Bałam się wydać z siebie dźwięk
głośniejszy od szeptu, choć i tak mój głos wydał mi się niestosowny,
nieadekwatnie jazgotliwy. Riddle nie odpowiedział od razu. I on leżał na wznak,
oczy miał zamknięte, a promienie słońca wdzierające się przez otwory między
krokwiami tworzyły na jego twarzy i ramionach sieć białych punkcików.
— Uciekam tu, kiedy potrzebuję
izolacji od tego mugolskiego grajdołka — odparł i przeciągnął się.
Brzmiał równie głucho i leniwie, ale gdy otworzył oczy, błysnęła w nich na
czerwono ta sama energia, którą widywałam podczas jego rozmów z profesorem
Slughornem. — Zgoda na teleportację znacznie to ułatwia.
Obróciłam się na bok i podparłam policzek
na ręce.
— I tak łatwo oddajesz nam swoją
samotnię…
Tego już nie skomentował, tylko ponownie
zamknął oczy. Wiele razy zastanawiałam się nad tym, czym dokładnie zajmował się
Tom. Nigdy nie poznałam dokładnego zakresu jego obowiązków w stadninie, ale
Riddle nie wyglądał na przepracowanego. Jego dłonie były tak samo
wypielęgnowane, ramion nie znaczyły plamy od słońca, skóra dookoła oczu
pozostawała identycznie jasna i delikatna. Uśmiechnęłam się do siebie na myśl,
jak szybko ten Ślizgon zjednywał sobie ludzi. U Greengrassa — z
natury już i tak łagodnego i prostodusznego — musiał mieć jak pączek
w maśle. A kiedy sobie przypomniałam, że to wszystko dzięki mnie, poczułam
wzrastającą dumę.
Wypoczęta i rozluźniona, nasyciwszy się
do woli tym sielskim obrazkiem, zaczęłam dokładniej badać wnętrze stodółki.
Właściciele tego domu mogli tu trzymać co najwyżej kury i tak w rzeczywistości
musiało być, bo pod ścianą znajdowały się cztery kolumny skrzynek
przypominających grzędy. Większość z nich wciąż wypełniała stara słoma, choć te
najbliżej mnie ktoś wysprzątał i teraz znajdowało się tam kilka książek,
przybory toaletowe i wysłużona walizka z rudawej skóry. Ta sama, z którą
widziałam Toma na dworcu King’s Cross.
— Nocowałeś
tutaj? — zapytałam głośno.
— Od trzech dni — odparł
niemal natychmiast. Jego głos również odzyskał normalną barwę, ale i tak nie
sposób było tym zagłuszyć dźwięków dochodzących z rozłogów. — Pan
Greengrass był tak dobry i dał mi kilka wolnych dni, żebym mógł gdzieś
wyjechać. Czasami tutaj przyjeżdżam, żeby trochę pomyśleć, odciąć się od
świata… Zwłaszcza w nocy. Pięknie widać tutaj gwiazdy.
To mówiąc, sięgnął po różdżkę, machnął
nią krótko, a płachta rozciągnięta nad naszymi głowami zwinęła się z trzaskiem,
odsłaniając przepastną dziurę w dachu. Słońce momentalnie zalało cały środek
izby. Instynktownie, praktycznie na oślep szurnęłam przerażona do tyłu i
struchlała przywarłam plecami do ściany. Kurz, który wzbił się w powietrze, był
teraz doskonale widoczny na tle ukośnych promieni. Obrzuciłam Toma lodowatym,
wściekłym spojrzeniem, widząc, jak zaczął się gramolić, aby podeprzeć się na
łokciach, chichocząc pod nosem.
— Postradałeś
rozum? — warknęłam i jeszcze mocniej przysunęłam się do ściany,
upewniwszy się, że dokładnie każdy kawałeczek mojego ciała znajdował się w
cieniu. — Zasłoń to natychmiast! Chcesz mnie zabić? Nie spakowałam
żadnego eliksiru i nikt nie będzie w stanie mi pomóc na tym pustkowiu, nawet
ty!
Wciąż cała się trzęsłam i dyszałam
ciężko, obserwując, jak ze śmiechem posłusznie zasłonił otwór w suficie. Z
godnością wróciłam na swoje miejsce, ale nie miałam już ochoty się kłaść.
Leniwa, senna atmosfera przedpołudnia prysła jak bańka mydlana.
— Niczego nie zabrałaś, choć
wiedziałaś, że wyznaczone miejsce spotkania to plaża — zadumał się.
Ponownie rozłożył się na posłaniu, ale tym razem nie spuścił ze mnie wzroku
nawet przez sekundę. Spojrzenie godne Dumbledore’a. — Uniknąć słońca…
to raczej niemożliwe.
— Uznałam, najwidoczniej mylnie, że
spędzę ten czas z dorosłymi osobami, które nie będą próbowały zabawić się moim
kosztem — prychnęłam wyniośle.
Poczułam się po dwakroć zraniona.
