Oczywiście
największe wrażenie zrobił na wszystkich występ wil. Jasnowłose, eteryczne,
odziane w półprzezroczyste szaty istoty wywołały dziką ekscytację wśród
mężczyzn, a gdy zaczęły tańczyć, widownia zmieniła się w istny cyrk. Napinali
się, poprawiali peruki, niektórzy pozdejmowali górne części szat i prężyli
muskuły, a kilku śmierciożerców z tylko sobie znanymi zamiarami próbowało
wtargnąć na scenę. Kiedy stwory zakończyły swój występ i zeszły z podestu w
akompaniamencie gwizdów i buczenia, Czarny Pan zlustrował mnie pogardliwie.
Miałam cichutką nadzieję, że i on choć trochę ulegnie ich czarowi; wyobraziłam
sobie Voldemorta prężącego się na tronie i parsknęłam śmiechem — byłoby to
zdarzenie dużo bardziej warte uwiecznienia na ścianie kaplicy.
Wyścigi
były czymś, na co najbardziej czekałam. Oczywiście z chęcią wzięłam w nich
udział, zwyciężyłam i jak zwykle mogłam się tylko zastanawiać, czy faktycznie
mój hipogryf był najlepszy, czy ci, którzy mogli wypaść lepiej, dali mi wygrać.
Niemniej jednak przyjemnie było wrócić wspomnieniami do czasów dziecięcych,
kiedy absurdalnie bałam się tych cudownych stworzeń. Bałam się prędkości,
latania, magicznych stworzeń… albo zwyczajnie: po prostu bałam
się.
Jak
zwykle na początku było sztywno, dwornie i z galanterią, ale odpowiednia ilość
piwa, miodu i wina wystarczyła, by mieszkańcy Kemmhyt i śmierciożercy stali się
sobie bliscy jak bracia i siostry. Ja również sobie nie szczędziłam. Do tych
wspomnień również wróciłam pamięcią, ale tym razem nie z nostalgią, a z
większym rozbawieniem. Uniosłam puchar i zamieszałam resztką krwistoczerwonego
napoju, przez które zamajaczyło dno.
- Jak
myślisz - zagadnęłam Voldemorta - czy koniec świętowania będzie
równoznaczny z końcem wszystkich zapasów… - czknęłam - …wina w Kemmhyt,
czy Heather opanowała jakieś zaklęcie i zmienia wodę w wino?
Miałam
do wyboru albo mówić bardzo powoli i wyraźnie, albo szybko i bełkotać. W uszach
przyjemnie mi szumiało, ciepłe, nienachalne płomienie ze stojących w oddali
lamp przyjemnie rozpraszały mrok nocy, ale rozmazywały się przy każdym ruchu
głową. Nasz stół na znacznym podwyższeniu stał stosownie oddalony, tak, że
muzyka, gwar rozmów, tańców i pijackich okrzyków stanowił jedynie niedokuczliwe
tło dla naszych rozmów.
- To
nie ta bajka - rzucił zjadliwie, ale zabrzmiało w tym więcej dowcipu niż
ironii. Oczy też miał jakieś inne, wzrok mnie twardy, a w jego kielichu z równą
mi szybkością ubywało wina. - Zastanawia cię zawartość królewskiej
piwniczki, a nie ilość złota, które przepływa pod stołem i ląduje w kieszeni
twojej ulubionej kapłanki?
- Już
nie bądź taki świętojebliwy - odpowiedziałam, a on się zaśmiał. - Łapówka
to naturalne zjawisko w każdym mechanizmie, ważne, żeby brać i dawać łapówki
tym, którym trzeba. Dopóki to nie działa na niekorzyść… królestwa i moją… nie
mam zamiaru ingerować.
Wzruszył
ramionami i wyciągnął rękę, do której podleciał świeżo napełniony
kielich.
- Rób,
jak uważasz - rzekł i oparł się wygodnie o wezgłowie krzesła. - Znasz
moje zdanie na temat panowania. Proste zasady i strach przed karą to jedyne, co
zapewnia pewność na poziomie dziewięćdziesięciu dziewięciu procent, że twój
poplecznik cię nie zdradzi. Sympatia jest jedynie miłym dodatkiem. Kiedy pojawi
się ktoś, kto wzbudza jej więcej, tracisz władzę. Nie pamiętasz, że to właśnie
sympatia pomogła ci zyskać tron? Tak samo sympatia do kogoś innego może ci ten
tron odebrać, tak, jak odebrała go twojej siostrze. Strach - a przynajmniej
jego promil - pozwoli ci zachować władzę, kiedy sympatia się skończy.
Posłałam
mu ostrzegawcze, niezbyt poważne spojrzenie, ale nie wyglądał, jak go to
obeszło.
- Nie
zgadzam się. Tylko miłość popleczników jest w stanie zatrzymać ich przy tobie i
zmusić ich do najwyższych poświęceń. Dlatego właśnie dla mnie Heather
odrąbałaby sobie rękę i jeszcze za to podziękowała, a Glizdogon tylko czeka na
zielone światło, żeby czmychnąć.
W
jego oczach zamigotało coś niedorzecznie wesołego, kiedy spojrzał na mnie z
ukosa.
- Ach,
Glizdogon zawsze był tchórzem, każdy ma takiego sługę, nawet ty. Tylko warto
znać te jednostki - odrzekł pobłażliwie. - Jeśli Glizdogonowi spodoba
się kiedyś mnie zdradzić… cóż, daję mu, że tak powiem, wolną rękę.
Zarechotałam
i wypiłam resztkę z dna swojej czarki, by móc ją na nowo wypełnić. Na wielkiej
scenie wybudowanej pośrodku toru wyścigowego znów pojawili się przebrani
aktorzy, ale po północy legendy o bogach musiały ustąpić miejsca prostym,
komediowym przedstawieniom. Voldemort od zawsze twierdził, że nikt nie był
wystarczająco trzeźwy, żeby traktować poważnie opowieści o skarabeuszach i
kulkach łajna jako alegorii wschodzącego słońca.
- Ostatecznie…
- znów czknęłam - …ostatecznie wszystkie te arystokratyczne przyjęcia
wszędzie wyglądają tak samo. Sztuki, wystawy w galeriach, cyrki, opery…
wszystko, żeby się pokazać. Nie pamiętam żadnej sztuki, chociaż w młodości
oglądałam je setkami, za to świetnie pamiętam, jak pracowałam w tamtej knajpie
na Nokturnie, mężczyźni siłowali się na ręce, ludzie stawiali sykle i wydawało
się to bardziej żywe niż najbardziej pompatyczne przedstawienia.
- Znów
masz ochotę zabawić się w proletariuszkę? - zapytał drwiąco. - Jak twoi
poddani zareagowaliby na widok bogini siłującej się z osiłkami w jakiejś
spelunie?
- Nie
potrzebuję do tego osiłków i speluny. Mogę spróbować się z tobą -
odpowiedziałam i sama perspektywa tego wydała mi się tak groteskowa, że
opanował mnie nieopanowany chichot. Wyciągnęłam rękę i oparłam się na łokciu na
blacie, omyłkowo trącając jakieś na wpół wypełnione trunkiem naczynie.
Bursztynowa plama miodu zakwitła na środku białego, lnianego obrusu. - Ojej…
W tej ręce drzemią duże… duże, straszne siły… Jest w formie, w końcu włada
potężnym mieczem, a nie jakimś tam… drewnianym patykiem…
Ze
śmiechem napięłam mięśnie i już miałam odsunąć rękę, kiedy niespodziewanie
pochwycił ją w uścisku tak silnym, że miałam wrażenie, jakby moja dłoń znalazła
się w uścisku metalowych kleszczy. Twarz Voldemorta - wykrzywiona nieco
prowokującym uśmieszkiem - nawet nie drgnęła, gdy przygwoździł moje przedramię
do stołu. Syknęłam z bólu, ale zaraz po tym znów wybuchnęłam śmiechem.
- Nie
byłam przygotowana - wyjaśniłam nieco zdezorientowana.
Puścił
mnie i musiałam rozetrzeć dłoń w miejscach, gdzie zbielały odciski jego długich
palców. Oparł się z powrotem o zdobione wezgłowie i napił się ze świeżo
napełnionego kielicha. Automatycznie sięgnęłam po swój i jednym haustem
opróżniłam połowę.
- Jest
jeszcze coś, w czym chciałabyś ze mną przegrać? - zapytał, zerkając na mnie
bezczelnie z ukosa.
- Jutro.
W planie są… hmm… taak, pojedynki i coś… - Język plątał mi się coraz
bardziej. - Mmm… zapytaj mnie jutro.
Potrzebowałam
chwili, żeby doliczyć się nie jednej, a dwóch par czerwonych oczu. Niczego
więce z tamtego wieczora już nie pamiętałam, jedynie rozmazane światła dookoła
nas, dźwięki muzyki i śmiechów daleko, daleko stąd, stłumione i zniekształcone,
dobiegające do moich uszu jak zza grubej szyby.
Przeżyłam
lekki, nieprzyjemny wstrząs, kiedy następnego ranka zbudziłam się w zupełnie
innym miejscu, a na niebie zamiast granatu i gwiazd stało słońce. Upijanie się
do takiego stanu było już dawno cieniem przeszłości te czternaście lat temu,
kiedy dowiedziałam się o śmierci Czarnego Pana. Spowolniała, z ciężką głową
podniosłam się na łokciu i rozejrzałam się dookoła. Znajome łóżko, ale
zdecydowanie nie w mojej sypialni, turkusowe zasłony ze złotym haftem,
drażniąco oślepiające promienie słońca wciskające się do oczu. Moja szata
leżała niedbale zwinięta na podłodze, w skotłowanej pościeli znalazłam
fragmenty biżuterii. Wzrok wciąż miałam zamglony, ale natychmiast dostrzegłam
ruch na granicy pola widzenia. Voldemort - już kompletnie ubrany - zapinał
przed lustrem ostatnie guziki. Jak zwykle w nieśmiertelnej czerni, w jednej z
tych szat, w których bywał w Anglii. Na sam widok zrobiło mi się gorąco, choć
leżałam na łóżku zupełnie naga. Chyba spostrzegł, że się obudziłam, bo
natychmiast się odwrócił. Wyglądał na nietkniętego wczorajszym wieczorem.
- Widzisz,
jak niewiele musisz zrobić, żeby mnie mieć? - zapytałam z tak słodkim
uśmiechem, na ile pozwalało mi bolesne ćmienie w skroniach. - Udało ci się
za pierwszym razem, udało ci się i teraz.
Wydał
z siebie dźwięk przypominający śmiech.
- Nie
musiałem się specjalnie starać - skwitował nie bez ironii.
Przetarłam
twarz rękami, licząc, że trochę mnie to otrzeźwi.
- Nic
nie pamiętam - wyznałam i padłam z powrotem na poduszki. - Będę musiała
uwierzyć ci na słowo. A teraz potrzebuję wody. Dużo wody. I eliksiru. Nie
używałam go całe wieki, nie mam pojęcia, czy coś jeszcze zostało…
- Coś
mi umknęło - powiedział cicho.
Wzrok,
jakim mi się przyjrzał, przypominał jeden z tych, jakim lustrował tych, którzy
przedstawiali mu się na dworze. Czujność i zainteresowanie ze szczyptą
nieufności.
- Miało
prawo - odparłam krótko, nie patrząc na niego. - Formalnie nie żyłeś.
Nic
na to nie rzekł, ale powietrze zrobiło się gęste z narastającego napięcia. Ja
również niczego więcej nie dodałam. Temat jego porażki był ostatnim tematem,
jaki chciałam poruszać w nadchodzących dniach. Ubrałam się we wczorajszą szatę
i dopiero w pionie poczułam delikatną falę mdłości. Przed dalszym świętowaniem
zdecydowanie powinnam wypić eliksir.
Drugi
dzień obchodów zaczął się od uroczystego, ale mniej formalnego późnego
śniadania. W pałacu w wielkiej sali czekały na nas rozstawione stoły uginające
się od lekkostrawnych potraw. Na każdego z pięćdziesięciu gości już czekała
maleńka, szklana buteleczka z przezroczystym płynem - remedium na efekty
wczorajszej uciechy. Śmierciożercy - nienawykli do tutejszych potraw i trunków
- sięgnęli po nie jako pierwsi. Brytyjczycy stanowili jakąś połowę zaproszonych
na wspólny posiłek. I o ile poprzedniego dnia część postawiła na standardowe
europejskie stroje, tak dzisiaj wszyscy (łącznie z Bellatriks) porzucili
ciężkie, ciemne szaty na rzecz lekkich i jasnych. Niektórzy ewidentnie czuli
się niepewnie w białych, lnianych pelerynach. Ciężki makijaż oczu nie pasował
Belli do białej, plisowanej sukni, a tunika z szerokim, tkanym pasem
upodabniała Yaxleya do mnicha. Nawet Snape odstąpił od swojej ukochanej czerni
i z okazji upałów włożył prostą pelerynę barwioną na szaro. Na tle mieszkańców
Kemmhyt wyglądali jak czarodzieje, którzy w dzieciństwie przeczytali książkę z
obrazkami o życiu Starożytnych Egipcjan; nieco kręty uśmieszek Czuju siedzącego
idealnie po skosie kilka krzeseł dalej tylko potwierdził to wrażenie. On sam
wystroił się w kobaltową, taliowaną według najnowszej mody szatę, przepysznie
zdobioną kołnierzem wyszywanym lapis lazuli i prawdziwymi perłami. A
spodziewałam się, że do wieczora przebierze się jeszcze przynajmniej trzy
razy.
