3 października 2009

20. Kraina traw

Pierwsze, co zobaczyłam, to oślepiający blask. Choć na głowie miałam słomkowy kapelusz z szerokim rondem, a w dłoni rozłożony parasol, promienie słoneczne oślepiły mnie tak, że moje oczy wrzasnęły z bólu i zaczęły łzawić. W miejscu, w którym się pojawiłam, nie było cicho. Uszy wypełnił mi jednostajny, relaksujący szum morza i intensywne cykanie świerszczy. Raz po raz wciągałam do płuc powietrze nasycone wonią ziół, przetykane zapachem morskiej wody przywleczonego przez wiatr. Choć nie wybiło jeszcze południe, z nieba lał się żar. Musiała minąć dłuższa chwila, by oczy zdołały przyzwyczaić się do takiej jasności i dopiero wtedy dostrzegłam, że nie znajdowałam się na plaży, a po środku olbrzymiego pustkowia. Wyschnięte, strzeliste trawy sięgały mi niemal do pasa i kładły się miękko pod wpływem delikatnego podmuchu wiatru. Poczułam w gardle uścisk — ocean traw rozciągało się po horyzont i jedynie subtelny szum fal dobiegający z lewej strony świadczył o tym, że gdzieś nieopodal znajdowała się plaża. Zaczęłam powoli iść w stronę tego dźwięku, licząc na to, że po drodze trafię na wydeptaną ścieżkę. Początkowo się zestresowałam, ale im dłużej szłam w otoczeniu tych wszystkich uspokajających odgłosów, tym bardziej chciałam, by trwało to wiecznie. Zioła muskały z czułością poły mojej lnianej spódnicy, ciepły podmuch okalał twarz i odsłoniętą szyję, gładził włosy, trącał niesforne pasma, które wymknęły się spod kapelusza i tańczyły na wietrze jak natchnione. Po kilkuminutowej, powolnej wędrówce faktycznie natrafiłam na polną dróżkę; była co prawda niemal w całości zarośnięta, ale wyraźnie prowadziła w kierunku maleńkiego, brązowego budynku. Natychmiast przyśpieszyłam kroku. Opuszczony dom na kompletnym odludziu wpasowywał się doskonale w miejsce spotkania grupy znajomych takiej jak nasza. Kiedy podeszłam bliżej, okazało się, że dworek to było za dużo powiedziane. Parterowa budowla z wysokim strychem, pochylona pod ciężarem czasu i zaniedbania, wyglądała na zwyczajny wiejski domek zbudowany z kamienia, dach pokrywał niemal w całości wysuszony mech, między dachówkami pchały się kępy żółtej trawy, identycznej, jaka otaczała zarośnięte podwórko. Do jednej ze ścian, tej od strony morza, przylegała drewniana, bardzo zniszczona dobudówka przypominająca stodółkę albo szopę na narzędzia. A wszystko to postawione w sąsiedztwie regularnych, łagodnych pagórków. Obrazek jak z pocztówki. Przystanęłam na chwilę, by podziwiać ten widok wolny od szaroburych kamienic i brudnych ulic, gdy na tle uchylonych drzwi do domu pojawiła się jakaś wysoka, szczupła postać. Chłopak odziany w szarobure, podniszczone ubranie prawie zlewał się z brązowymi ścianami, w ostrym, sierpniowym słońcu połyskiwała wyłącznie jego jasna, niemal pergaminowo biała skóra. Podeszłam jeszcze bliżej i zobaczyłam więcej. Jedną rękę miał wsuniętą do kieszeni, drugą odciągnął od ust i wykonał ruch przypominający rzut. Ogryzek jabłka zniknął gdzieś w trawie. Nawet z oddali rozpoznałam w tym człowieku Toma. Rozluźnionego, ze zmierzwionymi, nieułożonymi włosami i rękawami podwiniętymi powyżej łokcia, w mugolskich łachach — w tak niecodziennej dla siebie odsłonie, ale i pomimo tego poczułam, jak coś ścisnęło mnie w środku. Po jakimś czasie i on mnie dostrzegł.

Spotkaliśmy się wpół drogi. Moje serce rwało się do niego, zachęcane tęsknotą, która wezbrała silnym strumieniem i wepchnęła prosto w jego ramiona. Chciałam opowiedzieć mu o tylu rzeczach, idąc na to spotkanie, miałam nadzieję, że będzie nam dane kilka chwil tylko dla siebie właśnie po to, by tego wszystkiego wysłuchał, ale gdy nareszcie się zobaczyliśmy, w głowie ziała kompletna pustka. Parasol wyleciał mi z rąk, a kapelusz zsunął się z włosów, kiedy silne dłonie oplotły mnie jak dwa węże, a łapczywe usta wpiły się w moje. Nie miałam tego dnia żadnych zahamowań. Natłok emocji spowodował, że nie zważałam na nic. Na wnętrze szopy, na kurz, na swoją nagość… na przeszłość. Liczyło się tylko tu i teraz, tylko to, że pierwszy raz od ponad pół roku znów byliśmy razem. Spodziewałam się, że powrót okaże się niemożliwy albo ciężki do poczynienia, lecz stało się to tak naturalnie, jakby nic się między nami nie wydarzyło. Nie popsuło. Te wszystkie dzikie uczucia, które drzemały przez pół roku jak spetryfikowane, zbudziły się gwałtownie, jak gdyby nigdy nie spały.

Leżeliśmy nadzy na podłodze przyprószonej sianem, pod zapadniętym, zmurszałym sufitem, tak nadzy, jak nas Pan Bóg stworzył, ale nie odczuwałam w związku z tym żadnego dyskomfortu. Prowizoryczne posłanie, jakie oddzielało nas od gołych desek, ongiś było chyba sporym workiem z juty. Wszystko dookoła pokrywał pył, ale wyglądało na to, że ktoś trochę tu uprzątnął, bo podłogę miejscami zamieciono, w zardzewiałym wiadrze znajdowała się czysta woda, a okna oczyszczono z pajęczyny. Rozłożyłam się wygodnie na plecach, wsparłszy głowę na skrzyżowanych ramionach i utkwiłam wzrok w olbrzymiej płachcie zawieszonej dokładnie nad nami w centralnej części sufitu. Dookoła znajdowało się kilka maleńkich otworów odsłoniętych zapewne przez pozrywane dachówki; słońce wpadało przez dziurki smukłymi promieniami, tworząc na podłodze oślepiające plamy. Zamknęłam oczy i trwałam tak przez dłuższą chwilę, napawając się zapachem soli, ziół i starego drewna. Dźwięki z otoczenia płynęły przez uszy prosto do mojego umysłu, wymiatając z niego wszystkie dotychczasowe troski, aż pozostał tylko szum morza, cykanie świerszczy i głęboki oddech Toma. Byłam w tamtym momencie tak szczęśliwa, tak rozkosznie senna i lekka, że zapragnęłam zostać tu na zawsze.

— Jak tu spokojnie — westchnęłam cicho. 

Bałam się wydać z siebie dźwięk głośniejszy od szeptu, choć i tak mój głos wydał mi się niestosowny, nieadekwatnie jazgotliwy. Riddle nie odpowiedział od razu. I on leżał na wznak, oczy miał zamknięte, a promienie słońca wdzierające się przez otwory między krokwiami tworzyły na jego twarzy i ramionach sieć białych punkcików.

— Uciekam tu, kiedy potrzebuję izolacji od tego mugolskiego grajdołka — odparł i przeciągnął się. Brzmiał równie głucho i leniwie, ale gdy otworzył oczy, błysnęła w nich na czerwono ta sama energia, którą widywałam podczas jego rozmów z profesorem Slughornem. — Zgoda na teleportację znacznie to ułatwia.

Obróciłam się na bok i podparłam policzek na ręce.

— I tak łatwo oddajesz nam swoją samotnię…

Tego już nie skomentował, tylko ponownie zamknął oczy. Wiele razy zastanawiałam się nad tym, czym dokładnie zajmował się Tom. Nigdy nie poznałam dokładnego zakresu jego obowiązków w stadninie, ale Riddle nie wyglądał na przepracowanego. Jego dłonie były tak samo wypielęgnowane, ramion nie znaczyły plamy od słońca, skóra dookoła oczu pozostawała identycznie jasna i delikatna. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, jak szybko ten Ślizgon zjednywał sobie ludzi. U Greengrassa — z natury już i tak łagodnego i prostodusznego — musiał mieć jak pączek w maśle. A kiedy sobie przypomniałam, że to wszystko dzięki mnie, poczułam wzrastającą dumę.

Wypoczęta i rozluźniona, nasyciwszy się do woli tym sielskim obrazkiem, zaczęłam dokładniej badać wnętrze stodółki. Właściciele tego domu mogli tu trzymać co najwyżej kury i tak w rzeczywistości musiało być, bo pod ścianą znajdowały się cztery kolumny skrzynek przypominających grzędy. Większość z nich wciąż wypełniała stara słoma, choć te najbliżej mnie ktoś wysprzątał i teraz znajdowało się tam kilka książek, przybory toaletowe i wysłużona walizka z rudawej skóry. Ta sama, z którą widziałam Toma na dworcu King’s Cross.

— Nocowałeś tutaj? — zapytałam głośno.

— Od trzech dni — odparł niemal natychmiast. Jego głos również odzyskał normalną barwę, ale i tak nie sposób było tym zagłuszyć dźwięków dochodzących z rozłogów. — Pan Greengrass był tak dobry i dał mi kilka wolnych dni, żebym mógł gdzieś wyjechać. Czasami tutaj przyjeżdżam, żeby trochę pomyśleć, odciąć się od świata… Zwłaszcza w nocy. Pięknie widać tutaj gwiazdy.

To mówiąc, sięgnął po różdżkę, machnął nią krótko, a płachta rozciągnięta nad naszymi głowami zwinęła się z trzaskiem, odsłaniając przepastną dziurę w dachu. Słońce momentalnie zalało cały środek izby. Instynktownie, praktycznie na oślep szurnęłam przerażona do tyłu i struchlała przywarłam plecami do ściany. Kurz, który wzbił się w powietrze, był teraz doskonale widoczny na tle ukośnych promieni. Obrzuciłam Toma lodowatym, wściekłym spojrzeniem, widząc, jak zaczął się gramolić, aby podeprzeć się na łokciach, chichocząc pod nosem.

— Postradałeś rozum? — warknęłam i jeszcze mocniej przysunęłam się do ściany, upewniwszy się, że dokładnie każdy kawałeczek mojego ciała znajdował się w cieniu. — Zasłoń to natychmiast! Chcesz mnie zabić? Nie spakowałam żadnego eliksiru i nikt nie będzie w stanie mi pomóc na tym pustkowiu, nawet ty!

Wciąż cała się trzęsłam i dyszałam ciężko, obserwując, jak ze śmiechem posłusznie zasłonił otwór w suficie. Z godnością wróciłam na swoje miejsce, ale nie miałam już ochoty się kłaść. Leniwa, senna atmosfera przedpołudnia prysła jak bańka mydlana.

— Niczego nie zabrałaś, choć wiedziałaś, że wyznaczone miejsce spotkania to plaża — zadumał się. Ponownie rozłożył się na posłaniu, ale tym razem nie spuścił ze mnie wzroku nawet przez sekundę. Spojrzenie godne Dumbledore’a. — Uniknąć słońca… to raczej niemożliwe.

— Uznałam, najwidoczniej mylnie, że spędzę ten czas z dorosłymi osobami, które nie będą próbowały zabawić się moim kosztem — prychnęłam wyniośle.

Poczułam się po dwakroć zraniona. Pierwszy raz wtedy, kiedy odsłonił otwór w dachu, drugi raz w momencie, gdy spostrzegłam, że wciąż go to bawiło. Takich żartów spodziewałam się, owszem, po Mulciberze, po Rosierze… nawet po Bellatriks, której wciąż nie przeszły dąsy po moim dowcipie z ukradzionym pamiętnikiem… po każdym, ale nie po Tomie. Siedziałam tak przez chwilę spięta i zachmurzona, dopóki Riddle nie zagadnął:

— Nigdy właściwie nie powiedziałaś, dlaczego unikasz słońca…

— Jak to nie? — przerwałam mu urażona. — Jestem uczulona.

Tom uśmiechnął się pobłażliwie.

— Tak — przyznał cierpliwie i usadowił się wygodnie, oparty o ścianę z grzędami. — Ale nigdy nie opowiadałaś, co dokładnie się dzieje, kiedy padną na ciebie promienie słońca. Zaczynasz się palić? Syczysz? Obnażasz kły?

Obrzuciłam go jeszcze jednym pogardliwym spojrzeniem, ale tym razem i moje usta drgnęły w lekkim uśmiechu.

— Zabawne, boki rwać — odburknęłam, prostując się. Zaczęłam wyliczać: — Czuję mrowienie na tym kawałku skóry, który jest odsłonięty, ale mrowienie przemieszcza się dalej, aż ogarnia całe ciało. Następnie zaczynam puchnąć, pojawiają się czerwone plamy…

— Takie? — wpadł mi w słowo, wskazując na swoją pierś.

