobą zabrał.
— Wydaje mi się,
że nie ma co ustalać jakichś konkretnych, stałych terminów spotkań — powiedział,
porównując mój harmonogram ze swoim. — Tym bardziej, że mamy jeszcze
to kółko… Tak, myślę, że najlepszym pomysłem będzie taki tryb, w jakim działa
Klub Ślimaka. Będę co jakiś czas kontaktował się z tobą, kiedy wpadnie mi
jakieś zlecenie albo pomysł, mogłabyś na początku się przypatrywać, a potem,
kto wie, może asystowałabyś mi przy niektórych projektach?
— Byłoby
cudownie — odparłam, a serce zabiło mi mocniej.
Przed oczami stanęła
mi nieco komiczna wizja profesora Slughorna i mnie samej krzątających się nad
kotłem wielkości małego hipogryfa. Oboje mieliśmy na sobie jakieś dziwaczne,
skórzane kombinezony z innej epoki, ochronne czapki i wymyślne maski na
twarzach, pochyleni nad wywarem, z którego sączyły się jaskrawozielone kłęby
dymu.
— Takie
spotkania odbywałyby się, dajmy na to… minimum raz w miesiącu, rzadziej to
mijałoby się z celem — kontynuował. — Oczywiście będę ci
zlecał jakieś dodatkowe lektury… Ach! Widzisz, dobrze, że mi przypomniałaś!
Dostaniesz dostęp do Działu Ksiąg Zakazanych do regału poświęconego
eliksirotwórstwu. Od razu napiszę ci zgodę, bo potem zapomnę…
Próbując sobie
poradzić z trzema nadgryzionymi szaszłykami, harmonogramami i pustymi arkuszami
pergaminu, z trudem wydobył z kieszeni różdżkę, którą stuknął w kartkę i
wręczył mi ją, kapiąc przy okazji tłuszczem na mokry atrament.
— A to
przeczytaj na pierwsze zajęcia. Zaznaczyłem ci wymagane rozdziały, przeczytaj
to do końca tygodnia. Wpadło mi pewne małe zlecenie, nic trudnego, ale lepiej
wszystko zrozumiesz, mając już jakąś zaawansowaną wiedzę na temat
toksykologii.
Pomachał mi ręką i
odszedł, żeby pomóc Rosierowi sporządzić jego własny plan lekcji, a ja,
zapominając o mdłościach i wyrzutach sumienia, rozpromieniona odwróciłam się do
Notta, który już zaglądał mi przez ramię.
— I będzie ci
się chciało? — zapytał zdumiony, bez entuzjazmu odczytując tytuł
pozycji, którą zanotował Slughorn. — Zobaczysz, w siódmej klasie
będzie dużo więcej nauki niż rok temu. Może nawet więcej niż do SUM-ów.
Machnęłam ręką.
— Przecież nie
muszę zdać wszystko na wybitny. Naprawdę wysokich not potrzebuję tylko z
eliksirów, zielarstwa i zaklęć. Szkoda, że nie udało mi się z transmutacją, ale
część punktów mogę odrobić na egzaminie z obrony przed czarną magią.
Nott nie wyglądał na
przekonanego.
— Jeszcze chwila
i zamienisz się w Rowle. Chociaż może to by nie było złe, miałbym od kogo
odpisywać na runach.
— Gdybym
zmieniła się w Rowle — odparłam, zadzierając głowę w identyczny
sposób jak Margaret — z całą pewnością nie dałabym ci odpisać. Do
zobaczenia na obronie, pa!
Po podręczniki na
zajęcia pofrunęłam jak na skrzydłach, choć eliksiry czekały mnie dopiero
następnego dnia. Tak naprawdę do samego końca nie wierzyłam, że to JA zostałam
wybrana do seminarium. Ja. Nie Tom Riddle, nie Margaret Rowle, nie Gaby
Taciturn, a Victoria Hortus, która podczas warzenia nigdy nie wykazała się
żadnym ponadprzeciętnym pomysłem czy finezją. Niczym, co mogłoby sprawić, że w
głowie profesora Slughorna zakwitła myśl: ta dziewczyna będzie idealnym
materiałem na Mistrzynię Eliksirów.
Szamocząc się z
niedomykającą się torbą, prawie wpadłam na garstkę Ślizgonów czających się tuż
za tajnym przejściem do dormitorium. Travers zawył z bólu, kiedy zderzyłam się
z jego ramieniem, a na stopę posypały mu się podręcznikami do obrony przed
czarną magią, zielarstwa i zaklęć.
— Och…
przepraszam, bardzo mi przykro — bąknęłam tonem, który wcale nie
wyrażał, że naprawdę było mi przykro. Skinęłam różdżką i lewitowałam wszystkie
książki z powrotem do torby.
Sposób, w jaki
Ślizgon na mnie spojrzał, zapowiadał jakieś paskudne przekleństwo, ale nie
zdążył, bo wyłapał wzrok Toma i to wystarczyło, żeby odwrócił się na pięcie i
razem z Averym, Mulciberem i Lestrange’em ruszył w stronę wyjścia. Zmrużyłam
lekko oczy, analizując miejsca, w których zatrzymali się chwilę wcześniej.
Musieli nadejść z głębi lochu, nie było innej możliwości.
— Skąd ten
uśmiech? — zapytał Riddle, gdy kroki pozostałych rozpłynęły się
gdzieś w oddali. Intensywność jego spojrzenia wydała mi się niepokojąca.
— Rozmawiałam z
profesorem Slughornem — oznajmiłam z powściągliwą ekscytacją. — Właśnie
zapowiedział pierwsze prywatne zajęcia w jego gabinecie. Mam już lekturę do
przeczytania, dostałam nawet dostęp do części Działu Ksiąg Zakazanych… i
zaczynamy kółko. To będzie rok pod znakiem eliksirów!
Odpowiedział mi
uśmiechem, ale ten uśmiech nie objął oczu — pozostały upiornie czujne
i nieruchome jak u jakiegoś dzikiego zwierzęcia śledzącego ofiarę.
— To dużo
pracy.
— Podołam — zapewniłam
go.
— Wiem. Inaczej
profesor Slughorn by cię nie wybrał. — Podszedł tak blisko, że nie
miałam już gdzie się cofnąć. Za mną była już tylko zimna wilgoć kamiennej
ściany. — Pamiętaj, że masz też inne zobowiązania.
Uniosłam pewnie głowę,
choć sposób, w jaki na mnie patrzył, nie wywoływał w żołądku niczego
przyjemnego.
— Pamiętam — odparłam. — Co
mi przypomniało, że nasze ćwiczenia były w jakimś celu. Miałeś wyjawić mi jakiś
sekret, tak czy nie?
— Na sekret
trzeba sobie zasłużyć. Nie zasłużysz na niego, ignorując mnie w ten sposób — powiedział
ledwie słyszalnie, tak, że jego głos prawie zlał się z charakterystyczną dla
lochów ciszą. Pochylił się i musnął ustami czubek mojej głowy. Bez cienia
czułości, ale za to z czymś, co absurdalnie zinterpretowałam jako ostrzeżenie. — Liczę,
że podczas wakacji dobrze się przygotowałaś. Dziś wieczorem będziesz miała
okazję się wykazać.
Odszedł, zostawiając mnie
samą i pełną obaw. Już wczorajsze wspomnienie powrotu do naszych tajemnych
spotkań w lochu wywołało delikatne ukłucie niepokoju, ale groźba pojedynku z
Tomem — i to na oczach pozostałych — sprawiła, że żołądek
związał się w supeł i ani myślał puścić. Przez całe wakacje starałam się
ćwiczyć zaklęcia niewerbalne i oczywiście wyuczyłam się na pamięć tyle, ile
mogłam z teorii, ale obawiałam się przełożenie tego na praktykę.
Liczyłam, że podczas
zajęć uda mi się pod stołem trochę się „rozczarować”, przyzywając niewerbalnie
jakieś papierki z kosza na śmieci albo chociaż oczyścić umysł jak przed
zajęciami z oklumencji, ale Nott miał rację — nauczyciele nie dali
nam ani minuty wytchnienia. Już z wróżbiarstwa wyszliśmy z zadaniem postawienia
tarota minimum pięciu osobom, a okazało się, że profesor Bykow ledwo delikatnie
pchnął nas w kierunku karuzeli szaleństwa, jaką rozpoczął profesor Slughorn.
Zaczęliśmy łagodnie — napojem wzmacniającym na rozkręcenie, jak zwykł
mawiać nasz Mistrz Eliksirów. Ale na przyszły tydzień zapowiedział „niezapowiedzianą”
klasówkę z rozdziału poświęconego Veritaserum, przy czym ostrzegł, że warzenie
eliksiru miało się odbyć bez wglądu do listy ingrediencji oraz przepisu.
Przerwa obiadowa minęła jak z bicza trzasnął, bo zaraz trzeba było pędzić na
starożytne runy, które opuściliśmy z tłumaczeniem na trzy stopy. Dziękowałam
Bogu i własnemu ojcu za wyperswadowanie wzięcia mugoloznawstwa — wtedy,
gdy Tom i Margaret pomaszerowali do klasy profesora Pembertona, ja mogłam
wykorzystać ten czas na wycieczkę do biblioteki.
Wycieczkę — ponieważ
nie zamierzałam zajmować się ani zakuwaniem receptury na Veritaserum, ani tym bardziej
zabierać się za pracę domową na runy. Pragnęłam odwiedzić Dział Ksiąg
Zakazanych.
Ta perspektywa
rozluźniła nieco ucisk w brzuchu, jaki wciąż utrzymywał się po rozmowie z
Riddle’em. Zaglądając do królestwa pani Mortemore, czułam się tak, jakbym
wchodziła tam po raz pierwszy w życiu. Kiedy zawiasy zaśpiewały cicho pod
naporem mojego biodra, czarownica natychmiast wychyliła się zza kontuaru, pewno
zachodząc w głowę, cóż to za szaleniec postanowił zakłócić jej spokój drugiego
dnia szkoły.
Nic się tu nie
zmieniło przez całe wakacje. Przytłumione światło świec przy każdym wejściu
między regały oraz mocny blask lamp na każdym z ustawionych wzdłuż ściany
stolików — idealnie wyważone, by móc swobodnie czytać, nie nabawiając
się bólu oczu — zapraszało do sięgnięcia po pierwszą lepszą pozycję.
Zapach starego, przykurzonego pergaminu i olejowanej skóry, mgła napierająca na
ciemne okna i wypłowiałe, bordowe chodniczki mające tłumić skrzypienie podłogi
pod butami — ten widok, choć przeważnie kojarzony z
przedegzaminacyjną paniką, napełnił moje serce przyjemnym ciepłem.
Nie mogąc do końca
powstrzymać uśmiechu drgającego w kącikach ust, podeszłam do kontuaru, śledzona
uważnie przez zmrużone oczy bibliotekarki. Już wiedziała, że coś się święciło.
Powiedziało jej to moje harde spojrzenie i karteczka, którą ściskałam w
rękach.
— Dobry wieczór,
chciałabym to wypożyczyć.
Nie odpowiedziała, zezując
na pergamin znad swoich prostokątnych okularów. Na pożółkłej, papierowej skórze
na czole zaroiło się od setek drobniutkich zmarszczek, kiedy kobieta
odczytywała tytuł.
— O Warzeniu
Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów Amona Kalchyronidesa. To jest
lektura z Działu Ksiąg Zakazanych — rzekła.
— Wiem — odparłam
milutko, nie przestając się uśmiechać. — Mam zgodę od profesora
Slughorna na poddział poświęcony eliksirom. O, tutaj jest podpis.
— Widzę.
A jednak jeszcze
przez długą chwilę wyraźnie go oglądała, dla pewności przyświecając sobie
różdżką. Chyba nawet rzuciła na kartkę jakieś zaklęcie demaskujące, bo usta
drgnęły jej raz czy dwa, jakby mamrotała formułkę.
— Jest w
porządku — mruknęła, przyglądając mi się uważnie, jakby nagle wpadła
na pomysł, że mogłabym podszyć się pod samą siebie.
Nie mogłam jej
odmówić skrupulatności w wykonywaniu obowiązków.
— Przecież zna
mnie pani od sześciu lat.
— Może i tak,
Hortus, ale ostrożności nigdy dość — oznajmiła. Nie przerywając tego
krępującego kontaktu wzrokowego, wsunęła karteczkę z podpisem Slughorna do
szuflady. — Zostaw tu torbę, odbierzesz po wyjściu. I nie ma
szperania po innych regałach, a jeśli nie, to dowiem się, Hortus. Nie tacy jak
ty próbowali podprowadzać książki.