Całe
szczęście wspólne śniadanie - w moim odczuciu boleśnie niezręczne dla jednej i
drugiej strony - szybko dobiegło końca i wszyscy mogliśmy wrócić do wspólnego
świętowania na zewnątrz. Przed pałacem uroczystości ciągnęły się bez przerwy.
Przy straganach kręciło się mnóstwo ludzi chcących uprzyjemnić sobie czas
oczekiwania na kolejne rozrywki. Na ten dzień - do momentu najbardziej
oczekiwanych przez wszystkich pojedynków - zaplanowano spokojniejsze zabawy.
Pokazy hodowlanego ptactwa interesowały głównie dzieci, kontynuowano
przedstawienia o tematyce religijnej oraz liczne gry sportowe. A wszystko to
stanowiło jak zwykle przykrywkę do knucia i obserwowania innych. Wczoraj
Voldemort jeszcze sprawiał pozory, dziś nawet się z tym nie krył. Ze znudzoną
miną i wpatrzony w aktora pajacującego na scenie, słuchał rozgorączkowanego
Avery’ego. Mężczyzna - niedyskretnie pochylony w kierunku swojego pana - raz po
raz ocierał chusteczką obficie spocone czoło i skronie. Jeszcze tęższy niż w
czasach szkolnych, wciąż zachował ślady chłopięcej młodości na pyzatej
twarzy.
U
stóp platformy dostrzegłam pana Fizeau. Jak zwykle ubrany na biało, ze świeżo
ogoloną głową i w okrągłych okularach odcinał się na tle wykwintnie
wyszykowanych możnowładców. I wyraźnie szukał mojego spojrzenia. Gestem
zaprosiłam go na górę, a skrzat domowy w tym czasie przyniósł niskie
krzesełko.
- Patrz,
jak się wpasowali - mruknęłam cicho, wskazując podbródkiem na grupkę
mężczyzn zebranych w cieniu przy fontannie. - Tylko szaty świadczą o tym, że
są z innego świata.
- To
jest ten sam świat, moja pani - odparł. Pokręcił głową na oferowany przez
skrzata kielich wina. - Tylko zwyczaje się różnią, ale wszędzie możni
patrzą, jak się wzbogacić i zrobić tak, żeby wyszło na ich. Na przykład ten.
Ocenisz, czy się mylę. W rodzinnym kraju wali mu się biznes, być może stracił
kraj i planuje otworzyć coś swojego tutaj. A teraz próbuje zasięgnąć języka u
księcia Imhotepa. Niestety od dzieciństwa żył w bańce i nie ma zielonego
pojęcia, że ludzie w Egipcie mogą być równie dobrze wykształceni. Zaraz popełni
gafę, bo nie ma pojęcia, że Imhotep jest świetnie wykształcony… o, o, to chyba
ten moment…
Wybuchnęłam
śmiechem, widząc, jak wysoki, przygarbiony czarodziej opowiada o czymś z miną
wszechwiedzącego mentora. Imhotep słuchał z umiarkowanym zainteresowaniem, od
czasu do czasu przytakując, ale napięcie na jego gładkiej twarzy rosło.
- Prawie
trafiłeś - odparłam. - To Ezra Gibbon. Nie słyszałam, żeby ostatnio
któryś z jego biznesów - a faktycznie ma ich kilka - podupadał, ale Gibbon to
tchórzliwa menda. Ma mnóstwo złota poupychanego w różnych skarbcach po różnych
krajach na różne nazwiska. Pewnie próbuje wybadać, jak mocno trzeba się
wysilić, żeby stworzyć tutaj przekonującą nową tożsamość. I, tak, jest też
potwornym ignorantem. Tak, chyba nic z tego.
W
tym samym czasie Imhotep ukłonił mu się grzecznie i odszedł, a Gibbon odwrócił
się, żeby porozmawiać z Mulciberem. Obaj wyglądali na bardzo
zadowolonych.
Faris
niespodziewanie zmienił temat.
- Chciałbym
ci kogoś przedstawić.
- Pamiętam.
- Mój
przyjaciel jest wdzięczny za możliwość poznania cię, moja pani.
- Więc
idź po niego.
Drgnął
lekko, ale doprowadził się do porządku. Wstał i złożył krótki ukłon, zanim
prędko zniknął w tłumie. Schodząc na dół, jeszcze przez niedługą chwilę
widziałam tył jego łysej głowy połyskujący w popołudniowym słońcu. Księcia
znalazłam niedaleko przy fontannie, tam, gdzie wcześniej rozmawiał z
Gibbonem.
- Jak
ci się spodobał? - zapytałam i bez podziękowania przyjęłam od niego garść
suszonych bananów, które na raz wpakowałam sobie do ust.
- Jeśli
wszyscy Brytole tacy są, to musiało być w tym coś więcej niż magia, że to oni
byli kolonizatorami, a nie na odwrót - mruknął rozbawiony.
Trochę
mnie to dotknęło, choć dłużej żyłam ze świadomością swojego kemmhytckiego niż
brytyjskiego pochodzenia, ale puściłam tę uwagę mimo uszu. Dla zamaskowania
kwaśnego uśmiechu wypiłam łyk wina przyniesionego przez skrzata z tacą na
głowie.
- Będziemy
musieli przyzwyczaić się do ich obecności - mruknęłam. - Wiesz,
niektórych z nich znam z lat szkolnych. W tamtych czasach byliśmy sobie całkiem
bliscy.
- Aż
trudno uwierzyć…
- Wcale
nie tak trudno - odparłam, przyglądając się Rudolfowi mówiącemu do
zblazowanej Bellatriks. - Do dziś pamiętam, jaki przeżyłam szok, kiedy się
tu znalazłam. Byłam tak przytłoczona, że momentami czułam, że nie dam rady się
tego wszystkiego nauczyć. W mojej sferze kobiety nie były uczone, jak
zarządzać. Wszystkie dorosłe czarownice, którymi się otaczałam, zarządzały co
najwyżej organizacją przyjęć imieninowych i garden party.
- Ale
widocznie miałaś to we krwi - rzekł. - Kemmhyt byłoby dziś zupełnie
innym miejscem, gdybyś nie zasiadła na tronie.
Zaśmiałam
się gorzko, a mój wzrok automatycznie powędrował do stołu, przy którym siedział
Ahmed. Wesoły, wyraźnie podchmielony, był uważnie obserwowany przez swoją młodą
żonę z drugiego stołu ustawionego nieco na uboczu - wyłącznie dla muzułmanem.
Nie dało się nie zauważyć tego podziału. Wyznawcy Allaha i wyznawcy Wielkiej
Enneady - niby razem, a jednak osobno. I do tego wszystkiego
śmierciożercy.
Klepnęłam
go łagodnie w pierś.
- Nie
kokietuj. Tobie to na rękę, ale tamtym? Jak ci się wydaje, mój wuj nadal pała
do mnie taką gorącą miłością po tym, kiedy przegnałam jego podopieczną?
Nie
dał po sobie poznać, ale spostrzegłam w jego ciele ledwo widoczne
zesztywnienie. Choć nie było go na dworze, kiedy Zivit została wypędzona,
musiał odczuć, że siostra królowej stała się w Kemmhyt tematem tabu. Lustrował
mnie przez moment wzrokiem, próbując rozszyfrować uśmiech, jakim go obdarzyłam,
ale zaraz z opresji wybawił go Faris, prowadząc ze sobą na oko
czterdziestoletniego mężczyznę. Ubrany był - jak większość - w jasną szatę z
haftowanym pasem, a na ramiona narzucił sobie brązową, lnianą pelerynę. Duże,
złote kolczyki i sznur złotych łańcuchów ładnie odznaczały się na jego ciemnej
skórze. Przede mną wykonał pełny, fachowy ukłon, przed Imhotepem - już nie tak
głęboki, ale z równą powagą wymalowaną na twarzy.
- Mój
przyjaciel, Naim Erdem - odezwał się Fizeau. Spostrzegłam jego szczupłą
dłoń spoczywającą w poufałym geście gdzieś na wysokości łokcia przybysza. - Uczyliśmy
się razem w Beauxbatons, później Naim wyjechał do Londynu, gdzie zaczął
studiować naukę o miotłach.
-
Pochodzisz z Kemmhyt, panie Edrem? - zapytałam po angielsku, a czarodziej
przytaknął. - Nie miałam pojęcia, że istnieją takie studia. Ja również
studiowałam w Londynie, ale nie miotły, a eliksiry, ale tak się złożyło, że
musiałam przerwać studia, żeby zostać królową. A ciebie co zmotywowało, żeby
przerwać naukę?
Imhotep
i Faris roześmiali się - pierwszy głośno, jowialnie, drugi powściągliwie - ale
Naim Erdem zmusił się tylko do sztywnego, nieobejmującego oczy uśmiechu.
Trzymał się sztywno i formalnie, jeszcze bardziej niż Faris, ale nie wynikało
to z onieśmielenia. Biła od niego jakaś dziwna energia, jakby przyjaciel pana
Fizeau nie uczył się o miotłach, a raczej przez długie lata wiódł życie
wojskowego.
-
Podróżowałem - odparł krótko. Głos miał mocny i dźwięczny jak Imhotep, ale
dziwnie wyprany z emocji.
Tym
razem to ja cicho się zaśmiałam.
-
Wszyscy podróżują. Szkoda, że jeśli chce się zostać kimś, trzeba szukać miejsca
dla siebie poza granicami tego królestwa. Panie Erdem, jak podobała ci się
koronacja? Nie nudzą cię zabawy? Nie są nazbyt tradycyjne?
Dopiero
wtedy przez twarz Naima przebiegł cień życia.
-
Niewiele pamiętam z czasów dzieciństwa - rzekł. - To, co tu widzę, jest dla
mnie bardziej endemiczne niż angielski deszcz czy brudne uliczki Paryża.
-
Och, w takim razie dzisiaj bardziej niż na co dzień powinieneś poczuć się jak u
siebie w domu! - zawołałam cicho i wskazałam ręką na kilku śmierciożerców
kręcących się przy wyjściu z namiotu. - Nasz pan postanowił zaprosić na tę
ważną uroczystość swoich przyjaciół. Większość z nich to Brytyjczycy, może
nawet kilku poznałeś podczas swoich studiów w Londynie.
- Z
chęcią ich poznam, moja pani.
Skinęłam
głową. Jeszcze raz wykonał dwukrotny ukłon i razem z Fizeau odeszli. Jego ręka
niezmiennie spoczywała dyskretnie z tyłu na ramieniu przyjaciela. Patrzyłam za
nimi tak długo, aż zniknęli w tłumie - tak, jak myślałam, nawet nie zatrzymali
się przy grupce śmierciożerców.
Imhotep
zarechotał pod nosem, wciąż lekko spięty po tym krępującym spotkaniu.
- Z
dziesięciu tysięcy łokci czuć, że jest ciepły - mruknął.
- Tak
- odparłam przeciągle. - Ale tu jeszcze jest coś więcej… Naim Erdem. Ilu
znasz Edremów w Kemmhyt? Takich, których byłoby stać posłać syna na studia do
Londynu.
- Myślisz,
że Fizeau wprowadził kreta?
- Nie
wiem. Ale jeśli tak, to nieświadomie.
Byłam
pewna, że Faris przyjaźnił się w przeszłości z jakimś Naimem Erdemem, który
uczył się w Beauxbatons i być może nawet wybrał się do Londynu, by studiować.
Ale czy osoba, którą Fizeau mi przedstawił, była tym samym Naimem - to
zostawiłam dla siebie. W każdym razie przyjemnie było porozmawiać z kimś, kto
doskonale władał angielszczyzną.
Najbardziej
oczekiwana przez wszystkich część dnia ustała dopiero wieczorem, kiedy słońce
zniknęło za horyzontem. Nad areną zawisły czerwone, ogniste kule dające więcej
klimatu niż światła, ale wystarczyło, żeby każdy znalazł swoje miejsce. Trybuny
zapełniły się w oka mgnieniu. Do królewskiej loży udałam się przejściem
wydrążonym w murach. Półprzezroczyste kotary zebrano z dwóch stron tak, żeby
odsłonięty pozostał tylko przód. Zajęłam miejsce na wygodnym krześle ze
strzelistym oparciem, Czarny Pan tuż obok. Na balkonie nie starczyło miejsca
dla śmierciożerców, czym zdawał się nie przejmować, choć w pozostałych fotelach
i na wąskich leżankach pojawili się wszyscy ci, których tak nie znosił. Faris -
już bez swojego przyjaciela - przysiadł przy Heather i zaczął majstrować
różdżką przy okularach.