Pierwszy raz wtedy, kiedy odsłonił otwór w dachu, drugi raz w momencie, gdy
spostrzegłam, że wciąż go to bawiło. Takich żartów spodziewałam się, owszem, po
Mulciberze, po Rosierze… nawet po Bellatriks, której wciąż nie przeszły dąsy po
moim dowcipie z ukradzionym pamiętnikiem… po każdym, ale nie po Tomie.
Siedziałam tak przez chwilę spięta i zachmurzona, dopóki Riddle nie zagadnął:
— Nigdy właściwie nie powiedziałaś,
dlaczego unikasz słońca…
— Jak to nie? — przerwałam
mu urażona. — Jestem uczulona.
Tom uśmiechnął się pobłażliwie.
— Tak — przyznał
cierpliwie i usadowił się wygodnie, oparty o ścianę z grzędami. — Ale
nigdy nie opowiadałaś, co dokładnie się dzieje, kiedy padną na ciebie promienie
słońca. Zaczynasz się palić? Syczysz? Obnażasz kły?
Obrzuciłam go jeszcze jednym pogardliwym
spojrzeniem, ale tym razem i moje usta drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Zabawne, boki
rwać — odburknęłam, prostując się. Zaczęłam
wyliczać: — Czuję mrowienie na tym kawałku skóry, który jest
odsłonięty, ale mrowienie przemieszcza się dalej, aż ogarnia całe ciało.
Następnie zaczynam puchnąć, pojawiają się czerwone plamy…
— Takie? — wpadł mi w
słowo, wskazując na swoją pierś.
W miejscach, na które przez dłuższy czas
świeciło słońce wpadające przez maleńkie otwory w dachu, widniały teraz
ciemniejące, czerwonawe ślady. Skóra dookoła nich wyglądała na lekko napiętą.
Trochę się zmieszałam, ale kontynuowałam:
— T-tak, ale u mnie to postępuje
znacznie szybciej i się rozlewa. Okrutnie piecze, pojawia się t-taka… okropna
wysypka… Zaczynam kaszleć, duszę się… Co prawda do tego ostatniego etapu
jeszcze nigdy, dzięki Bogu, nie doszło, ale tylko dlatego, że rodzice tego
pilnowali. Natychmiast dostawałam eliksir i wszystko wracało do normy.
— Hmm — mruknął cicho, a
jego oczy ponownie rozbłysły, jakby składał w głowie rozwiązanie jakiejś
zagadki. — Skoro nigdy do tego nie doszło, to skąd wiesz, że
zaczynasz się dusić?
Tym razem i ja się zamyśliłam. Nigdy
dotąd nie analizowałam tego tak dokładnie. Odkąd tylko pamiętałam, wiedziałam,
że słońce nie było moim przyjacielem. Próbowałam sięgnąć pamięcią tak daleko,
jak się dało, aby przypomnieć sobie jakiś naprawdę ciężki, zagrażający mojemu
życiu atak alergii… ale w głowie miałam wyłącznie sceny, w których przerażona
mama, widząc rozlewające się po moich kończynach purpurowe plamy, biegła z
fiolką jadowicie pomarańczowej mikstury i straszyła: musisz wypić wszystko co do kropelki, żebyś się nie udusiła. Teraz,
kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, nie byłam do końca pewna, czy
kiedykolwiek naprawdę widziałam na ciele ropną wysypkę, o której powiedziałam
Tomowi, a przed którą próbowali strzec mnie rodzice. Riddle drążył temat, jakby
próbował udowodnić mi kłamstwo albo to, że się myliłam, ale jaki cel miałaby
matka, wymyślając sobie niebezpieczną alergię na słońce, pojąc córkę eliksirami
niewiadomego pochodzenia, podporządkowywać pod to wszystkie wyjścia i wakacje?
— Spina mnie w
gardle — mimo to szłam dalej w zaparte, ale mój głos nie brzmiał już
tak pewnie, jak na początku. — A to chyba oczywista zapowiedź
duszności. W dzieciństwie rodzice nigdy do tego nie dopuścili, bo się o mnie
troszczyli, a później sama nauczyłam się o siebie dbać.
— W rzeczy
samej — mruknął, a ja byłam pewna, że tym razem dosłyszałam w tym
wyraźnie brzmiącą nutkę ironii. — Przyznaj: nigdy nie doświadczyłaś
prawdziwego ataku. Czerwona skóra i lekkie pieczenie to normalna rzecz w
trakcie opalania. Twoi rodzice są opętani manią wszystkiego, co świadczy o
wysokim statusie. Z bladą cerą włącznie…
— Tak, zwłaszcza moja matka…
— …a mnie w natłoku tych bladolicych
panienek bardzo podoba się opalona skóra…
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć mojej
twarzy, a jego oczy zaświeciły się złowieszczo.
— Mnie nie podpuścisz jak
Black — odparłam, odtrąciwszy jego dłoń, ale poczułam, jak krew
napełniła moje policzki. — Nie zamierzam ryzykować życiem, basta!