W miejscach, na które przez dłuższy czas świeciło słońce wpadające przez maleńkie otwory w dachu, widniały teraz ciemniejące, czerwonawe ślady. Skóra dookoła nich wyglądała na lekko napiętą. Trochę się zmieszałam, ale kontynuowałam:

— T-tak, ale u mnie to postępuje znacznie szybciej i się rozlewa. Okrutnie piecze, pojawia się t-taka… okropna wysypka… Zaczynam kaszleć, duszę się… Co prawda do tego ostatniego etapu jeszcze nigdy, dzięki Bogu, nie doszło, ale tylko dlatego, że rodzice tego pilnowali. Natychmiast dostawałam eliksir i wszystko wracało do normy.

— Hmm — mruknął cicho, a jego oczy ponownie rozbłysły, jakby składał w głowie rozwiązanie jakiejś zagadki. — Skoro nigdy do tego nie doszło, to skąd wiesz, że zaczynasz się dusić?

Tym razem i ja się zamyśliłam. Nigdy dotąd nie analizowałam tego tak dokładnie. Odkąd tylko pamiętałam, wiedziałam, że słońce nie było moim przyjacielem. Próbowałam sięgnąć pamięcią tak daleko, jak się dało, aby przypomnieć sobie jakiś naprawdę ciężki, zagrażający mojemu życiu atak alergii… ale w głowie miałam wyłącznie sceny, w których przerażona mama, widząc rozlewające się po moich kończynach purpurowe plamy, biegła z fiolką jadowicie pomarańczowej mikstury i straszyła: musisz wypić wszystko co do kropelki, żebyś się nie udusiła. Teraz, kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, nie byłam do końca pewna, czy kiedykolwiek naprawdę widziałam na ciele ropną wysypkę, o której powiedziałam Tomowi, a przed którą próbowali strzec mnie rodzice. Riddle drążył temat, jakby próbował udowodnić mi kłamstwo albo to, że się myliłam, ale jaki cel miałaby matka, wymyślając sobie niebezpieczną alergię na słońce, pojąc córkę eliksirami niewiadomego pochodzenia, podporządkowywać pod to wszystkie wyjścia i wakacje?

— Spina mnie w gardle — mimo to szłam dalej w zaparte, ale mój głos nie brzmiał już tak pewnie, jak na początku. — A to chyba oczywista zapowiedź duszności. W dzieciństwie rodzice nigdy do tego nie dopuścili, bo się o mnie troszczyli, a później sama nauczyłam się o siebie dbać.

— W rzeczy samej — mruknął, a ja byłam pewna, że tym razem dosłyszałam w tym wyraźnie brzmiącą nutkę ironii. — Przyznaj: nigdy nie doświadczyłaś prawdziwego ataku. Czerwona skóra i lekkie pieczenie to normalna rzecz w trakcie opalania. Twoi rodzice są opętani manią wszystkiego, co świadczy o wysokim statusie. Z bladą cerą włącznie…

— Tak, zwłaszcza moja matka…

— …a mnie w natłoku tych bladolicych panienek bardzo podoba się opalona skóra…

Wyciągnął rękę, żeby dotknąć mojej twarzy, a jego oczy zaświeciły się złowieszczo.

— Mnie nie podpuścisz jak Black — odparłam, odtrąciwszy jego dłoń, ale poczułam, jak krew napełniła moje policzki. — Nie zamierzam ryzykować życiem, basta!

— Ja? Gdzież bym śmiał — udał zdziwienie, przeciągając ostentacyjnie sylaby. — Ale sama widzisz, że coś tutaj się nie zgadza. Konsultowaliście tę przypadłość z jakimś uzdrowicielem? Próbowaliście to leczyć? Nie? Jaki rodzic, który troszczy się o swoje dziecko, nie próbuje go wyleczyć, tylko wciska mu do ręki parasol? Na moje ta cała alergia to tylko narzędzie…

— Przestań, snujesz spiskowe teorie! — przerwałam mu ze śmiechem, ale po chwili zapytałam: — Narzędzie? Narzędzie do czego? Jaki sens mieliby wmawiać mi alergię, która nie istnieje?

Ale Tom milczał. W jego oczach pojawiło się coś, czego do tej pory nie widziałam. Jakiś niepokojący głód, oczekiwanie jak na coś ostatecznego, którego — mimo opanowania — nie sposób było ukryć. Jak niezdrowy blask gorączki. Zakłopotana odwróciłam wzrok i wbiłam go w podłogę, ale gdy znów po chwili spojrzałam na Riddle’a, jego oczy wyglądały już całkiem normalnie.  

— Ciężko mi w to uwierzyć… — mruknęłam tym razem bardzo niepewnie. — To brzmi absurdalnie…

— Ale kusi cię sprawdzić — dokończył za mnie. Mówił tak cicho, że jego głos prawie zlewał się z dźwiękami świerszczy i fal. — Przekonać się, czy to prawda, czy kolejne dziwactwo twoich rodziców… Chęć postąpienia wbrew ich woli już cię podgryza, a tylko wtedy, kiedy wrócisz do domu opalona, bez żadnych objawów alergii, przekonasz się, jaki mieli w tym interes…

— …albo dostanę ataku.

— Wtedy wrócisz do domu po eliksir i nic się nie stanie — odparł.

Powiedział to tak płynnie, jakby już dawno sobie wszystko przemyślał i czekał tylko na właściwy moment, by mnie podpuścić. Przez moment przemknęło mi nawet przez myśl, że wybór tego miejsca też mógł być nieprzypadkowy, ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, im dłużej analizowałam słowa Toma, tym bardziej byłam skłonna spróbować. Riddle miał rację. Teleportowanie się prosto do sypialni, zabranie fiolki z eliksirem i powrót do chaty mógł zająć całą minutę. Dokładnie tyle, ile wygrzebanie mikstury ze szkolnej torby. Niczym nie ryzykowałam.

Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie zapytałam, co dokładnie znajdowało się we flaszeczkach, których spory zapasik trzymałam zawsze pod ręką, w kufrze, w każdym plecaku i walizeczce. Pech chciał, że akurat o tej dawno zapomnianej, plecionej torbie, której nie zdążyłam w tym roku do tej pory założyć, zupełnie zapomniałam.

— Nie jestem pewna… — bąknęłam, uciekając wzrokiem od jego twarzy. W głowie miałam plątaninę myśli i sama nie wiedziałam, co czułam. Czy naprawdę tego pragnęłam, czy znów dałam się zwieść.

— Nic się nie stanie. Możesz mi zaufać.

Automatycznie rzuciłam przelotne spojrzenie w kierunku torby, gdzie na stosie byle jak zwiniętych szat połyskiwał delikatnie maleńki fałszoskop na łańcuszku. Milczał. Byłam coraz bardziej przekonana, że igrałam z ogniem. Nie dość, że w tajemnicy przed rodzicami zrobiłam sobie samotne wakacje, to jeszcze ryzykowałam zdrowiem, aby podważyć ich racje. Natychmiast nawiedziły mnie urywki wspomnień z bardzo wielu wakacji z dzieciństwa, kiedy to wybiegałam z hotelu bez kapelusza, w szacie z odsłoniętymi ramionami, kiedy chciałam kąpać się w morzu razem z Sokarisem i innymi dzieciakami. Matka wpadała w histerię i biegła osłonić mnie przed najmniejszym promieniem, jakbym miała obrócić się od niego w proch. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Przecież byłam chora. Tak mówili rodzice, a przecież wszystko, co mówili, było niepodważalne. I prawdziwe.

Tom uśmiechał się tak zachęcająco.

Chwilę później już rozkładałam się z powrotem na posłaniu, dokładnie pod przysłoniętą dziurą w suficie, wciąż zestresowana i niepewna, ale uczuciem, które powoli zaczynało dominować, było jakieś dzikie podniecenie.

— Nie wierzę, że to robię… — mamrotałam pod nosem. — Możesz odsłonić na początek tylko trochę? Chcę spróbować na jakiejś części… 

Wystawiłam przed siebie nogę i utkwiłam w niej wzrok, podczas gdy zakurzony kawał materiału zwinął się na kilka cali, ukazując fragment otworu. Słońce natychmiast padło na moją mlecznobiałą łydkę. Napięcie w chacie zaczęło narastać, w brzuchu poczułam bolesny skurcz, sekundy ciągnęły się w nieskończoność jak godziny… Początkowo nie działo się zupełnie nic, tylko przed oczami pojawiły mi się mroczki od uporczywego wpatrywania się w oślepiającą biel. Trwało to dobrą chwilę, aż nareszcie poczułam, że skóra na kolanie zaczęła się zaogniać. Początkowo pojawił się zaledwie delikatny rumieniec, ale bardzo szybko ściemniał i nabrał niezdrowego, wiśniowego odcieniu. Syknęłam i chciałam instynktownie cofnąć nogę, bo rumieniec błyskawicznie rozlał się po całej łydce i powoli zaczął wspinać się na ukrytą w cieniu stopę i udo, ale coś mnie powstrzymało. Chęć przekonania się, co wydarzy się później.

— A nie mówiłam? — jęknęłam, gdy kolano wystawione na najbardziej zabójcze działanie słońca spuchło, a skórę zaczęły pokrywać delikatne, przypominające krosty wypukłości. — Jak widzisz, nie we wszystkim moi rodzice się mylą.

Kolano i łydka podwoiły swoją objętość, a rwący, swędzący ból narastał. Zacisnęłam powieki i cała się spięłam, by opanować pragnienie podrapania się, jednocześnie czując, że jeżeli się złamię, zdrapię całą skórę łącznie z tłuszczem i mięśniami do nagiej kości. Kiedy otworzyłam oczy, aż skręciło mnie w środku na widok wyprysków pojawiających się tak szybko, że wyglądały jak poruszające się pod spodem robaki. O dziwo żadne duszności nie przychodziły, a świąd i pieczenie osiągnęły pewną granicę i powoli, bardzo powoli zaczynały ustępować, aż w pewnym momencie poczułam na opuchniętej nodze wyłącznie ciepłe promienie słońca. Rozluźniłam się, ale kiedy miejsca pokryte wysypką zbladły i skóra wygładziła się w nienaturalnie szybkim tempie, rzuciłam Tomowi wystraszone spojrzenie, ale jego twarz pozostawała spokojna i niewzruszona. Proces regeneracji nogi obserwował z taką miną, jakby uczestniczył w średnio interesujących zajęciach z zielarstwa albo słuchał wykładu profesora Slughorna o antidotach.

Tymczasem bordowe krostki całkowicie zniknęły, kolano powoli zaczęło się kurczyć, łydka i kostka się wysmukliły, a ciało — jeszcze sekundę temu bordowe i chropowate — na powrót zrobiło się delikatne i miękkie. Jedynie kolor pozostał ciemniejszy, wciąż czerwonawy, ale zdecydowanie już nie tak chorobliwie jaskrawy jak wcześniej. I nic więcej się nie stało.

— Co to było? Co się właśnie wydarzyło? — zapytałam, ale Tom tylko wzruszył ramionami.

— Widzisz? Miałem rację. Znowu — prychnął, uśmiechając się.

— Ale… dlaczego ojciec miałby mi wmawiać alergię? Dlaczego matka wciskała we mnie eliksiry, skoro jestem zdrowa? Dlaczego…? — podjęłam wzburzona. Olbrzymia gula urosła mi w gardle i stłumiła resztę słów. Konsternacja zaczęła ustępować miejsca złości i poczuciu niesprawiedliwości, wykorzystania… Poczułam się zraniona, oszukana przez najbliższe osoby, osoby, którym ufałam i wierzyłam, że nigdy nie uderzyłyby tak mocno w moją autonomię. Im bardziej zaczęłam się nad tym roztkliwiać, tym coraz gorsze przypuszczenia przechodził przez głowę, aż włoski na plecach stanęły mi dęba i dodałam z trwogą: — Myślisz… że te bąble, to wszystko… to efekt jakiegoś zaklęcia?

— To dobre pytanie — podsumował Tom. Sięgnął po jedną z książek poukładanych na grzędzie w schludny stosik i zaczął kartkować. — Trochę o tym czytałem… I wszystko jest możliwe. Ale najlepiej zrobisz, jak sama ich o to zapytasz.

— O nie — warknęłam bardziej do siebie niż do Riddle’a, sięgnęłam do torby i zaczęłam w niej grzebać w poszukiwaniu różdżki. — To oni będą pytać, nie ja.

Zaczarowałam kotarę tak, aby zwinęła się do końca i w całości odsłoniła dziurę w suficie. Wściekłość buzowała we mnie identyczną energią jak wtedy, kiedy przetrzepywałam gabinet ojca w poszukiwaniu dowodów na zdradę.