— Tak jest,
proszę pani.
Czując na sobie
świdrujące spojrzenie, ruszyłam śmiało w kierunku zaryglowanych drzwi. Podobnie
jak wszyscy uczniowie — tylko z racji tego, że stanowiły zakazany
owoc — tyle razy przechodziłam obok nich, starałam się zajrzeć przez
dziurkę od klucza, a teraz miała go posmakować. Zatrzymałam się z sercem
bijącym uroczyście gdzieś na wysokości przełyku i patrzyłam, jak łańcuch
oplatający metalowe rączki wolno opadał pod wpływem dotyku różdżki. Drzwi same
się przede mną rozwarły, wystarczyła jedna prosta Alohomora.
I stanęłam u progu
raju.
U wrót Edenu każdego
dowcipnisia i każdego kujony w tej szkole. Ja. Victoria Hortus — zwykła
przeciętniaczka — przekraczała właśnie bramy Nieba.
Choć sądząc po
wyglądzie niektórych okładek i tytułów ziejących z czarnych, łuszczących się
grzbietów, bardziej wyglądało to na przedsionek piekła. Mrok rozpraszany przez
kilka samotnych lamp nadawał tej długiej, wąskiej komnacie specyficznego
klimatu wyciągniętego rodem z jakiejś gotyckiej powieści. Brakowało mi tylko
długiej, białej koronkowej koszuli nocnej, lichtarza z pojedynczą świecą i
śmiało mogłam tu błądzić w poszukiwaniu duchów.
Ruszyłam między
regałami, donikąd się nie śpiesząc. Napawałam się. Z pewnym namaszczeniem
muskałam palcami znajome oprawy, które widywałam czasem u Toma. Niektóre z nich
sama czytałam, ponieważ czasami mi je podtykał, lecz ich widok na stoliku w
dormitorium nie był tym samym, co tu, w Dziale Ksiąg Zakazanych.
Niechętnie zatrzymałam
się przy tabliczce z napisem eliksiry i raz-dwa odnalazłam cel mojej
wyprawy. O Warzeniu Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów pióra
Amona Kalchyronidesa. Książka spoglądała na mnie z półki dokładnie na poziomie
oczu i okazała się wizualnym rozczarowaniem. Względnie nowoczesna, bez
skórzanej okładki przesiąkniętej zapachem historii prezentowała się bardziej
jak zwykły, kolorowy podręcznik do historii niż czarnomagiczny grymuar.
Niemniej jednak sięgnęłam po nią z należnym jej szacunkiem, jak gdyby miała w
każdej chwili rozsypać mi się w rękach. Zupełnie zignorowałam fakt, że została
wydana w 1954 roku. Miałam ochotę jeszcze chwilę pokręcić się między regałami,
ale odgłos niecierpliwych kroków pani Mortemore przywołał mnie do porządku i
pośpiesznie opuściłam tę strefę, nie zapominając, by założyć łańcuch z
powrotem.
Pierwsze,
co zrobi, to pójdzie go poprawić, ledwo zamkniesz za sobą drzwi.
Z wyrozumiałością
odczekałam, aż bibliotekarka dokładnie obejrzała książkę, zanim zgodziła mi się
ją wydać. Wychodząc, starałam się zachować pozory spokoju, choć serce nie
przestawało dudnić, rwać się do tego, co skrywała ta niepozornie wyglądająca
pozycja.
Popędziłam prosto do
dormitorium, gdzie przed kolacją zgromadzili się już prawie wszyscy Ślizgoni.
Tylko niedobitki uczestniczące w przedmiotach pokroju mugoloznawstwa nadal
męczyli się w klasach. Pozostali oddawali się słodkiemu lenistwu na kanapach i
przed kominkiem, gwiżdżąc na drugi dzień szkoły. Choć wyłowiłam wzrokiem sporą
część naszej grupy, minęłam ich i bez słowa zamknęłam się w sypialni dziewcząt.
Łóżka, które pozostawiłyśmy rano skotłowane i zasypane kosmetykami, same się
pościeliły, a wszystkie kremy, perfumy i malowidła stały teraz ślicznie ułożone
na nakastlikach. Ignorując perfekcyjnie wyprasowane satynowe okrycie, rzuciłam
się na swój materac i szybko dokartkowałam się do spisu treści. Dwa z dwudziestu
rozdziałów, z którymi profesor Slughorn zalecił mi zapoznać się przed naszym
pierwszym spotkaniem, połknęłam natychmiast, a zanim wybiła osiemnasta, miałam
już za sobą ponad połowę książki. Nie była to wciągająca opowieść z
dreszczykiem, ale z każdym kolejnym tematem zaczynało do mnie docierać,
dlaczego lektura Amona Kalchyronidesa wylądowała w Dziale Ksiąg
Zakazanych.
Nie było tam nic o
eliksirach wywracających człowieka na lewą stronę, ani słowa o przerażających
truciznach, natomiast sporo na temat tworzenia eliksirów leczących i efektach
ich skażenia. Dowiedziałam się wiele na temat stężenia toksyn w organizmie czarodzieja
oraz o tym, jak ich poziom wpływa na poszczególne narządy. Wcale bym się nie
zdziwiła, gdyby podobna pozycja w ogólnodostępnej części biblioteki zachęciła
niektórych do samodzielnego pichcenia sobie mikstur uzdrawiających.
Również tych
uzależniających.
Na dźwięk budzika z niechęcią
odłożyłam książkę. Do końca zostały trzy rozdziały, ale zmusiłam się do wstania
i opuszczenia dormitorium. Tam, dokąd zmierzałam, czekały podobnie ekscytujące
i nie do końca legalne rzeczy, mówił mi o tym słaby skurcz w żołądku.
Wciąż miałam problem,
żeby bezbłędnie trafić do sali tortur, w której odbywał się zajęcia z klubu
pojedynków, ale szczęśliwie na korytarzu udało mi się dogonić ostatnich
spóźnialskich — Rosiera, Lestrange’a i Mulcibera. Temperatura spadała
z każdym mijanym zakrętem, a powietrze stawało się coraz bardziej wilgotne,
wczesnowieczorne odgłosy zamku milkły, dzięki czemu dźwięk naszych pośpiesznych
kroków coraz donośniej rozbijał się o ciemne ściany. Tutaj jedynym źródłem
światła, jakie mieliśmy, były nasze różdżki.
Poczułam na plecach
nieprzyjemny dreszcz, kiedy wyobraziłam sobie, że mogłabym znaleźć się tutaj
nagle całkiem sama.
Kiedy znaleźliśmy się
na miejscu, natychmiast poznałam kute, oblepione pajęczyną drzwi. Dźwięki
rozmów, które płynęły przez wąski, żółty pasek przy framudze, echo
zniekształcało upiornie, przywołując na myśl skomlenie jakiegoś przerażającego
stwora.
Chciałaś
polowania na duchy, to masz, zaszemrało mi z tyłu głowy.
Wnętrze komnaty zostało
jednak tak dobrze oświetlone, że jej widok nie przyprawiał o dreszcze.
Wyglądało na to, że wszyscy już byli, ale spotkanie jeszcze się nie zaczęło — w
każdym razie atmosfera przypominała raczej tą z pokoju wspólnego niż z lekcji
transmutacji. Nott i Wilkes palili, gawędząc wesoło, Malfoy notował coś w
skrupulatnie w oprawionym w atłas dzienniku, Crabbe i Goyle testowali w kącie
jakieś zaklęcia na zamkniętym w klatce szczurze. Trzask zamykanych drzwi
zwrócił uwagę części osób, w tym Riddle’a, który odwrócił się od Bellatriks i
omiótł wzrokiem salę tortur.
— Chyba jesteśmy
ostatni — rzucił zdyszany Rosier, siadając bezpośrednio na podłodze
pod ścianą. — To jak, ćwiczymy niewerbalne pojedynki?
Samo określenie
zacisnęło jeszcze mocniejszą pętlę wokół mojego żołądka.
Całe szczęście, że
byłam przed kolacją.
Riddle raz jeszcze objął
spojrzeniem wszystkich zebranych, zatrzymując się sekundę dłużej na niektórych
twarzach.
— Tak. Na
rozgrzewkę pojedynki — rzekł, przeciągając sylaby. — Tylko
bez popisówki, Mulciber. Hortus, przekonamy się, jaki progres zrobiłaś przez te
wakacje.
Kilku Ślizgonów
zaśmiało się złośliwie, zapewne wspominając Pijanego Jednorożca, ale nikt nie
pociągnął tematu dalej, bo prawie wszyscy bez słowa zaczęli dobierać się w
pary. Crabbe i Goyle nadal znęcali się nad szczurem.
Raz-dwa przywołałam się
do porządku, strzepując bezwiednie dłonie. Nie pomogło. Adrenalina nadal
pulsowała mi w żyłach, wystarczył sam widok wyciągniętej różdżki Toma, żeby
całe moje ciało weszło w tryb gotowości.
Oddychaj,
powtarzałam sobie w myślach. Przecież już to robiłaś. Opanowałaś jebaną
oklumencję. To tylko kilka dobrze znanych ci zaklęć, których możesz skutecznie
użyć NIEWERBALNIE.
Przybrałam właściwą
postawę — nieco sztywno, nie aż tak wytwornie jak mój przeciwnik — i
wypuściłam odrobinę powietrza przez zaciśnięte zęby. Riddle po drugiej stronie
pomieszczenia wydawał się zupełnie zrelaksowany. Ukłonił się z miną jak na
piknik, a ramię z różdżką powędrowało w powietrze z wdziękiem dyrygenta,
podczas gdy ja pochyliłam się przerażona jak przed narowistym hipogryfem.
Ostatni raz
przełknęłam i…
…i oczywiście nie
czekał na mnie.
Pamiętając, co mówił,
wyczarowałam tarczę, która pochłonęła prędką, srebrną błyskawicę, a zaraz potem
zaatakowałam go tym samym, zmuszając do ucieczki. Prawie natychmiast doskoczył
do przodu i strzelił różdżką jak z bicza, a rój maleńkich, ostro zakończonych
noży pomknął w moją stronę. Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to transmutacja,
ale nie miałam pojęcia, jak zmienić je w piasek lub dym, więc odbiłam ostrza
jeszcze jednym zaklęciem tarczy. I tak kilka razy — ratowało mnie
zawsze w momentach, kiedy Riddle atakował czymś nowatorskim. Czymś, co wymagało
wiedzy spoza podręczników i reakcji na bieżąco. To nie był już tylko niewerbalny
pojedynek. To był pojedynek na kreatywną walkę, w której — jak
szybko się okazało — nie potrafiłam się odnaleźć.
Oczywiście pokonał
mnie jeszcze trzy razy z rzędu, całe szczęście nie na tyle brutalnie, bym
musiała wstydzić się przed resztą Ślizgonów, ale za każdym razem kończyłam na
podłodze. Zdyszana, spocona i z uwalaną pyłem szatą. A jednak przegrywałam
zadowolona. Być może nigdy nie miałam zostać mistrzynią pojedynków, ale każde
zaklęcie, którego użyłam bez wypowiadania inkantacji, zadziałało. Osiągnęłam
swoje małe zwycięstwo.
— Na wakacjach
ćwiczyłaś coś poza nalewaniem piwa, co? — zagadnął, zbierając różdżką
kurz z moich pleców. Obróciłam głowę i spostrzegłam w brązowych oczach
wyzywające iskierki, ale zanim się oburzyłam, dodał: — Jeżeli chodzi
o zaklęcia niewerbalne, jest dużo lepiej.
— Ale?
— Ale brakuje ci
spontaniczności. — Uniosłam brwi, słysząc to. — Masz
próbować mnie pokonać, a nie udowodnić, że nauczyłaś się na piątkę. Nie
zamierzam cię oceniać. Robisz to dla siebie. Wszystko, czego się tu uczymy,
uczymy się dla siebie.
Odprowadziłam go wzrokiem,
nie do końca pewna, co miał na myśli. Podchodząc do Crabbe’a i Goyle’a, wokół
których zebrało się już dwóch zainteresowanych, obserwowałam kątem oka, jak
Nott ustawiał się właśnie do pojedynku z Riddle’em. Poczułam, jak zrobiło mi
się gorąco ze strachu. Wciąż miałam w pamięci wyraz jego twarzy pod koniec
zeszłorocznego Topienia Marzanny, gdy Teodor go zaatakował. Czy dostał już
swoją karę — tego nie wiedziałam, ale wątpiłam, by Tom przepuścił
okazję przypomnienia mu o tym.