Choć
Zaklęcia Niewybaczalne były podczas pojedynków zakazane, nikt ich nie
potrzebował, żeby zrobić krzywdę przeciwnikowi. Dlatego wszyscy je tak
uwielbiali. Każdy lubił czuć krew, kiedy odbywało się to w kontrolowanych
warunkach. Dla niektórych pojedynkowanie się było zwykłym sportem, inni
dokarmiali tym swój hazard, a jeszcze inni załatwiali w ten sposób porachunku.
A największa część stroszyła w ten sposób piórka. Śmierciożercy jako pierwsi
uderzyli na środek areny, racząc obserwatorów dynamicznym, mrożącym krew w
żyłach pokazem. To musiałam przyznać - każdy z nich potrafił walczyć na śmierć
i życie. Niewiele było trzeba, żeby ich wdzięczne, płynne ruchy i
niekonwencjonalne zaklęcia porwały tłum. Patrząc z ukosa na usta Voldemorta
wygięte w lekkim, diabelskim uśmieszku, zaczęłam węszyć podstęp. Byłam
przekonana, że każdy chłopiec na widowni w tym momencie pragnął czarować jak
Yaxley albo Wilkes. Oglądając walkę Farisa i Selwyna, spostrzegłam, jak bardzo
różniły się ich sposoby walki. Dla mieszkańców Kemmhyt, którzy nie wyjechali
nigdy dalej niż do Kairu, to magia śmierciożerców musiała wydawać się
egzotyczna. Mroczna, ciężka, budząca dreszcze.
- Muszę
zapytać Heather, czy po wszystkim starczy czasu na autografy - mruknęłam,
nie szczędząc ironii, kiedy Rabastan zwyciężył w wyjątkowo zaciętym starciu z
Glizdogonem. Już dawno nie słyszałam takiego podniecenia bijącego z
widowni.
- Wybrałaś
już przeciwnika? - zapytał z błyskiem w oku.
- Tak,
ale nie dla mnie - odparłam i przeciągnęłam się ostentacyjnie na krześle. -
Ja dzisiaj tylko jem, piję i odpoczywam. Wybrałam przeciwnika dla
ciebie.
- Dla
mnie - powtórzył cicho. Spodobało mi się zaskoczenie, jakie udało mi się u
niego wywołać. Długi palec powędrował do ust i pogładził wąską wargę. - Zakładam,
że to nie twój pupilek w okularach… choć dość widowiskowo rozprawił się z
Selwynem, nie zaryzykowałabyś jego życia w pojedynku ze mną…
- Nie
chcesz sprawdzać, co się stanie, jeśli kogoś zabijesz - przerwałam mu
słodkim głosikiem, jednakowo uroczo się do niego uśmiechając.
Pochylił
się nieco w moją stronę ponad poręczą swojego krzesła.
- Nie
kuś - odparł, i choć odpowiedział uśmiechem na mój uśmiech, spostrzegłam
cień groźby przebiegający przez jego twarz. Była tak blada, że niemal
opalizowała w ciepły, świetle świec na balkonie. - Mam nadzieję, że schodzę
tam na dłużej niż minutę.
- Nie
martw się, oszczędzi cię.
Powstał,
kiedy podest opustoszał. Na trybunach - inaczej niż przy poprzednich
uczestnikach - zapadła głucha cisza. Voldemort zniknął w przejściu i zanim
ponownie pojawił się na dole w jednym wejściu, na arenie już czekał na niego
przeciwnik. Amenia El Bani - spokojna i przygotowana - uśmiechała się już z
drugiego końca sceny. Przebrała się ze swojej złotej, ciężkiej szaty w lekki,
dopasowany strój z brązowej skóry. Stała z rękami spuszczonymi wzdłuż ciała, z
różdżką w dłoni i szerokim uśmiechem na ustach. W półmroku rozpraszanym
wyłącznie przez czerwone kule ognia rzucał się w oczy wyłącznie ten uśmiech.
Przycisnęłam do oka szkło powiększające; ścisnęło mnie w dołku na widok
Voldemorta zmierzającego ku niej złowrogo spokojnym, powolnym krokiem. Szedł
odwrócony do mnie plecami, ale oczami wyobraźni już widziałam taksujące
spojrzenie i różdżkę, którą przetaczał między palcami w lewej ręce. Odwrócił
się, odnalazł mnie wzrokiem i powoli, bardzo powoli skinął głową. Nie byłam
pewna, czy to wewnętrzny żar, czy płomienie bijące z kuli nad nimi, ale teraz
nie tylko oczy, ale i cała twarz Voldemorta płonęła czerwienią. Odwrócił się z
powrotem w stronę przeciwniczki, ale ten widok nie wywołał w Amenii strachu. A
jeśli tak, to doskonale go maskowała. Pochyliła się przed Czarnym Panem jak
należy, a on się odkłonił - fachowo, starannie jak przed równą sobie. Wszyscy
na widowni zamarli. Łącznie ze mną.
Wyraźnie
czekał, aż padnie pierwsze zaklęcie. Nawet nie uniósł różdżki, ale kiedy
kobieta zaatakowała, płynnie odbił klątwę, tak, że fioletowe iskry rozprysnęły
się na boki. Już nie czekał. Niemal natychmiast wyczarował fontannę czarnego,
smolistego płynu, który wystrzelił prosto na Amenię, by ją pochwycić. W
ostatniej chwili świsnęła różdżką i podskoczyła na wysokość jakichś ośmiu stóp
- czarny strumień roztrzaskał się o ścianę, ale trzeba było ognia, by go
poskromić, bo każde zaklęcie tnące i wybuchające rozrywało masę na części,
tworząc nowe mniejsze i bardziej agresywne węże. Arena w oka mgnieniu
zapłonęła, jednak Voldemort unikał ognistych języków tak, że ani jeden nie
liznął jego powiewającej szaty. Początkowo trzymali się z Amenią z daleka od
siebie, ale z każdą minutą dystans między nimi malał, aż zwarli się w walce
tak, że poza kolorowymi iskrami i następującymi po nich eksplozjami trudno było
cokolwiek dostrzec. Szkło powiększające wpijało mi się boleśnie w oczodół.
Widownię na nowo ogarnęła gorączka. Imhotep kilka siedzeń za mną - jeszcze
chwilę wcześniej nietypowo milczący po przegranej walce z Czuju - wykrzykiwał
imię El Bani, pijany Ahmed tupał i klaskał. A ja, choć pełna podziwu, że z całą
pewnością minęła już minuta i pojedynek wciąż trwał, trochę za mocno zaciskałam
palce na podłokietniku.
Trudno
było określić, który wybuch sprawił, że cała arena aż zatrzęsła się w posadach,
ale z całą pewnością to on sprawił, że pojedynek skończył się jak nożem uciął.
W niebo wzbiły się kłęby czarnego, gryzącego dymu, ludzie zaczęli kaszleć i
wachlować się rękami, inni zastygli w oczekiwaniu, niektórzy nadal krzyczeli i
dopingowali. Ja zesztywniałam na krześle, szkiełko wysunęło mi się z ręki i
poleciało gdzieś pod nogi. Dopiero gdy nieco się przejaśniło, spostrzegłam dwie
niewyraźne postacie - jedną małą, szczupłą, rozkrzyżowaną bez znaku życia na
ziemi i drugą górującą nad nią. Serce na moment zamarło mi w piersi, a trybuny
znów na moment ucichły, gdy Voldemort pochylał się nad nieprzytomną Amenią.
Wycelował różdżką w twarz kobiety, a ciało zwarło się i pofrunęło w górę na
dwie czy trzy stopy. Heather po mojej lewej stronie poderwała się na nogi, ale
nie minęła sekunda, a El Bani otworzyła szeroko oczy i zaczerpnęła gwałtownie
powietrza. Rękami powędrowała do szyi, zamachała nogami i dopiero wtedy Voldemort
bezpiecznie odstawił ją z powrotem na ziemię. Przez widownię przebiegło niemal
dosłyszalne westchnienie ulgi, a później Kemmhyt wstrząsnęła eksplozja
braw.
- Nie
mogłeś się powstrzymać - syknęłam.
W
przeciwieństwie do Amenii - spoconej, zakrwawionej, całej w sadzy i pyle -
wrócił na górę zupełnie nietknięty, przyniósł ze sobą jedynie trochę zapachu
dymu i irytujący, triumfalny uśmiech. Spoczął na krześle obok, podczas gdy na
scenie już kłaniała się sobie kolejna para.
- Tak
jakoś, ach, dałem się ponieść - rzucił nonszalancko.
Oczywiście,
że tak. Dał się ponieść zaplanowanej, chłodnej kalkulacji. Nigdy nie był
spontaniczny, chyba że chodziło o spontaniczne pozbawienie kogoś życia albo
napad furii, a i tak podejrzewałam, że zawsze było to w pewien sposób
zaplanowane. I wszystko musiało mieć przynajmniej drugie dno. Jak nie trzecie,
czwarte i piąte. Dupek nie byłby sobą, gdyby nie zaszczepił kolejnego ziarna
uwielbienia w sercach moich poddanych. Ale co się pod tym kryło? Mogłam tylko
zgadywać.
*
Trzydniowe
zabawy zakończyły się wspaniałym godzinnym pokazem fajerwerków. Powrót do
przyziemności okazał się bolesny. Już nazajutrz czekało mnie uczestnictwo w
inscenizacji pojedynku Seta z Horusem, a potem całonocna pielgrzymka do jego
świątyni daleko na pustyni. Ubrana w strój Izydy siedziałam na wielkiej rzeźbie
konia ustawionego na lewitującej platformie i tak powoli frunęłam kilkanaście
stóp nad ziemią na samym końcu kolorowego pochodu. Z przodu i w regularnych
odstępach co kilkadziesiąt stóp - jak zwykle podczas tak długich wędrówek -
maszerowali czarodzieje z uniesionymi wysoko różdżkami, tworząc nad orszakiem
barierę ochronną.
Voldemorta
oczywiście ominęły religijne uroczystości. Z samego na kilka dni wyleciał
prosto do Londynu, zostawiając w Kemmhyt większość swoich śmierciożerców,
którzy jak gdyby nigdy nic nadal korzystali ze wszystkich dobrodziejstw miasta.
Obiło mi się o uszy, że obroty wzrosły nie tylko w knajpach, ale i w
burdelach.
Choć
czas w Kemmhyt mijał inaczej, wciąż nie mogłam przestać odmierzać go w sposób
brytyjski. Na co dzień o tym nie myślałam, ale ciągle miałam z tyłu głowy, że
wrzesień zbliżał się wielkimi krokami. Czytając co rano Proroka Codziennego
do śniadania, mijając na korytarzach śmierciożerców, słysząc ich rozmowy po
angielsku, nie dało się tego wyprzeć. Zresztą teraz, kiedy powrót Czarnego Pana
stał się dla świata faktem, sama z wielką chęcią łowiłam uchem wszelkie nowinki
z Anglii. A częstsza niż w przeszłości obecność Snape’a sama wpychała do głowy
myśli o Hogwarcie.
- Wiadomo,
kogo Dumbledore ma zamiar obsadzić w tym roku na stanowisku nauczyciela obrony
przed czarną magią? - zapytałam Voldemorta pewnego późnego wieczora.
Po
kameralnej kolacji w towarzystwie piętnastu osób z dworu, zdominowanej przez
śmierciożerców, z przyjemnością oddałam się mało angażującej grze w karty. Poza
nami w pokoju przystającym do sypialni Czarnego Pana kręcił się jedynie prawie
niezauważalny domowy skrzat. Idealną ciszę zaburzał jedynie dźwięk złota
przekładanego z kupki na kupkę.
Voldemort
nie odpowiedział od razu, wpatrzony w swoje karty. Uniósł rękę, by bezwiednie
pogładzić palcem dolną wargę.
- Nic
mi o tym nie wiadomo. Ktokolwiek by to nie był, dłużej niż rok nie
wysiedzi.
- Szkoda,
że praktycznie wszyscy twoi przyjaciele są spaleni - mruknęłam. - Można
byłoby któregoś tam zamontować. Na twoim miejscu nie wieszałabym się na samym
Snapie.
Wyciągnęłam
z woreczka jeszcze dwie złote monety i położyłam na jego stosie - znacząco
mniejszym niż mój.
- Dobrze,
że wspominasz o montowaniu - rzekł, nadal na mnie nie patrząc. - Męczy mnie
to kursowanie z Kemmhyt do Londynu i z powrotem. Mam zamiar zamontować dwie
szafki zniknięć: jedną tutaj, drugą w Malfoy Manor. Dom Malfoyów będzie pełnił
tymczasową rolę mojej kwatery głównej, dopóki nie przejmiemy
ministerstwa.
- A
wtedy co, przeniesiesz się do gabinetu ministra? - zapytałam pół żartem,
pół serio, ale Voldemort zignorował tę uwagę. - Malfoy Manor? Moim zdaniem
to najgorsze ze wszystkich możliwych miejsc. Mam wątpliwości, czy szafka
zniknięć łącząca Kemmhyt Z CZYMKOLWIEK to dobry pomysł, ale dom Lucjusza
Malfoya to ostatnie, co przychodzi mi do głowy. Jest śliski i nie zapominaj, że
jest w Azkabanie.
- Jak
i inni moi wierni śmierciożercy. Ale już niedługo.