— Tylko bądź ostrożna — ostrzegł mnie Tom, rzuciwszy znak książki okiem na moje poczynania. — Taka ilość słońca nawet dla kogoś nawykłego do opalania może być niebezpieczna…

— Oj, nic mi nie będzie. Przecież zawsze mogę się teleportować do domu po eliksir. Swoją drogą… ciekawa jestem, czym matka poiła mnie przez te wszystkie lata, oj, jestem bardzo ciekawa…

Rozłożyłam się dokładnie tak, aby każda, nawet najmniejszy kawalątek pięty czy palca znajdowała się dokładnie w plamie słońca na podłodze. Intensywne, przedpołudniowe promienie subtelnie pieściły moją skórę delikatnym ciepłem, ale trwało to nie dłużej niż minutę. Następnie całe moje ciało z wyłączeniem prawej łydki stanęło w płomieniach. Gdybym miała sobie pobyt w Piekle, porównałabym to właśnie do doznań towarzyszących opalaniu. Cała napięta, z trudem powstrzymując kompulsywne drżenie, myślałam tylko o jednym — czy każdemu dłuższemu pobytowi na słońcu będą towarzyszyły takie męczarnie, czy prawie osiemnastoletnie ciało nieprzywykłe do zażywania kąpieli słonecznych potrzebowało czasu, by do nich przywyknąć? Największych katuszy doświadczyła twarz, przez co nie czułam już kończyn, brzucha, płonących piersi… Domyślałam się, że moje odczucia i wyobrażenia były dziesięć razy gorsze od tego, co musiał widzieć Tom, lecz w momencie, gdy wargi rozdęły się, a oczy zapłonęły tak, jakby dosłownie w każdej sekundzie miały eksplodować pod wpływem temperatury, nie myślałam o tym, jak wyglądałam. Nie zaprzątałam sobie głowy krostami, bliznami, purpurowymi, jątrzącymi się ranami. Tylko leżałam jak rażona zaklęciem i modliłam się, by każda następna sekunda była ostatnią sekundą tego piekącego bólu. Dopiero w chwili, kiedy zaczął mijać, opuchlizna powoli zapadała się w sobie, a ja odczułam, jak szczęka stopniowo odzyskiwała swój kształt, wargi zaczęły maleć, zorientowałam się, że wciąż wpijałam paznokcie w jutowy worek. Palce u stóp, które rozczapierzyły się w trakcie tego ataku, zdrętwiały i teraz rwały niemiłosiernie. Otworzyłam oczy dopiero wtedy, kiedy byłam już w zupełności pewna, że wszystkie bąble zanikły, a ciało wróciło do poprzednich rozmiarów. I tym razem wszelkie nieprzyjemne odczucia zniknęły praktycznie z sekundy na sekundę, pozostało jedynie delikatnie piekące mrowienie. Uniosłam ręce nad twarz, tak, bym mogła przyjrzeć się im z bliska. Oczy wciąż trochę mnie szczypały, ale kiedy pomacałam powieki, okazało się, że i one wróciły do normy. Wargi były identycznie wyrysowane, może delikatnie bardziej spieczone niż zwykle. Nie chciałam tego mówić na głos, bo domyślałam się, jaka odpowiedź padnie z ust Toma, ale byłam o krok bliżej pewności, że rodzice naprawdę mogli rzucić na mnie jakieś zaklęcie.

A co, jeśli…

A co, jeśli eliksiry, którymi poiła mnie matka, zawierały jakąś substancję, która miała uwrażliwić na słońce każdego, kto będzie ją regularnie spożywał? Czy to było w ogóle możliwe?

Nie potrafiłam poukładać myśli, które rozszalały się podczas tego kilkudziesięciominutowego relaksu, więc zaprzestałam się nad tym roztkliwiać. Nie mogłam pozwolić, by kolejny — bez wątpienia — ojcowski fortel zaburzył te dwa idealne dni, które miałam spędzić w towarzystwie przyjaciół. Nie mogłam się doczekać, aż wszyscy się zjawią i będziemy mieć tutaj namiastkę Hogwartu, tylko bez stresów, nauki, egzaminów i quidditcha. Mulciber i Nott jeszcze kilkukrotnie odwiedzili mnie pod Pijanym Jednorożcem, ale z Averym miało to być nasze pierwsze spotkanie od momentu rozstania na King’s Cross. Podobnie z Bellatriks. Nigdy dotąd nie doświadczyłam spotkania z Black na neutralnym gruncie. Jakimś cudem zręcznie unikała tych wszystkich rodzinnych podwieczorków, pokazów, koncertów i gier w krykieta; swego czasu nawet miałam ochotę podpytać ją, jak udawało jej się przy tym nie popaść w konflikt z rodzicami, ale zaraz potem przypominałam sobie to, jak wyglądała i jak się zachowywała, zanim do nas przystała. I bardzo szybko zaczynałam rozumieć jej rodzinę.

Wylegiwałam się tak na słońcu jeszcze dobrą godzinę, by nadrobić te wszystkie lata przymusowego chowania się w cieniu. Poczucie ciepła na skórze było czymś tak przyjemnym, anielsko lekkim, że z jeszcze większym niezadowoleniem pomyślałam o nadciągającej jesieni. O grubych swetrach, kapturach, zimowych tiarach, o kolekcji parasolek, na którą targałam ze sobą oddzielną torbę. Spojrzałam na Toma, który przez kilkadziesiąt minut nie odezwał się ani słowem. Siedział niemal w bezruchu w cieniu pod grzędami, pogrążony w czytaniu. Od czasu do czasu maczał stalówkę w atramencie i pióro śmigało przez chwilę wewnątrz oprawionego w tekturę dziennika, po czym Riddle znów zagłębiał się w lekturze. Na grzbiecie rozlatującego się grymuaru widniały jakieś złuszczające się, złotawe literki układające się w wyrazy, których nie potrafiłam rozszyfrować. Chłopak wyraźnie się czegoś uczył i wyglądało na to, że nie było to nic łatwego, bo twarz — zwykle spokojna i rozluźniona — spięła się, a pomiędzy brwiami pojawiły się dwie pionowe zmarszczki. Czerwone plamki ze skóry Toma zniknęły prawie tak szybko, jak się pojawiły, ale kiedy ja spojrzałam na swoje nogi i brzuch, okazało się, że błyskawicznie nabrały złocistego, oliwkowego odcienia. Zachwycona i zmieszana zarazem sięgnęłam bez pytania po lusterko na stosie rzeczy Toma, które chłopak nosił zawsze w kieszeni przy grzebieniu.

— O… o mój Boże…! — wyrwało mi się.

Pierwszy raz doświadczyłam przyjemności, patrząc na swoje odbicie. Choć podświadomie sama podzielałam kult bladości, który niezmiennie od wieków panował w naszej sferze, naprawdę spodobało mi się to, co zobaczyłam. Spodziewałam się czerwonych wypieków na kształt tego, co zobaczyłam na piersi Toma, ale moja cera okazała się być delikatnie przybrązowiona, nie aż tak, jak skóra matki, ale posiadała ten sam złocisty odcień. Prezentowała się dzięki temu znacznie zdrowiej… i atrakcyjniej. Kiedy przeglądałam się w lusterku, nigdy nie pomyślałam o sobie jak o kimś ładnym. Blada, ziemista, wręcz woskowa twarz, fioletowe cienie pod oczami i widoczna każda nawet najdrobniejsza żyłka pod cienką jak pergamin skórą upodabniały mnie najpierw do przerażającej lalki rodem z horrorów, a później, kiedy trochę podrosłam, do gruźliczki albo kogoś umierającego. A ciemne włosy po obu stronach twarzy tylko podbijały ten efekt, silnie kontrastując z niezdrową barwą cery. Kręciłam głową i oglądałam się pod każdym kątem, nie mogąc oderwać wzroku od odbicia. Dopiero teraz dostrzegłam w sobie cień podobieństwa do matki, która niezmiennie od lat stanowiła dla mnie nieosiągalny kanon piękna. Do tej pory uporczywie doszukiwałam się — być może na wyrost — wszelakich podobieństw do ojca. Żyłam w strachu, że pewnego dnia obudzę się z otłuszczonym podgardlem i brzuchem przysłaniającym stopy — zwłaszcza że w młodości Hortus był wcale dobrze zbudowanym mężczyzną.

Riddle odruchowo podniósł głowę; nie wyglądał na zaskoczonego ani przesadnie zachwyconego, tylko jego oczy rozbłysły dziko, a w kącikach ust zabłąkał się mały uśmieszek.

— Całkiem ci do twarzy. Możesz mnie dla odmiany czasami posłuchać — rzekł tylko i przeciągnął się. — Zgłodniałem.

— Mam tylko kanapkę. I dwie butelki soku na wieczór — odparłam i dla pewności jeszcze raz przeszukałam torbę, ale nic więcej nie znalazłam.

— Nie szkodzi — odparł, wyciągając rękę. W drugiej nie wiadomo skąd pojawiła się różdżka.

Podałam mu zawiniątko i obserwowałam, jak rozłożył na podłodze brązowy papier i zaczął układać na nim inne smakołyki. Dwa czerwone jabłka, jedną lekko obitą gruszkę, precla i kilka małych, kruchych ciasteczek, które wydobył z pogniecionej torebki. Szeptał przez chwilę jakieś zaklęcie, które sprawiło, że wszystko to, co wyłożył pieczołowicie na papierze, podwoiło swoją liczbę. Zamrugałam szybko i pomacałam jedno z jabłek, które pojawiło się w wolnej przestrzeni.

— Wyczarowałeś jedzenie! — zawołałam cicho. Wytrzeszczyłam oczy jeszcze bardziej, kiedy Tom sięgnął po jedno z ciasteczek i wepchnął je do ust, a na jego miejscu pojawiło się identyczne.

— Właściwie to zwielokrotniłem jego ilość — oświadczył takim tonem, jak gdyby zademonstrował mi proste zaklęcie lewitujące. — Jeden z pięciu wyjątków Prawa Gampa mówi o tym, że nie można wyczarować jedzenia z niczego. Możesz co najwyżej zwiększyć ilość, przywołać… Przerabialiśmy to w tym roku u Dumbledore’a.

To niespodziewane wspomnienie nazwiska nauczyciela wywołało we mnie jakieś dziwne poczucie rozżalenia. Pierwszy raz tak naprawdę pożałowałam, że nie udało mi się dostać na kolejny rok transmutacji.

— Wiele mnie ominęło… — mruknęłam, zwiesiwszy głowę.

— Nie musisz uczęszczać na lekcje, żeby dowiedzieć się tego wszystkiego — stwierdził rzeczowo Tom i jeszcze raz machnął różdżką, żeby podwoić ilość butelek soku z dyni. Jeszcze jedno zaklęcie i szkło pokryło się delikatną warstwą lodu. — Tak naprawdę jedyne, czego potrzebujesz, to dostęp do wiedzy… mianowicie książek… i zapał. Twoje nazwisko na liście u Dumbledore’a nie będzie gwarantem tego, że zdobędziesz wiedzę.

To wszystko, o czym mówił, brzmiało rozsądnie. Pamiętałam, że wspominał o tym, kiedy starłam się z nim na mojej pierwszej wizycie w Klubie Pojedynków, ale musiałam to przed sobą przyznać: brakowało mi chęci. Kiedy wchodziłam do biblioteki i widziałam tysiące książek, te wszystkie starannie opisane działy, czułam się zagubiona. Po które pismo sięgnąć? Czego szukać? I w którym miejscu? Może poradzić się bibliotekarki? Spoglądałam w kierunku wysokiego kontuaru w sercu pomieszczenia i już wiedziałam, że odwaga mnie opuszczała. Nogi zaczynały drżeć, w ustach robiło się sucho — pani Mortemore nie wzbudzała zaufania, a jej uważny, podejrzliwy wzrok nie zachęcał do dłuższego pobytu w bibliotece. Jak sklepikarka podejrzewająca każdego klienta o kradzież.

A jednak byli tacy, którzy potrafili przezwyciężyć lenistwo i strach przed zaborczą bibliotekarką. Tom, Margaret Rowle, Dafne Carrow, Lucjusz Malfoy, nawet Gaby… ich wszystkich charakteryzowała ambicja. Mnie nie. Czułam ulgę na widok zadowalającego na egzaminie, a powyżej oczekiwań to aż nadto, w które nie mogłam uwierzyć. Nigdy nie mierzyłam wyżej. Nawet na eliksirach — tak oczywistych i statecznych — nie pragnęłam się rozwijać. Myślałam tylko o tym, by nie rozczarować profesora Slughorna. Nie byłam ambitna. Nie byłam też sprytna, odważna, nie byłam zaradna ani przebiegła, nie pragnęłam władzy… Nie posiadałam żadnej cechy, która mogłaby skłonić Tiarę do przydzielenia mnie do Slytherinu, a jednak po dłuższym zastanowieniu zrobiła to. Bez żadnego wyjaśnienia, całkowicie ignorując cechy, które doskonale pasowały do Hufflepuffu. Dobre wychowanie, uczciwość, niezdecydowanie, lękliwość, no i ta pierdołowatość… Od ceremonii przydziału nic się w tej kwestii nie zmieniło. Sięgnęłam niechętnie po kanapkę, w której miejsce natychmiast pojawiła się nowa, ale żułam ją bez większego przekonania. W gardle czułam rosnącą gulę, przez co odgryzałam coraz mniejsze kawałeczki chleba w szynką, przełykałam z coraz większym trudem, aż nie byłam w stanie już nic wziąć do ust. Schowałam niedojedzoną kanapkę w torbie, tak, by Tom niczego nie zauważył. Powrócił do swojej lektury napisanej w niezrozumiałym dla mnie języku; przez moment miałam ochotę zapytać, co tym razem zgłębiał, już prawie otwierałam usta… ale głos ugrzązł mi w gardle jak ostatni kęs chleba. Nagle wydałam się sobie potwornie głupia. Głupia i ograniczona, ciążąca domowi, do którego przynależałam.