— Ja? Gdzież bym
śmiał — udał zdziwienie, przeciągając ostentacyjnie sylaby. — Ale
sama widzisz, że coś tutaj się nie zgadza. Konsultowaliście tę przypadłość z
jakimś uzdrowicielem? Próbowaliście to leczyć? Nie? Jaki rodzic, który troszczy
się o swoje dziecko, nie próbuje go wyleczyć, tylko wciska mu do ręki parasol?
Na moje ta cała alergia to tylko narzędzie…
— Przestań, snujesz spiskowe
teorie! — przerwałam mu ze śmiechem, ale po chwili
zapytałam: — Narzędzie? Narzędzie do czego? Jaki sens mieliby wmawiać
mi alergię, która nie istnieje?
Ale Tom milczał. W jego oczach pojawiło
się coś, czego do tej pory nie widziałam. Jakiś niepokojący głód, oczekiwanie
jak na coś ostatecznego, którego — mimo opanowania — nie
sposób było ukryć. Jak niezdrowy blask gorączki. Zakłopotana odwróciłam wzrok i
wbiłam go w podłogę, ale gdy znów po chwili spojrzałam na Riddle’a, jego oczy
wyglądały już całkiem normalnie.
— Ciężko mi w to
uwierzyć… — mruknęłam tym razem bardzo niepewnie. — To
brzmi absurdalnie…
— Ale kusi cię
sprawdzić — dokończył za mnie. Mówił tak cicho, że jego głos prawie
zlewał się z dźwiękami świerszczy i fal. — Przekonać się, czy to
prawda, czy kolejne dziwactwo twoich rodziców… Chęć postąpienia wbrew ich woli
już cię podgryza, a tylko wtedy, kiedy wrócisz do domu opalona, bez żadnych
objawów alergii, przekonasz się, jaki mieli w tym interes…
— …albo dostanę ataku.
— Wtedy wrócisz do domu po eliksir i
nic się nie stanie — odparł.
Powiedział to tak płynnie, jakby już
dawno sobie wszystko przemyślał i czekał tylko na właściwy moment, by mnie
podpuścić. Przez moment przemknęło mi nawet przez myśl, że wybór tego miejsca
też mógł być nieprzypadkowy, ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, im dłużej
analizowałam słowa Toma, tym bardziej byłam skłonna spróbować. Riddle miał
rację. Teleportowanie się prosto do sypialni, zabranie fiolki z eliksirem i
powrót do chaty mógł zająć całą minutę. Dokładnie tyle, ile wygrzebanie
mikstury ze szkolnej torby. Niczym nie ryzykowałam.
Dopiero w tym momencie zdałam sobie
sprawę, że nigdy tak naprawdę nie zapytałam, co dokładnie znajdowało się we
flaszeczkach, których spory zapasik trzymałam zawsze pod ręką, w kufrze, w
każdym plecaku i walizeczce. Pech chciał, że akurat o tej dawno zapomnianej,
plecionej torbie, której nie zdążyłam w tym roku do tej pory założyć, zupełnie
zapomniałam.
— Nie jestem
pewna… — bąknęłam, uciekając wzrokiem od jego twarzy. W głowie miałam
plątaninę myśli i sama nie wiedziałam, co czułam. Czy naprawdę tego pragnęłam,
czy znów dałam się zwieść.
— Nic się nie stanie. Możesz mi
zaufać.
Automatycznie rzuciłam przelotne
spojrzenie w kierunku torby, gdzie na stosie byle jak zwiniętych szat
połyskiwał delikatnie maleńki fałszoskop na łańcuszku. Milczał. Byłam coraz
bardziej przekonana, że igrałam z ogniem. Nie dość, że w tajemnicy przed
rodzicami zrobiłam sobie samotne wakacje, to jeszcze ryzykowałam zdrowiem, aby
podważyć ich racje. Natychmiast nawiedziły mnie urywki wspomnień z bardzo wielu
wakacji z dzieciństwa, kiedy to wybiegałam z hotelu bez kapelusza, w szacie z
odsłoniętymi ramionami, kiedy chciałam kąpać się w morzu razem z Sokarisem i
innymi dzieciakami. Matka wpadała w histerię i biegła osłonić mnie przed
najmniejszym promieniem, jakbym miała obrócić się od niego w proch. Nigdy się
nad tym nie zastanawiałam. Przecież byłam chora. Tak mówili rodzice, a przecież
wszystko, co mówili, było niepodważalne. I prawdziwe.
Tom uśmiechał się tak zachęcająco.
Chwilę później już rozkładałam się z
powrotem na posłaniu, dokładnie pod przysłoniętą dziurą w suficie, wciąż
zestresowana i niepewna, ale uczuciem, które powoli zaczynało dominować, było
jakieś dzikie podniecenie.