— …no i, ten… — dukał
Goyle. — Pracujemy nad tym od czerwca. Czasami widać, ten, no,
wątrobę albo co tam sobie wskażesz… wiecie, to jest trochę losowe, bo czy ja
tam wiem, gdzie jest jakaś śledziona czy co… Ale czasami uda się, że pokaże
wszystko i szczur robi się przezroczysty.
— No. Szuper — wtrącił
lakonicznie Crabbe. — Pellistranspare.
Mulciber i Lestrange
mruknęli z podziwem, ale nie byłam w stanie odkleić wzroku od walczących
Ślizgonów. Kilku również przerwało swoje pojedynki i przystanęło pod ścianą,
uśmiechając się przy tym w taki sposób, jakby spodziewali się czegoś
spektakularnego.
A ja właśnie tego się
obawiałam.
Ukłonili się sobie z zawodową
fachowością, prezentując różdżki (Notta nieco drżała), po czym oddalili się na
tyle, na ile pozwalała im niezbyt przestronna sala. Pojedynek się rozpoczął.
Spodziewałam się, że Riddle zaatakuje jako pierwszy, ale nie — czekał
jak zwykle, kiedy to ja z nim walczyłam, jednak poza skupionym spojrzeniem na
jego twarzy czaiło się coś jeszcze. Mały uśmieszek w kąciku ust, który mówił:
chodź i się przekonaj.
Postawa Notta była
jego całkowitą odwrotnością.
Piekielnie spięty i
sztywny ruszał się tak, jakby właśnie oceniało go pół tuzina sędziów na
międzynarodowych zawodach z pojedynków. Praca nóg grała idealnie z tym, w jaki
sposób machał różdżką. Brwi zmarszczone, usta zagryzione, jak gdyby w obawie
przed pokusą wypowiedzenia formułki na głos. Na początek zaczęli ostrożnie — kilka
zaklęć oszałamiających i paraliżujących, następnie obrzucili się nawzajem
wyczarowaną z powietrza bronią białą, tak, że widzowie, którzy siedzieli
najbliżej, musieli uciekać, żeby nie oberwać odbitym od tarczy mieczem lub
halabardą, ale bardzo szybko atmosfera zgęstniała, przesiąknięta czymś
niepokojącym.
Rodzajem magii, na
którą do tej pory nie było tu miejsca.
Nie w tak oczywisty
sposób.
Cofnęłam się pod
ścianę, skubiąc nerwowo obrąbek kołnierza, podczas gdy cała reszta porzuciła
swoje dyskusje i zajęcia, żeby oglądać pojedynek. W sali zrobiło się nagle
bardzo gorąco od srebrzystych strzał i granatowych, roziskrzonych kul. Jedna z
nich ześlizgnęła się z półprzezroczystej tarczy, którą wyczarował przed sobą
Tom, uderzyła w podłogę i eksplodowała z głośnym sykiem, rozsypując dookoła
całą masę żywych, biało-fioletowych płomieni. Rosier i Wilkes, którzy stali
najbliżej, rzucili się, by je ugasić, ale Riddle — wciąż nie
przestając atakować — zlikwidował wszystkie jednym machnięciem
różdżki. Zdawał się świetnie przy tym bawić, coraz bardziej zwiększając tempo,
aż twarz Teodora pokryła się ciemnymi plamami, lecz chyba pierwszy raz
spostrzegłam w tamtych ładnych, ciemnych oczach coś więcej niż zwykłe
skupienie.
Zaintrygowanie.
Ale nie on jeden był
zaskoczony tą niespodziewaną przemianą Teodora. Wszyscy obserwowali z
ciekawością, jak sprawnie unikał zaklęć Toma. Odpowiadał na nie z agresją godną
Traversa czy Bellatriks, choć sam jeszcze w zeszłym roku raczej dopasowywał się
do sposobu walki przeciwnika. Teraz to on stał się napastnikiem. A i zaklęcia,
na które sobie pozwalał, nosiły znamiona tych, na które Riddle nie pozwalał na
spotkaniach w większej grupie.
Oczywiście Nott nie
był w stanie go pokonać. Walczył dzielnie do samego końca, młócąc ramionami jak
szalony — szybko, rozpaczliwie, z siłą, jakiej chyba nawet on się po
sobie nie spodziewał, lecz wciąż zbyt wolno. Za słabo, bo złoty pióropusz
iskier poderwał go w powietrze i miotnął nim prosto w drzwi, aż zatrzeszczały
framugi. Serce podskoczyło mi do gardła, ale zanim zebrałam się, by tam
podbiec, kilku Ślizgonów już stawiało Ślizgona na nogi.
— To dopiero
przedstawienie!
— Kurwa, stary,
jestem w szoku… nieźle żeś się podszkolił!
— To jak, na
następnym spotkaniu solówka, co?
Riddle też do niego podszedł.
Z najwyższą kurtuazją uścisnęli sobie dłonie, jak gdyby naprawdę brali udział w
zawodach. Choć policzki Toma barwił jedynie delikatny rumieniec, Nott
wytrzeszczał dziko oczy i sapał głośno przez rozdęte nozdrza, próbując utrzymać
jako taką świadomość.
Przedstawienie.
Mulciber dobrze to
określił, a ja sama nie wiedziałam, jak miałam się z tym czuć. Siedziało to we
mnie do końca spotkania i nie chodziło nawet o same złowrogie zaklęcia. Dobrze
wiedziałam, że w tajemnicy przed nauczycielami wielu je praktykowało, być może
nawet tu w Hogwarcie, lecz jeszcze żaden nie posunął się do tego, by stosować
je w walce.
A może byłam po
prostu przewrażliwiona po tym, co w zeszłym roku stało się z Bellatriks.
Wychodząc, jako jedna
nie miałam ochoty na dowcipkowanie, podczas gdy Nott odzyskał siły i teraz
tryskał humorem.
— I jak ci się
podobało? Wiadomo, wygrać z Riddle’em — niemożliwość, ale dotarło do
mnie, że nie można zostawić tych murów w takim stanie — oznajmił, nie
kryjąc dumy.
— W takim? To
znaczy w jakim?
— Jako
frajer.
— I wydaje ci
się, że używanie takich zaklęć w klubie pojedynków czyni z ciebie twardziela,
tak? — zapytałam, nie kryjąc pretensji. — Tenebrea
Devora, Zaklęcie Diabelskiego Jęzora… Wyobrażasz sobie, co by się stało,
gdyby trafiło kogoś rykoszetem?
Nie wyglądał, jakby
się tym przejął. Z rękami nonszalancko wciśniętymi w kieszenie maszerował na
końcu pochodu, nie widząc problemu. Już podczas pokazu u Greengrassów
zachowywał się dziwnie, ale w tym momencie go nie poznawałam. Teodor Nott,
którego lubiłam najbardziej z tej całej potępionej ferajny, zupełnie przestał
przypominać samego siebie.
— Ale w nikogo
nie trafiłem, nie rozumiem, co ci nie pasuje. Poznałem dużo mroczniejsze
zaklęcia, dużo bardziej niebezpieczne niż zaklęcia podpalające…
— Prawie
spaliłeś Rosiera.
Wtem uśmiech spełzł
mu z twarzy, a on sam spojrzał na mnie z dziwną mieszaniną zdumienia i
rozczarowania. Automatycznie zwolniłam kroku, czując nadchodzącą rozmowę — jedną
z tych niewygodnych, przy których nie chce się żadnych świadków.
— Myślałem, że
cię to interesuje. Odkrywanie potężnych zaklęć, eksplorowanie terenów magii, na
które mało kto się zapuszcza…
— Bo interesuje —
przerwałam mu szybko. — Ale uważam, że na wszystko jest miejsce i
czas. Bardziej stosowne niż szkolne zabawy w klub pojedynków. Nie pamiętasz, co
się stało z Black? Ściąganie uwagi nauczycieli na ostatnim roku nie jest chyba
zbyt rozsądne.
Widziałam, jak przez
chwilę jeszcze się nadymał, walcząc z przyznaniem mi racji, ale w końcu
wypuścił głośno powietrze przez nos i nic więcej nie powiedział. Może i byłam w
jego oczach frajerem, którym on tak panicznie bał się stać. Mogłam się z tym
pogodzić i nie przeżywać katuszy oczekiwania na jakieś informacje z gabinetu
dyrektora lub — co gorsza — skrzydła szpitalnego. I było mi
z tym dobrze. Wychodząc z lochu, odetchnęłam rozkosznym zapachem kolacji.
— Carrow
wyznaczyła już datę eliminacji do drużyny? — zapytałam dla
rozluźnienia atmosfery.
— O tak! — Nott
błyskawicznie odzyskał rezon. — W tę sobotę. Będziesz?
— Na trybuny
raczej się nie wybieram, ale mogę kibicować z ziemi.
Gdy się do mnie uśmiechnął,
spostrzegłam w jego oczach cień dawnego Teodora — trochę
postrzelonego, ciamajdowatego, swojskiego, ale tylko cień. Ledwo cień i
posmutniałam, bo w tej samej chwili do mnie dotarło, że przez wakacje nie tylko
ja się zmieniłam. Wszyscy wydorośleliśmy, jakby perspektywa ostatniego roku w
Hogwarcie miała naprawdę coś znaczyć. Stworzyć dla każdego siódmoklasisty
formę, z której wyjdzie ostatecznie ukształtowany na resztę życia. Może i
mogłam odwracać swoją uwagę kółkami zainteresowań, punktami regulaminu,
domowymi rozgrywkami quidditcha, ale ostatecznie w głębi serca wiedziałam, że
to była tylko fasada.
Ani jednego z nich nie
obchodził quidditch. Każdy miał tu coś do udowodnienia, tylko zmierzał do celu
inną ścieżką i żadna z nich nie była brukowana czystym marmurem.
*
Pierwszy tydzień
września zleciał w mgnieniu oka i nim się spostrzegłam, nadeszło sobotnie
popołudnie i to, co przez ostatnie sześć lat Hogwartu interesowało mnie tyle,
co zeszłoroczny śnieg. Unikałam meczów quidditcha za wszelką cenę — po
części ze strachu przed wysokimi trybunami, a po części dlatego, że nigdy nie
pasjonowałam się takim sportem.
W tym jednym w stu
procentach zgadzałam się z Margaret Rowle — czternastu cwaniaków na
miotłach jakieś trzydzieści stóp nad ziemią lata za piłką, z czego dwójka
poszukuje złotego blasku wielkości sykla, do tego rozgrywka nie może zostać
przerwana, dopóki ów blask nie zostanie schwytany. I to bez względu na porę
dnia, skwar, wichurę, słotę czy śnieżycę. Poza możliwością skręcenia karku i
ostrym przeziębieniem widziałam w tym wyłącznie jedną wielką bezcelowość.
Wyłączając małe okienko narzeczeństwa z Nickiem, przez cały okres nauki
szkolnej omijałam boisko szerokim łukiem. Nawet kiedy ćwiczyłam.
Ale dla Notta byłam w
stanie się przełamać.
Razem z Rosierem udaliśmy
się na miejsce zaraz po obiedzie. Spodziewałam się, że poza zainteresowanymi
będziemy jednymi z nielicznych, którzy przyjdą oglądać sprawdzian, ale okazało
się, że trybuny zostały już w znacznej części zajęte nie tylko przez Ślizgonów,
ale i uczniów z pozostałych trzech domów. Największą część obcych stanowili
oczywiście Gryfoni, którzy chyba najbardziej ze wszystkich chcieli zobaczyć
Teodora w akcji. I wcale im się nie dziwiłam.
Carrow podzieliła
wszystkich kandydatów według pozycji, na które startowali i już z oddali rzucał
się w oczy w grupie potencjalnych pałkarzy — jedyny niezbyt wysoki
jak na siódmoklasistę, przeraźliwie chudy prezentował się niepoważnie na tle
młodszych, nabitych osiłków. Jak na moje oko wypadł całkiem dobrze podczas
pierwszego grupowego zadania polegającego na zrobieniu kilku pętli, ale
wyglądało na to, że miało ono na celu jedynie wyeliminować tych, którzy nigdy
nie trzymali miotły w ręku.
— Największe
szanse ma… hmm, Crabbe i Flint — oświadczył Evan, gdy kilku Ślizgonów
z niższych klas zeszło z boiska i wspięło się na trybuny, żeby śledzić dalszy
przebieg testów. — No i brat Flinta był kapitanem. Ale w drużynie
jest miejsce tylko na jednego pałkarza, więc…
Musiałam uwierzyć na
słowo.