Minęło południe, kiedy Tom zaproponował, że pokaże mi plażę. Początkowo bardzo się ucieszyłam, ale mój zapał przygasł, gdy okazało się, że reszta miała pojawić się właśnie tam. Sięgnęłam niechętnie po strój kąpielowy — jedyny, jaki posiadałam. Jednoczęściowy, w czerwono-białe pasy, bez zbędnych falbanek i wycięć. Mocno zabudowany dekolt i pośladki przysłonięte dodatkową warstwą rozciągliwego materiału były wymogiem, jaki strój kąpielowy musiał spełnić, żeby został zaakceptowany przez rodziców. A i tak w momencie, kiedy wyobraziłam sobie siebie w takim stroju, stojącą przed chłopcami, poczułam się nieprzyzwoicie naga. Riddle nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się lekko pod nosem, a w jego oczach błysnęło pożądanie, sprawiając, że spąsowiałam jeszcze bardziej.

Szliśmy spadzistym, trawiastym zboczem wzdłuż zarośniętej ścieżki, która prowadziła do rozlatującej się bramki zbitej z kilku niedbale ociosanych bali, złączonych zardzewiałymi, ponadrywanymi drutami. Po drugiej stronie ciągnęła się druga część spalonej słońcem łąki, ale spostrzegłam, że na horyzoncie pojawiło się coś jeszcze. Szarobury zarys wioski oddalonej o jakieś dwie mile i wyraźnie odcinająca się na tle błękitu wieżyczka z czarnym krzyżem. Ale Ślizgon skręcił w lewo zaraz na rozwidleniu, tak, że szum morza mieliśmy teraz cały czas przed sobą, a osada bardzo szybko zniknęła za naszymi plecami. W tym miejscu zaczęło się robić naprawdę stromo. Dziękując Bogu za bajecznie wygodne półbuty z zajęczej skóry, posuwałam się za Tomem wąską, kamienistą dróżką w dół. Skały stawały się coraz ostrzejsze i bardziej toporne, gdzieniegdzie przebijał się żółtawy piasek i wielkie kępy rumianku. Po kilku minutach spostrzegłam po prawej stronie ogrom błękitnoszarej, spokojnej wody. Jednak to, co zobaczyłam tuż przed nami, okazało się po stokroć piękniejsze od morza i łagodnych, niekończących się złotych pól. Alabastrowo biała, niemal pionowa ściana błyszczała w słońcu jak śnieg i nie sposób było dłużej się w nią wpatrywać. Zatrzymałam się, rozglądając się we wszystkich kierunkach, bo oczy nie potrafiły pochłonąć naraz takiego piękna. Z piersi wyrwało mi się ciche westchnienie. Bryza smagająca po rozgrzanym słońcem ciele, kojący, orzeźwiający chłód drobnych kropelek, wiatr mieszający ze sobą wonie soli, ziół i mokrych skał, opuszczona chatka na uboczu, olbrzymia plaża, szara i zupełnie wyludniona — to wszystko nie wyglądało na pierwsze lepsze miejsce wylosowane przypadkowym dziabnięciem różdżki w mapę.

— Mój Boże, jak tu pięknie! — westchnęłam i ruszyłam ostrożnie za Tomem. Teraz musiałam poruszać się na ugiętych nogach i nieco odchylona do tyłu. — Jak znalazłeś to miejsce?

Riddle nie odpowiedział. Zsunął się zgrabnie z kilku ostatnich stóp ścieżki i pomógł mi bezpiecznie opuścić się na stabilne, równe podłoże. Plaża była szeroka, zaśmiecona powyginanymi gałęziami i resztkami desek wyrzuconych przez fale. Linia zetknięcia się wody z brzegiem zieleniła się od glonów, a w kilku punktach pod pionowym, śnieżnobiałym zboczem wypatrzyłam okręgi wykonane z kamieni, w których miejscowe małolaty najprawdopodobniej palili ogniska. Rozejrzałam się dokładnie, ale nigdzie nie spostrzegłam miejsca, którym łatwiej można byłoby się tutaj dostać.

— Jest tutaj jakieś inne wejście? — zapytałam, gdy ruszyliśmy powoli w kierunku ściany.

— Od strony wioski, ale trzeba by nadłożyć ze dwie godziny drogi — odparł.

Choć skwar lał się z nieba, teraz, kiedy znaleźliśmy się na plaży, wiatr, który dął od morza, nie był już tak subtelny i rześki, a pierwsze spotkanie nagich stóp z wodą postawiło wszystkie włoski na moim ciele.

Riddle wyraźnie zmierzał w stronę konkretnego miejsca; wyglądało na to, że już wcześniej wszystko sobie ustalił i nawet zwyczajne, przyjacielskie ognisko nie mogło posiadać w sobie niczego z przypadku.

— Myślałam, że poczekamy na resztę w tamtym domku — mruknęłam i jeszcze raz się obejrzałam. Z przodu niekończąca się granatowa toń sięgająca aż po sam horyzont, z tyłu klif wysoki na kilkadziesiąt stóp, a na prawo i lewo długa, monotonna, kamienista plaża. Byliśmy na niej wraz z Tomem zaledwie dwiema mrówkami, beżowymi punkcikami, których nie sposób było odróżnić od burych skał pokrywających wybrzeże. — Jak oni na nas tutaj trafią?

— Oni nas nie znajdą — rzekł, zdejmując buty i skarpetki. — Ale my z całą pewnością ich usłyszymy.

Nie pomylił się ani trochę. Choć resztę czasu, jaki pozostał nam sam na sam, spędziliśmy na mieliźnie, ani szum fal, ani dźwięk głośnego pluskania nie zagłuszyły charakterystycznych trzasków towarzyszących aportacji, które raz po raz zaczęły rozbrzmiewać w różnych częściach plaży. Wołanie i machanie na nic by się nie zdało, ale Riddle ani myślał krzyczeć i podskakiwać. Sięgnął po różdżkę i wystrzelił w niebo kilka czerwonych iskier, które zawisły nieruchomo w powietrzu i rozprysły się jak sztuczne ognie. Powtórzył to jeszcze kilkukrotnie, aż na tle białej, połyskującej ściany zaczęły pojawiać się ciemne kropki. Posuwały się coraz bliżej i bliżej, zaczęły nabierać kształtów i kolorów, zyskiwały głowy i ręce, aż zbliżyły się na tyle, że byłam w stanie rozpoznać w nich konkretnych ludzi.

— Nott! Mulciber! — zawołałam ile sił w płucach, brnąc ku nim przez sunące wybrzeżem fale, a woda lała się ze mnie strumieniami.

Kamienie w morzu były duże i wyślizgane, pozbawione wszystkich ostrych krawędzi, ale skały na plaże nie okazały się już tak przyjazne dla stóp, więc zatrzymałam się na linii między morzem i plażą i machałam jak szalona, obserwując, jak chłopcy przyśpieszyli kroku, błyskając zębami w szerokich uśmiechach.

— Hortus, to ty? — wrzasnął Mulciber.

— Ja, ja!

— Bez parasola?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo za jego plecami aportowali się dwaj inni chłopcy i dziewczyna. Yaxley natychmiast puścił dłoń Malfoya, a Bellatriks wyszarpnęła z uścisku Jerzego rękaw swojej letniej, zwiewnej szaty z czarnego materiału. Do kompletu Black odziała swoje chude, pająkowate nogi w grube, ciemne rajstopy. Wyglądało na to, że nawet sierpień nie był w stanie rozszerzyć jej palety kolorystycznej.

Następne pół godziny zleciało jak z bicza trzasnął. Ludzie pojawiali się co chwilę i setki pourywanych, niedokończonych rozmów odpływało gdzieś w eter, bo nowe osoby podejmowały kolejne tematy. Wszyscy bez wyjątku — nawet nieco sceptyczna Margaret — rozebrali się, porzucili swoje rzeczy na plaży, by trochę się orzeźwić. Jako jedyne razem z Black nie oddaliłyśmy się dalej niż kilkanaście stóp od brzegu, gdzie woda zaczynała sięgać do pasa. Z zadowoleniem odkryłam, że kiedy przychodziło do pływania, Bellatriks okazywała się tak samo bezbronna jak ja. Obserwowałyśmy chłopców, jak młócili ramionami spienione fale, a głowy raz po raz pojawiały się i znikały pod powierzchnią. Wilkes, Mulciber i Nott mieli pyszną zabawę, próbując zmoczyć Rowle włosy splecione misternie w dwa grube, błyszczące warkocze. Riddle i Travers oddalili się bardzo od brzegu, robiąc sobie najwyraźniej małe pływackie wyścigi.

— Opaliłaś się — stwierdziła niespodziewanie Black, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem.

— Spostrzegawcza jesteś — odparłam i wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu. — Opaliły mi się nawet uszy.

— Patrz, jednak słońce cię nie zabiło — mruknęła. W jej głosie wyraźnie dało się słyszeć niezadowolenie, ale niespecjalnie mnie ono ubodło. Zdążyłam już przywyknąć do jej złośliwego usposobienia. — Wyglądasz prostacko.

— Bo co, bo jestem opalona? — zapytałam. Odsunęłam się kilka kroków i kopnęłam nogą prosto w pomarszczoną taflę, tak, że woda chlapnęła Bellatriks prosto w twarz. Tusz do rzęs i czarna kredka spłynęły po policzkach, zostawiając na idealnie białej skórze dziewczyny dwie ciemne, wilgotne smugi. Parsknęłam śmiechem, choć po minie Ślizgonki wywnioskowałam, że jej nie było do śmiechu. — Proszę, ta czerń jeszcze bardziej podkreśla twoją królewską bladość!

Jej próba odwetu nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia. Miałam dłuższe nogi i zupełnie nic do stracenia, bo — w odróżnieniu od uczesanej, prawie suchej i umalowanej Bellatriks — byłam mokra od stóp do głów, a włosy pozlepiała morska woda i piasek. Dlatego ucieczka, od czasu do czasu przerywana potężnym chluśnięciem w plecy i kark, okazała się lekka i przyjemna. W odróżnieniu ode mnie Black najwidoczniej do tej pory nie skalała się sportem, bo złapała zadyszkę po przebiegnięciu ledwo kilkudziesięciu stóp. Choć przeklinała siarczyście jeszcze przez długi czas, nie pamiętałam, bym tego lata była szczęśliwsza.

Słońce zaczęło powoli opadać, kiedy na plaży zaroiło się od ludzi. Wystarczyło kilka minut, żeby Bellatriks znudziło się ściganie mnie po brzegu, więc usiadła na miejscu, w którym wszyscy zostawiliśmy rzeczy; w jeszcze większą wesołość wprawił mnie fakt, że dziewczyna nie była jeszcze pełnoletnia i wszystkie zniszczenia, które dokonała na jej twarzy morska woda, musiała naprawić bez użycia magii. Wystawiwszy głowę w kierunku słońca, zerkałam kątem oka, jak dziewczyna próbowała osuszyć ręcznikiem czarne, splątane włosy. Nott, który wraz z Mulciberem, Crabbe’em, Malfoyem i Averym wypełzł z morza i ułożył się na wystrzępionym ręczniku, nie mógł odpuścić sobie takiej okazji.

— Pożyczyć ci grzebień? — zapytał słodko.

— Smaruj pryszcze na plecach — odwarknęła. Ton jej głosu wręcz ociekał agresją. — Kredkę do oczu też możesz pożyczyć.

Chłopcy ryknęli śmiechem (najgłośniej rechotał oczywiście Mulciber), zachichotał nawet sam Nott, ale wyglądał na kompletnie zbitego z pantałyku i nic na to nie odpowiedział. Jego uwagę bardzo szybko skupiły arcyciekawe kamienie otaczające plac na ognisko.

Tylko na samym początku mogło się wydawać, że nasze spotkanie było zwykłym spotkaniem grupy znajomych, ale bardzo szybko się okazało, że miało ono również drugie dno. Tom pojawił się na brzegu niedługo po tym, jak Nott z kolegami cali zziajani wybiegli z morza. Szli powoli razem z Traversem, oboje ociekający wodą i zaróżowieni od wysiłku, ale ich twarze wyrażały całkowitą powagę i skupienie. Rozmawiali przyciszonymi głosami jeszcze długo po tym, jak wysuszyli się i włożyli z powrotem swoje dzienne szaty — Riddle mugolskie, szarobure spodnie na szelkach i znoszoną koszulę, Amadeusz letnią, pięknie skrojoną pelerynkę koloru khaki. Jednym uchem starałam się słuchać, jak Nott nawijał o miotle, którą dostał w nagrodę za dobre wyniki egzaminów końcowych, drugim próbowałam wyłapać, o czym dyskutowali chłopcy, ale z tła ogólnego harmideru wyłowiłam zaledwie kilka słów. „Bułgaria”, „stropy”, „złoto” i „nauczyciel” nie mówiły mi kompletnie nic.

— …chociaż wiesz… Zmiataczki są dobre, ale Nimbusy to będzie przyszłość…!

Mulciber faktycznie już zdążył się pochwalić nowo przeczytanymi książkami. Początkiem września urodził się w nim młody filozof i ta nowa pasja zdążyła rozwinąć się w nim w ciągu ostatniego roku na tyle, że słuchało się go nawet całkiem przyjemnie. Co prawda rzadko wchodziłam z nim w polemikę, ale obserwowanie jego kłótni z Bellatriks było całkiem zabawne i nawet Teodor zapomniał na chwilę o swoim Nimbusie 1000, wyciągnął z plecaka podróżnego kilka kremowych piw i przysłuchiwał się, od czasu do czasu coś dogadując.