— Nie wierzę, że to
robię… — mamrotałam pod nosem. — Możesz odsłonić na
początek tylko trochę? Chcę spróbować na jakiejś części…
Wystawiłam przed siebie nogę i utkwiłam w
niej wzrok, podczas gdy zakurzony kawał materiału zwinął się na kilka cali,
ukazując fragment otworu. Słońce natychmiast padło na moją mlecznobiałą łydkę.
Napięcie w chacie zaczęło narastać, w brzuchu poczułam bolesny skurcz, sekundy
ciągnęły się w nieskończoność jak godziny… Początkowo nie działo się zupełnie
nic, tylko przed oczami pojawiły mi się mroczki od uporczywego wpatrywania się
w oślepiającą biel. Trwało to dobrą chwilę, aż nareszcie poczułam, że skóra na
kolanie zaczęła się zaogniać. Początkowo pojawił się zaledwie delikatny
rumieniec, ale bardzo szybko ściemniał i nabrał niezdrowego, wiśniowego
odcieniu. Syknęłam i chciałam instynktownie cofnąć nogę, bo rumieniec
błyskawicznie rozlał się po całej łydce i powoli zaczął wspinać się na ukrytą w
cieniu stopę i udo, ale coś mnie powstrzymało. Chęć przekonania się, co wydarzy
się później.
— A nie
mówiłam? — jęknęłam, gdy kolano wystawione na najbardziej zabójcze
działanie słońca spuchło, a skórę zaczęły pokrywać delikatne, przypominające
krosty wypukłości. — Jak widzisz, nie we wszystkim moi rodzice się
mylą.
Kolano i łydka podwoiły swoją objętość, a
rwący, swędzący ból narastał. Zacisnęłam powieki i cała się spięłam, by
opanować pragnienie podrapania się, jednocześnie czując, że jeżeli się złamię,
zdrapię całą skórę łącznie z tłuszczem i mięśniami do nagiej kości. Kiedy
otworzyłam oczy, aż skręciło mnie w środku na widok wyprysków pojawiających się
tak szybko, że wyglądały jak poruszające się pod spodem robaki. O dziwo żadne
duszności nie przychodziły, a świąd i pieczenie osiągnęły pewną granicę i
powoli, bardzo powoli zaczynały ustępować, aż w pewnym momencie poczułam na opuchniętej
nodze wyłącznie ciepłe promienie słońca. Rozluźniłam się, ale kiedy miejsca
pokryte wysypką zbladły i skóra wygładziła się w nienaturalnie szybkim tempie,
rzuciłam Tomowi wystraszone spojrzenie, ale jego twarz pozostawała spokojna i
niewzruszona. Proces regeneracji nogi obserwował z taką miną, jakby
uczestniczył w średnio interesujących zajęciach z zielarstwa albo słuchał
wykładu profesora Slughorna o antidotach.
Tymczasem bordowe krostki całkowicie
zniknęły, kolano powoli zaczęło się kurczyć, łydka i kostka się wysmukliły, a
ciało — jeszcze sekundę temu bordowe i chropowate — na
powrót zrobiło się delikatne i miękkie. Jedynie kolor pozostał ciemniejszy,
wciąż czerwonawy, ale zdecydowanie już nie tak chorobliwie jaskrawy jak
wcześniej. I nic więcej się nie stało.
— Co to było? Co się właśnie
wydarzyło? — zapytałam, ale Tom tylko wzruszył ramionami.
— Widzisz? Miałem rację.
Znowu — prychnął, uśmiechając się.
— Ale… dlaczego ojciec miałby mi
wmawiać alergię? Dlaczego matka wciskała we mnie eliksiry, skoro jestem zdrowa?
Dlaczego…? — podjęłam wzburzona. Olbrzymia gula urosła mi w gardle i
stłumiła resztę słów. Konsternacja zaczęła ustępować miejsca złości i poczuciu
niesprawiedliwości, wykorzystania… Poczułam się zraniona, oszukana przez
najbliższe osoby, osoby, którym ufałam i wierzyłam, że nigdy nie uderzyłyby tak
mocno w moją autonomię. Im bardziej zaczęłam się nad tym roztkliwiać, tym coraz
gorsze przypuszczenia przechodził przez głowę, aż włoski na plecach stanęły mi
dęba i dodałam z trwogą: — Myślisz… że te bąble, to wszystko… to
efekt jakiegoś zaklęcia?
— To dobre
pytanie — podsumował Tom. Sięgnął po jedną z książek poukładanych na
grzędzie w schludny stosik i zaczął kartkować. — Trochę o tym
czytałem… I wszystko jest możliwe. Ale najlepiej zrobisz, jak sama ich o to
zapytasz.
— O nie — warknęłam
bardziej do siebie niż do Riddle’a, sięgnęłam do torby i zaczęłam w niej
grzebać w poszukiwaniu różdżki. — To oni będą pytać, nie ja.
Zaczarowałam kotarę tak, aby zwinęła się
do końca i w całości odsłoniła dziurę w suficie. Wściekłość buzowała we mnie
identyczną energią jak wtedy, kiedy przetrzepywałam gabinet ojca w poszukiwaniu
dowodów na zdradę.