- Na
miejscu jest tylko jego żona i syn - nie dawałam za wygraną. - Pamiętasz,
że była u Snape’a, próbując go nakłonić, by wstawił się u ciebie w sprawie tego
dzieciaka? Ona sprzeciwia się temu, co nakazujesz. Co, jeśli ze strachu zacznie
szukać pomocy u Dumbledore’a? Oni nawet nie panują nad służbą, słyszałam, że
kilka lat temu stracili skrzata, który teraz pracuje u Dumbledore’a. Z dwojga
złego wolałabym, żeby zamontować szafkę w domu Snape’a.
Posłał
mi pobłażliwy uśmiech i coś przestawił w swoich kartach.
- Snape
jest powiązany z Dumbledore’em. Są małe szanse, że ktoś z Zakonu Feniksa zechce
odwiedzić Snape’a w domu, ale większe od tych, że Dumbledore wpadnie na
herbatkę do domu śmierciożercy. Nie odkryłaś Ameryki. W Malfoy Manor poza żoną
Lucjusza mieszka również Bellatriks i Lestrange’owie, a dzieciak za kilka dni
wraca do szkoły. Malfoyom nie ufam. Lestrange’om tak.
Wydęłam
usta, ale odpowiedziałam mu tylko westchnieniem. Dobrze wiedziałam, że postąpi,
jak będzie mu się podobało, zwłaszcza teraz, kiedy już otrzymał koronę, a lud
go uwielbiał. Pieprzył o surowych karach, o wzbudzaniu strachu wśród swoich
popleczników, a teraz sam pławił się w ich miłości. Chyba spostrzegł moją
niezadowoloną minę, bo przytrzymał monetę, nim pozwolił mi ją zabrać.
Spojrzenie miał łagodne na tyle, na ile łagodność mieściła się w palecie
emocji, jakie potrafił okazywać.
- Popieram
cię w tym, żeby Kemmhyt pozostawało ukryte - powiedział.
Skinęłam
głową, ale niepokój i tak zapuścił korzenie gdzieś w głębi mojej klatki
piersiowej. Dopiero wtedy Voldemort cofnął rękę. Kolejna moneta wylądowała na
sporym stosie. Przed Czarnym Panem leżały trzy marne galeony, choć graliśmy
ledwie pół godziny.
- Szkoda,
że poza grą to nie jest takie łatwe - mruknęłam bardziej do siebie niż do
niego i rozłożyłam karty na stole.
- To
jest cena za pozostanie w ukryciu. - Odsłonił swoje i uśmiechnął się
jadowicie. - Gratuluję.
Przesunął
ostatnie trzy monety w moją stronę, a karty same zaczęły wskakiwać do
pudełeczka. Zwykle robił się drażliwy, kiedy przegrywał, ale dziś nawet się nie
skrzywił. Tylko jakiś dziwnie tajemniczy, miękki cień przebiegł przez jego
twarz.
- Będę
potrzebował cię w Anglii na jeden wieczór.
- Do
czego?
Poczułam
w żołądku bolesny, acz przyjemny skurcz, a umysł natychmiast podesłał mi kilka
obrazów z przeszłości. O czerwonych kamienicach, zielonych parkach i ulewnych
deszczach - czyli o wszystkim tym, czego w młodości nienawidziłam, a teraz z
chęcią znów bym zobaczyła.
- Jest
pewna osoba, na którą moi śmierciożercy polują od jakiegoś czasu… w dość
nieudolny sposób, muszę przyznać… a która zalazła mi mocno za skórę -
rzekł, przyglądając mi się uważnie. Nie podobało mi się, jak błysnęły w tym
momencie jego oczy.
- Kto
to taki?
- Slughorn.
Slughorn.
Tak, wróciło dużo więcej wspomnień. Nie tylko Hogwart, ale i miesiące, trudne i
wspaniałe miesiące, które spędziłam na studiowaniu eliksirów. Nie pamiętałam,
kiedy ostatnio pomyślałam o dawnym nauczycielu. Miał już swoje lata, kiedy
byłam szesnastolatką bez osobowości i pomysłów na życie, na Horusa, ile minęło
czasu od tamtych wydarzeń? Całe wieki!
- Na
wszystkich bogów, on jeszcze żyje? - wyszeptałam.
- Żyje
i ma się całkiem dobrze. Niestety przez lata pozostawał bliskim przyjacielem
Dumbledore’a i nie jest głupi. Jego wiedza na nasz temat może być dla nas
niewygodna, dlatego z wielkim bólem serca podjąłem decyzję o jego
likwidacji.
Ale
ton jego głosu nie wskazywał na trawiący go żal.
- Dlaczego
sam go nie zabijesz? - zapytałam.
- Ponieważ
uznałem, że należy ci się ten zaszczyt ze względu na waszą wspólną przeszłość
- odparł głosem cichym jak trzask ognia w kominku. Ukośne światło lampy
zniekształcało jego twarz jeszcze bardziej, tak, że wydawała się upiorna, wręcz
demoniczna. Skłonił się pogardliwie i dodał: - Nie mógłbym ci tego odebrać.
- Ach,
jakiś ty wspaniałomyślny…
- Tak
właśnie myślałem, że ci się spodoba. Jak na starca Slughorn jest nadal w dobrej
formie, więc nie powinnaś go lekceważyć. Jak na Ślizgona z krwi i kości
przystało świetnie się maskuje, pomieszkuje w mugolskich domach i wyczarowuje
nad nimi nasze znaki, ale nadal świetnie radzi sobie z różdżką. W zeszłym
miesiącu mocno pokaleczył Rudolfa i ostatecznie udało mu się uciec. Niedługo
możesz spodziewać się Snape’a, zapewne będzie miał dużo więcej przydatnych
informacji, ale życzyłbym sobie, żebyś się nie ociągała.
- Dlaczego?
- Często
się przenosi.
Nie
wiedzieć kiedy między jego palcami pojawił się maleńki, ciasno zwinięty rulonik
zawierający - jak się szybko przekonałam - adres domu w Coddenham. Voldemort
wstał i pochylił się nieco, a ja poczułam protekcjonalne cmoknięcie w czubek
głowy.
- Dobrej
zabawy - pożyczył z prześmiewczą nutką w głosie.
W
istocie.
Dobrze
wiedziałam, że mógł to zrobić nie tylko sam Czarny Pan. Mógł tam wysłać Snape’a
albo Bellatriks - ta druga poleciałaby do Coddenham w podskokach i jeszcze
podziękowała za możliwość zapisania sobie w kajeciku kolejnej duszyczki. Horacy
Slughorn! Ogarniało mnie dziwne uczucie rozrzewnienia na myśl, że niedługo
zginie z mojej ręki, choć nie myślałam o nim przez całe wieki. Niewiarygodne,
jak człowiek, który w młodości tak wiele dla mnie znaczył, został na tyle lat
zupełnie wymazany z pamięci.
Voldemort
z całą pewnością musiał się świetnie bawić.
Zgodnie
z jego obietnicą Snape zjawił się bardzo szybko, bo zaraz z samego rana.
Taktownie nie pytał o zasoby mojej wiedzy, za to sam podzielił się wszystkimi
informacjami, jakie posiadał.
- Od
spotkania z Rudolfem korzysta ze specyficznej wersji Salvio hexia, w
każdym razie wygląda na to, że nikt, kto nosi Mroczny Znak, nie może wejść do
środka.
-
Może trzeba poprosić o zaproszenie - zadrwiłam. Na wszelki wypadem przyjęłam
Snape’a w bawialni przystającej do sypialni Czarnego Pana, nieprzyjemnie
świadoma tego, że nawet w Kemmhyt jego komnaty otaczano większym pietyzmem od
moich. - To wiele tłumaczy… Nie noszę Mrocznego Znaku, dobrze. Ale domyślam
się, że to nie jest jedyne zaklęcie ochronne, które będę musiała pokonać. W
jaki sposób otworzę drzwi?
-
Nie otworzysz ich, moja pani - odparł. - Moja pani ma dwa wyjścia: wywabić
Slughorna poza teren posesji albo wejść do środka.
Prychnęłam
niezadowolona.
-
Zatem mam jedno.
Musiał
wyczuć moje zirytowanie, bo szybko sięgnął do torby, z której wyciągnął kilka
bardzo starych, rozsypujących się papirusowych kartek i delikatnie, niemal z
czcią wymalowaną na twarzy wręczył położył na blacie przede mną.
-
Podczas mojej wizyty w pałacu pozwoliłem sobie odwiedzić królewską bibliotekę…
oczywiście po otrzymaniu zgody od Czarnego Pana… i znalazłem w niej ciekawy
tekst, który mógłby okazać się przydatny…
Uniosłam
rękę i Snape natychmiast umilkł. Marszcząc brwi, z trudem odczytałam wyblakłą
hieratykę. Tak, z całą pewnością to Snape odkrył zupełnie niepozorny, prawie
nieczytelny papirus z przepisem na diabelnie skomplikowany rytuał - spędziwszy
prawie cały ten czas w pałacowych ogrodach i nie znając pisma staroegipskiego.
Obrzuciłam mężczyznę ostrym spojrzeniem i przeczytałam fragment.
-
Skoro tak, dlaczego twoim zdaniem nikt tego nie stosuje? - zapytałam po
dłuższej chwili, prostując się.
Odpowiedź
już miał przygotowaną.
-
Osoba nienawykła do tak intensywnego przepływu czarnej magii przez swoje ciało
zginęłaby, zanim przeszłaby przemianę - odparł. - Bez fałszywej skromności mogą
cię zapewnić, moja pani, że znam dość dobrze czarną magię stosowaną w Europie,
natomiast magia używana na tych terenach jest mi obca. Bardzo prawdopodobne, że
tutaj czarnoksiężnicy to stosują.
Nie
miałam pojęcia, czy czarnoksiężnicy w Egipcie stosowali ten rodzaj magii i
nigdy się tym nie pochwalili, czy zwyczajnie żaden z nich tego nie przeżył, ale
nie miałam wyboru. Skoro Voldemort podsunął Snape’owi ten rękopis, musiał być
pewny, że właśnie to był sposób na Slughorna.
Dlatego
resztę dnia i całą noc spędziłam w świątyni Anubisa. Nie potrzebowałam już
dynamicznych rytuałów, aby bóg znalazł drogę do mojego ciała. Czułam jego
dłonie niczym mroczne węże sunące tuż pod skórą do każdej najmniejszej cząstki.
Po przeczytaniu całego papirusa wiedziałam, że nie potrzebowałam niczego
innego, tylko boskiego wsparcia. Nie potrzebowałam jeść ani spać. Mogłam
siedzieć na podłodze u stóp jego podobizny z kamienia i pozwalać mu we mnie
wsiąkać.
A
kiedy następnego wieczora wstałam na miękkich nogach, w głowie kręciło mi się
od nadmiaru magii.
Słońce
ledwo co schowało się za horyzontem, ale Czarny Pan był już w swoich komnatach.
W wyraźnym oczekiwaniu siedział w fotelu w pokoju, w którym poprzedniego dnia
przyjęłam Snape’a, popijał coś z małej czarki i czytał Proroka. W innym wypadku
wstrząsnęłaby mną ta nieomal ludzka odsłona Voldemorta, ale w tym momencie nie
czułam niczego poza obojętnością. Obserwował mnie w milczeniu, a gdy się
zbliżyłam, zmrużył oczy.
- Jestem
gotowa.
- Dobrze
- odrzekł cichym, aksamitnym głosem.
Wyciągnął
z kieszeni małą, zaplombowaną fiolkę w kształcie łezki i położył na blacie.
Natychmiast poznałam jej zawartość - nawet bez blasku lampy eliksir wyglądał
jak płynne złoto. Sięgnęłam po flakonik i przysunęłam do oczu.
- Sam
warzyłem - dodał i dopiero wtedy odkorkowałam.
Automatycznie
powędrowałam myślami do pierwszego i jedynego picia Felix Felicis w swoim życiu
- wiele, wiele lat temu, jeszcze w czasach szkolnych. O ironio - tego Felix
Felicis, który sporządziłam razem ze szkolną koleżanką na zajęciach dodatkowych
ze Slughornem. A teraz ten sam eliksir miał przyczynić się do jego śmierci. Nie
byłam do końca pewna, czy ta mikstura działała naprawdę, czy tylko pozwalała
wierzyć, że pijący ją czarodziej miał szczęście. Mnie tamtego wieczora
szczęścia nie przyniosła. Wlałam sobie zawartość buteleczki do gardła i
przełknęłam - eliksiru było jak w małym naparstku.
Voldemort
bez słowa odprowadził mnie do piwnic, gdzie w jednej z niepozornych,
niskosklepionych pomieszczeń została umieszczona szafka zniknięć. Mebel
stylizowany na egipską modę, nieco przyniszczony, ani trochę nie odstawał od
reszty gablotek wypełnionych zwojami papirusów.
Nic
nie powiedział. Skinął tylko głową i pomógł mi wejść do środka, a kiedy drzwi
się zamknęły, znalazłam się w całkowitej ciemności. Tylko mrok i zapach kurzu.