Crabbe rozpalił ognisko i biesiadowanie rozpoczęło się na dobre. W powietrzu zawisł smakowity aromat pieczonych kiełbasek i jabłek z cynamonem, Tom rzucił swoje tajemnicze zaklęcie na przekąski, które wszyscy przynieśli, abyśmy mogli najeść się i napić do syta, a kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, Yaxley wydobył z torby kilka butelek whisky, które owinął troskliwie w dwa grube szaliki.

Takie momenty motywowały mnie do rozmyślań nad o tym, w jakim kierunku to wszystko podążało. Każdy z nas miał nieco inne priorytety. Margaret trzymała się z nami ze względu na ilość czasu, jaki poświęcaliśmy nauce niektórych dziedzin magii. A przynajmniej kilka osób poświęcało. Niektórzy chłopcy… i ja chyba troszkę też… poszukiwali przywódcy, lidera, który otoczyłby nas opieką i pokazał, w którą stronę iść. Yaxleya, Mulcibera, Crabbe’a i Goyle’a trzymała przy Tomie aura odpowiedzialności, jaką roztaczał. Pod jego kuratelą mogli pozwolić sobie na robienie dowcipów, których nikt z nimi nigdy nie powiązał. Lucjusz Malfoy poszukiwał kompanii, która odpowiadałaby mu statusem i pochodzeniem.

Wiedziałam, że Riddle wymieniał sowy z uczniami i studentami z zagranicy. Widziałam u niego książki w obcych językach — pisane po niemiecku albo francusku — które nie były oznaczone pieczątką z naszej biblioteki, nierzadko zastawałam go pochylonego nad długim listem, całkowicie pogrążonego w swoich myślach. Koniec pergaminu ciągnął się po podłodze, ale stalówka Toma wciąż intensywnie skrobała po szorstkiej powierzchni i takie oto epopeje latały po całej Europie, a może i dalej. On jeden z nas wszystkich — pomimo najmniejszych możliwości — miał najszersze horyzonty. Sam rzadko podejmował temat swoich enigmatycznych korespondencji, ale nigdy nie stronił od odpowiedzi, kiedy ktoś o nie zapytał. I chyba Travers musiał zapytać, bo w ich rozmowie kilka razy przewinęły się jakieś obcobrzmiące nazwiska i słowo „Durmstrang”. Im dłużej Tom opowiadał, tym na plaży robiło się ciszej i ciszej, aż wszyscy ci, którzy znajdowali się najbliżej niego, całkowicie ucichli.

— Dołohow czaił się z tym jakieś pół roku — ciągnął, a wszyscy przytakiwali, wszyscy łącznie ze mną, choć po minach było widać, że większość nie miała pojęcia, o kim mówił Riddle. — Ale dopiero w zeszłym tygodniu dostałem sowę, z której dość niejednoznacznie, ale można było wyczytać, że w Wielkiej Brytanii brakuje organizacji politycznej, która odpowiedziałaby na wprowadzanie coraz to nowych ulg pewnym grupom. W teorii nie mogę oponować, natomiast w praktyce… Nie uważam, by zakładanie partii było adekwatną drogą w kierunku rozwiązania tego problemu. Spodziewam się, że Dołohow nie będzie zachwycony odmową.

— Odmówiłeś?! — zawołał Amadeusz, a kilku chłopców, którzy nie wyglądali na roztargnionych, zawtórowało mu.

Na ich twarze wystąpił wyraz najprawdziwszego szoku zakrawającego o oburzenie, a wstrząśnięty Malfoy napomknął dramatycznym półgłosem:

— Jego ojciec jest w bułgarskim ambasadorem. Takie kontakty byłyby nieocenione…

— Odmówiłem — rzekł stanowczo, zamykając usta reszcie szepczących. — Moje plany nie są obecnie związane z polityką. Do tej pory nasze spotkania służyły raczej celom społecznym i chciałbym, aby tak pozostało.

Niebezpieczny błysk w jego oczach z całą pewnością nie był odbiciem ognia. Przez moment w powietrzu zawisł niepokój potęgowany natarczywym szumem fal i wrzaskiem mew.

— Tom z całą pewnością myśli o karierze aurora — powiedziała głośno Margaret, przerywając tę niezręczną ciszę, na co Bellatriks parsknęła cicho pod nosem. — Prawda, Tom?

Ale ani jego zimny wzrok, ani rozbawione spojrzenia reszty chłopaków nie świadczyły o tym, że kiedykolwiek coś podobnego przysz Riddle’owi do głowy. Dalsze rozmowy, choć już dużo mniej emocjonujące, pozostały w temacie zagranicznych wojaży. Avery jako naczelny podróżnik miał w tej kwestii najwięcej do powiedzenia.

— Na wschodzie — mówił nieprzerwanie, podczas gdy Macnair chciwie łowił każde słowo z jego warg — ludzkie umysły są znacznie bardziej otwarte. Paradoksalnie. Ta półtoraroczna korespondencja uzmysłowiła mi, że niestety jako naród… zarówno mugole, jak i czarodzieje… popadliśmy w dekadencję.

— Trudno się nie zgodzić — odezwałam się tak donośnie, by usłyszał mnie z drugiej strony paleniska. Riddle uniósł i przechylił lekko głowę, oczekując na ciąg dalszy, a jego brwi powędrowały do góry, zaskoczony tym niespodziewanym wtrąceniem. Pomarańczowe płomienie i ostre słońce świecące z ukosa tworzyły mu na twarzy mocne kontrasty jaskrawej żółci i cienia, a czerwień, która zapłonęła w oczach, dopełniała diabolicznej całości. Niezrażona tym widokiem kontynuowałam: — O ile mi wiadomo, Wielka Brytania jest ostatnim miejscem w Europie, gdzie wciąż kultywowana jest tradycja posagu. Żyjemy w latach siedemdziesiątych, a żonę wciąż można sobie kupić. Białą, czarną, katoliczkę, protestantkę, nawet Żydówkę, jeżeli masz na taką ochotę.

Bellatriks gdyby mogła, w tym momencie pewnie zastrzygłaby uszami. Sprzeczka z Mulciberem zeszła na dalszy plan i teraz czułam, jak spojrzenie ciemnych, rozognionych oczu wypalało mi dziurę w twarzy, ale nie spuściłam wzroku. Patrzyłam prowokacyjnie to na Toma, to na kilku innych chłopców, którzy mieli ochotę włączyć się w dyskusję, ale tylko Wilkes podjął wyzwanie.

— Przecież w tym idzie o kult krwi, a to chyba nic złego, że zależy nam na tym, żeby każdy trzymał się swojej sfery, dobrze gadam? — zapytał, rozglądając się po kolegach, ale rozległy się tylko ciche, twierdzące pomruki. — Ja, ma się rozumieć, jestem absolutnie za prawami mugoli i szlam. Uważam, że każdego należy tolerować… do pewnego momentu… ale niech się parzą w swoim gronie. Mugol z mugolem, szlama ze szlamą, a czarodziej z czarodziejem.

— Wilkes, to nie jest takie proste…

— A właśnie, że jest…!

— Nie — przerwałam mu ostro. — To żaden kult krwi, tylko pieniądza. Wszyscy dobrze wiemy, że wśród nas są tacy, którzy kupczyli tytułami, ale nikt o tym głośno nie mówi. Pociotki szlam za sprawą dotknięcia czarodziejskiej sakwy przeobrażają się w najznamienitsze rody. A później wykupują córki zadłużonej szlachty, by potwierdzić prawdziwość statusu swojej krwi. Goldstain, Rookwood, Bagman… Rowdy.

Kłóciliśmy się jeszcze przez kilkanaście dobrych minut, ale ani Wilkes, ani Mulciber nie widzieli w tym nic złego. Nie oni musieli martwić się o klarowność swoich rodów, nie oni byli sprzedawani bogaczom, nie ich skarbce świeciły pustkami. Ale po wielu twarzach poznałam, że i tamci byli świadomi sprzedawania herbów, tego, że tytuł i pochodzenie znaczyło coraz mniej. Chociaż i tak nikt nic nie powiedział. Najwygodniej było milczeć, przecież wiedziałam o tym najlepiej. Najwygodniej, najbezpieczniej. Finansowo najbardziej opłacalnie.

Tymczasem po drugiej stronie ogniska trwała nie mniej interesująca, ale już nie tak zażarta dyskusja; Avery'ego obsiedli Rosier, Crabbe i Goyle i wyglądali na szczerze zaintrygowanych jego anegdotkami o wycieczce po Chinach. Na mnie te opowieści nie zrobiły już takiego wrażenia, ponieważ większość opisał mi w długim na cztery stopy liście, który wysłał razem z drobnym podarkiem. Chłopcy mnie lubili, więc zawsze mogłam liczyć na to, że podczas wakacji dostanę jakąś sowę. Zrobiło się już prawie całkiem ciemno, kiedy Avery zaczął się zachwycać urodą azjatyckich czarownic i ubolewać nad ich konserwatywnym podejściem do małżeństw mieszanych.

— U nas jak masz czarodzieja i czarownicę — nawijał, bełkocząc lekko po drugiej szklanicy ognistej whisky — to sobie mogą normalnie… normalnie się poślubić. Na przykład moja ciotka… siostra mojej mamusi… — czknął głośno i przyłożył pulchną dłoń do ust — wyszła za Rosjanina. A tam nie, drodzy panowie, możecie się co najwyżej oblizywać.

I tak do momentu, aż słońce całkowicie utonęło pod powierzchnią morza.

Powrót na łąkę po ciemku okazał się prawdziwym wyzwaniem. Jedynym źródłem światła były nasze różdżki. Ze wzrokiem wbitym w kamienistą ścieżkę dziękowałam Bogu za możliwość czarowania poza szkołą; Bellatriks za moimi plecami przeklinała siarczyście i potykała się o skały i własne stopy, polegając na resztce niebieskawego światła docierającego z przodu. Poruszaliśmy się rządkiem jeden za drugim przez kilka minut, które ciągnęły się niemiłosiernie, aż znaleźliśmy się na szczycie klifu. Yaxley odetchnął z ulgą, a Avery pochylił się mocno do przodu i podparł się ramionami o oba kolana, dysząc ciężko; pot lał się z niego strumieniami i Ślizgon potrzebował chwili, żeby dojść do siebie po tej ekstremalnej wspinaczce.

Droga prowadząca od rozwidlenia na łąki okazała się dużo przyjemniejsza. Powietrze było ciepłe, nasycone wonią rozgrzanych słońcem ziół. Tom ostrzegł półgłosem, by przynajmniej do bramy zachować względną ciszę, ale bardzo szybko wszyscy zapomnieliśmy o jego słowach i chwilę później monotonny szum fal został zagłuszony przez śmiechy i fragmenty opowiadanych historyjek. Chłopcy byli już mocno rozweseleni, a torba Yaxleya stała się lżejsza o dwie pękate butelki ognistej whisky.

Szczyt klifu nocą nie był ani trochę mniej urokliwy. Olbrzymie połacie traw w świetle chłodnego światła gwiazd wyglądały jak łagodne, morskie fale, a odgłos wiatru, który teraz dochodził ze wszystkich stron, tylko potęgował to wrażenie. Gdyby nie to, że wcześniej pokonałam już tę trasę, nie miałabym pojęcia, że w tym miejscu znajdował się dom. Dopiero kiedy znaleźliśmy się na ścieżce — teraz praktycznie niewidocznej — z ciemności wyłonił się czarny kształt budynku. W mroku wyglądał przerażająco, a dreszcz niepokoju przebiegł przez moje plecy, kiedy uświadomiłam sobie, że w pobliżu poza nami nie było ani jednej żywej duszy. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi wizje demonów, wilkołaków albo jakiegoś seryjnego mordercy z długim, zakrzywionym nożem.

— Nigdy nie rozbijałem namiotu po nocy — odezwał się niezadowolony Nott, który doszukał się w tym miejscu bardziej przyziemnych problemów.

— Od tego masz różdżkę — rzucił Yaxley, rzuciwszy na ziemię swoją szkolną torbę. Wyciągnął z niej jakiś mały pakuneczek z długim sznurkiem, za który pociągnął, woreczek zadrżał i w oka mgnieniu na wydeptanym w trawie klepisku wyrósł zgrabny, trójkątny namiocik. — Chyba że wolisz spać tam. Razem z wisielcem i Białą Damą.

Zarechotał, wskazując na czerniącą się w oddali chatę. Kilku chłopców też się zaśmiało, ale zrobili to raczej z przyzwyczajenia, bo każdy zajął się przygotowywaniem miejsca do spania, zanim ognisko ponownie zapłonęło, a w ruch poszły kolejne butelki alkoholu. Nie minął kwadrans, kiedy na łące w niewielkich odległościach od siebie wyrósł las namiotów. Sięgnęłam po torbę i niechętnie wyciągnęłam swój. Bałam się poprosić skrzaty domowe o pomoc, więc sama przegrzebałam wszystkie możliwe składziki w domu i odnalazłam jedynie olbrzymi, kilkunastoosobowy składany dworek ze złotogłowiu, którego zwykle używał ojciec, kiedy razem z Sokarisem wyjeżdżali na przeróżne mecze i mistrzostwa w quidditchu. A widok niewielkich, skromnych namiocików sprawił, że poczułam się jak snobka. Po stokroć wolałam skłamać, że niczego ze sobą nie zabrałam, niż pochwalić się tą cyrkową banią, która z całą pewnością ściągnęłaby uwagę mugoli, gdyby akurat jakiś postanowił wybrać się na nocną przechadzkę po szczycie klifu.