— Tylko bądź ostrożna — ostrzegł
mnie Tom, rzuciwszy znak książki okiem na moje poczynania. — Taka
ilość słońca nawet dla kogoś nawykłego do opalania może być niebezpieczna…
— Oj, nic mi nie będzie. Przecież
zawsze mogę się teleportować do domu po eliksir. Swoją drogą… ciekawa jestem,
czym matka poiła mnie przez te wszystkie lata, oj, jestem bardzo ciekawa…
Rozłożyłam się dokładnie tak, aby każda,
nawet najmniejszy kawalątek pięty czy palca znajdowała się dokładnie w plamie
słońca na podłodze. Intensywne, przedpołudniowe promienie subtelnie pieściły
moją skórę delikatnym ciepłem, ale trwało to nie dłużej niż minutę. Następnie
całe moje ciało z wyłączeniem prawej łydki stanęło w płomieniach. Gdybym miała
sobie pobyt w Piekle, porównałabym to właśnie do doznań towarzyszących
opalaniu. Cała napięta, z trudem powstrzymując kompulsywne drżenie, myślałam
tylko o jednym — czy każdemu dłuższemu pobytowi na słońcu będą towarzyszyły
takie męczarnie, czy prawie osiemnastoletnie ciało nieprzywykłe do zażywania
kąpieli słonecznych potrzebowało czasu, by do nich przywyknąć? Największych
katuszy doświadczyła twarz, przez co nie czułam już kończyn, brzucha, płonących
piersi… Domyślałam się, że moje odczucia i wyobrażenia były dziesięć razy
gorsze od tego, co musiał widzieć Tom, lecz w momencie, gdy wargi rozdęły się,
a oczy zapłonęły tak, jakby dosłownie w każdej sekundzie miały eksplodować pod
wpływem temperatury, nie myślałam o tym, jak wyglądałam. Nie zaprzątałam sobie
głowy krostami, bliznami, purpurowymi, jątrzącymi się ranami. Tylko leżałam jak
rażona zaklęciem i modliłam się, by każda następna sekunda była ostatnią
sekundą tego piekącego bólu. Dopiero w chwili, kiedy zaczął mijać, opuchlizna
powoli zapadała się w sobie, a ja odczułam, jak szczęka stopniowo odzyskiwała
swój kształt, wargi zaczęły maleć, zorientowałam się, że wciąż wpijałam
paznokcie w jutowy worek. Palce u stóp, które rozczapierzyły się w trakcie tego
ataku, zdrętwiały i teraz rwały niemiłosiernie. Otworzyłam oczy dopiero wtedy,
kiedy byłam już w zupełności pewna, że wszystkie bąble zanikły, a ciało wróciło
do poprzednich rozmiarów. I tym razem wszelkie nieprzyjemne odczucia zniknęły
praktycznie z sekundy na sekundę, pozostało jedynie delikatnie piekące
mrowienie. Uniosłam ręce nad twarz, tak, bym mogła przyjrzeć się im z bliska.
Oczy wciąż trochę mnie szczypały, ale kiedy pomacałam powieki, okazało się, że
i one wróciły do normy. Wargi były identycznie wyrysowane, może delikatnie
bardziej spieczone niż zwykle. Nie chciałam tego mówić na głos, bo domyślałam
się, jaka odpowiedź padnie z ust Toma, ale byłam o krok bliżej pewności, że
rodzice naprawdę mogli rzucić na mnie jakieś zaklęcie.
A co, jeśli…
A co, jeśli eliksiry, którymi poiła mnie
matka, zawierały jakąś substancję, która miała uwrażliwić na słońce każdego,
kto będzie ją regularnie spożywał? Czy to było w ogóle możliwe?
Nie potrafiłam poukładać myśli, które
rozszalały się podczas tego kilkudziesięciominutowego relaksu, więc
zaprzestałam się nad tym roztkliwiać. Nie mogłam pozwolić, by
kolejny — bez wątpienia — ojcowski fortel zaburzył te dwa
idealne dni, które miałam spędzić w towarzystwie przyjaciół. Nie mogłam się
doczekać, aż wszyscy się zjawią i będziemy mieć tutaj namiastkę Hogwartu, tylko
bez stresów, nauki, egzaminów i quidditcha. Mulciber i Nott jeszcze
kilkukrotnie odwiedzili mnie pod Pijanym Jednorożcem, ale z Averym miało to być
nasze pierwsze spotkanie od momentu rozstania na King’s Cross. Podobnie z
Bellatriks. Nigdy dotąd nie doświadczyłam spotkania z Black na neutralnym
gruncie. Jakimś cudem zręcznie unikała tych wszystkich rodzinnych
podwieczorków, pokazów, koncertów i gier w krykieta; swego czasu nawet miałam
ochotę podpytać ją, jak udawało jej się przy tym nie popaść w konflikt z
rodzicami, ale zaraz potem przypominałam sobie to, jak wyglądała i jak się
zachowywała, zanim do nas przystała. I bardzo szybko zaczynałam rozumieć jej
rodzinę.