Ale minęło kilka sekund i powietrze się zmieniło - nie było już tak duszno, a
wnętrze szafy zrobiło się dużo chłodniejsze. Niepewnie wyjrzałam na zewnątrz i
pierwsze, co zobaczyłam, to oślepiający blask. Skrzywiłam się i osłoniłam twarz
ręką.
-
Zgaś to, głupia - syknęłam.
Wystraszona
blondynka natychmiast skręciła lampę, a ogień skurczył się do maleńkiego, ledwo
tlącego się płomyka. Narcyzie Malfoy towarzyszyła Bellatriks. Obie były blade i
spięte. Sparaliżowana ze strachu żona Lucjusza cofnęła się, bym mogła wyjść -
wyglądało na to, że druga szafka również została umieszczona w piwnicy.
Kamienne ściany i niski, pokryty sczerniałą pajęczyną sufit domagały się
czyszczenia, a samo pomieszczenie sprzątania. Pod ścianami ktoś byle jak
poustawiał stare meble, po podłodze walały się zniszczone abażury, worki i
skrzynie z przypiętymi pergaminowymi karteczkami: fiolki, Draco 6-8 lat -
szaty, Draco - zabawki, ozdoby świąteczne. Zmierzyłam wzrokiem
najpierw jedną, potem drugą kobietę - obie natychmiast się ukłoniły. Bellatriks
- niedbale, z odrobiną nonszalancji, jej siostra - sztywno i płochliwie. Wciąż
unikała kontaktu wzrokowego.
-
Tędy - poinstruowała mnie Bella.
Przejęła
lampę od Narcyzy i ruszyła śmiało w stronę wąskich, stromych schodów
prowadzących - jak się szybko okazało - do pomieszczenia dla służby. Dopiero
stamtąd czarownice zaprowadziły mnie do kuchni, a z kuchni ciemnym korytarzem
do przestronnego salonu.
Nigdy
nie wizytowałam w Malfoy Manor, ale dwór prezentował się dokładnie tak, jak go
sobie wyobrażałam. Nienagannie urządzony w stylu wiktoriańskim, z kominkiem w
centralnej części pokoju, z sufitu zwieszający się olbrzymi żyrandol ze
świecami o zapachu pomarańczowej skórki. Otomana z czarnej skóry, koniecznie na
wysoki połysk, podobnie wykwintne fotele i podnóżki, na ścianach ciemna,
aksamitna tapeta. Wszystko to dobrze znałam z czasów młodości - każda
wielkopańska rezydencja wyglądała jednakowo, królowały nawet identyczne kolory.
W głównym salonie ciemne zielenie i granaty, ewentualnie nienachalne beże,
jeśli pani domu chciała się wyróżnić. W bawialniach błękity, motywy kwiatowe i
zwierzęce, a w sypialniach - pastele.
Podeszłam
do drzwi prowadzących na taras i otworzyłam je sobie różdżką. Miałam ochotę
teleportować się już stąd, ale spodziewałam się, że od kiedy Malfoy Manor stało
się nieformalną angielską kwaterą Voldemorta, zostało obłożone wszystkimi
możliwymi zaklęciami ochronnymi, dlatego odleciałam kawałek poza teren
posiadłości. Deportowałam się dopiero w momencie, gdy twarz owionęły mi
elektryzujące, ledwo wyczuwalne iskierki.
Nigdy
nie byłam w Coddenham, ale kiedy tylko pojawiłam się przed wskazanym adresem,
szybko zdałam sobie sprawę, że Slughorn wybrał sobie idealne miejsce na
kryjówkę. Na wąskiej uliczce nie było żywego ducha. Wraz z zimnym,
przeszywającym wiatrem przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz; opatuliłam się
szczelniej peleryną i ruszyłam powoli przez zniszczony bruk. Znalazłam się w
typowej angielskiej wiosce z małymi domkami z czerwonej cegły, niewysokimi
murkami i całym mnóstwem zieleni. Nie padało, ale sądząc po wyglądzie
trawników, niedawno musiała przejść tędy prawdziwa ulewa. Od wilgoci zakręciło
mnie w nosie i natychmiast zatęskniłam do przyjemnie suchego, ciepłego wieczora
na zamkowym balkonie.
Nie
musiałam patrzeć na kartkę - magia otaczająca jeden z domów była wręcz
namacalna. I wcale nie dlatego, że - śladem Voldemorta - wyrobiłam sobie
ponadprzeciętny zmysł wrażliwy na czary. Wyglądało na to, że w Coddenham nie
mieszkał żaden czarodziej, stąd na zupełnie jałowym tle zaklęcia Slughorna
wybrzmiewały dwukrotnie bardziej.
Stanęłam
przed tabliczką z numerem szesnaście A. Przyklejony do niego bliźniak z numerem
szesnaście B wyglądał na opustoszały, ale w jednym z okien pierwszego budynku
paliło się światło. Zbliżyłam dłoń do gałki przy niskiej furtce - wyraźnie
pulsowała magią.
To
tu.
Poczułam
nieprzyjemny skurcz w żołądku, ale zignorowałam to. Przymknęłam na chwilę
powieki, a energia Anubisa jakby na to czekała - pod zamkniętymi powiekami
wyraźnie zobaczyłam jej przepływ, przez całe ciało przebiegło szczypiące
mrowienie. Uen dżer uas se men - zaczęłam inkantować w myślach tak
długo, aż doznałam dziwnego wewnętrznego kołysania podobnego do tego, które
pojawiało się podczas rytuału połączenia, ale z czasem pojawiło się coś
jeszcze. Wrażenie swędzącego rozpadania. Otworzyłam oczy, ale okazało się, że
oczu już nie było. Spojrzałam w dół - nie było też reszty ciała, jedynie stos
sypiącego się na chodnik piasku. Spodziewałam się tego, ale i tak przez moment
opanował mnie strach. Poczucie kompletnego rozbicia, braku granic. Wyobraziłam
sobie, że nagle rozpryskuję się na trawie albo odlatuję w niebo bez żadnej
kontroli, ale zaraz po tym pojawiła się cudowna lekkość. Bez trudu przesunęłam
się między ziemią a furtką, choć przestrzeń między nimi wynosiła nie więcej niż
jeden cal. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio doświadczyłam czegoś tak osobliwego.
Chyba wtedy, gdy pierwszy raz o własnych siłach wzbiłam się w powietrze i
zyskałam nad tym całkowitą kontrolę. Ale wtedy wszystkie części mojego ciała
były na miejscu, a teraz nie miałam żadnych części ciała. Stałam się
kilkoma garściami piasku, jednocześnie czując wszystko bardzo dokładnie.
Lodowatą, mokrą powierzchnię kamieni, wnętrze ciasnej dziurki od klucza, przez
którą musiałam się przecisnąć, nawet ciężki zapach wywaru, który unosił się
wewnątrz domu. Bezszelestnie wylądowałam na podłodze.
Nic
się nie stało.
Z
łazienki na parterze dobiegł mnie szum wody i znajomy głos śpiewający razem z
Elvisem piosenkę Burning Love. Gramofon trzeszczał w głębi mieszkania
tak głośno, że mogłabym przejść się po starych, drewnianych deskach w butach na
obcasie i nikt by mnie nie usłyszał.
Uen
dżer uas se men, Uen dżer uas se men, Uen dżer uas se men…
Powrót
do ludzkiej postaci przyszedł mi o wiele łatwiej, ale nieprzyjemne szczypanie i
mrowienie utrzymywało się jeszcze przez długą chwilę. Rozejrzałam się po
ciemnym korytarzu. Znalazłam się w ciasnym, ciemnym przedpokoju. Na dole poza
łazienką światło świeciło się jeszcze w jednym pomieszczeniu, z którego bił
zapach jakiejś mięsnej zupy, a na prawo - zaraz obok schodów prowadzących na
piętro - spostrzegłam tylko jedne uchylone drzwi, wyraźnie prowadzące do
salonu. Mieszkanie było czyste, urządzone w staromodny sposób. Brzydkie tapety
w róże, dziergane serwetki porozkładane na każdej możliwej powierzchni,
tandetne wazony w róże i liczne zdjęcia rodzinne na ścianach pozwalały mi
domniemywać, że właścicielką tego domu musiała być jakaś podstarzała mugolka,
ale natychmiast dostrzegłam tutaj i rękę Slughorna. W kuchni na stole zastałam
butelkę wina i puste pudełko po czekoladkach, a na komodzie w sieni całą
wystawę ruchomych zdjęć w zdobnych, drewnianych i złotych ramkach. Na ich widok
serce zabiło mi mocniej. To było silniejsze ode mnie.
Obejrzałam
się w kierunku łazienki - Elvis razem ze starym profesorem właśnie śpiewali
drugą zwrotkę.
- Your kisses lift me higher
Like the sweet song of a choir
You light my morning sky
With burning love…
Podeszłam.
Na
przodzie dostrzegłam zdjęcie Slughorna - dużo starszego od tego, którego
zapamiętałam ze szkoły, ale wciąż tęgiego i wesołego - w towarzystwie jakiejś
muskularnej kobiety w stroju do quidditcha, następnie Slughorn z przystojnym
mężczyzną z długimi włosami związanymi w wysoki kucyk, Slughorn w towarzystwie
czterech uśmiechniętych chłopców (w jednym z nich rozpoznałam nastoletniego
Glizdogona) i bardzo ładnej dziewczyny, Slughorn z jakąś gwiazdą estrady za
kulisami. Zajrzałam w dalsze rzędy widocznie starszych zdjęć. W oczy rzuciła mi
się nieco większa fotografia z dużo młodszym profesorem i członkami Klubu
Ślimaka - Slughorn u szczytu stołu, a po jego obu stronach szczerzący się
uczniowie. Na widok młodziutkiej Earth coś podskoczyło mi w żołądku. Wydęłam
usta na widok wciśniętego w kąt maleńkiego zdjęcia nauczyciela z Eugenią
Jenkins i starego Taciturna - teścia Sokarisa. Przeleciałam wzrokiem po
wszystkich fotografiach w poszukiwaniu tej jednej znajomej, dawno niewidzianej
twarzy, ale nigdzie jej nie dostrzegłam. A jakże. Slughorn dobrze znał dawne
imię Voldemorta. Pamiętałam, że chętnie fotografował się z młodym Riddle’em,
ale wątpiłam, by jakiekolwiek zdjęcie z jego kolekcji się zachowało.
Już
miałam się odsunąć, bo gramofon zamilkł na moment, ale mój wzrok zahaczył o
jeszcze jedną niepozorną fotografię. Poczułam krew odpływającą z twarzy. Gdzieś
z tyłu w drewnianej, prostokątnej ramce spostrzegłam ruchome, czarno-białe
zdjęcie z jakiegoś szkolnego przyjęcia. Fotograf uchwycił kilkunastu uczniów,
ale na pierwszym planie znajdowała się piątka Ślizgonów - mój brat z Ivy, jej
siostrą Gaby, Nicolas Rowdy i ja. Zgarbiona i nieco w cieniu, wyraźnie nie
chciałam tam być. Tak zupełnie niepodobna do postaci, którą teraz widywałam w
lustrze, a jednak… to byłam ja. Siedemnastoletnia Victoria Hortus. Liche,
ciemne włosy, zapadnięte policzki, podkrążone oczy, czarna szata odsłaniająca
kościste kolana. Pamięć rzygnęła setką dawno zagrzebanych obrazów i uczuć.
Wieczna niepewność, strach, niemal pierwotne przerażenie i nienawiść, potworna
nienawiść do samej siebie. Do czasu, kiedy Tom Riddle ofiarował mi w prezencie
wszystkie listy, jakie wymienił z moją matką, przeżyłam bardzo niewiele
szczęśliwych chwil. A większość z nich - musiałam to przyznać z bólem serca -
wiązała się właśnie z profesorem Slughornem. To on dał mi szansę stać się kimś
więcej niż żoną bogatego czarodzieja. Nie szczędził ciepłego słowa.
Trzymał
moje zdjęcie na szafce jako wspomnienie tamtej słabej, ale najwidoczniej wartej
zapamiętania osoby. A ja zakradłam się, żeby go zabić. Poczułam drapanie w
gardle.
W
tym samym momencie gramofon wypluł z siebie kolejną piosenkę i zniekształcony
głos Elvisa znów zadudnił z łazienki. To przywołało mnie do porządku. Jeżeli
chciałam go zabić, musiałam to zrobić teraz, nim wyjdzie spod prysznica.
Zaskoczenie było jedyną rzeczą, która działała na moją korzyść.
Jeżeli
chciałam…?
Musiałam
go zabić. Nie miało znaczenia, czego chciałam.
Mój
wzrok jeszcze raz powędrował do fotografii - choć schowana za innymi,
większymi, wciąż tam stała. Nie miało znaczenia, czego chcę - tak pomyślałaby
tamta dziewczyna. Wiecznie niepewna, bojąca się własnego cienia, oglądająca się
na innych, licząc, że zostanie pokochana, jeśli zrobi wszystko, czego od niej
zażądają.
Nie
pokochali.
Pokochali
ją dopiero wtedy, kiedy zaczęła samodzielnie decydować. A zaczęłam decydować,
bo w oczach dwóch osób mogłam to zrobić. Toma Riddle’a i Slughorna.