Nikt nie zwrócił uwagi na moje namiotowe rozterki, ponieważ Crabbe i Goyle już rozpalili ognisko i powietrze na nowo wypełnił zapach pieczonych kiełbasek. Ci, którzy zgłodnieli po kilkugodzinnym pluskaniu się i wycieczce stromym zboczem, rzucili się po swoje porcje. Na górze towarzystwo nieco się rozeszło. Ci, którym przeszkadzało oblężenie komarów, schronili się wewnątrz jednego z magicznie powiększonych namiotów i tam kontynuowali dyskusje zaprawione kremowym piwem. Przy ognisku została zaledwie garstka chłopców, w tym Rosier, który chciał opowiadać historie o amerykańskich seryjnych mordercach.

— Słyszałem o takim mugolu — mówił głosem napiętym z emocji, patrząc na otaczające go twarze — który robił sobie ubrania z ludzkiej skóry. Ed Gein, bo tak się nazywał, na pierwszy rzut oka wyglądał na całkiem zwyczajnego mugola. Może był trochę pokręcony, wiecie, mieszkał na odludziu, darzył fanatycznym uczuciem swoją matkę… podobno był nawet całkiem przystojny…

— Tacy są najgorsi — wtrącił Goyle, którego małe, świńskie oczka zrobiły się zupełnie okrągłe po czwartej z kolei historii opowiadanej przez Evana.

— I najtrudniej im udowodnić — dodał. — Gein to taki typ, po którym nikt się tego nie spodziewał, wiecie, zawsze mówił „dzień dobry”, pomagał sąsiadom, opiekował się dziećmi z okolicy, a w swojej małej, mrocznej szopie… trochę takiej, jak ta… miał imponującą kolekcję tworów z ludzkiej skóry. Łóżko z czaszek, meble obite ludzką skórą, maski, cipki w słoiku… No i kostium z ludzkiej skóry. Podobno kradł też trupy z cmentarza…

— A my mamy jakiegoś swojego seryjnego mordercę? — zapytał Mulciber.

— Jasna sprawa! — zawołał podekscytowany Rosier i prawie poderwał się z pniaczka ukradzionego spod rudery. Chłopak był w swoim żywiole. — Ursula McGregory, musiałeś o niej słyszeć! Była w Hufflepuffie…

— W takim razie nie dziwię się, że mordowała — zachichotał Goyle, a reszta mu zawtórowała.

— Osiemdziesiąt lat temu w takim mugolskim sierocińcu w Szkocji zaczęły ginąć niemowlęta…

Nie każdy chciał słuchać dalszych opowieści Rosiera i kilka osób się wyłamało, zwłaszcza że któryś z chłopców wpadł w samym środku historii na pomysł, by spróbować wywołać ducha jakiegoś mugolskiego mordercy, co bardzo szybko sprowokowało Mulcibera i Notta do dywagacji na temat poziomu świadomości takich zjaw. Nie potrzebowali wiele, by przejść z teoretyzowania do praktyki.

Im dłużej trwała zabawa, tym grupa bardziej się rozdrabniała i spostrzegłam, że osoba odpowiedzialna za to całe zamieszanie zniknęła. Ja również dyskretnie wycofałam się z zasięgu pomarańczowych płomieni ogniska, ale i tego nikt nie zauważył — większość była albo zbyt pijana, albo zajęta swoimi sprawami. Z jednego z namiotów zaczęły już dochodzić podekscytowane śmiechy i piski podchmielonej Margaret. Obecność tak wielu znajomych twarzy tylko z początku sprawiła mi ogromną przyjemność. Nasi dziadkowie, rodzice, rodzeństwo… a dzięki temu i my znaliśmy się nie od dziś. Poza szkołą jeszcze bardziej niż zwykle taplaliśmy się w hermetycznym sosie dekadencji i snobizmu, coraz mocniej przesiąkając życiem innych. Wśród namiotów i przy ognisku aż huczało od ploteczek, wszyscy już wiedzieliśmy kto z kim, kiedy i dlaczego. A ja czułam się coraz bardziej niezręcznie. Liczyłam, że spotkanie z przyjaciółmi oderwie mnie na moment od ponurych myśli o romansie ojca, a im dłużej trwał ten wieczór, tym intensywniej o tym myślałam. Wiedziałam, że już wszyscy wiedzieli. I oni wiedzieli, że ja również wiedziałam, a mimo to nikt nie uciął rosnącego we mnie napięcia. Każdy jeden milczał.

Znalazłam Toma na skraju klifu. Jego czarna sylwetka w oddali zlewała się z ciemnym horyzontem, dopiero gdy podeszłam bliżej, spostrzegłam jej zarys na tle chłodnego światła odbijającego się od wody. Nocą fale nie wyglądały na tak wzburzone, choć na samym kraju skarpy wiatr dął potężnie, wlokąc ze sobą zimną, słoną woń morza. Otuliłam się szczelniej pelerynką, ale cieniutki materiał, z jakiego była uszyta, nie podołała ochronie przez przeszywającym, wilgotnym chłodem.

— Chłopcy postanowili spróbować wywołać ducha jakiegoś mugolskiego mordercy — odezwałam się. Cisza, jaka tu panowała, przyjemnie koiła moje zmysły zmęczone pijackim przekrzykiwaniem się kolegów. — Nawet Rowle dała się namówić Rosierowi.

Riddle, który do tej pory stał nieporuszony twarzą skierowaną ku morzu, odwrócił się i wyciągnął rękę z kieszeni.

— To już nie są chłopcy — mruknął i zatoczył koło różdżką, a moja letnia, kusa pelerynka wydłużyła się i pogrubiła przynajmniej dwukrotnie. — A ty nie jesteś już tą zapłakaną dziewczynką ze zgubionym kotem.

Poczułam ciepło rozlewające się po policzkach na wspomnienie naszego pierwszego spotkania. Wiązała się z nim mieszanka wstydu, smutku i wdzięczności, o której, jak sądziłam, zdążyłam zapomnieć, ale kiedy cofnęłam się pamięcią sześć lat do prawie pustego przedziału na samym końcu pociągu, obrazy z tamtej chwili stanęły mi przed oczami jak żywe. Przypomniałam sobie siebie zlęknioną, zahukaną przez brata i pomyślałam o życiu, które wiodłam teraz. O pracy, którą udało mi się wywalczyć. O zrujnowanym weselu i o impertynenckim włamaniu do gabinetu ojca. I uśmiechnęłam się, świadoma, że to wszystko dzięki temu, że tamten blady chłopak z podkrążonymi oczami wyciągnął mojego kota spod śmietnika.

— Ojciec ma kochankę, a matka o tym wie.

Wyznanie mu tego okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałam. Kiedy te słowa padły, ogarnęła mnie ulga, cudowna lekkość, zupełnie przeciwna do tego, co poczułam w trakcie konfrontacji z Earth. A mimo to… mimo to widok roziskrzonych fal i spokojnego horyzontu przysłoniła mi mgiełka napływających do oczu łez.

— Masz teorię, dlaczego tak jest?

— Bo ojciec jest nieczułym sukinsynem, a matka naiwna…?

— Nie wszystko, co na pierwszy rzut oka może się takie wydawać, jest czarno-białe.

Wzburzenie na moment odebrało mi mowę. Spojrzałam ostro na łagodny, zamyślony profil Toma, który, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, przez ułamek sekundy zacienił jakiś dziwny grymas.

— Co to ma znaczyć? Masz na myśli, że moja matka jakoś przyczyniła się do tego, że ojciec świadomie skazuje ją na cierpienie?!

— Nie. Myślę, że mają układ, w który postanowili cię nie wtajemniczać — odparł z rozmysłem, zawahał się, po czym dodał: — Twój ojciec od lat miewał romanse. Czym ten się różni?

— Niczym. Po prostu… nie chcę dla matki więcej takiego upokorzenia.

Opowiedziałam mu o wszystkim. O tym, jak przyłapałam Hortusa z kochanką na dole w holu. Jak zbrukali małżeńską sypialnię rodziców i wykorzystali nieobecność Earth, żeby naruszyć jej domowy mir. Mówiłam bez wstydu o splądrowaniu gabinetu, o komitywie z  Banialuką i o śledzeniu ojca aż pod Royal Garden Hotel. Gdy dotarłam do momentu rozmowy z matką, coś mocno ścisnęło mnie w gardle. Hałasy dobiegające z okolic namiotów nie ustały, ale stały się odległe, jakby docierały do nas z innego świata.

— To czarownica — kontynuowałam. Lekko drżałam, choć nie było mi już ani trochę zimno. — Ojciec przy niej czarował, więc musi być czarownicą, ale raczej nie obraca się w towarzystwie. Może to jakiś bękart? Ruda, jakieś pięć, sześć lat starsza ode mnie. Chłopak z recepcji powiedział, że przedstawiła się jako Holly, ale ojciec podał fałszywe nazwisko, więc to imię też może być zmyślone.

— Jak przekonałaś recepcjonistę, żeby podał ci ich dane?

— Skonfundowałam go.

Zapanowało między nami milczenie. Oboje siedzieliśmy teraz po turecku naprzeciwko siebie, pochyleni, rozmawiając przyciszonymi głosami, ale i tak nikt nie byłby w stanie nas usłyszeć. Jakieś sto dwadzieścia stóp w głąb łąki zabawa trwała nieprzerwanie, a wysoka trawa sięgała nam niemal do ramion. Tom dużo się zastanawiał. Zdecydowanie zbyt dużo jak na taką błahostkę, na coś tak oczywistego jak „babiarz Hortus”, co wywołało we mnie kolejne wątpliwości.

A co, jeżeli Tom wiedział wcześniej… Wiedział, ale nie pisnął ani słówka?

— Gdybyśmy byli w szkole, można byłoby sprawdzić w aktach, czy ktoś taki uczył się w Hogwarcie — mruknął. — Ale do tej pory pozostaje ci śledztwo na własną rękę.

To rozwiązanie mnie nie zadowoliło, choć przecież wiedziałam, że Tom nie był jasnowidzem. Nie znał odpowiedzi na wszystkie pytania we wszechświecie, nie mógł też znać tożsamości kochanki mojego ojca. Zwiesiłam głowę, uświadomiwszy sobie, że gorycz, którą czułam, była zwykłym rozczarowaniem.

— Czy ta wiedza jakoś szczególnie wpłynie na twoje życie? Jest wielce prawdopodobne, że ten romans dobiegnie końca, zanim w ogóle wrócisz do szkoły — dodał.

— Wyobrażałam sobie, że gdybym się z nią spotkała, spróbowałabym ją przekonać, żeby nie niszczyła małżeństwa moich rodziców — powiedziałam trochę niepewnie.

Tom roześmiał się. Położył się na wznak i całkowicie zniknął w wysokiej trawie. Podłożył skrzyżowane ręce pod głową i wyciągnął przed siebie długie nogi, tak, że wyglądał na maksymalnie rozluźnionego. Chłodne, mdłe światło pierwszej kwadry padło na jego twarz i teraz widziałam wyraźnie, że wciąż się uśmiechał. Zamknął na chwilę oczy, a gdy znów je otworzył, dodał, nawet nie próbując ukryć rozbawienia:

— Samozwańczej Holly z całą pewnością nie zależy ani na małżeństwie z twoim ojcem, ani na jego wspaniałej sylwetce. A on nie spotyka się z nią dla jej pięknych oczu. Oboje wiemy, że to nie pierwsza taka sytuacja. I pewnie nie ostatnia. Wiesz to ty, wiem ja i twoja matka też o tym wie.

— Nie jestem przekonana — stwierdziłam, kładąc się obok niego. — Nie widziałeś go. I szczerze powiedziawszy… ja również nigdy go takiego nie widziałam. Boję się, że on mógł się w niej zakochać.

Leżeliśmy tak przez dłuższy czas, znów nie mówiąc nic. On zrelaksowany, z podbródkiem zadartym ku niebu i ze wzrokiem wpatrzonym w rozgwieżdżone sklepienie, ja spięta, sztywna i pełna trosk. Wiedziałam, że Tom miał rację. Wiedziałam, że powinnam była zaakceptować to wszystko, zanim w ogóle pomyślałam, by mu o tym opowiedzieć, ale coś nieustannie podpowiadało mi, że ten romans nie był taki jak poprzednie.

Musiała minąć długa chwila, żebym i ja mogła się rozluźnić. Widok statecznych, sennych gwiazd wpłynął na mnie niemal hipnotyzująco. Migoczące, nieruchome diamenciki układały się we wzory, które pamiętałam z astronomii. Potrafiłam rozpoznać gwiazdozbiór Pegaza oraz Lutni, pamiętałam również, gdzie mniej więcej szukać mojego zodiakalnego gwiazdozbioru, lecz Waga nie była widoczna w środku lata. Pierwszy raz żałowałam, że nigdy nie przykładałam się do wróżbiarstwa. Być może potrafiłabym wtedy wyczytać z gwiazd przyszłość na najbliższy miesiąc? Albo chociaż wiedziałabym, czy bez daru jasnowidzenia możliwe było przepowiadanie przyszłości. 

— Nie widzisz tam czasem rozwodu moich rodziców? — zagadnęłam zrezygnowana, kiedy spostrzegłam, że Riddle nadal wpatrywał się w niebo. Odwrócił głowę.

— Tego byś właśnie chciała? — zapytał.