Plułam w brodę
Victorii sprzed tygodnia, która tak ochoczo zgodziła się tu przyjść. Od kilku
dni bez przerwy popadywało i teraz również kropiło, ale pod wpływem silnego
wiatru kropelki chlastały po twarzy jak drobniutkie kamyczki i musieliśmy
rzucić na siebie nawzajem zaklęcie Impervius, żeby cokolwiek widzieć.
Spacerując wzdłuż linii boiska, zastanawiałam się, na czym miał polegać
sprawdzian na szukającego, ale wątpiłam, by Carrow zdecydowała się na polowanie
na złotego znicza. Już w trakcie obiadu na suficie w Wielkiej Sali pokazały się
pierwsze ciemne chmury, a teraz — choć do zachodu słońca zostało
jeszcze dobre pięć godzin — niebo było ciężkie i czarne.
— Mają chyba
ławki rezerwowe, o ile dobrze pamiętam — mruknęłam, starając się
wygrzebać z pamięci jak najwięcej wiadomości, o które otarłam się podczas
niezliczonych wieczorów w towarzystwie Nicka i jego kolegów z drużyny. — Zresztą
nigdy nic nie wiadomo, Nott ostatnio…
— …nie jest
Nottem — dokończył za mnie Rosier. — Ale chyba nie do tego
stopnia. Daj spokój, widzisz tego mięśniaka? Zjada Notta na śniadanie.
Rzeczywiście Flint może
nie górował wzrostem nad kandydatami, ale zdecydowanie był szerszy niż dłuższy.
A kiedy podeszliśmy z Evanem bliżej, by obejrzeć, jak Dafne dyrygowała właśnie
grupą przyszłych ścigających, zauważyłam, że Ślizgon składał się chyba tylko i
wyłącznie z mięśni.
Z ulgą skręciłam za
trybuny. Wysokie wieże przynajmniej częściowo osłaniały nas od wiatru i choć
widok na centrum boiska był stąd zdecydowanie gorszy, celowo zwolniłam kroku,
żeby odpocząć od wiatru. Jeszcze chwila i wiatr urwałby mi głowę. Tymczasem nad
murawą pojawiła się kolejna trójka na miotłach — dwóch chłopców i
jedna dziewczyna. Jej cienki blond kucyk szalał u szczytu głowy jak ogon
wściekłego kota, ale chyba tylko on miał problem z nadchodzącą wichurą.
Ślizgonka radziła sobie w powietrzu jak ryba w wodzie, unikając tłuczków
odbijanych przed Dafne, podawała kafla innym zawodnikom i nawet strzeliła
cztery bramki. Przystanęłam na moment, śledząc z uwagą ten niespodziewany
talent. Było coś znajomego w tej postaci — miła dla oka żwawość, jaką
rzadko kiedy widziałam wśród Ślizgonek.
— Zaraz… czy to
Gaby? — zapytałam, patrząc na Rosiera, ale on tylko wzruszył
ramionami. — Od kiedy gra w quidditcha?
W pamięci nie miałam
śladu po podobnym wyznaniu, a fakt, że Taciturn dorastała prawie wyłącznie w
damskim gronie i w Hogwarcie otaczała się jedynie damskim towarzystwem, gryzł
mi się mocno z takim poziomem umiejętności miotlarskich. Nie potrafiłam oderwać
od niej wzroku.
— Od szóstego
roku życia — wyjaśnił Evan bez cienia emocji w głosie. — Jej
ojciec kolekcjonuje masę różnych dziwnych rzeczy, w tym miotły. Mówiła, że od
kiedy skończyła sześć lat, podbierała mu różne modele. Wyobraź sobie taką
gówniarę na pierwszym historycznym egzemplarzu Księżycowej Brzytwy.
— Ale żeby od
razu przychodzić na sprawdzian do drużyny? — zdziwiłam się. — Przecież
to ostatni rok, owutemy…
— Może właśnie
dlatego, że to ostatni rok? — wpadł mi w słowo Rosier, a uśmiech,
który bez przerwy gościł na jego ustach, zrobił się jakiś niemrawy. — No
wiesz, przed tym wszystkim.
— Masz na myśli
ślub?
Przytaknął.
Ruszyliśmy dalej, starając się śledzić to, co działo się w powietrzu, ale
zielono-czarne smugi stawały się coraz trudniejsze do zauważenia i teraz widać
było tylko wielką, czerwoną twarz Carrow zawieszoną nieopodal bramek.
Dyskretnie zerknęłam na Rosiera i może mi się wydawało, ale nie wyglądał na
przybitego informacją o ślubnych planach Gaby. A przecież dobrze pamiętałam,
jak wiosną mieli się ku sobie. Oboje radości, jasnowłosi i nieco postrzeleni — w
tamtym momencie wydawało mi się, że mogli być idealną parą.
— A… tobie to
nie przeszkadza? — zagaiłam.
Obawiałam się, że
Evan się obruszy — choć przecież nigdy nie widziałam go obruszonego — ale
on tylko wzruszył ramionami.
— To już nie ma
znaczenia, bo i tak jestem dla niej za biedny. Jest jak jest. Było, minęło i
trzeba iść dalej.
Westchnęłam, nie
potrafiąc dłużej ukryć zniecierpliwienia.
— Ja bym tak nie
potrafiła — powiedziałam, prąc zaciekle do przodu. Choć krople
deszczu ześlizgiwały się po warstewce zaklęcia na mojej twarzy, biły uparcie w
przód płaszcza. — Mimo wszystko. Już wolałabym być sama, niż wyjść za
kogoś, kto budzi we mnie odrazę. Nie musiałabym go kochać, ale…
Urwałam.
Nie wiedziałam, co ale.
Ale żebym mogła go chociaż tolerować? Lubić?
Zatonęłam na moment
we własnych myślach, w myślach o przeszłości i planach, które nie wybiegały
daleko poza Hogwart i seminarium. Wychowana w tradycyjnej, katolickiej rodzinie
nie znałam innej świadomości jak ta, że w przyszłości — prędzej czy
później — zostanę żoną. To było oczywiste jak oddychanie zarówno dla
mnie, jak i dla każdej młodej czarownicy ze sfery, ale to ja się wyłamałam. Nie
Gaby, nie jej przebojowa siostra, nawet nie Bellatriks, tylko ja, choć tak
naprawdę chciałam kochać i być kochana. Chciałam być żoną i matką — mimo
wszystko — a po tym, w jaki sposób zakończyłam sprawę „ślubu roku”,
nie zapowiadało się, żeby to miało się ziścić. Nie w sposób akceptowalny przez
sferę.
Szliśmy tak przez
chwilę w przeciągającym się milczeniu, aż Rosier zapytał:
— To przez
Riddle’a nie wyszłaś za Nicka?
Poczułam w żołądku
puste tąpnięcie, jakbym zahaczyła stopą o wystający z ziemi korzeń. Popatrzyłam
na Rosiera, a on jakby bał się mojego spojrzenia, z najwyższą uwagą śledząc
swoje buty.
— Nie — odparłam
twardo. — Nie wyszłam za Nicka przez samego Nicka.
Wspomnienie tamtego
okresu w połączeniu z widokiem boiska uruchomiło lawinę upokarzających obrazów sprzed
roku, jakbym cofnęła się w czasie i była jedynie biernym obserwatorem — bez
możliwości reakcji na te okropności. Oczywiście nie mogło obyć się bez
Riddle’a. Przecież zapoczątkował to wszystko, celowo pchnął pierwszy klocek
domina i patrzył, jak misternie stawiana budowla padała, niszcząc plany całej
mojej rodziny. Naprawdę chciałam wierzyć, że miało to jakiś większy sens i
stało za tym coś poza prozaiczną zabawą moimi uczuciami, choć tak naprawdę nie
chciałam o tym myśleć, żeby nie zabrnąć w rejony, w które nie chciałabym się
zapuszczać. Wiedziałam, że prędzej czy później mnie to czeka, ale odciągałam
ten moment, udając, że Hogwart będzie trwał zawsze. Rozpaczliwie czepiając się
klubów pojedynków, lekcji eliksirów i sprawdzianów do drużyny quidditcha — jakbyśmy
mieli tu zostać na wieki.
Rosier chyba chciał coś
dodać, już nawet otwierał usta, ale w tym samym momencie powietrze zakłócił
ostry gwizd i stłumiony okrzyk. Carrow wzywała Notta. Odwróciliśmy się jak na
komendę, wypatrując znajomej przeraźliwie chudej postaci, ale poza niewyraźnym
zarysem człowieka trudno było rozpoznać coś więcej. Podeszliśmy bliżej,
ryzykując zdmuchnięcie z tego świata. To, jak Nott sobie radził, dało się
wywnioskować wyłącznie z odgłosów ze szczytu trybun. Na widowni ktoś gwizdał
przeraźliwie, po boisku niosły się dźwięki dudniącego tupania, każdy aplauz
poprzedzał odgłos uderzenia pałki, a ja nie miałam pewności, czy to wszystko to
prześmiewczo, czy z zachwytu.
Dopiero w momencie,
gdy rozbrzmiał drugi gwizdek i Teodor wylądował na ziemi, zrozumiałam, co się
stało. Pędził w kierunku trybun, rozpromieniony, czerwony i spocony, machając
rękami jak szalony, jakby dopiero co wyskoczył z jeziora. Evan zaryczał jak
dziki i rzucił się naprzód, a ja, czując drgający w kącikach uśmiech, przystanęłam,
by odczekałam, aż skończą wrzeszczeć i klepać się po plecach.
— Gratuluję — powiedziałam,
gdy do mnie podbiegł.
W pierwszej chwili
zrobił taki ruch, jakby chciał uściskać i mnie, ale w ostatniej chwili się
wycofał i podparł się o pałkę, której nie zdążył oddać Dafne. Twarz jeszcze
mocniej mu poczerwieniała, ale nieco otrzeźwiał.
— Przejąłem
wszystkie tłuczki, wszystkie co do jednego, nawet ten podkręcony, widzieliście? — ekscytował
się.
— Jasne!
I ja przytaknęłam,
chociaż przez cały sprawdzian miałam problem w dostrzeżeniu samego Notta, nie
mówiąc o tłuczkach. Złoty znicz, jeżeli Carrow zgodziła się go użyć, pewnie
nadal fruwały gdzieś w ciemności, chociaż spotkanie zdawało się dobiegać końca.
Przegrani rozchodzili się w grupach, nie zaprzestając gorących dyskusji.
— A jak Gaby?
Dostała się? — zapytałam.
— Taciturn?
Pewnie! Była najlepsza, wygryzła nawet…
Urwał i w tym samym
momencie poczułam bolesne uderzenie w bark. Automatycznie odskoczyłam, a Teodor
zachwiał się, potrącony przez Crabbe’a z miotłą opartą o ramię. Koniec ogona
zdzielił Evana po oczach. Złość zapiekła mnie w gardle i skrzywiłam się, gotowa
zwrócić Ślizgonowi uwagę, ale zamarłam na widok jego bladej, napiętej twarzy.
Przeżyłam lekki wstrząs. Nigdy dotąd nie widziałam go w takim stanie.
Poprawka. Nigdy nie
widziałam go w jakimkolwiek stanie. Wraz z Goyle’em wydawał mi się odległy,
wycofany, prawie na peryferiach naszej grupy, a teraz buzował wściekłością. Odskoczyłam,
podczas gdy Teodor z miną winowajcy zaczął się jąkać.
— Było jedno
miejsce, co ci mam powiedzieć, możesz mieć pretensje do Carrow… No co ja ci
poradzę, że jest tylko jedno miejsce dla nowego pałkarza…
— Miałesz
najlepsze warunki — burknął napięty. Na czole dopatrzyłam się żyły drgającej
tak, jakby zaraz miała wybuchnąć. — Zwiało mnie, to nie było
szprawiedliwe. Żądam dogrywki.
Szturchnęłam Rosiera
w nadziei, że zrozumie aluzję i zechce się wycofać, ale ten pochłaniał każde
słowo. Tymczasem Nott parsknął nerwowym śmiechem, choć i na jego skroni
zauważyłam szybkie pulsowanie
— Tłumacz to
sobie, jak chcesz, stary, ale nie będę cię przepraszał za to, że jestem lepszy.
A jak ci się nie podoba, idź i poproś Carrow, to może zrobi dogrywkę.
Crabbe prychnął
rozjuszony.