Nie
chciałam go zabić. Mogłam to zrobić. Zabijałam już ludzi - zarówno w walce, jak
i z premedytacją, w wyniku chłodnej kalkulacji. Wypędziłam własną siostrę na
pustynię, skazując ją na śmierć przez pozbawienie różdżki - i choć serce
krwawiło mi bólem, potrafiłam to zrobić. Ale wtedy tego chciałam.
Teraz
nie.
Zdałam
sobie sprawę, że podjęłam tę decyzję, nim jeszcze włamałam się do tego domu.
Świadoma, że po powrocie czeka mnie kara. Jeszcze raz rzuciłam okiem na
kolekcję fotografii.
W
łazience szum wody ucichł, ale nim na korytarz wytoczył się mężczyzna w
szlafroku, kupka piasku kończyła przesypywać się przez dziurkę od klucza po
drugiej stronie drzwi. Nim się teleportowałam, z mojej różdżki wystrzelił snop
oślepiających, jadowicie zielonych iskier, a nad domem pojawił się - niczym
nowa konstelacja - kształt węża wysuwającego się spomiędzy rozwartych szczęk
nagiej czaszki.
Droga
powrotna zajęła mi dłużej, niż się spodziewałam, ale kiedy przekroczyłam
bezpiecznie próg szafki zniknięć w Kemmhyt, Voldemorta nie było już w pałacu.
Serce wciąż waliło mi w piersi jak oszalałe, wnętrzności zwinęły się w ciasny
supeł i nie chciały się ani trochę poluzować. Pozostało mi czekać i nawet
obecność Anubisa w moim ciele nie pozwoliła na spokojny sen.
Napięta
i zdenerwowana nareszcie wyskoczyłam z łóżka, przebrałam się w dzienny strój i
wyszłam na balkon. Dochodziła trzecia. Nocny, pustynny chłód przeszywał do
szpiku kości, ale w inny sposób niż ten angielski, wilgotny, mający za nic
chusty i grube peleryny. Miasto spało snem spokojnym, wolnym od brytyjskiej
wojny, porwań, nagłych zaginięć, tajemniczych zgonów i udawania, że kontroluje
się to w większym stopniu, niż jest naprawdę.
Nie
usłyszałam, kiedy za moimi plecami pojawił się domowy skrzat.
- Pan
Severus Snape czeka - wyrecytował do swoich stóp, pochylony w głębokim
ukłonie.
Faktycznie
oczekiwał. Stał nieopodal stołu, przy którym często grywałam z Farisem w karty,
jeszcze bardziej blady i trochę zaspany, ale kompletnie ubrany w swoje zwykłe
czarne szaty. Ukłonił się, ale zirytowana machnęłam na to ręką.
-
Siadaj - rzuciłam i wskazałam mu krzesło. Sama zajęłam swoje. - Misja się nie
powiodła.
Uprzejme,
enigmatyczne spojrzenie rozdrażniło mnie jeszcze bardziej. Oczywiście.
Doskonale wiedział, że misja się nie powiodła, w innym wypadku bym po niego nie
posyłała. Co więcej, świetnie zdawał sobie sprawę, dlaczego tak się stało i do
czego był mi teraz potrzebny. Odczekałam, aż skrzat napali w kominku i
zniknie.
-
Tak, moja pani - powiedział cicho.
-
Twój pomysł był dobry, ale nie dość dobry - dodałam. - Uciekł, zanim weszłam do
środka. Zdążył wyczarować Mroczny Znak. Czarny Pan nie będzie zadowolony.
-
Tak jest, moja pani.
Popatrzyliśmy
po sobie. Nie trzeba było mówić nic więcej. Oboje wiedzieliśmy, co nas czeka,
kiedy tylko Voldemort pojawi się w zamku.
Ale
do rana nie wrócił. Nie położyłam się już. Kiedy boskie moce opuściły moje
ciało, poczułam tak ostry głód, jakbym nie jadła od tygodnia. Pochłonęłam
wszystko, co przyniosły skrzaty, a później - pobudzona i mocno zestresowana -
kursowałam po gabinecie tam i z powrotem, poszłam do synów i znów do świątyni
Anubisa. Kiedy wzeszło słońce, byłam już zupełnie spokojna. Podjęłam decyzję i
teraz musiałam zmierzyć się z jej konsekwencjami.
Czarny
Pan pojawił się jak gdyby nigdy nic na śniadaniu. W zupełności nietknięty
nieprzespaną nocą, w szacie nienaruszonej krwią czy piaskiem czekał już na mnie
przy zastawionym stole w swojej komnacie. Trudno było odgadnąć, czy rozmawiał
ze Snape’em, ale chyba nie - twarz miał zrelaksowaną, nieco znudzoną, kiedy
popijał coś z czarki.
- Wróciłam
z Anglii - odezwałam się zupełnie spokojnym głosem i sięgnęłam po pokrojoną
brzoskwinię. - Zupełnie zapomniałam, jak tam jest wilgotno o tej porze
roku.
- Podobała
ci się wycieczka? - zapytał.
- Odświeżająca
- przyznałam. - Przypomniała mi, za co cenię Egipt. Misja się nie powiodła.
Slughorna nie było w mieszkaniu.
Pokiwał
wyrozumiale głową, nadal skupiony na swoim talerzu.
- Rozmawiałem
ze Snape’em.
A
jednak.
- Czyli
już o wszystkim wiesz.
Uniósł
wzrok i choć nie było w nim krztyny przenikliwości, natychmiast wzniosłam
barierę. Uśmiechnął się lekko i wrócił do jedzenia. Nie chciał szukać w mojej
głowie albo zrobił to wtedy, kiedy nie patrzył. Cisza, która zapadła w pokoju,
choć zupełnie zwyczajna, kłuła w uszy.
- Pomysł
Snape’a zawiódł - rzekł w końcu i wzruszył ramionami. - Szkoda.
- Szkoda.
- Dlatego
niestety - dodał nieco wyższym głosem - będę musiał go ukarać. Zmarnował
nasz czas i naraził cię na niebezpieczeństwo. Nie powinnaś sama podróżować do
Anglii.
Wyciągnął
rękę i położył ją na mojej. Ten czuły odruch powinien wywołać w sercu przyjemne
ciepło, ale rozognił tylko wyrzuty sumienia. Mimo to uśmiechnęłam się łagodnie
i splotłam swoje palce z jego.
- Niestety
tak musi się stać - przyznałam.
Nie
był ani trochę zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, że chciałabym w tym
uczestniczyć. Przez cały dzień przyjmował śmierciożerców w sali tronowej,
nigdzie się nie śpieszył, podczas gdy ja w tym czasie zdążyłam wybrać się do
świątyni Bastet zbudowanej w najdalszym zakątku Sahary, gdzie rytualnie
odprowadziłam sześć nowych, czternastoletnich kapłanek. Spotkanie z Czuju, a
potem obiad ze Snofru i Heather minął mi niezmiennie na myśleniu o Snapie. To
było dziwne - nie odczuwać wyrzutów sumienia. Jedynie tuż przed salą tronową,
kiedy o dwudziestej pierwszej trzydzieści skrzat domowy pojawił się z
wiadomością od Czarnego Pana, żołądek wypełniła mi paląca trema.
Komnata
była zupełnie pusta, światła przygaszone, płonęły jedynie kilka świec w złotych
kandelabrach u stóp szerokiej platformy zakończonej schodami. Musiała minąć
chwila, aż moje oczy przyzwyczaiły przyzwyczaiły się do ciemności po całym dniu
w jasnych, oświetlonych salach, dopiero wtedy go dostrzegłam. Siedział
nieruchomo jak posąg na swoim złoconym krześle, twarz miał skupioną, niemalże
łagodną - ani kropli wściekłości, zero rozdrażnienia. Jakby czekał na jakąś
radosną wiadomość. Pewnym krokiem pokonałam długie przejście między kolumnami,
wysokie schody i usiadłam obok niego. Bez słowa podwinął rękaw i dotknął
czubkiem różdżki lewego przedramienia. Nie musieliśmy długo czekać. Wyglądało
na to, że Snape kręcił się tuż obok, bo ledwo opuścił rękę, a drzwi do sali
tronowej znów się rozwarły.
-
Ach, wszyscy w komplecie, jak miło - przemówił cicho, ledwo słyszalnie.
Mężczyzna
podszedł śmiało pod same schody i wykonał pełny ukłon. Oczy Voldemorta
rozbłysły czerwienią, a wargi rozciągnął pobłażliwy uśmiech. Jednakowy, z jakim
dwa dni wcześniej całował mnie w głowę.
-
Wierny sługa do twojej dyspozycji, mój panie - odpowiedział Snape.
W
jego tonie nie było strachu, nawet w ciemności spostrzegłam twardy, pewny
wzrok, ręce spuszczone wzdłuż ciała, pięści zaciśnięte jakby w ramach pewności,
że dłoń nawet nie drgnie w kierunku kieszeni z różdżką. Dotarło do mnie, jak
często musiał przybierać tę postawę, zapewne licząc, że to przyśpieszy
karę.
Tymczasem
Voldemort wydał z siebie niski, nieprzyjemny syk.
-
Nie chciałbym zwątpić w twoją wierność, Severusie - zaczął łagodnie. - Niestety
pozwoliłeś mi się przyzwyczaić do twojego profesjonalizmu i prawie zapomniałem,
że jesteś tylko człowiekiem, a twoje pomysły nie zawsze są doskonałe. Ten nie
był. Horacy Slughorn kolejny raz uciekł i wszystko musimy zaczynać od nowa. -
Zacmokał karcąco i podniósł się z fotela. Snape ani drgnął. - Byłem zmuszony
narazić królową i po co, co ci przychodzi do głowy? Co z tego przyszło?
-
Nic, mój panie - odparł.
Voldemort
rozłożył ręce w geście bezradności.
- No
i co ja mam z tobą zrobić, Severusie? - zapytał z rozbawieniem. Snape nie
podzielał jego entuzjazmu. - Profesor Slughorn był także twoim opiekunem, nie
mylę się? Tak, profesora Slughorna nie dało się nie lubić, był takim
czarującym, dobrym, wspierającym człowiekiem. Aż, można by rzec, w sercu budzi
się sentyment.
Mężczyzna
skinął głową. Trzymał głowę wysoko, kiedy Czarny Pan zszedł do niego i
wyciągnął różdżkę, którą zaczął - wedle swego zwyczaju - przetaczać między
palcami. Atmosfera w komnacie zgęstniała.
-
Rozumiem cię - kontynuował wesoło - sam w młodości bardzo lubiłem Slughorna.
Taki był zawsze pocieszny z tym swoim Elvisem, tematycznymi przyjęciami, Klubem
Ślimaka, prawda? Nawet… zupełnie szczerze… trochę mi ulżyło, że to nie mnie
przypadło zabicie go. Ale po tobie spodziewałem się większej ogłady.
Zamilkł,
patrząc na Snape’a oczekująco. Różdżka wciąż tańczyła w długich, białych
palcach.
-
Popełniłem błąd i pokornie proszę o wybaczenie - powiedział w końcu, schyliwszy
nieco głowę.
- Ja
ci wybaczam, Severusie, Horacy Slughorn to poważny przeciwnik. Rozumiem twój
sentyment. Ale, ale… - urwał teatralnie i uśmiechnął się. Poczułam na sobie
intensywne, nieprzyjemne spojrzenie czerwonych oczu, niemal przepalające
czaszkę na wylot. - Czy królowa ci wybaczy? Czy ci wybaczy, że twój
nieprzemyślany plan mógł narazić jej życie, sprawił, że już nigdy mogła nie
wrócić do swoich poddanych, nie ujrzeć syna?
Bawił
się doskonale.
-
Wybaczam - powiedziałam trochę zbyt szybko, zanim mężczyzna zdążył się
odezwać.
Nie
łudziłam się, że to w jakikolwiek sposób ocali go przed różdżką Voldemorta, ale
chciałam, by było już po wszystkim. Snape również. Ale Czarny Pan rozkoszował
się tym przeciąganiem.
-
Bardzo ładnie - wysyczał pochwałę.
Zaklęcie
padło nagle, bez specjalnego ostrzeżenia. Śmierciożerca spiął się jak rażony
prądem, ale szybko upadł na kolana, szarpany paskudnymi drgawkami, kiedy
Voldemort wzmocnił Cruciatusa. Ciemna energia eksplodowała z taką siłą, że
poczułam elektryzujące muśnięcie na całym ciele. Przeszły mnie dreszcze.
Czarnoksiężnik krążył wokół zwijającego się z bólu Snape’a, ale ciszy w sali
nie rozdarł żaden wrzask. Tortury trwały długo. Minutę, dwie, trzy. I ani
jednego jęku.
- Dosyć
już - przemówiłam w końcu. - Otrzymał swoją karę.