— Tak chyba byłoby dla nas najlepiej — odpowiedziałam cicho. — Jesteśmy tak niedopasowani, jak tylko się da. Wszyscy się unieszczęśliwiamy i może… może, gdybyśmy nie musieli znosić siebie nawzajem, żylibyśmy normalnie. Poza tym… nie znoszę swojego ojca. I on również mnie nie znosi. Od zawsze dawał mi odczuć, że mnie nie chciał. A ja… nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zrobiła coś źle. Coś, co by spowodowało, że mógłby mnie znienawidzić… Przepraszam. Narzekam, a ty pewnie chciałbyś mieć jakąkolwiek rodzinę...

Twarz Toma stała się nieprzenikniona, kiedy ponownie wyprostował głowę i skierował wzrok w stronę gwiazd. Temat powiązań rodzinnych był czymś, o czym obawiałam się przy nim wspominać, dlatego prawie natychmiast pożałowałam, że w ogóle napomknęłam o nich w kontekście jego sieroctwa, ale kiedy Riddle się odezwał, nie brzmiał na ani trochę zirytowanego.

— Nie — odrzekł, a jego głos wydał mi się nieadekwatnie miękki w porównaniu do pewnego, stanowczego spojrzenia uparcie wbitego w gwiazdy. — Nie potrzebuję rodziny, którą kierują słabości. To niepotrzebny balast. Zamiast dążyć do celu, zajmowałyby mnie błahe problemy. Romanse rodziców, hazard ojca, konflikt między rodzeństwem…

— To naturalne następstwo tworzenia więzi międzyludzkich.

Znów się zaśmiał, ale tym razem ostro, nienaturalnie.

— Raczej następstwo patologii i niedopasowania — stwierdził. Usłyszałam cichy szelest trawy, a zaraz potem poczułam mrowienie na policzku, ale nie odpowiedziałam na to prowokujące spojrzenie, zawzięcie gapiąc się w niebo. — Powiedz, czy gdybyś mogła wybrać, zdecydowałabyś się właśnie na tego ojca? Na tego brata?

Milczałam. Za naszymi głowami z oddali dochodziły pijackie pokrzykiwania i dziewczęce śmiechy, choć i tak niezmiennie dominowały dźwięki morza. Szum narastał wraz z oczekiwaniem, aż w pewnym momencie zaczął kłuć w uszy, ale ja nadal się nie odzywałam. Nie chciałam przyznać Tomowi racji, mimo że w głębi serca od najmłodszych lat marzyłam, by mamusia znalazła sobie nowego tatusia, takiego, który będzie zabierał mnie na lody, sadzał na kolanach i czytał bajki. Wyobrażałam sobie, że wspólne letnie wyjazdy nie kojarzyły się z płaczem, a pokazywanie świadectwa z niespełnionymi oczekiwaniami. Do oczu napłynęły mi łzy i uparłam się, by przez dłuższą chwilę nie mrugać, by zdążyły wyschnąć.

A Tom nadal uparcie nie odwracał głowy.

— Sama widzisz — kontynuował. — Wolę otaczać się ludźmi, których sam wybieram.

— Do jakiego celu właściwie dążysz? — zapytałam bardzo cicho, by ukryć, że głos wciąż miałam wilgotny od łez. — Dlaczego odrzuciłeś propozycję Dołohowa?

— Nie widzę siebie jako szefa w jakimś departamencie albo — tu zachichotał — „najmłodszego Ministra Magii w tym stuleciu”. Polityka tego typu mnie nie interesuje.

Obróciłam się na brzuch i podparłam głowę na rękach; zdałam sobie sprawę, że od dawna każdy snuł marzenia dotyczące wyboru ścieżki zawodowej i tego, co będzie robić po szkole, wszyscy licytowaliśmy się w tym, kto miał najbardziej ambitne plany, wytykaliśmy sobie nawzajem, co komu załatwią rodzice, a komu odpowiednio wysoka góra złota, ale Tom nigdy nie brał udziału w tych wyścigach. A my nie pytaliśmy. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że z jego wynikami, błyskotliwością i prezencją miał otwarte drzwi każdej firmy, uczelni i partii politycznej w całej Wielkiej Brytanii, a może i w Europie. Choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że im bardziej się go znało, tym mniej można było powiedzieć o wyborze jego profesji.

— Zdecydowałeś się na coś podczas porad zawodowych? — zapytałam. Trudno było mi ukryć uśmiech, zwłaszcza że kąciki ust Toma również lekko zadrgały. — Założę się, że profesor Slughorn zapewnił cię, że możesz przebierać w ofertach do woli.

Również na mnie zerknął, a chłodne światło księżyca zaigrało figlarnie w jego oczach, gdy siadał. Choć zwykle starał się maskować dumę, widać było, że wspomnienie tamtego wydarzenia sprawiło mu niemałą satysfakcję.

— Profesor Slughorn zaoferował swoją protekcję, gdyby moje szkolne osiągnięcia nie wystarczyły — przyznał po chwili. — Chociaż… wydaje mi się, że akurat z tym poradzę sobie sam.

— Co to takiego?

Riddle przestał walczyć z uśmiechem, ale to, co pojawiło się na jego twarzy, nawet po części nie przypominało zwykłego szczęścia. Choć światło odbijające się od falującej tafli morza było lodowate, w jego oczach zapaliła się najprawdziwsza czerwień, a wargi wykrzywiły się prowokująco, gdy odparł:

— Jeżeli chcesz wiedzieć wcześniej, musisz to sama znaleźć. Tutaj.

Długi, wskazujący palec powędrował do skroni. Roześmiałam się i również się wyprostowałam, choć w środku byłam trochę zawiedziona i jednocześnie jeszcze bardziej zaciekawiona. Wcześniej Tom po prostu nie mówił o swoich planach na przyszłość, dziś ewidentnie trzymał je przed nami w tajemnicy. Albo przynajmniej przed niektórymi z nas.

— To musi być trudniejsze od oklumencji, latania i oddychania pod wodą jednocześnie — poskarżyłam się głośno. — Inaczej nie byłoby kłamstwa, ludzi niewinnie osadzonych w Azkabanie, nikt nie potrzebowałby veritaserum, ponieważ wszyscy używaliby magii. Czytanie w myślach zastąpiłoby komunikację!

Tom wyglądał na szczerze rozbawionego moją naiwną interpretacją legilimencji.

— Legilimencja jest czymś znacznie bardziej skomplikowanym od „czytania w myślach” — rzekł. — Pewnie byłoby tak, jak mówisz, gdyby ludzie byli w stanie się tego nauczyć. Nie każdy może posiąść takie umiejętności, mogę się założyć, że znaczna większość nawet nie wie o istnieniu takich możliwości. Choć legilimencja jest sztuką płynną, podobnie jak oklumencja, niedoświadczony czarodziej powinien spełnić kilka punktów, żeby ułatwić sobie penetrację umysłu ofiary. Mówię ofiary, ponieważ mało kto świadomie godzi się na pełen dostęp do swoich wspomnień, uczuć i pragnień, dlatego legilimencja jest sztuką podstępu. Początkowo kontakt wzrokowy jest kluczowy, aby nawiązać połączenie…

Przysunął się bliżej, poprawił się wygodnie na trawie i wyciągnął obie ręce, by ująć w nie moją twarz i popatrzeć w oczy. Automatycznie wzniosłam barierę, ale intensywność tego spojrzenia całkowicie wytrąciła mnie z równowagi.

— Takie nachalne gapienie się jest niegrzeczne — oświadczyłam ze śmiechem.

— Kiedy nabierzesz wprawy, nie będziesz potrzebowała kontaktu wzrokowego — kontynuował, nie przestając wpatrywać się we mnie. Uciekałam wzrokiem od jednej ciemnej tęczówki do drugiej, ale jego oczy tkwiły przerażająco nieruchome i szeroko rozwarte. Miałam ochotę zamrugać. — Wprawny legilimenta potrafi wedrzeć się do umysłu ofiary oddalonej nawet o setki mil. Legilimencja to nie tylko penetracja umysłu w celu poznania uczuć i obejrzenia wspomnień. Człowiek, który to opanuje, jest w stanie sterować myślami w tak sprawny sposób, abyś pomyślała, że to twoje własne. Może sprawić, że zaczniesz czuć coś zupełnie innego niż w rzeczywistości, a czasami skonstruować całe sceny, dzięki którym nie będziesz już pewna, co się wydarzyło, a co nie.

— Mój Boże! — wyrwało mi się, przywołując na twarz Toma jeszcze szerszy, demoniczny uśmiech.

— Ból ciała nie jest najgorszą torturą, jaka może cię spotkać — mówił niemal szeptem, nie spuszczając dłoni z moich policzków. W jego oczach tańczyły płomienie dzikiej fascynacji. — To w głowie dzieje się największe cierpienie. Nie pozostawia widocznych śladów, ale robi w umyśle ofiary olbrzymie spustoszenie.

Zamilkł, pozwalając, by to, co powiedział, dostatecznie wybrzmiało. Serce waliło mi jak młotem, powietrze zrobiło się wyczuwalnie gęstsze, a z rąk i twarzy Riddle’a uderzyło delikatne, niewiarygodnie elektryzujące ciepło. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jeszcze chwila tak bliskiego kontaktu i włosy na głowie staną mi dęba, ale wzburzona aura bijąca z Toma powoli, bardzo powoli się uspokajała i kiedy chłopak znów się odezwał, głos miał spokojny i całkowicie zwyczajny.

— Oczywiście każdy człowiek posiada jakąś szczątkową barierę, która chroni go przed atakami z zewnątrz. Nawet mugole, ale jest na tyle słaba, że każdy początkujący legilimenta byłby w stanie przebić się przez nią, gdyby dostatecznie się skupił — rzekł takim tonem, jakby tłumaczył mi jakieś zagadnienie z obrony przed czarną magią. Odsunął też dłonie i podparł się nimi wygodnie na trawie.

— Kto chciałby grzebać mugolom w głowach? — zapytałam. Prawie wyłaziłam ze skóry, żeby zabrzmieć pewnie, ale głos i tak lekko zadrżał.

Na to Riddle znów zachichotał, a jego twarz odzyskała na moment cień tego samego upiornego uśmiechu, gdy uniósł palec i odpowiedział:

— Uważaj, w umysłach mugoli można znaleźć wiele interesujących informacji, trzeba tylko potrafić je poskładać.

Poczułam delikatny rumieniec rozlewający się po policzkach, ale uznałam, że moment, w którym Tom pławił się w opowieściach na temat siły umysłu, był tym najbardziej odpowiednim, aby zapytać.

— Mogę spróbować obejrzeć twoje myśli?

Dokładnie tego się spodziewał.

— Spróbować… tak, spróbować to dobre słowo. Inkantacja brzmi Legilimens.

Wyciągnęłam różdżkę z kieszeni transmutowanego płaszcza i wyszeptałam zaklęcie; nie pamiętałam, bym kiedykolwiek czuła się głupio, czarując, ale w tym momencie wypowiadana formułka prawie załaskotała mnie w język. Całkowicie zapomniałam o skupieniu, opanowaniu emocji, nawet o kontakcie wzrokowym i… oczywiście nic się nie stało. Prawie natychmiast się opanowałam. Zacisnęłam usta, zmarszczyłam brwi, wlepiłam wzrok w spokojne, brązowe oczy Toma.

— Legilimens.

Tym razem zdecydowanie coś poczułam. Wciąż widziałam przed sobą cierpliwą twarz Riddle’a, daleko za jego plecami poruszały się niewyraźnie pomarańczowe płomienie ogniska, a wiatr niezmiennie tańczył w moich włosach, ale doświadczyłam najpierw czegoś w rodzaju przyciągania, tak mocnego, że mogłam porównać to do zawrotów głowy po wypiciu dużej ilości alkoholu, a zaraz potem niemal fizycznie wyczuwalny opór i delikatne, stanowcze wypieranie. Nie miałam pojęcia, czy zaklęcie samo straciło swoją moc, czy Ślizgon ostatecznie przerwał połączenie, bo przyjemne wirowanie gwałtownie ustało.

— Zaklęcie zadziałało! — wykrzyknęłam podekscytowana, wywołując na twarzy Toma pobłażliwy uśmiech.

— Taak, zaklęcia przeważnie działają, kiedy używa ich czarodziej — odparł, przeciągając ironicznie sylaby. — Z legilimencją jest inaczej niż z oklumencją. Wytworzenie bariery ochronnej zależy wyłącznie od ciebie i twojej siły woli, natomiast przebicie tejże bariery od osoby, której umysł chcesz spenetrować. Jeżeli twój umysł nie jest dostatecznie wyćwiczony, nic nie wskórasz. Czasami sama siła woli i doświadczenie nie wystarczają i trzeba użyć magii, żeby najpierw wpłynąć na przeciwnika.

— Co to znaczy?

Riddle wydął wargi.

— Musisz go osłabić. Na przykład torturami — rzekł bez ogródek.

Natychmiast zrobiłam poważną minę, widząc, że chłopak nie żartował. Uśmiech zniknął z jego twarzy tak szybko, jak się pojawił, a jego głos nabrał profesorskiej stanowczości jak wtedy, kiedy nadzorował klub pojedynków.

— Planuję zostać Mistrzem Eliksirów, nie aurorem — przypomniałam mu. — Rozumiem, że to jedynie teoretyczne rozważania?