— Nie będę o nic
prosił żadnej baby. — Prawie wypluł ostatnie słowo. — Jeszcze
mnie nie pojebało…
Zanim się spostrzegł,
Dafne już przy nas była — równie wściekła i nabuzowana jak on — i
z całą mocą trzasnęła go otwartą ręką w tył głowy. Zaskoczony zamachnął się i
doskoczył do niej, zaślepiony złością, lecz ciskające pioruny oczy i pałka w
ręku Carrow skutecznie podcięła mu skrzydła. Ślizgon sapnął ciężko, mrugając
tępo małymi, świńskimi oczkami, a pozostała dwójka natychmiast się wycofała.
— Ta scenka
tylko utwierdza mnie w mojej decyzji — warknęła, rozglądając się
groźnie na boki, jakby wypatrywała jeszcze kogoś, kogo chciała przywitać ze
swoją pięścią. — Nie potrzebujemy w drużynie kretynów, Crabbe. Nott
jest pałkarzem i koniec kropka, a teraz spadać stąd. Jeden i drugi.
Nie trzeba mi było
dwa razy powtarzać, choć żadne z tych słów nie było skierowane do mnie. Raz
jeszcze szturchnęłam Evana w ramię, prawie na nie napierając, po czym bez słowa
opuściliśmy boisko. Nawet nie obejrzałam się za siebie. Reakcja Dafne to było
coś. W sekundę zapanowała nad rozwścieczonym osiłkiem, który lada moment i bez
trudu rozerwałby Teodora na strzępy, gdyby miał taką ochotę. I Nott mógłby sobie
wsadzić gdzieś te wszystkie wymyślne zaklęcia, którymi chwalił się w klubie
pojedynków — nawet nie zdążyłby sięgnąć po różdżkę. A Carrow nawet
nie podniosła głosu. Wystarczyło jedno spojrzenie, jedno zdanie i energia,
którą ze sobą przyniosła — i nie, nie ta magiczna. Energia jej ducha
i pewności siebie. Coś podobnego, co widziałam u Bellatriks, ale nie tak
wyrafinowane i mroczne. Czysta, pierwotna, fizyczna siła.
Westchnęłam ciężko,
wchodząc do zamku.
Ja nie miałam ani
tego, ani tego.
Podczas kolacji nie
brałam udziału w posprawdzianowym świętowaniu. Wieści o porażce Crabbe’a
oczywiście natychmiast się rozniosły i większość Ślizgonów uznało to za świetną
historię, ale mnie ona nie bawiła. Mogłam sobie być Panną Nudziarą, jak
oznajmił Rosier, bo poza nieprzyjemną historią z boiska tego wieczora przyszedł
drugi cios. Tym razem w żołądek.
W
czarodziejskich kręgach towarzyskich — głosił Prorok
Wieczorny — z niecierpliwością oczekuje się na uroczystość
zaślubin Panny Winifredy Macmillan, najmłodszej córki Beatrice i Fidalisa
Macmillanów, z Panem Nicolasem Rowdym, jedynym synem Agnes i Edwarda Rowdych.
Uroczyste zaręczyny mają odbyć się w najbliższy czwartek w restauracji państwa
Macmillan Syreni Śpiew w Lowestoft. Informacja o dacie ślubu ma zostać
ogłoszona najwcześniej po Wielkanocy i obie znamienite rodziny upraszają o
uszanowanie ich prywatności.
Odłożyłam sztućce. Cały
apetyt, z jakim nałożyłam sobie na talerz zapiekankę z bażanta, wyparował.
Bardzo chciałam, żeby wieści z boiska przysypały ten jeden mały, nudny
artykulik na przedostatniej stronie, ale Mulciber jakby czytał w moich myślach
i w mgnieniu oka lwia część stołu Ślizgonów przekazywała sobie gazetę z rąk do
rąk, zanosząc się śmiechem.
Może nie ze mnie, ale
i tak nie potrafiłam spokojnie tego słuchać.
— Podobno do
trzech razy sztuka, może ta mu nie ucieknie — usłyszałam gdzieś z
daleka, a zaraz potem kilka złośliwych śmiechów.
— Ej! Ej, może
pannę młodą zamkną do tego czasu w piwnicy, dlatego życzą sobie „uszanowania
prywatności”!
— Och, ha, ha,
ha! Nie, po prostu słyszałam, że ona jest strasznie brzydka! Pewnie dlatego nie
zamieścili zdjęcia!
— Flora, a jaka
ma być? Jest podobno dziesięć lat od niego starsza! Ale patrz, jak
napisali, NAJMŁODSZA córka…
— Jasne, bo
najstarsza pewnie chodziła z Agnes Rowdy i Slughornem na eliksiry!
— Jak na moje,
to pachnie desperacją.
A przynajmniej tak by
to pachniało, gdyby matka Winifredy Macmillan nie była kuzynką Melanii Black i
córką Fidalisa Macmillana — trzeciego najbogatszego czarodzieja w
Wielkiej Brytanii, ale to już tak dobrze nie pasowało do żartów o
staropanieństwie i wdowim garbie.
Palące spojrzenia
Ślizgonów czułam na sobie do końca kolacji, choć przecież każdy bardzo szybko
zajął się swoimi sprawami i swoim talerzem. Informacja o zaręczynach Nicka
interesowała wszystkich tyle, ile można było z tego pożartować, więc i mnie nic
a nic nie obchodziła.
W takim razie
dlaczego nie potrafiłam przestać o tym myśleć?
Nie tknęłam jedzenia,
choć czułam w zaciśniętym żołądku mdląco-ssącą pustkę, jednocześnie nie mogąc wyrzucić
Rowdy’ego z głowy. Ten artykuł zupełnie wytrącił mnie z równowagi, choć
przecież nigdy nie pragnęłam wyjść za Nicolasa. Nie chciałam mieć z jego
rodziną nic wspólnego i dobrze wiedziałam, że prędzej czy później jedyny syn
Agnes i Edwarda znajdzie sobie świetną partię.
Znacznie
lepszą partię, podpowiadał głosik z tyłu głowy.
Bez obciążonego
długami nazwiska i uzależnionego od hazardu ojca.
Wracając do lochów,
zignorowałam ozdobny afisz na tablicy ogłoszeń zawiadamiający o terminie kółka
eliksirów, w dormitorium nie uczestniczyłam w zabawach i pogaduszkach.
Próbowałam czytać, lecz O Warzeniu Katastrofy: Sekrety Zakazanych Destylatów
nie sprawiało już tyle przyjemności. Nie mogłam się skupić. Myśli galopowały
jak spłoszone konie — na oślep, bez celu, nie muskając żadnego
konkretnego tematu. Właściwie wszystko teraz rozbijało się o uczucia, o to, co
działo się w moim brzuchu, kiedy do mnie dotarło, że wszyscy poszli dalej.
Ojciec, Nott, Riddle, Gaby, nawet Nick. Żołądek, który już dawno zapomniał o
ledwo dziobniętym obiedzie, domagał się głośno porzuconej kolacji. Najlepiej
czegoś słodkiego, znajomego. Kojącego.
Eklerki
Banialuki, przemknęło mi przez myśl.
Przetrząsnęłam szafkę
w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do zjedzenia, ale nie znalazłam nawet
przeterminowanej czekoladowej żaby. Krążyłam przez chwilę po sypialni, nerwowo
obgryzając skórki przy paznokciach i myśląc, kto mógł robić jakieś zapasy.
Zerknęłam nawet do nakastlika Gaby, ale też nic. I dopiero wtedy, gdy przyszedł
mi na myśl Rosier, w głowie zadudniło jedno słowo.
Kuchnia.
Nie mogłam przestać
się uśmiechać, przedzierając się przez zatłoczony pokój wspólny, ale w tym
uśmiechu stało coś niewygodnego, prawie bolesnego. Nigdy nie byłam w kuchni,
ale wiedziałam, że znajdowała się w piwnicy za obrazem przedstawiającym wielką
misę z owocami. Czułam się bardzo głupio, łaskocząc namalowaną gruszkę, lecz
szybko przestałam, widząc, jak ta zaczęła się kurczyć i skręcać, aż uformowała
się w zieloną klamkę. Zapukałam z sercem łomoczącym w przełyku i zajrzałam do
środka. Powtarzałam sobie, że przecież chłopcy bez przerwy wynosili z kuchni
całe skrzynki smakołyków i nawet się przy tym nie kryli, więc może jeśli
poproszę… powiem, że nie zdążyłam na kolację…
Zakręciło mi się w
głowie, gdy do nosa dostało się ciepłe, przesycone aromatem czekolady
powietrze.
Niebo.
Nigdy dotąd nie byłam
w kuchni i zawsze wyobrażałam ją sobie jako ciasną piwniczkę z wielkim kotłem
zawieszonym nad paleniskiem, dlatego w pierwszej chwili zaniemówiłam na widok
wspaniałej, przestronnej komnaty. Miała rozmiary Wielkiej Sali oraz pięć stołów
rozstawionych dokładnie tak, jak cztery stoły domów i piąty na nauczycielskim
podium. Jedynie sklepienie pozostawało identycznie niskie jak w lochach, lecz
trudno było się go dopatrzeć przez kłębowisko garnków, patelni i suszonych
ziół. Pod ścianą — owszem — znajdował się olbrzymi kominek,
ale nad ogniem wisiał nie jeden, a sześć gigantycznych kociołków i to z nich
bił teraz rozkoszny, słodki zapach.
Moje ślinianki
natychmiast się przebudziły.
Dźwięk otwieranych
drzwi, choć niewyróżniający się na tle odgłosów szorowania, siekania, ubijania,
płukania i mieszania, nie został przeoczony. A przy tym krzątające się skrzaty.
Dziesiątki skrzatów. Trzydzieści, może czterdzieści, wszystkie ubrane w jednakowe
bardzo czyste chusteczki ze szkolnym herbem, udrapowane jak togi, pracowały
nieprzerwanie, lecz wyraźnie zarejestrowały moją obecność.
— Czego panienka
tu szuka? Czy panienka czegoś sobie życzy? — zaskrzeczał pierwszy
piskliwy głosik należący do skrzatki do złudzenia przypominającej młodszą
wersję Banialuki.
Serce zabiło mi
mocniej.
— Ja… eee…
— Panienka nie
wygląda najlepiej — zawtórował jej drugi jeszcze bardziej
przenikliwy. — Czy panienka coś jadła na kolację? Ojej, panienka ma
takie lodowate ręce! Niech podejdzie do ognia i się ogrzeje, Chrapka poda
gorącej herbaty!
W następnej chwili
już wiedziałam, jakim cudem chłopaki znosili do dormitorium tyle jedzenia. Nie
musiałam o nic prosić, właściwie to nie musiałam się nawet odzywać, bo kolejne
cztery skrzatki natychmiast porzuciły to, co akurat robiły, żeby z radością przystąpić
do usługiwania. Jedna sadzała na stołeczku przed kominkiem, druga okrywała moje
nogi wyciągniętym nie wiadomo skąd kocem, a trzy pozostałe krzątały się przy
meblach, napełniając ogromną tacą najwspanialszymi słodkościami, o jakich
mogłam tylko marzyć.
— Och… bardzo
jesteście wszystkie uprzejme… — wydukałam, gdy pojawiła się jeszcze
jedna z herbatą na głowie. — Tak, ja… ja faktycznie pominęłam
kolację, dziękuję, tyle wystarczy, naprawdę…
Przez ułamek sekundy spostrzegłam
blask zawodu w tych okrągłych jak spodki oczach, ale natychmiast zmienił się w
radość, kiedy przyjęłam jeszcze jeden talerz łakoci — tym razem ze
stertą świeżych wypieków. Czekoladowe markizy były jeszcze ciepłe.
I w tym momencie
odkryłam, że to nie Dział Ksiąg Zakazanych, a kuchnia okazała się moim rajem.
Żaden ze skrzatów nie wymagał, żeby z nim rozmawiać. Właściwie prawie
natychmiast wróciły do pracy, tylko co jakiś czas doglądając mnie przy kominku,
czy nie daj Boże czegoś nie brakowało albo czy nie należało dolać herbaty, a ja
mogłam po prostu się grzać i kosztować. Bez tych wszystkich czujnych spojrzeń,
bez konieczności podtrzymywania dyskusji o niczym. Nie wymagały eleganckiego
trzymania sztućców ani spożywania posiłków w wyznaczonej kolejności. Mogłam
pochłaniać wszystko, jak mi się podobało — delicje zagryzać
orzechowym puddingiem i agrestową galaretką, polewać lody bitą śmietaną i sosem
truskawkowym i żadne oko nie łypało spod byka, mówiąc: panience nie wypadają
takie porcje. Poczułam się prawie tak swojsko jak w dzieciństwie, kiedy
wracałam na święta ze stancji, a Banialuka brała mnie do kuchni i piekła
szarlotkę. Jedno z nielicznych ciepłych, prawie swojskich wspomnień — na
tyle, na ile było miejsca na ciepłość i swojskość w wielkim, zimnym domu
Hortusów.