Wylegiwałam się tak na słońcu jeszcze
dobrą godzinę, by nadrobić te wszystkie lata przymusowego chowania się w
cieniu. Poczucie ciepła na skórze było czymś tak przyjemnym, anielsko lekkim,
że z jeszcze większym niezadowoleniem pomyślałam o nadciągającej jesieni. O
grubych swetrach, kapturach, zimowych tiarach, o kolekcji parasolek, na którą
targałam ze sobą oddzielną torbę. Spojrzałam na Toma, który przez kilkadziesiąt
minut nie odezwał się ani słowem. Siedział niemal w bezruchu w cieniu pod
grzędami, pogrążony w czytaniu. Od czasu do czasu maczał stalówkę w atramencie
i pióro śmigało przez chwilę wewnątrz oprawionego w tekturę dziennika, po czym
Riddle znów zagłębiał się w lekturze. Na grzbiecie rozlatującego się grymuaru
widniały jakieś złuszczające się, złotawe literki układające się w wyrazy,
których nie potrafiłam rozszyfrować. Chłopak wyraźnie się czegoś uczył i
wyglądało na to, że nie było to nic łatwego, bo twarz — zwykle
spokojna i rozluźniona — spięła się, a pomiędzy brwiami pojawiły się
dwie pionowe zmarszczki. Czerwone plamki ze skóry Toma zniknęły prawie tak szybko,
jak się pojawiły, ale kiedy ja spojrzałam na swoje nogi i brzuch, okazało się,
że błyskawicznie nabrały złocistego, oliwkowego odcienia. Zachwycona i
zmieszana zarazem sięgnęłam bez pytania po lusterko na stosie rzeczy Toma,
które chłopak nosił zawsze w kieszeni przy grzebieniu.
— O… o mój
Boże…! — wyrwało mi się.
Pierwszy raz doświadczyłam przyjemności,
patrząc na swoje odbicie. Choć podświadomie sama podzielałam kult bladości,
który niezmiennie od wieków panował w naszej sferze, naprawdę spodobało mi się
to, co zobaczyłam. Spodziewałam się czerwonych wypieków na kształt tego, co
zobaczyłam na piersi Toma, ale moja cera okazała się być delikatnie
przybrązowiona, nie aż tak, jak skóra matki, ale posiadała ten sam złocisty
odcień. Prezentowała się dzięki temu znacznie zdrowiej… i atrakcyjniej. Kiedy
przeglądałam się w lusterku, nigdy nie pomyślałam o sobie jak o kimś ładnym. Blada, ziemista, wręcz woskowa
twarz, fioletowe cienie pod oczami i widoczna każda nawet najdrobniejsza żyłka
pod cienką jak pergamin skórą upodabniały mnie najpierw do przerażającej lalki
rodem z horrorów, a później, kiedy trochę podrosłam, do gruźliczki albo kogoś
umierającego. A ciemne włosy po obu stronach twarzy tylko podbijały ten efekt,
silnie kontrastując z niezdrową barwą cery. Kręciłam głową i oglądałam się pod
każdym kątem, nie mogąc oderwać wzroku od odbicia. Dopiero teraz dostrzegłam w
sobie cień podobieństwa do matki, która niezmiennie od lat stanowiła dla mnie
nieosiągalny kanon piękna. Do tej pory uporczywie doszukiwałam
się — być może na wyrost — wszelakich podobieństw do ojca.
Żyłam w strachu, że pewnego dnia obudzę się z otłuszczonym podgardlem i
brzuchem przysłaniającym stopy — zwłaszcza że w młodości Hortus był
wcale dobrze zbudowanym mężczyzną.
Riddle odruchowo podniósł głowę; nie
wyglądał na zaskoczonego ani przesadnie zachwyconego, tylko jego oczy rozbłysły
dziko, a w kącikach ust zabłąkał się mały uśmieszek.
— Całkiem ci do twarzy. Możesz mnie
dla odmiany czasami posłuchać — rzekł tylko i przeciągnął
się. — Zgłodniałem.
— Mam tylko kanapkę. I dwie butelki
soku na wieczór — odparłam i dla pewności jeszcze raz przeszukałam
torbę, ale nic więcej nie znalazłam.
— Nie szkodzi — odparł,
wyciągając rękę. W drugiej nie wiadomo skąd pojawiła się różdżka.
Podałam mu zawiniątko i obserwowałam, jak
rozłożył na podłodze brązowy papier i zaczął układać na nim inne smakołyki. Dwa
czerwone jabłka, jedną lekko obitą gruszkę, precla i kilka małych, kruchych
ciasteczek, które wydobył z pogniecionej torebki. Szeptał przez chwilę jakieś
zaklęcie, które sprawiło, że wszystko to, co wyłożył pieczołowicie na papierze,
podwoiło swoją liczbę. Zamrugałam szybko i pomacałam jedno z jabłek, które
pojawiło się w wolnej przestrzeni.