Ale
Voldemort to zignorował. Ze stoickim spokojem obserwował trzęsące się ciało, a
burza w sali tronowej narastała. Kotara za moimi plecami zaczęła falować, a z
ust śmierciożercy popłynęła stróżka krwi. To był zapalnik. Zerwałam się na
równe nogi i wbiegłam prosto w tornado czarnej magii. Peleryna Czarnego Pana
łopotała groźnie pod wpływem strumienia mocy płynącego wartko z różdżki prosto
w pierś Snape’a. Zaklęcie cofnęło się na moment, ale tylko po to, by uderzyć z
większą siłą i to był moment, kiedy komnatę wypełnił przerywany charkot.
Wąskie, zbielałe wargi mężczyzny pokryła różowa piana. Przerażenie targnęło
moim sercem. Chwyciłam za lewy nadgarstek Voldemorta i szarpnęłam, ale różdżka
ani drgnęła. W zamian za to drugą ręką bezwzględnie odsunął mnie na bok.
- Nigdy
więcej tego nie rób - wycedził i dopiero wtedy spostrzegłam w jego oczach
prawdziwy ogień. Właśnie ten widok utwierdził mnie w przekonaniu, że postąpiłam
słusznie.
- Zabijesz
go!
- Snape
znosił z mojej ręki więcej - wysyczał, ale cofnął zaklęcie.
Tym
razem już na dobre. Ciało śmierciożercy wstrząsnął jeszcze jeden, ostatni
spazm, zwiotczało i padło na posadzkę zalaną krwią i potem. Uklękłam przy nim i
drżącymi palcami wymacałam tętnicę na jego szyi. Była mokra i zimna, a puls
ledwo wyczuwalny. Podniosłam wzrok na Voldemorta - patrzył na mnie z góry już
bez cienia furii, ale w taki sposób, że już byłam przekonana.
Od
początku wiedział. Nim jeszcze poleciałam do Anglii.
I
odstawił ten teatrzyk nie po to, by ukarać kogokolwiek, tylko bym wiedziała, że
moją karą będzie cierpienie kogoś w moim imieniu.
Wyszedł,
nim odnalazłam swoją różdżkę i wycelowałam nią w klatkę piersiową
nieprzytomnego Snape’a.
- Enervate.
Zaczerpnął
głęboko powietrza i prawie natychmiast skrzywił się z bólu. Twarz miał spoconą,
szarozieloną, oczy przekrwione i zapadnięte, ale błysnęła w nich twarda
świadomość, dokładnie ta sama, z jaką jeszcze chwilę wcześniej stał przed
Voldemortem. Bez krztyny wyrzutu.
-
Tak było trzeba - powiedziałam. - Mam nadzieję, że to rozumiesz.
Skinął
głową. Pomogłam mu wstać i natychmiast wezwałam swoją uzdrowicielkę. Pryska
zajęła się nim fachowo, tak, bym była pewna, że Snape zdąży wrócić do Hogwartu
w dobrej formie, jak gdyby nic się nie stało. Do września zostało jeszcze kilka
dni. Czarny Pan nie wrócił więcej do tego tematu. Severus również, ale we mnie
tkwiła ta zadra jeszcze długo po tym, jak się okazało, że Horacy Slughorn
został nowym nauczycielem w Hogwarcie.
A
jednak… było warto.
*
Zaczął
się wrzesień. Tak, dało się to odczuć nawet w Kemmhyt. Poplecznicy Voldemorta
poza zabijaniem i zbijaniem pokłonów przed Czarnym Panem mieli również swoje
życie, a w nim dzieci, które wyjechały do Hogwartu. Czy to był powód, który
sprawił, że teraz każdego dnia widywałam śmierciożerców w pałacu przynajmniej
dwa razy dziennie? Nie miałam pojęcia, ale z całą pewnością miało to związek z
szafką zniknięć. Pocieszałam się tym, że teraz dom Lucjusza Malfoya musiał
przypominać King’s Cross pierwszego września przed godziną jedenastą.
Voldemort
też częściej znikał. Bywały momenty, że nie mogłam zlokalizować jego miejsca
pobytu, choć wiedziałam, że nie zawsze przenosił się do Anglii. Czułam się
sfrustrowana. Wmawiałam sobie, że był to skutek sabotowanego zamachu na
Slughorna, żeby znaleźć sobie jakiś powód jego dziwnego zachowania. By o tym
nie myśleć, spędzałam czas z panem Fizeau albo upijając się z Imhotepem i Czuju
w jego Balah Albahr, jednocześnie pilnując, by regularnie przyjmować eliksiry
mające wzmocnić moją witalność. Miotałam się. Czarnego Pana irytowały moje
częste eskapady poza Kemmhyt, więc noce spędzaliśmy oddzielnie i koło się
zamykało.
- Mam
tego dość - zwierzyłam się pewnego dnia Amenii. Wypiłyśmy dużo, ale nie na
tyle, żeby bełkotać. - Jestem tym zmęczona… czuję, że tutaj gniję.
Chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko.
Słońce
tonęło powoli w rzece, krwawiąc czerwienią na wysokie, bezchmurne niebo.
Horachte była dziś spokojna, prowadziła naszą łódź łagodnie prosto na horyzont.
Leżałam na brzuchu z ręką przewieszoną przez burtę i wpatrywałam się tępo w
podłużne rysy na wodzie, a te zaczęły przyjemnie wirować mi przed oczami.
Amenia
parsknęła śmiechem. Głowę miała mocniejszą od mojej, ale też była już mocno
podchmielona.
- Od
kiedy to twoją jedyną aspiracją jest bycie matką?
- Nie
o to chodzi - mruknęłam. - Zresztą nieważne, nie zrozumiesz tego…
- Pewno
nie, ale mogę ci w tym dotrzymywać towarzystwa. Też mam już dosyć gnicia tutaj,
tego dygania, kłaniania się… a siedzę tu ledwo ponad miesiąc. Ucieknijmy od
dworu na jakiś czas, jak robiłyśmy to dawniej… pamiętasz? - Z jej głosu
uciekła cała ironia, a twarz ożywiła się, oczy rozbłysły dziko. - Pustynia,
nocowanie przy ognisku, jedzenie tego, co się złapie… Kilka dni. Zobaczysz,
wrócisz jak nowonarodzona.
Plan
wysnuty pod wpływem dużej ilości wina ostatecznie wydał mi się równie doskonały
na trzeźwo. Pozałatwiałam wszystkie palące sprawy, resztę zostawiłam w rękach
Heather i razem z Amenią wyleciałyśmy na grzbiecie Królowej, kiedy tylko się
ściemniło. Uwielbiałam pustynię nocą. Choć temperatura mocno spadała, o tej
porze roku wciąż oscylowała wokół dwudziestu stopni. W ciągu dnia polowałyśmy
na tebo, a w nocy rozbijałyśmy obóz złożony z dwóch prostych namiotów bez wygód
i paliłyśmy ognisko, nad którym piekłyśmy chleb i mięso. Królowa była w siódmym
niebie. Amenia miała rację - powrót do prostego, niewymagającego życia i
skupienie na zaspokojeniu podstawowych potrzeb koniecznych do przetrwania to
było to, czego teraz potrzebowałam. A liczyłam, że po powrocie przybędzie mi
jeszcze jeden powód do radości.
Siedziałyśmy
na skórzanych pledach rozłożonych na piasku, między nami płonęło ognisko, na
którym skwierczały resztki spalonych na węgiel bułek. Słońce już dawno schowało
się za wydmami, ale tuż nad horyzontem malowała się jeszcze cieniutka,
pomarańczowa linia.
- Pojutrze
historia z cyklu „bogata, uprzywilejowana arystokratka urządza sobie survival
na pustyni, bo ma za dużo złota i wolnego czasu” dobiegnie końca. Jak sobie z
tym poradzisz?
Ach,
nie mogła schować do kieszeni tej swojej kpiny nawet na jedno zdanie. W
odpowiedzi cisnęłam w nią tym, co akurat miałam pod ręką; czarownica nie
zdążyła się przesunąć i rękawica ze smoczej skóry pacnęła ją w ramię.
- Niedługo,
jeśli Izyda pozwoli, stanę się jeszcze bardziej uprzywilejowana - odparłam
cicho, nie mogąc powstrzymać uśmiechu próbującego wkraść się na usta.
Patrzyłyśmy
na siebie przez dłuższą chwilę, ale Amenia w mig pojęła moją - niezbyt zresztą
enigmatyczną - wypowiedź. Wybuchnęła śmiechem i pochwyciła rękawicę, żeby ją do
mnie odrzucić.
- Czyli
wracasz do starego, nudnego życia - westchnęła z udawanym rozczarowaniem, choć
dało się w tym usłyszeć nutkę radości.
- Życie
matki nie musi być nudne. Poza tym jestem królową, muszę rodzić dzieci.
- Innym
słowem, to, przed czym uciekałaś dwadzieścia lat temu, teraz chętnie się temu
podporządkowujesz.
Sapnęłam
niecierpliwie. Rozmowy z Amenią właśnie takie były - nienawidziłam ich i
wielbiałam je w równym stopniu tak samo. Chyba jako jedyna ze wszystkich
otaczających mnie osób mówiła wszystko tak, jak czuła, nie czyniąc przy tym
bolesnych złośliwości. Wiedziałam, że zawsze odpowie szczerze, ale musiałam
liczyć się z trudnymi do przełknięcia argumentami.
- Właśnie
to miałam na myśli, mówiąc, że tego nie rozumiesz - sarknęłam. - Życie
typowej żony kręciło się wokół pustych imprez i bezsensownego wypluwania z
siebie kolejnych dzieci, ale jedno ani drugie nie łączyło się z realną władzą.
Malfoyowie od pokoleń przeważnie mają tylko jedno dziecko, a ród Blacków
rozmnaża się na potęgę, ale jedni i drudzy mają w Wielkiej Brytanii jednakowe
znaczenie. Ale kiedy zasiadasz na tronie, im masz więcej synów, tym twoja
pozycja jest bardziej stabilna. W innym razie dookoła kręci się mnóstwo twoich
braci, sióstr, kuzynów, innych pociotków gotowych strącić cię z tronu.
- Tak,
jak ty strąciłaś Zivit - dokończyła. - To po to przygarnęłaś Totmesa.
Nie
zapytała. Stwierdziła. W pierwszym odruchu miałam chęć wstać i ją uderzyć. Imię
siostry działało na mnie jak płachta na byka, zwłaszcza w jej ustach, to
pragnienie uleciało wraz z pojawieniem się innej myśli. Czy tak będzie już
zawsze? Czy postąpiłam słusznie, inaczej niż Voldemort pozwalając żyć swojej
rodzinie? Czy ich życie było mniej istotne od władzy nad Kemmhyt? Cofnęłam się
pamięcią do dnia swojej koronacji i do wzruszenia, które wtedy wypełniło moje
serce na widok szczerej radości poddanych. A wtedy byłam przecież zupełnie
nieopierzonym pisklęciem. Miałam wtedy tak powierzchowne poglądy na temat
noszenia korony i dopiero z czasem przekonałam się, że nie dźwigałam ozdoby, a
brzemię. Odpowiedzialność za dobrostan i życie tylu ludzi. Nie chodziło wcale o
to, by oni mnie kochali i wiwatowali, kiedy królewski powóz jechał ulicami
miasta. Czy już zawsze będę się zastanawiać: a może lepiej byłoby dla nich,
gdyby to Zivit zasiadła na tronie zamiast mnie?
Czasu
nie dało się cofnąć. Zivit nie żyła. Śmierciożercy zadomowili się w Kemmhyt.
Mogłam jedynie próbować szyć z tego na bieżąco, tak, jak potrafiłam
najlepiej.
Wróciłyśmy
dokładnie po siedmiu dniach nieobecności. Ten tuzin guźców, który ze sobą
przyniosłyśmy, był niespecjalnie dużym zastrzykiem gotówki z perspektywy
wydatków, które szykowały się na kolejny kwartał, ale stanowił jakiekolwiek
wytłumaczenie na naszą niecodzienną nieobecność. Przynajmniej w oczach Czarnego
Pana, ale kiedy moje przypuszczenia ostatecznie się potwierdziły, resztki obaw
prysły jak bańka mydlana.
A
jednak nie był zły. Siedział w gabinecie i pilnie notował, zajęty swoimi
sprawami. Temat Snape’a i Slughorna odszedł w zapomnienie, jak gdyby to nigdy
się nie wydarzyło, a jednak wciąż źle się z tym czułam, rozdarta między
sentymentem a świadomością sabotowania własnego męża. Natomiast z nutką
rozbawienia opowiedział mi o misji, jaką zlecił na ten rok synowi
Lucjusza.
- Naprawdę
wierzysz, że ten chłopak zdoła zabić Dumbledore’a? - zapytałam.
Stałam
oparta o gablotkę naprzeciwko i podjadałam daktyle.
- Ani
trochę - odparł, nie podnosząc głowy znad pergaminu. - Ale jeżeli
chłopak przy okazji może się wprawić… może okaże się bardziej przydatny niż
jego ojciec. A Dumbledore… To jest zadanie Snape’a.
- Oby
tym razem nie zawiódł.
Nie
odpowiedział. Pióro, które do tej pory skrzypiało równomiernie, przerywane
jedynie momentem zanurzenia stalówki w kałamażu, zamilkło. Czarny Pan
rozmyślał. Poczułam delikatny, nieprzyjemny skurcz w podbrzuszu, spodziewając
się, że jednak wróci do Slughorna, ale nie. Uniósł głowę i spojrzał na mnie
dziwnie zmrużonymi, przenikliwymi oczami.