Wpadłam w trans i
ocknęłam się dopiero wtedy, kiedy wszystkie talerze zalśniły czystością. Było
mi ciężko, ale równocześnie tak dobrze, że najchętniej zostałabym tu na zawsze,
lecz przez grubą warstwę odprężenia zaczęło przebijać się coś jeszcze. Jakaś
igła niepokoju mącąca rozkoszną senność.
— Panienka
pojadła? Dużo lepiej z pełnym brzuchem, co, panienko? — zapytała owa
młoda skrzatka, która przyniosła mi herbatę.
— O tak, dużo
lepiej — odparłam i posłałam jej szczery uśmiech. Tak szczery, na ile
pozwalała coraz żywiej kłująca igiełka. — Dziękuję, naprawdę
tworzycie cuda.
— Panienka jest
aniołem! Niech panienka jeszcze przyjdzie, panienkę trzeba podkarmić!
Zaśmiałam się spięta
i poczułam znajomą satysfakcję w brzuchu — jak zawsze, kiedy ktoś tak
mówił. Przeważnie Banialuka.
Wychodząc z
zawiniątkiem pełnym słodkości na drogę, już wiedziałam, co należało z tym
zrobić. Zanim wróciłam do lochów, skierowałam swe kroki prosto do ciemnej,
opustoszałej toalety.
Idealnie.
*
Nowy tydzień przyniósł
nowe szkolne obowiązki, które trochę przysypały wieści o zaręczynach Nicolasa.
Profesor Merrythought zrobiła nam lekcję w pełni poświęconą krótkim, testowym
pojedynkom na zaklęcia niewerbalne. Wszyscy zdaliśmy i była tak zaskoczona, że
zapomniała o zadaniu pracy domowej. Cała klasa otrzymała pochwałę z typową dla
nauczycielki igiełką, twierdząc, że od teraz zaczynamy naukę zaklęć, których
nie da się używać werbalnie.
Oczywiście o wolnym
wieczorze mogłam tylko pomarzyć, ponieważ o osiemnastej czekało mnie kółko w
gabinecie Slughorna, a zaraz po nim pogawędka na korytarzu. Domyślałam się, o
czym będzie chciał rozmawiać i chociaż promienny uśmiech nie zapowiadał niczego
złego, ręce automatycznie zaczęły mi się pocić.
— I jak ci się
podobało O Warzeniu Katastrofy? — zagadał, majstrując w pęku
kluczy za tym jednym do sali eliksirów.
— Bardzo, panie
profesorze — odpowiedziałam z zapałem. — Wiem, że zadał mi
pan tylko dwa rozdziały, ale przeczytałam całość. Strasznie się wciągnęłam,
podobała mi się zwłaszcza ta część o wpływie eliksirów leczących i ich toksyn
na poszczególne organy. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że mikstury, które
mają na celu pomagać, też mogą stać się trucizną!
— Ano, widzisz!
Można powiedzieć, że to jak obosieczny miecz — ucieszył się. — Może
się okazać, ale jeszcze ci potwierdzę, że niebawem ta wiedza ci się
przyda.
Poczułam, jak
wszystkie wnętrzności skurczyły się i wykonały radosne salto, ale utrzymałam
podniecenie na wodzy.
— Naprawdę? A
kiedy?
Zamek kliknął cicho i
nauczyciel wsunął tłuste pięści wraz z kluczem do kieszeni swojej
śliwkowo-złotej kamizelki.
— Czekaj na moją
wiadomość, drogie dziecko — rzekł — ale wstępnie pojutrze,
może nawet jutro! A teraz pędem na kolacje, mam nadzieję, że profesor Dippet
nie wyjadł wszystkich nadziewanych kiełbasek.
Oczywiście znów
miałam problem, żeby cokolwiek przełknąć — tym razem z ekscytacji.
Kiedy minął weekend, zaczynałam się zastanawiać, czy Slughorn nie zapomniał o
naszych prywatnych lekcjach, przez myśl przeszło mi nawet, żeby zaczepić go na
kółku albo podczas lekcji, a teraz zostawił mnie z tym niedopowiedzeniem i
oczekiwał, że przejdę nad tą wiadomością do porządku dziennego. Już pierwszego
wieczora zaczęłam wszystko analizować i doszłam do wniosku, że poza pracą w
szkole nasz Mistrz Eliksirów — koneser drogich smakołyków,
zagranicznej mody i starych, ekskluzywnych win — musiał sobie jakoś
dorabiać. W odróżnieniu od Lestrange’a nie podejrzewałam go o współpracę z
półświatkiem i produkcją nielegalnych trucizn, ale umowa ze Świętym Mungiem jak
najbardziej do niego pasowała. Zwłaszcza biorąc pod uwagę naszą zeszłoroczną
rozmowę na temat placówki w Hastings.
A kiedy nareszcie po dwóch
piekielnie długich dniach nareszcie zjawiłam się w jego gabinecie, okazało się,
że prawie wcale się nie pomyliłam.
Dobiegała dwudziesta pierwsza,
ale pora wcale mnie nie zdziwiła. Cały Klub Ślimaka wiedział, że profesor
Slughorn należał do nocnych marków i wszyscy zdążyliśmy się już przyzwyczaić do
jego spóźnień, jeżeli eliksiry wypadały akurat na pierwszej lekcji.
— Poproszę cię
do sali obok, mój gabinet jest na to za ciasny — odezwał się, nim
zdążyłam powiedzieć „dobry wieczór”.
Bez słowa ruszyłam za
nim, cała podekscytowania i spięta z nerwów. Gdyby nie gigantyczny węzeł
dokładnie w moim przełyku, zapewne dyszałabym teraz jak stara lokomotywa.
Nauczyciel zaprowadził mnie do celi, w której jeszcze nigdy nie byłam.
Większość pomieszczeń w lochach stanowiły mniej lub bardziej wypełnione
składziki, a Slughorn korzystał jedynie z dwóch klas — zamiennie,
jeżeli na poprzedniej lekcji uczeń przypalił jakieś składniki albo uwarzył
wyjątkowo śmierdzącą miksturę. Ten pokój nie różnił się wiele od sali lekcyjnej — z
tą jedną różnicą, że nigdzie nie było krzeseł ani szkolnych ławek, jedynie
gigantyczne biurko z półokrągłym wycięciem i drugie drzwi prowadzące zapewne do
kantorka z ingrediencjami. Niepewnie weszłam do środka, podczas gdy nauczyciel już
zaczął się krzątać.
— Dzisiaj nie
będziemy pracować we własnych ubraniach — rzekł, a serce natychmiast
podjechało mi do gardła.
— Jak to…?
— Substancje
żrące — rzekł lakonicznie. Zaskakująco lakonicznie jak na Horacego
Slughorna. Skinął różdżką na jedną z wysokich szaf i wyskoczyły z nich dwie
peleryny. Jedna posłusznie podleciała mi do ręki. — Zwiąż włosy i
załóż to na głowę. Wolelibyśmy uniknąć włosa w eliksirze, prawda, panno
Hortus?
Zarechotał do siebie
i zaczął szarpać się z peleryną, która po wakacjach stała się chyba zbyt
przyciasna. Uniosłam własną i przejechałam palcami po długim, wąskim rękawie.
Materiał, z którego została wykonana, wydawał się cienki i sztuczny, ale gdy
już ją na sobie miałam, okazała się bardzo przyjemna w odczuciu jak dobrze
wyprawiona skóra. Wcisnęłam sobie włosy pod czepek podobny do tego, jaki
widywałam u Banialuki w kuchni, przygotowałam rękawice i zdenerwowana
obserwowałam, jak Mistrz Eliksirów próbował zapiąć sobie ostatnie guziki pod
szyją.
— Tu masz… masz
listę składników, idź do kantorka, wszystko jest ułożone alfabetycznie… — wydyszał.
Pierwsze, co mnie tam
uderzyło, to duszący, gęsty zapach ziół zmieszanych z czymś ostrym. Bywałam już
w podobnym składziku na kółku eliksirów, z tym że tamten wyglądał na znacznie
słabiej wyposażony. Tutaj pomieszczenie składało się wyłącznie z szafek i półek
wypełnionych po brzegi słojami, koszami, pudełkami, puszkami, naczyniami i
butelkami pełnymi takich wspaniałości, jakich nie widywałam nawet w aptece na
Pokątnej.
Prywatne zbiory
profesora Slughorna.
Ręce lekko mi drżały,
kiedy sięgałam po wypisane ingrediencje. Robiłam to powoli i ostrożnie, jakbym
miała do czynienia ze świętymi relikwiami. Sok z pijawek, włókno smoczego
serca, trzy pióra memortka, kora z drzewa wiggenowego, ślaz i dwadzieścia sześć
innych składników, choć na szczycie pergaminu widniał tytuł Winpocetyn
Fluxus DC6 1941 — część pierwsza. Wracając, nogi miałam miękkie,
jakbym szła na ścięcie.
Nie uszło to uwadze
profesora.
— Na spokojnie,
moja złota, niczym się nie martw — rzucił bez stresu. Miał już na
sobie dopasowaną szatę i identyczną siatkę na włosach, a na blacie przed nim
leżały rozłożone narzędzia i miarki. Brzuch idealnie wpasował się w wycięcie. — Póki
co tylko obserwujesz.
Co
oznaczało, że KIEDYŚ zechce, żebym mu pomagała.
Zagryzłam wargi. W
tej klasie było zdecydowanie za ciepło, choć nauczyciel jeszcze nie rozpalił
ognia.
— Rozumiem, po
prostu… nigdy nie widziałam, żeby lista składników miała kilka części — mruknęłam
i wzięłam się za wykładanie z koszyka całej jego zawartości. — I
wszystkie eliksiry, które do tej pory przygotowywaliśmy, miały zwykłe nazwy. Co
oznacza DC6 1941?
— Ano, widzisz. — Uśmiechnął
się wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie to na mnie wywarło. — DC to
Dexter Crouch, cyfra sześć oznacza wariant szósty, a 1941 to rok, w którym
Crouch ją opracował. Tak, na studiach poznasz dużo bardziej skomplikowane
eliksiry i uważam, że dobrze jest się z nimi troszeczkę zaznajomić, zanim
zostaniesz zawalona setką innych przedmiotów, które również będziesz musiała
zdać.
— A co z tą częścią
pierwszą?
— Kiedy eliksir
wymaga dojrzewania i dłuższych przerw, długie listy ingrediencji dzieli się na
części. To pozwala zachować świeżość niektórych składników, które muszą być
zbierane na przykład podczas konkretnej fazy księżyca albo pory roku.
Oczywiście istnieją ogólne systemy, według których możesz działać, ale każdy
Mistrz Eliksirów ostatecznie opracowuje własny.
Patrzyłam w
milczeniu, jak ustawiał pojemniki w tylko w sobie znanym porządku. Dopiero
wtedy machnął różdżką, a ogień pod kociołkiem zapłonął, postrzegłam, jaki był
malutki. Nie większy od eleganckiej czarki na zupę.
— Myślałam, że
im bardziej skomplikowany eliksir, tym większy kociołek… i od zapotrzebowania
na ilość eliksiru. Od pierwszej do piątej klasy używaliśmy dwójki, a od szóstej
klasy przeskoczyliśmy na trójkę, a ten… on ma chyba rozmiar mniejszy niż
jedynka, w każdym razie w Hogwarcie ani w Hogsmeade takiego nie widziałam.
— Owszem,
ponieważ dzisiaj będziemy warzyć eliksir, który nie wymaga takiego rozmiaru. To
pozwala zachować większą precyzję — wyjaśnił, po czym nagle
spoważniał, jakby jakaś ciemna woalka opadła mu na twarz i przykryła uśmiech. — Kiedy
w szkole mam trochę czasu, biorę zlecenia od znajomych uzdrowicieli na
mikstury, na które się czeka. To jest od Gnaeusa Grangera, potrzebuje GC6
właściwie na wczoraj i jak zwykle obudził się z ręką w nocniku, ale skoro
zapłacił podwójnie… Ma pacjenta z błyskawicznie postępującym stwardnieniem
starczym, przy czym pacjent ma trzydzieści dwa lata, więc jest to konkretna
anomalia i liczy się czas.