— Oczywiście — przyznał ze śmiertelną powagą, ale nie spodobał mi się sposób, w jaki zadrgały mu wargi.

Pomimo okrucieństw, do których można było wykorzystać legilimencję, ta technika postawiła przede mną nowe możliwości. Natychmiast znalazłam jej zastosowanie w rozwikłaniu mojego największego problemu i nie miałam zamiaru ukrywać, że wyciągnięcie informacji z głowy ojca na temat tajemniczego rudzielca było najlepszą metodą, jaką mogłam sobie wyobrazić. Zakładając, że Hortus nie wiedział o istnieniu oklumencji albo jej nie stosował. Ale Riddle chyba wyczytał ten zamiar z mojej twarzy, bo bardzo szybko dodał:

— Niestety legilimencja jest już bardzo zaawansowaną praktyką magiczną i opanowanie jej może zająć wiele miesięcy, a nawet kilka lat. Do jej opanowania, jak mówiłem, potrzeba czegoś więcej niż siły woli. Jeżeli niedoświadczony legilimenta jakimś cudem zdoła wedrzeć się do umysłu czarodzieja, najprawdopodobniej zobaczy strzępki niewyraźnych obrazów, usłyszy kilka bliżej nieokreślonych dźwięków… Może zdoła wyłowić z tego kilka słów, nie więcej. Polecam ćwiczyć na mugolach, chociaż jeżeli będziesz miała szczęście, trafisz na takiego, którego nie zdołasz zaczarować.

— Na przykład?

— Mugolscy wróżbici. Księża, zakonnice… Ogólnie osoby bardziej uduchowione. O dziwo dzieci… i psychicznie chorzy. Najprostszym celem są ludzie najbardziej przyziemni, sceptyczni, którzy nie zaprzątają sobie głowy takimi bzdurami jak metafizyka. Tylko uważaj. — Przekorny uśmieszek znów wykrzywił mu twarz. — Jeżeli wejdziesz w umysł zbyt głęboko, możesz już z niego nie wrócić.

To, co powiedział, zabrzmiało tak niepokojąco, że poczułam włoski na karku stające dęba; nawet informacje o torturach i doprowadzeniu kogoś do obłędu poprzez manipulowanie jego myślami nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Było to obezwładniające przerażenie porównywalne do wrażenia, jakiego doświadczałam, gdy myślałam o pocałunku dementora.

— Co? — zapytał tym samym niebezpiecznie brzmiącym szeptem. — Nie chcesz spróbować jeszcze raz?

Uniosłam różdżkę, a moje wargi automatycznie się zacisnęły. Byłam pewna, że świadomość utknięcia na zawsze w czyjejś głowie nie zachęcała do samodzielnych ćwiczeń, ale przecież chciałam spróbować. Chciałam udowodnić Tomowi… a może tylko samej sobie? Udowodnić, że potrafiłam. Jeszcze raz wypowiedziałam inkantację.

Poza uczuciem wirowania doświadczyłam jeszcze czegoś. Przypominało to delikatne szarpnięcie podobne do tego, jakie towarzyszyło lataniu świstoklikiem, ale nie skupiło się na żadnej konkretnej części ciała. Tym razem nie widziałam już twarzy Toma ani nie słyszałam odgłosów zabawy. To wszystko zostało zepchnięte gdzieś w głąb świadomości, bo przed oczami pojawiły się zupełnie inne obrazy. Początkowo nie miała pojęcia, co przedstawiały, ale feerie barw i świateł uformowały się we fragmenty jakichś przedmiotów. Kopyta, łapy opatrzone długimi, czystymi pazurami, szeleszczące pióra, długie, drewniane boksy, podłoga pokryta sianem… Byłam pewna, że przez ułamek sekundy poczułam jej zapach! Doświadczyłam czegoś całkowicie niepowtarzalnego, nieporównywalnego do niczego. Trochę jak sen, choć znacznie bardziej realny, poskładany w logiczną całość, którego byłam świadoma, ale nie mogłam go kontrolować. W pewnym momencie obrazy zaczęły blednąć, dźwięki się przytępiły, a ja czułam się coraz mocniej wypierana z powrotem do swojego ciała. Twarz Toma ponownie zyskała na ostrości, usłyszałam także śmiechy dobiegające z namiotów. Spodziewałam się, że po wycieczce do umysłu Riddle’a powrócę wyprana z emocji i zapragnę jedynie ciepłego, wygodnego łóżka, dlatego jakież było moje zdziwienie, kiedy ocknęłam się jedynie delikatnie pobudzona.

— Udało mi się! — zawołałam. — Widziałam hipogryfy! Czułam zapachy! Jakbym tam była!

Riddle uśmiechał się wyrozumiale, obserwując moją  ekscytację.

— W normalnych warunkach to, co uda ci się przyswoić, nie nigdy nie będzie tak dokładne — rzekł. — Przynajmniej na początku. Weszłaś do mojego umysłu za moim zaproszeniem, dlatego widziałaś i odczuwałaś tak wyraźnie. Widziałaś to, co chciałem, żebyś zobaczyła. Każdy umysł posiada jakąś barierę, którą musisz przełamać, żeby dostać się do środka, a i później możesz się natknąć na różne blokady. Ludzki umysł naturalnie broni się przed atakami… z mniejszą lub większą skutecznością. Ale z czasem sama nauczysz się wydobywać z ludzi to, na czym ci zależy.

Początkowo zasmuciłam się na wieść, że to, co zobaczyłam w umyśle Toma, nie wynikało z mojej naturalnej zdolności do legilimencji, ale to nasunęło mi na myśl inną rzecz.

— Czyli to oznacza… że już opanowałam oklumencję? — zapytałam nieśmiało. — I… i to koniec naszych treningów?

— Umówmy się, że opanowałaś ją dostatecznie dobrze, by w warunkach laboratoryjnych chronić swoje myśli i uczucia — odparł. — Uważam, że od września nie będziesz już potrzebowała mojego nadzoru, co nie oznacza, że masz całkowicie zaprzestać ćwiczeń. Kto się nie rozwija, ten się cofa.

Gdy to mówił, ton jego głosu brzmiał poważnie i surowo, ale zauważyłam też, że Tom wyglądał na bardzo usatysfakcjonowanego. I chyba właśnie to sprawiło, że pierwszy raz od bardzo wielu miesięcy poczułam się tak podbudowana. Spełniona. Bardziej niż po tegorocznych egzaminach, nawet bardziej niż po otrzymaniu licencji na teleportację. Byłam z siebie naprawdę dumna.

 

~*~

 

Ten rozdział zawdzięczam kwarantannie oraz wyzwaniu NaNoWriMo. Wiem, że teoretycznie nie do tego ono służy, bo chodzi o to, żeby w miesiąc napisać książkę, a nie napisać od nowa stary rozdział fanfika, ale dla mnie ważne jest teraz to, żeby utrzymać jako taką chęć do regularnego pisania. Zależało mi na skończeniu tego rozdziału także z innego powodu. Obiecałam sobie, że jak poprawię dwadzieścia rozdziałów DLR, to zacznę się zajmować drukiem tych wypocin… no i teraz faktycznie muszę się za to zabrać. Osiągnęłam pewien cel i czas obrać sobie kolejny.

Dedykacja dla Natki.

26 komentarzy:

  1. ~Claudia
    3 października 2009 o 18:40

    Dobrze, że Victoria śmiało mówi co sądzi. Nie można przecież dawać sobą pomiatać. Swoją drogą, gdyby im nie powiedziała, to już pewnie dawno byłaby żoną Nicka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 października 2009 o 19:44
      Taak, już by nawet w tej kuchni ślub brali xD

      Usuń
  2. ~July
    3 października 2009 o 18:51

    Dobrze zrobila! Nikt nie powinien zmuszać jej do slubu a w dodatku do wyjścia za mąż za kogoś kogo nie kocha. Nie wiem czy na jej miejscu miałabym tyle odwagi rzeby się postawić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 października 2009 o 19:50
      Ja to bym od razu to ukróciła, żeby do takiej rozmowy nie doszło xD

      Usuń
  3. ~Natka
    3 października 2009 o 18:51

    Uwielbiam ją! Haha! Ten Nick to zwykła szmata ;) Notka genialna! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 października 2009 o 19:53
      Nick to szmatra? Chyba raczej szmat xD

      Usuń
  4. ~Olka
    3 października 2009 o 20:00

    Fajny rozdział i ładny szablon.Podziwiam Viktorię że potrafi się tak sprzeciwić temu co jej się niepodoba.Czekam na next.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 października 2009 o 20:03
      A jak, jacyś gburowaci państwo jej nie będą w paradę wchodzić xD

      Usuń
  5. ~carmen37
    3 października 2009 o 20:25

    Naprawdę szablon zabójczy. A rozdział jeszcze lepszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 października 2009 o 22:30
      Tak, fotka jest ładna xD

      Usuń
  6. ~Eles.
    4 października 2009 o 10:25

    Boże, różowa kiecka … Ja bym chyba się scheftała na nią, albo ubrała na wierzch pelerynę niewidkę, żeby tylko głowę było widać xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 października 2009 o 12:00
      Pięknie byś wyglądała xD

      Usuń
  7. ~wiki-pedia
    4 października 2009 o 11:17

    Ach, takie grzeczne rozmowy to są nawet lepsze niż jakieś bitwy!! Cud, miód i coś tam jeszcze ….. już myślałam że dojdzie do ręko czynnów. XD Ale tego następnego rozdziałau to ja się chyba nie do czekam :( Tylko taga mała uwaga : mogłabyś troszkę rozjaśnić czcionkę ??? Bo mi się tak zlewa i muszę siedzieć z nosem przy monitorze…. a akurat jutro mam kartkówkę z infy… :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 października 2009 o 12:05
      Niedługo zmieniam znów szablon, jak dam następny rozdział, więc nie ma sensu xD

      Usuń
  8. andziaa131@buziaczek.pl
    4 października 2009 o 12:32

    Serdecznie zapraszam na nowy rozdział {http://corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl/ } Pt. „Ważna rozmowa”~Eles.

    OdpowiedzUsuń
  9. ~Amanda
    4 października 2009 o 22:49

    Uff… no cóż, nic tak nie oczyszcza atmosfery jak dobra awanturka w rodzinie ;). Z nimi to dobrze tylko na zdjęciu, oczywiście oprócz kochanej mamuśki. Trochę mdły ma charakter, ale to nic. Życie jest życiem, nie? Świetny rozdział. Chciałabym jednak, tak w głębi duszy, żeby już było romantycznie. Mogą już się rodzic dzieci, jak dla mnie. Ale nie martw się, wystarczy mi zaledwie jedenaście. No, może jednak piętnaście. Szybko pisz następny! Bo inaczej Cię będę szantażować moim królikiem. Jest on niebezpieczny. Więc uważaj. ;**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 października 2009 o 17:46
      To Ty niebezpieczeństwa nie znasz. Wczoraj pogryzła mnie moja świnka morska xD

      Usuń
    2. ~Amanda
      10 października 2009 o 14:26

      Naprawdę, mój królik daje popalić! Cały czas łażę podrapana, bo on nigdy nie chce wrócić to klatki. Ale mojego brata głupiego na przykład nie drapie. Ta męska solidarność!

      Usuń
    3. 10 października 2009 o 16:02
      A moja świnia normalnie sama z klatki wyłazi, nawet w nocy. Raz wlazła za lodówkę xD

      Usuń
    4. ~Amanda
      16 października 2009 o 18:45

      Mój królik raz całą noc pod moim łóżkiem spędził. I w nocy o mało zawału nie doznałam! Mały demon…

      Usuń
    5. 17 października 2009 o 19:50
      A moja się zlała za lodówką xD

      Usuń
  10. ~Kada113
    5 października 2009 o 20:57

    no cóż… ja myślałam, że matka się na nią wydrze, a tu niespodzianka… ciekawe co będzie dalej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 października 2009 o 17:48
      Nieno, nie będę robić z Hortusów jakiąś patologiczną rodzinę, czy coś… xD

      Usuń
  11. andziaa131@buziaczek.pl
    14 października 2009 o 13:00

    Serdecznie zapraszam na nowy rozdział {www.corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl} Pt.: „Zakazany Las”~ Eles.

    OdpowiedzUsuń
  12. ~Merimaat
    18 sierpnia 2011 o 17:28

    Nieźle Ci idzie. Piszesz dobrze, dialogi są żywe, pełne emocji. Brakuje mi tylko opisów, np. wnętrz, ale oczywiście nic Ci nie zarzucam. Widocznie taki masz styl. Victoria jest bardzo odważna, skoro zdecydowała udać się sama do Aragoga, a teraz jeszcze przy całej rodzinie tak „bezczelnie” przeciwstawić się matce Nicka. Dobrze, że ma mimowolnie oparcie w matce oraz swoim kocie. Właśnie, kiciuś wydaje się bardzo niezwykłym stworzeniem. Bardzo ciekawi mnie dalsze pożycie głównej bohaterki z Tomem, dlatego lecę czytać dalej. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 21 sierpnia 2011 o 18:02
      Kurde! Przepraszam, tak mi od zawsze wstyd za te opisy na dlr… ja je kocham, zwłaszcza opisy uczuć i natury, ale tutaj owego czasu jakoś mi się nie chciało. Wszystkie rozdziały zostaną zmienione, tzn, wyrażę się inaczej – ulepszone xD

      Usuń