— Wyczarowałeś
jedzenie! — zawołałam cicho. Wytrzeszczyłam oczy jeszcze bardziej,
kiedy Tom sięgnął po jedno z ciasteczek i wepchnął je do ust, a na jego miejscu
pojawiło się identyczne.
— Właściwie to zwielokrotniłem jego
ilość — oświadczył takim tonem, jak gdyby zademonstrował mi proste zaklęcie
lewitujące. — Jeden z pięciu wyjątków Prawa Gampa mówi o tym, że nie
można wyczarować jedzenia z niczego.
Możesz co najwyżej zwiększyć ilość, przywołać… Przerabialiśmy to w tym roku u
Dumbledore’a.
To niespodziewane wspomnienie nazwiska
nauczyciela wywołało we mnie jakieś dziwne poczucie rozżalenia. Pierwszy raz
tak naprawdę pożałowałam, że nie udało mi się dostać na kolejny rok
transmutacji.
— Wiele mnie
ominęło… — mruknęłam, zwiesiwszy głowę.
— Nie musisz uczęszczać na lekcje,
żeby dowiedzieć się tego wszystkiego — stwierdził rzeczowo Tom i
jeszcze raz machnął różdżką, żeby podwoić ilość butelek soku z dyni. Jeszcze
jedno zaklęcie i szkło pokryło się delikatną warstwą lodu. — Tak
naprawdę jedyne, czego potrzebujesz, to dostęp do wiedzy… mianowicie książek… i
zapał. Twoje nazwisko na liście u Dumbledore’a nie będzie gwarantem tego, że
zdobędziesz wiedzę.
To wszystko, o czym mówił, brzmiało
rozsądnie. Pamiętałam, że wspominał o tym, kiedy starłam się z nim na mojej
pierwszej wizycie w Klubie Pojedynków, ale musiałam to przed sobą przyznać:
brakowało mi chęci. Kiedy wchodziłam do biblioteki i widziałam tysiące książek,
te wszystkie starannie opisane działy, czułam się zagubiona. Po które pismo
sięgnąć? Czego szukać? I w którym miejscu? Może poradzić się bibliotekarki?
Spoglądałam w kierunku wysokiego kontuaru w sercu pomieszczenia i już
wiedziałam, że odwaga mnie opuszczała. Nogi zaczynały drżeć, w ustach robiło
się sucho — pani Mortemore nie wzbudzała zaufania, a jej uważny,
podejrzliwy wzrok nie zachęcał do dłuższego pobytu w bibliotece. Jak
sklepikarka podejrzewająca każdego klienta o kradzież.
A jednak byli tacy, którzy potrafili przezwyciężyć lenistwo i strach przed zaborczą bibliotekarką. Tom, Margaret Rowle, Dafne Carrow, Lucjusz Malfoy, nawet Gaby… ich wszystkich charakteryzowała ambicja. Mnie nie. Czułam ulgę na widok zadowalającego na egzaminie, a powyżej oczekiwań to aż nadto, w które nie mogłam uwierzyć. Nigdy nie mierzyłam wyżej. Nawet na eliksirach — tak oczywistych i statecznych — nie pragnęłam się rozwijać. Myślałam tylko o tym, by nie rozczarować profesora Slughorna. Nie byłam ambitna. Nie byłam też sprytna, odważna, nie byłam zaradna ani przebiegła, nie pragnęłam władzy… Nie posiadałam żadnej cechy, która mogłaby skłonić Tiarę do przydzielenia mnie do Slytherinu, a jednak po dłuższym zastanowieniu zrobiła to. Bez żadnego wyjaśnienia, całkowicie ignorując cechy, które doskonale pasowały do Hufflepuffu. Dobre wychowanie, uczciwość, niezdecydowanie, lękliwość, no i ta pierdołowatość… Od ceremonii przydziału nic się w tej kwestii nie zmieniło. Sięgnęłam niechętnie po kanapkę, w której miejsce natychmiast pojawiła się nowa, ale żułam ją bez większego przekonania. W gardle czułam rosnącą gulę, przez co odgryzałam coraz mniejsze kawałeczki chleba w szynką, przełykałam z coraz większym trudem, aż nie byłam w stanie już nic wziąć do ust. Schowałam niedojedzoną kanapkę w torbie, tak, by Tom niczego nie zauważył. Powrócił do swojej lektury napisanej w niezrozumiałym dla mnie języku; przez moment miałam ochotę zapytać, co tym razem zgłębiał, już prawie otwierałam usta… ale głos ugrzązł mi w gardle jak ostatni kęs chleba. Nagle wydałam się sobie potwornie głupia. Głupia i ograniczona, ciążąca domowi, do którego przynależałam.