- Jak
ci się wydaje, czy Snape może żywić do mnie urazę po tym, jak zabiłem tę
szlamę?
Pytanie,
jak i ton, jakim je zadał, wydało mi się tak abstrakcyjne, że nie miałam
pojęcia, czego dotyczyło. Teraz i ja zmrużyłam oczy.
- Jaką
szlamę?
- Szlamę,
matkę Pottera.
- Dlaczego
pytasz?
- Snape
ją “kochał”. Przynajmniej tak twierdził. Poprosił mnie, bym darował jej życie,
ale wybrała śmierć. Snape nigdy nie poruszył tego tematu.
- Trudno
powiedzieć, minęło tyle lat… - zawiesiłam głos i sama zaczęłam dumać. Ja
przez trzynaście lat czekałam na Czarnego Pana, choć miałam wiele pokus. Ale
wiedziałam, że on mógł powrócić. A matka Pottera była nieodwracalnie martwa.
Zresztą nawet gdyby ocalała, miała męża i dziecko. Może Snape miał nadzieję, że
jeśli oni zginą, ona zechce z nim być? Najwidoczniej nie zechciała, skoro
wybrała śmierć. - Możliwe, że naprawdę ją kochał. Ale z drugiej strony w
takim przypadku wierność temu, w co się wierzy, ma chyba więcej do powiedzenia.
W końcu to szlama.
- Tobie
nie przeszkadzał mój status krwi - rzekł, a jego brwi drgnęły
prowokująco.
- To
zupełnie inna sprawa. Matka Pottera pochodziła od mugoli, a ty ze starego,
czarodziejskiego rodu. Możemy zostawić na moment temat Pottera? Nieustannie o
nim mówisz. Nie-us-tan-nie. Chciałabym ci o czymś powiedzieć.
W
spojrzeniu, które mi posłał, rozbłysło na czerwono niezbyt przyjemne
ostrzeżenie.
- Ponieważ,
jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, jest to dość istotny temat - wycedził i
w nerwach chwycił za pióro. - Mam na głowie nieco więcej niż nieprzerwany
ciąg świętowania.
Westchnęłam,
trochę zła na samą siebie. Odłożyłam miseczkę z daktylami i podeszłam, żeby
usiąść mu na kolanach; nie strącił mnie, ale cały się spiął pod wpływem mojego
dotyku, a zmarszczone czoło i przymrużone oczy nie zwiastowały niczego
dobrego.
- Oj,
nie denerwuj się - odezwałam się nieco marudnie. - Niedługo możemy mieć
jeszcze jeden powód do świętowania. Ale ten, myślę, że cię ucieszy.
Obdarzył
mnie łaskawym, pełnym satysfakcji uśmiechem, a ramiona oplotły się wokół mojej
talii jak dwa czarne węże.
- Czas
najwyższy - wysyczał.
Złapał
mnie za kark i przyciągnął bliżej, tak, by móc pochwycić moje usta w niezbyt
delikatnym pocałunku.
- A,
jeszcze jedno, pewnie się ucieszysz - dodał po chwili, nie kryjąc
złośliwości. - W poprzedni poniedziałek Silas ujawnił się z magią.
Transmutował Nadirę w świnię, wzbudzając wśród części dworu popłoch. Wielka
szkoda, że cię to ominęło, ale jestem pewien, że na pustyni z El Bani miałaś
ciekawsze widowiska…
Poderwałam
się na nogi, równie zasmucona, co wściekła i, co najgorsze, wcale nie na niego,
a na siebie. A Voldemort zaczął się śmiać.
- Żartujesz
sobie ze mnie! - nie byłam pewna, czy zapytałam, czy rzuciłam
oskarżenie.
- Sama
idź i zobacz.
Natychmiast
wyszłam, odprowadzona wzrokiem niemal płonącym triumfem. Istotnie natychmiast
pobiegłam do komnat, w których przez większość dnia przebywali chłopcy, a przez
głowę przewijały mi się setki oskarżeń. Jak to możliwe, że od samego początku
wykazywał się wobec dzieci godnym podziwu lekceważeniem, a to właśnie jakiś
cudem przed nim - właśnie przed nim - Silas postanowił pierwszy raz
czarować.
Nie,
z całą pewnością robił sobie ze mnie żarty.
A
jednak nie.
Kiedy
wpadłam, pierwsze, co zobaczyłam, to lewitujące krzesło, a zaraz potem Silasa
siedzącego na podłodze. Sekundę później drewniany klocek wystrzelił w stronę
drzwi z taką siłą, że musiałam odskoczyć na bok. Dziecięcy śmiech wypełnił cały
pokój i jeszcze jeden klocek wyleciał w powietrze, ale tym razem prosto w
stronę Nadiry. Nie wyglądała na zaskoczoną, za to na jej twarzy przybył drugi
siniak. Rzeczywiście Voldemort nie skłamał. Pierwszy raz nie minął się z prawdą
ani o cal, a musiał użyć tego po to, żeby zrobić mi na złość.
Przecież
nie byłby sobą.
Minęła
mi pierwsza złość i naturalnie nie posiadałam się z radości. Rzadko się zdarza,
że dziecko, które nie osiągnęło roku, tak przemyślanie władało magią, ale z
drugiej strony ani trochę mnie to nie dziwiło. Silas był jego nieodrodnym
synem. Inaczej nie mogło się stać. Od tamtego dnia starałam się spędzać jak
najwięcej czasu w pokojach chłopców, licząc, że i Totmes wkrótce sam zacznie
przejawiać magiczne zdolności, ale nic takiego się nie działo. Podczas gdy on
pakował sobie zabawki do ust, Silas notorycznie transmutował włosy Nadiry w pęk
cukinii. Wiedziałam, że miał jeszcze dużo czasu, ale wtedy w moim sercu
zakiełkowało pierwsze ziarno niepokoju - a co, jeśli Totmes okaże się
charłakiem?
Przez
kolejne dni moje myśli krążyły w większości dookoła dzieci - tych na świecie i
tego w moim łonie. Słodko-gorzkie uczucia przechodziły mnie falami, raz
napędzając do działania, raz przykuwając do łóżka na długie godziny w ciągu
dnia, a ja starałam się im poddawać. Najwyraźniej w tym momencie organizm tego
potrzebował. O ciąży nie powiadomiłam nikogo. Było zbyt wcześnie na ogłaszanie
radosnej nowiny.
Heather
prędko zauważyła, że coś się zmieniła. Ona wiedziała wszystko, więc
spodziewałam się, że prędzej czy później pojawi się w moich komnatach, kiedy
wszyscy będą zajęci swoimi sprawami, najpewniej rano albo późnym wieczorem i
rzuci jakąś sugestywną uwagę, dając do zrozumienia, że wie.
I
dokładnie tak stało się jakiś tydzień po moim powrocie z wyprawy na pustynię.
Czesałam perukę, już prawie gotowa do spania, świeżo wykąpana i w nocnej
szacie, kiedy rozległo się cichutkie pukanie do drzwi. Tylko dwie osoby miały
tutaj wstęp - Czarny Pan przeważnie nie pukał, tylko zjawiał się jak gdyby
nigdy nic, zazwyczaj bez ostrzeżenia, a jeśli pukał, to nie w ten sposób.
Weszła
natychmiast po usłyszeniu zaproszenia. Najpierw wsunęła do środka głowę,
dopiero później weszła reszta ciała. Na widok jej potarganego dziennego stroju
i zbyt dużego przerażenia, nieadekwatnego do wieści o ciąży swojej królowej,
natychmiast wstałam.
- O
co chodzi? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Zamknęła
za sobą dokładnie drzwi i głośno przełknęła ślinę.
- Moja
pani, lepiej usiądź. - Oczywiście nie posłuchałam. - Pani wuj Ahmed i
jego najstarszy syn… oni nie żyją.
~*~
Tak
mnie coś zupełnie spontanicznie tchnęła podczas urlopu, siadłam i napisałam
rozdział. A pamiętam, że baaardzo ciężko było mi się za niego zabrać.
Najwidoczniej potrzebowałam dłuższej przerwy, żeby odzyskać serce do tej
historii. Ale ze mną to wiadomo, jak jest - mogę mieć przerwę nawet długi,
długi czas, ale ostatecznie i tak coś napiszę i wrzucę. Tym bardziej, że do
końca tego opowiadania zostało już naprawdę bardzo niewiele. :)
Tęsknimy i czekamy niecierpliwie :)
OdpowiedzUsuń<3
UsuńHmmm coś się pojawi wkrótce???
OdpowiedzUsuńNowość (rozdział 105) prawdopodobnie w czerwcu/lipcu, zależy, jak się wyrobię z betowaniem, obecnie jestem na poziomie rozdziału 17, więc muszę wypluć z siebie jeszcze trzy i wtedy przysiądę do 105.
UsuńFROZEN!
OdpowiedzUsuńTyle się działo, że już prawie zapomniałam wchodzić na mojego ulubionego polskiego bloga o Tomie.
Ale jestem już po maturach i chyba nawet je zdałam <3
Odetchnę sobie przy nowych rozdziałach i pewnie powtórce wszystkich zbetowanych.
Czekam cierpliwie i życzę sił na wyjście z pisarskiego dołka. Po tylu latach to już nic dziwnego, że ciężko się do tego dalej zabierać, ale liczę na to, że wen jeszcze na ciebie znów spłynie.
Pozdrawiam!
Eliza
Jaka tam wena, nade mną trzeba stać z kijem, żebym pisała. XD
UsuńOcho, już lato, może rozdział się pojawi? :)
OdpowiedzUsuńTak, pojawi się... ale pewnie dopiero w lato 2020, bo teraz ryję stare rozdziały.
UsuńFrozen, będziesz jeszcze wracała na blogi, czy już raczej nie ma na co czekać? </3
OdpowiedzUsuńPewnie, że będę, nigdy nie porzucam opowiadań.
UsuńNo właśnie, próżne nasze nadzieje
OdpowiedzUsuńMoje obietnice to nie obietnice wyborcze, prędzej czy później zostaną zrealizowane. XD
UsuńStyknął rok <3
OdpowiedzUsuńNawet ponad rok, ale rozdział siedemnasty już wisi, można czytać. :D
UsuńŻyjesz jeszcze?
OdpowiedzUsuńStrasznie mi głupio, że tak późno przyszłam poodpisywać na komentarze, ale dorosłość. :< Taak, jeszcze żyję, jestem jak Maryla Rodowicz, od czasu do czasu trzeba mnie odmrozić, żebym zaczęła publikować. XD I to jest właśnie ten moment.
UsuńYey, ale się cieszę, że wróciłaś! Już myślałam, że zostawiłaś to opowiadanie niedokończone na wieki, co szczególnie mnie martwiło, bo jestem nowa i nie wiem co się ma wydarzyć :D Tak czy inaczej fajnie, że już jesteś :)
OdpowiedzUsuńTym się kompletnie nie musisz martwić, bo zdarza mi się czasami zniknąć na kilka miesięcy, samych opowiadań mam do pisania jeszcze kilka, a gdzie tam jeszcze cała reszta życia... Ale opowiadań nigdy nie porzucam. :) I chociaż miałabym kończyć rozdział na łożu śmierci, to go skończę. :D
UsuńA kiedy cos nowego?
OdpowiedzUsuńAaaaa!!! 2 lata czekania, tracę nadzieję...
OdpowiedzUsuńO proszę, blog jednak żyje <3
OdpowiedzUsuńCzy w okolicach lipca/sierpnia znajdziesz chwilę na jakąś nowość? Tęsknię za Twoją wersją Egiptu <3
OdpowiedzUsuńJuż sprawdzam w rozpisce. :D
UsuńTak, na wakacjach jest to całkiem możliwe, muszę skończyć jakieś półtora rozdziału na dwa inne opowiadania i 105 na DLR jest trzecie w kolejce. :D
Cudowne wieści <3
UsuńJakie szanse, że wakacje pozwolą na nowy rozdział?
OdpowiedzUsuńa co się dzieje z Midnightem, przepadł bez wieści wiele rozdziałów temu...
OdpowiedzUsuńNie pamiętam, w którym rozdziale to było (w każdym razie dawno), ale Midnight wrócił do świątyni Bastet jako jeden z nieśmiertelnych kotów, którzy "służą" swojej bogini. W tej części jeszcze się pojawi. :)
UsuńJakie szanse na następny rozdział?
OdpowiedzUsuńkobieto! puchu marny!!! to już są całe LATA bez nowego rozdziału! zdradź chociaż jakieś suche spojlery jak to się kończy...
OdpowiedzUsuńDenana
Etam zaraz lata...
UsuńNie, w sumie jednak lata. ;_;
Dam jeden spoiler: będzie druga część DLR. :)
Hej, może jeśli już nie piszesz jest szansa na powrót na blog rozdziałów usuniętych jako „betuję”? Chciałabym sobie odświeżyć tę historię, a trudno z taką luką. :)
OdpowiedzUsuńNo nie wierzę, nareszcie!!! <3
OdpowiedzUsuń