— W Świętym
Mungu nie mają zapasu tego eliksiru?
— Problem z
niektórymi miksturami, jak pewnie już wiesz, jest taki, że mają bardzo krótkie
daty przydatności. Ten na przykład między okresami dojrzewania każdej warstwy
może leżeć miesiącami, o ile jest poprawnie przechowywany, ale po połączeniu
warstw należy go podać w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Pewnie zapytasz — dodał,
widząc, że już otwierałam usta — dlaczego nie można zrobić
oddzielnych warstw i łączyć w momencie, kiedy jest zapotrzebowanie? Świetne
pytanie, moja droga, bo tak się robi, ale z czasem warstwy tracą swoją moc, a w
tym przypadku potrzebna jest duża dawka uderzeniowa. To co, zabieramy się do
pracy? Jeśli będziesz miała jakieś pytania, pytaj śmiało.
Kiwnęłam z zapałem
głową, a on pochylił się nad stołem. Początkowo byłam rozdarta między
zadawaniem pytań kotłujących mi się w głowie i cichą obserwacją, ponieważ aura,
jaka otoczyła profesora, różniła się diametralnie od tego, jaką znałam z lekcji
eliksirów. Wciąż dużo opowiadał, ale zniknęły dowcipne komentarze, żarciki i
rozwlekłe historie. W zamian za to demonstrował, jak lepiej korzystać z
narzędzi do cięcia i siekania, jak szybko i bez ryzyka przypalenia podsmażyć
blekot, a między uwagami w sali panowała idealna cisza.
Ten nowy obraz
Slughorna bez reszty mnie fascynował.
Poruszał się płynnie
jak wytrawny miotlarz w powietrzu albo tancerka na scenie — nie
potrafiłam znaleźć innego porównania. Choć na co dzień tusza zdawała mu się
przeszkadzać, w tym momencie nic nie krępowało mu ruchów. Przyglądając mu się
przez następne trzy godziny, zrozumiałam znaczenie tytułu Mistrza
Eliksirów. Slughorn po prostu doskonale panował nad każdym składnikiem.
Na początku nauczyciel
nakazał mi jedynie patrzeć, ale szybko pozwolił najpierw odstawiać i myć puste
butle i fiolki, a na koniec — piekielnie zestresowana — mogłam
nowo poznanym sposobem pobrać olej z pomidorówki. Robiłam to trzęsącymi się
rękami, bo wciąż miałam w pamięci, do czego miała zostać wykorzystana ta
mikstura, ale nie uroniłam ani kropli.
Czułam się tak,
jakbym właśnie oporządzała smoka.
— I widzisz,
moja droga — rzekł, odzyskawszy swój rubaszny, pobłażliwy ton. — Nie
było takie trudne, co? No, na dzisiaj chyba skończymy, tu możemy bezpiecznie
zrobić przystanek i wrócić do tego za dzień czy dwa. Która to…? Na gacie
Merlina, piętnaście po dwunastej! Ale żeśmy się zasiedzieli… ale sama widzisz,
moja droga, sama widzisz, jak czas ucieka w doborowym towarzystwie.
— Zgadzam się,
panie profesorze — odparłam z werwą, kiedy zabezpieczył i
zapieczętował butelkę z mętną, brunatną bazą. — Czy… czy będę mogła
panu towarzyszyć, kiedy wróci pan do tego eliksiru?
— Oczywiście!
Zależy mi, żebyś jak najwięcej zobaczyła, a kiedy trochę już się naoglądasz,
mogłabyś mi pomagać przy niektórych etapach warzenia. Teoria jest bardzo ważna,
ale najlepiej uczymy się przez praktykę. Tylko tak masz okazję obyć się z
eliksirami z prawdziwego zdarzenia. — Nie bez trudu zdjął przez głowę
pelerynę ochronną i przerzucił przez blat. — Jasna sprawa, możesz się
skupiać na bezpiecznym zarobku, zatrudnić się w manufakturze i tworzyć dla
aptek galony wywaru na brodawki, ale podejrzewam, że ze swoimi ambicjami
sięgasz nieco wyżej.
Uśmiechnęłam się do
niego z wdzięcznością, a on odpowiedział tym samym. Znów był tym starym,
pociesznym profesorem. Na czole miał czerwony odcisk po siateczce na włosy, a
tłuste dłonie chyba trochę mu spuchły, bo przez dłuższą chwilę walczył z
rękawicami, dopóki nie zdjął ich sobie za pomocą różdżki.
Mój ulubiony
nauczyciel. Niewiele minęłabym się z prawdą, gdybym powiedziała — mój
ulubiony człowiek w Hogwarcie.
Pożegnaliśmy się na
korytarzu i każde z nas odeszło w swoją stronę. Wracając do dormitorium,
czułam, jak adrenalina powoli mnie opuszczała, zostawiając po sobie przyjemne
zmęczenie i wrażenie spełnienia. Właśnie doświadczyłam namiastki tego, co
mogłam robić w przyszłości. I podobnie jak wtedy, gdy Slughorn przedstawił swój
plan dotyczący naszych prywatnych lekcji, zobaczyłam stereotypowy gabinet
średniowiecznego alchemika, gigantyczny dymiący kocioł, ale zamiast nauczyciela
widziałam tam siebie — starszą, w ostro zakończonej tiarze na głowie
i dziwacznej szacie ochronnej.
Poczułam delikatne ukłucie
w związku z tą wizją, ale nie było ono nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Szedł za
nią spokój i harmonia — pierwszy raz, kiedy myślałam o
przyszłości.
Jak się spodziewałam,
w pokoju wspólnym nie zastałam wielu uczniów. Jakieś niedobitki z młodszych
klas walczyły dzielnie z zapomnianymi pracami domowymi, a starsi oddawali się
błogiemu leniuchowaniu na długiej sofie przed kominkiem. Spostrzegłam na niej
znajomą burzę czarnych włosów Traversa i charakterystycznie pochyloną
dziewczęcą głowę, a w nieznacznym oddaleniu w fotelu w kącie rozluźnioną
sylwetkę Toma. Z ulgą opadłam na kanapę tuż obok Bellatriks. Nawet na moment
nie oderwała się od swoich notatek, maltretując piórem którąś z kolei stronę
opasłego dziennika, natomiast Amadeusz spojrzał na mnie przelotnie znad
papierosa i zmarszczył nos.
— Dlaczego
cuchniesz jak skład ziół? — zapytał.
— Mocne
stwierdzenie jak na kogoś, kto bez przerwy kopci to świństwo — odpowiedziałam,
wyciągając stopy w kierunku ognia. Dopiero teraz poczułam te trzy godziny na
nogach i przypuszczałam, że jutro będzie tylko gorzej. — Tu nie można
palić.
— Po dwóch
miesiącach w barze powinnaś być przyzwyczajona. Pomyślałem, że poczujesz
się jak w domu.
Obrzuciłam Traversa
złym spojrzeniem i przymknęłam na moment oczy. Miły, czerwonawy półmrok pod
powiekami trochę złagodził nadwyrężony białym światłem wzrok.
– Miałam
pierwszą prywatną lekcję z profesorem Slughornem — wyjaśniłam. — Nigdy
nie widziałam go w takim stanie. Nazwałabym to… szałem tworzenia. On naprawdę
wie, jak się to robi. Nie rozumiem, po co ta cała otoczka. Mógłby być
szanowanym naukowcem jak Dumbledore albo Dippet, ale nie przez głupie
znajomości z kapitanami jakichś… Trzmieli z… Ipswich czy skądś tam… tylko
dzięki swoim umiejętnościom.
Usłyszałam, jak
chłopaki zachichotali pobłażliwie, a Travers dodał:
— Może jemu
właśnie odpowiadają Trzmiele Skądś Tam?
— A ty bądź
ostrożna — dodał Tom.
Otworzyłam oczy i
spojrzałam na niego. Siedział w tej samej pozie — z nogą założoną na nogę
i książką spoczywającą na kolanie. Jedną rękę opierał nonszalancko o
podłokietnik, drugą podtrzymywał stronę, której nie czytał — wpatrywał
się we mnie z dziwnym błyskiem w oczach, jakby się spodziewał, że zaraz ujawnię
się z czymś nielegalnym.
O ironio.
— Ostrożna? Jak
mam to rozumieć?
— Po prostu nie
dawaj się wykorzystywać, to wszystko.
Spuścił wzrok, ale
założyłabym się o dwa palce, że wcale nie wrócił do lektury. Jak zwykle musiał
zburzyć moją radość swoim złośliwym rozsądkiem.
— Wiem. Ale dla
mnie to zawsze jakaś nauka. Nie zobaczę takich rzeczy na lekcjach, nawet na
kółku z eliksirów, a kiedy zacznę seminarium, chciałabym mieć jakieś podstawy. Nie
wiem, co mnie tam czeka.
Przez chwilę wszyscy
milczeliśmy, a atmosfera nagle zrobiła się inna — bardziej ciężka i
napięta jak na chwilę przed burzą. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Riddle
nie był już tak odprężony jak wcześniej i chyba to właśnie to miało wpływ na
gęstość powietrza. Zdałam sobie sprawę, że chyba nigdy dotąd nie wypowiedział
się na temat moich planów związanych z eliksirami i już samo to dało mi do
myślenia.
— Nie widzisz
mnie na tym seminarium, mam rację? — zapytałam cicho, starając się
zignorować nagły ucisk w żołądku.
— A ty się
widzisz?
Tak, zdecydowanie nie
miał o tym najlepszego zdania. Obojętność w tonie jego głosu wyraźnie barwiła
kropla ironii.
— Chyba tak.
Tak… tak, widzę się — odpowiedziałam. — Zresztą jakie to ma
znaczenie. Nie widzę na horyzoncie lepszej opcji. Mam do wyboru to lub
małżeństwo. Tego drugiego wolę nawet nie dopuszczać do głowy, na wszelki
wypadek, gdyby mój ojciec jakimś cudem okazał się mistrzem czytania w myślach.
Założę się, że ma dla mnie przynajmniej kilku kandydatów — to na
początek. A ty? Zdecydowałeś, co chcesz robić po szkole, skoro nie interesuje
cię ministerstwo? Nigdy nie wspominałeś, co zaproponowano ci podczas na poradach
zawodowych.
Nastrój wokół kominka
znów się zmienił. Kpiący uśmieszek spełzł z ust Traversa, a on sam zaczął
słuchać z uwagą. Bellatriks w końcu przestała ryć twarzą po pergaminie i
wszyscy bez wyjątku wlepiliśmy w Toma wzrok. Przez moment naprawdę byłam
przekonana, że nam powie. Opuścił nieśpiesznie nogę i zamknął książkę — powoli,
bardzo powoli i z namaszczeniem jak kapłan odprawiający jakieś
nabożeństwo.
— Jeszcze trochę — rzekł
głosem przypominającym trzask płomieni w palenisku. — Dowiesz się,
ale to jeszcze nie czas.
Kącik jego ust
powędrował do góry w tym dobrze znanym mi maskowatym grymasie, który nie
obejmował oczu. Atmosfera podniosłego oczekiwania prysła jak bańka mydlana i
Tom wrócił do swojej książki, więc i ja z powrotem wpatrzyłam się w ogień.
Oczywiście Riddle wielokrotnie
dawał nam do zrozumienia, czego miały dotyczyć jego wielkie plany po skończeniu
szkoły. Wspominał o tym między wierszami, lecz zwykle dotyczyło to ludzi wokół
niego, a on nigdy nie osadził w tym siebie. Nigdy konkretnie jako założyciela
partii, naukowca, aktywistę czy urzędnika. Może pracował nad wielkim projektem,
dlatego trzymał go w tajemnicy, a może po prostu bawił się z nami tym
niekończącym podpuszczaniem? Może zamierzał założyć własną działalność i
przebić się do sfery, by zyskać więcej wpływów?
Może, może,
może.
To składało mi się w
głowie w jedną całość, ale jak zwykle było poprzedzane przez jedno wielkie
MOŻE.
Odetchnęłam głęboko i
faktycznie poczułam od siebie ostry zapach ziół i kantorka Slughorna. Cała
lekkość po naszej pierwszej lekcji gdzieś uleciała i zostało tylko
zmęczenie.
— Chyba pójdę
się położyć — mruknęłam. — A zajęcia i tak zamierzam
kontynuować. Nie wiem, czy zostanę Mistrzynią Eliksirów, ale przynajmniej wezmę
udział w czymś sensownym. I ciekawym.
— Albo
faktycznie wyjdź za mąż i twoje problemy z brakiem pomysłu na siebie się
rozwiążą — wtrąciła nagle Bellatriks, łypiąc na mnie złośliwie znad
sfatygowanej okładki. — Jak u Taciturn. Tylko tym razem radziłabym ci
poszukać kogoś pizdowatego, kto nie będzie cię zdradzał, ale ty będziesz mogła
zdradzać jego. Na przykład jak Nott.
Uśmiechnęła się
niewinnie i patrzyła, jak powoli odchodziłam w kierunku sypialni dla dziewcząt.
Nie miałam siły odwarkiwać Black — i wcale nie dlatego, że nie byłam
w nastroju na sprzeczkę. Rozbierając się po cichu w łazience, znów nie mogłam
przestać myśleć o Nicolasie. A dokładniej o tym, jak postępowałam za jego
plecami — zgodnie ze słowami Bellatriks.
Co powiedziała wtedy
na trybunach do Gaby?
Wybierz
tego, który będzie najbardziej potulny. Wtedy łatwo nad nim zapanujesz i
będziesz mogła mieć kochanków.
Nick zdecydowanie nie
należał do potulnych, ale nie przeszkadzało mi to w zdradzaniu go. Robiłam mu
dokładnie to, co ojciec robił mojej matce — bez względu na to, czym
zawiniła, nie gardziłam nią. Gardziłam ojcem, choć sama byłam taka sama.
~*~
Specjalnie pędziłam z
tekstem, żeby wyrobić się z napisaniem i zbetowaniem tego rozdziału przed
11-11-2025. Ten blog i ta historia obchodzą dzisiaj siedemnaste urodziny i
chociaż nie mogę wrzucać żadnych nowości, ponieważ pierwsza część opowiadania
jest już zakończona, mogę uczcić rocznicę w ten sposób. I tak oto na początku
drugiego tygodnia NaNoWriMo (można powiedzieć, że prawie w samym sercu chaosu,
cierpienia i paniki) wrzucam sobie rozdział numer 24. Oczywiście żartuję, mimo
że NaNo jest dosyć męczące, wypracowałam sobie system i kiedy sierpień powoli
uderza w jesienne tony, ja już wyczekuję listopada właśnie ze względu na NaNo.
<3
~alice.
OdpowiedzUsuń10 listopada 2009 o 22:29
1? już biorę się za czytanie. xD
10 listopada 2009 o 22:32
UsuńBrawo xD
~Natka
OdpowiedzUsuń10 listopada 2009 o 22:35
A ja pierwsza przeczytałam! Nocia cudo! :* Szkoda, że nie opisałaś końcówki DOKŁADNIEJ xD Wiem, jestem zboczona ;p
10 listopada 2009 o 22:42
UsuńMoże w następnym rozdziale ją dokończę? xD
~wiki-pedia
OdpowiedzUsuń10 listopada 2009 o 22:48
Szokujesz, co za dłuuuuuga notka xDD Wydsje mi się, że jedna z lepszych na tym blogu. A tak w ogóle to zgadzam się z Natką co do tej KOŃCÓWKI ( nie dawno przeczytałam Martwy aż do zmroku, więc proszę się nie dziwić xDDDDD ). No a pozatym fajny szablon :D
11 listopada 2009 o 17:46
UsuńOoo, wrarrr xD Tytuł brzmi zachęcająco. O czym to film? xD
~wiki-pedia
Usuń12 listopada 2009 o 14:59
Eeeee….. wiesz jak piszę że przeczytałam to to jest zazwyczaj ksiązka xDDDDD To jest o wampirach, nawet fajne i na szczęście to jest zupełnie co innego iż Zmierzch : Już jest mi trochę słabo na widok Belli i Edzia xDDDD
12 listopada 2009 o 20:27
UsuńMnie też już trafia, jak widzę dziewczyny w koszulkach z napisem „I LOVE EWDARE” albo „I’M EDWARD FAN”
~wiki-pedia
Usuń12 listopada 2009 o 21:10
TO SĄ TAKIE KOSZULKI ????!!! MUSZĘ SOBIE TAKIE KUPĆ !!!!!nie no żart xDDDDD Też mi już się zbiera na wymioty jak to widzę….. Teraz czytam IGRZYSKA ŚMIERCI !!!!!!!
12 listopada 2009 o 21:21
UsuńA ja kroniki wampirów, jestem przy „Memnochu Diable” xD
~wiki-pedia
Usuń12 listopada 2009 o 21:36
WoW !!!! Fajne ??? Ja se ściągnęłam e-booki Pamiętników Wampirów – nawet chwilami się bałam :D:D A ostatnio mam chrapkę na Wampiry z Morgvillege ( nie weim czy dobrze napisałam ), ale mi matka nie pozwala ;(
13 listopada 2009 o 16:59
UsuńJa tam „Kronik Wampirów” nigdy nie zdradzę na rzecz jakiegoś badziewskiego Zmierzchu xD
~alice.
OdpowiedzUsuń10 listopada 2009 o 22:51
Kurde. ^^ już myślałam, że nie przeczytam przez te rodzeństwo. xD skaranie. ;D W takim razie ja przeczytałam 2, czy tam 3, a pierwsza dodałam komentarz. xD zgoda? xDD hehe. ^^ Zgadzam się z koleżanką z góry. xD końcówkę mogłaś rozwinąć. ;PP ale ogólnie podoba mi się ta nota. ;D i mam nadzieję, że ‚wytrzymasz’ jeszcze rok. ;D 2, 3 itd. ;) pzdr. ;*
11 listopada 2009 o 17:48
UsuńNieno. Ja się tyle opisałam, a Wy wszyscy nic, tylko tej końcówki się czepiacie xD
~Olka
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 00:06
Teraz już wiadomo czemu Tom ją prowadził tak daleko,nieźle to wymyślił.Czekam na next.Pozdrawiam.
11 listopada 2009 o 17:50
UsuńBo ma łeb jak piec xD
~Jeanne & Savanay
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 07:11
Notka cud, miód i malina. Nie wiem dla czego podoba mi się zakończenie, mam nadzieję że nie tylko mi. XD
11 listopada 2009 o 17:54
UsuńNo, ciekawe, dlaczego… xD
~Eles.
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 10:34
No proszę, już rocznica. Mój blog nawet nie ma pół roku xD OCh, a ja mam nadzieję, że ta cudowna scena znajdzie zakończenie w przyszłym rozdziale xD
11 listopada 2009 o 17:55
UsuńMoże nie ta, ale inna? Przecież ich nie wyślę od razu do Londynu, nie chcę, żeby się znów nudno zrobiło xD
~Liz Schmitt
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 11:16
Kochanie, cudowne. Pozwól, że ocenię: ech, 101 na 100. No nie, ja tak nisko nie oceniam. Dobra, 114 będzie, 14 to mój nr w dzienniku. Czekam na next.
11 listopada 2009 o 18:02
UsuńJa mam numer 2, jutro pewnie z geografii będę pytana, więc się na 5 muszę nauczyć xD
~Violae
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 15:52
Serdecznie zapraszam na II rozdział opowiadania o Dorcas Meadowes i przepraszam, że trzeba było czekać na niego tak długo ;** [Wild-hearts]P.S. Zabieram się za nadrabianie zaległości u ciebie ! xD
11 listopada 2009 o 18:08
UsuńNadrabiaj nadrabiaj, choć nie ma ich dużo xD
klaudia1009@autograf.pl
OdpowiedzUsuń11 listopada 2009 o 20:24
no proszę, jaka nietypowa rocznica…. dzień przed 11 listopada, łatwo zapamiętać… z początku myślałam, że biedaczka będzie musiała pić ten eliksir, albo wpadnie tam do tych trupów czy coś, ale moje przypuszczenia okazały się mylne…pozdrawiam
klaudia1009@autograf.pl
Usuń11 listopada 2009 o 20:31
ach tak… a ja mam 7 numer w dzienniku, choć zawsze miałam jedenasty, ale tak to jest kiedy na 21 osób pięcioro ma nazwisko na Z, Ź lub Ż
11 listopada 2009 o 21:14
UsuńA ja mam numer 2 xD Chociaż w podstawówce miałam 1 xD
11 listopada 2009 o 21:14
UsuńNo, nie do końca. Rocznica jest 10, dzień przed, ale prawie trafiłaś xD
~Nadine
OdpowiedzUsuń12 listopada 2009 o 09:26
:) Pomożemy :) oczywiście że pomożemy. Nawet do trzeciej wytrzymasz (o ile masz taki zapas historii :) ) odcinek świetny, tylko ta scena erotyczna trochę krótka. Pozdrawiam (vicky-jecks)
12 listopada 2009 o 20:29
UsuńJa mam zapas historii nawet na 5 lat xD
~wiki-pedia
OdpowiedzUsuń20 listopada 2009 o 18:20
Kiedy będzie notka ??????? Plisssss powiedz, że w ten weekend !!!!!!!! ;)
21 listopada 2009 o 14:20
UsuńNie wiem. Dziś będzie na Siostrzenicy i jak mi starczy czasu – na Selene Snape. Jutro obowiązkowo na Czwórce, może mi się uda też coś napisać tutaj xD
~Black Rose
OdpowiedzUsuń22 listopada 2009 o 22:17
Dodałam cię do linków bo spodobał mi się twój blog i wyjątkowe opowiadanie.
black.rose@onet.pl
OdpowiedzUsuń21 listopada 2009 o 20:13
Wstawiłam twój blog do linków na http://miona-i-jej-milostki.blog.onet.pl/Pozdrawiam:*
~Black Rose
OdpowiedzUsuń22 listopada 2009 o 22:17
Dodałam cię do linków bo spodobał mi się twój blog i wyjątkowe opowiadanie.
24 listopada 2009 o 22:14
UsuńAha. Bo niektórzy się linkami wymieniają. Ja tego nie robię xD
~wiki-pedia
OdpowiedzUsuń24 listopada 2009 o 14:25
Pardon !!!! Kiedy nowa notka ;)
24 listopada 2009 o 22:13
UsuńMoże… jutro? xD
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń24 listopada 2009 o 19:47
Serdecznie zapraszam na nowy, wpół-jubileuszowy rozdział {corka-ciemnego-zla} Pt. „Dracula” ~Eles.
~Amanda
OdpowiedzUsuń24 listopada 2009 o 23:07
No ale pisać trzeba! Uff przepraszam że mnie tak długo nie było, ale niestety, starość nie radość, a szkoła nie wolność ;D.Ale szablon masz piękny. Lecz rozdział piękniejszy. Ta końcówka to po prostu boska, mogłabyś na przykład całą notkę poświecić na tego typu luksus. Bardzo mi się podobało. Co nie znaczy oczywiście że reszta rozdziału nie była cudna. Bo była. Tylko że po prostu mój mózg nadaje na falach romantyczności i tyle ;]A tak w sumie to mogłabyś i przed rocznicą i w rocznicę coś opublikować – ot rozpieszczenie. Mnie należy się rozpieszczać, wiedziałaś? ;P ;*;*;*
25 listopada 2009 o 18:12
UsuńLuksus będzie w następnej notce xD
~Amanda
Usuń26 listopada 2009 o 17:51
uuuu! Naprawdę? A jakiego typu luksus dokładnie? Taki spontaniczny czy może bardziej agresywny (nie wiem jak hemhem może być agresywny ale wiesz). Ja bym teraz włączyła w historię Dumbledore’a. I możemy to zrobić tak, żeby on się zakochał w naszej cudnej bohaterce, i na tą jego miłostkę możemy zwalić całą nienawiść Dumbledora do Vikdemorta i udać że tak naprawdę Tom był dobry, a to Dumbledore jest tym okropnym gadem. Dobry plan nie? xD
26 listopada 2009 o 20:06
UsuńHmmm, dość, ale ja mam lepszy pomysł. Co prawda, jeszcze nie w tym rozdziale, ale dzięki, że mnie natchnęłaś xD Będzie coś z nauczycielem, ale nie z Dumbledore’em xD Ooo, i dam nowy szablon xD Zupełnie nowy styl xD
~Amanda
Usuń28 listopada 2009 o 11:13
Uuuu, a z jakim nauczycielem??? Mój pomysł w sumie nie był jakiś taki poważny ale fajnie, że Cię natchnęłam xD. I co się stanie? Ten nauczyciel się zakocha w Victorii? A ona w nim nie? Romantycznie, dobry pomysł. I pisz szybko ;*
28 listopada 2009 o 20:04
UsuńJakbym zdradziła Ci imię i nazwisko, to byś się skrzywiła i wątpię, czy byłoby to romantyczne xD