Minęło południe, kiedy Tom zaproponował,
że pokaże mi plażę. Początkowo bardzo się ucieszyłam, ale mój zapał przygasł,
gdy okazało się, że reszta miała pojawić się właśnie tam. Sięgnęłam niechętnie
po strój kąpielowy — jedyny, jaki posiadałam. Jednoczęściowy, w
czerwono-białe pasy, bez zbędnych falbanek i wycięć. Mocno zabudowany dekolt i
pośladki przysłonięte dodatkową warstwą rozciągliwego materiału były wymogiem,
jaki strój kąpielowy musiał spełnić, żeby został zaakceptowany przez rodziców.
A i tak w momencie, kiedy wyobraziłam sobie siebie w takim stroju, stojącą
przed chłopcami, poczułam się nieprzyzwoicie naga. Riddle nic nie powiedział,
tylko uśmiechnął się lekko pod nosem, a w jego oczach błysnęło pożądanie,
sprawiając, że spąsowiałam jeszcze bardziej.
Szliśmy spadzistym, trawiastym zboczem
wzdłuż zarośniętej ścieżki, która prowadziła do rozlatującej się bramki zbitej
z kilku niedbale ociosanych bali, złączonych zardzewiałymi, ponadrywanymi
drutami. Po drugiej stronie ciągnęła się druga część spalonej słońcem łąki, ale
spostrzegłam, że na horyzoncie pojawiło się coś jeszcze. Szarobury zarys wioski
oddalonej o jakieś dwie mile i wyraźnie odcinająca się na tle błękitu wieżyczka
z czarnym krzyżem. Ale Ślizgon skręcił w lewo zaraz na rozwidleniu, tak, że
szum morza mieliśmy teraz cały czas przed sobą, a osada bardzo szybko zniknęła
za naszymi plecami. W tym miejscu zaczęło się robić naprawdę stromo. Dziękując
Bogu za bajecznie wygodne półbuty z zajęczej skóry, posuwałam się za Tomem
wąską, kamienistą dróżką w dół. Skały stawały się coraz ostrzejsze i bardziej
toporne, gdzieniegdzie przebijał się żółtawy piasek i wielkie kępy rumianku. Po
kilku minutach spostrzegłam po prawej stronie ogrom błękitnoszarej, spokojnej
wody. Jednak to, co zobaczyłam tuż przed nami, okazało się po stokroć
piękniejsze od morza i łagodnych, niekończących się złotych pól. Alabastrowo
biała, niemal pionowa ściana błyszczała w słońcu jak śnieg i nie sposób było
dłużej się w nią wpatrywać. Zatrzymałam się, rozglądając się we wszystkich
kierunkach, bo oczy nie potrafiły pochłonąć naraz takiego piękna. Z piersi
wyrwało mi się ciche westchnienie. Bryza smagająca po rozgrzanym słońcem ciele,
kojący, orzeźwiający chłód drobnych kropelek, wiatr mieszający ze sobą wonie
soli, ziół i mokrych skał, opuszczona chatka na uboczu, olbrzymia plaża, szara
i zupełnie wyludniona — to wszystko nie wyglądało na pierwsze lepsze
miejsce wylosowane przypadkowym dziabnięciem różdżki w mapę.
— Mój Boże, jak tu
pięknie! — westchnęłam i ruszyłam ostrożnie za Tomem. Teraz musiałam
poruszać się na ugiętych nogach i nieco odchylona do tyłu. — Jak
znalazłeś to miejsce?
Riddle nie odpowiedział. Zsunął się
zgrabnie z kilku ostatnich stóp ścieżki i pomógł mi bezpiecznie opuścić się na
stabilne, równe podłoże. Plaża była szeroka, zaśmiecona powyginanymi gałęziami
i resztkami desek wyrzuconych przez fale. Linia zetknięcia się wody z brzegiem
zieleniła się od glonów, a w kilku punktach pod pionowym, śnieżnobiałym zboczem
wypatrzyłam okręgi wykonane z kamieni, w których miejscowe małolaty
najprawdopodobniej palili ogniska. Rozejrzałam się dokładnie, ale nigdzie nie
spostrzegłam miejsca, którym łatwiej można byłoby się tutaj dostać.
— Jest tutaj jakieś inne
wejście? — zapytałam, gdy ruszyliśmy powoli w kierunku ściany.
— Od strony wioski, ale trzeba by
nadłożyć ze dwie godziny drogi — odparł.
Choć skwar lał się z nieba, teraz, kiedy
znaleźliśmy się na plaży, wiatr, który dął od morza, nie był już tak subtelny i
rześki, a pierwsze spotkanie nagich stóp z wodą postawiło wszystkie włoski na
moim ciele.
Riddle wyraźnie zmierzał w stronę
konkretnego miejsca; wyglądało na to, że już wcześniej wszystko sobie ustalił i
nawet zwyczajne, przyjacielskie ognisko nie mogło posiadać w sobie niczego z
przypadku.
— Myślałam, że poczekamy na resztę w
tamtym domku — mruknęłam i jeszcze raz się obejrzałam. Z przodu
niekończąca się granatowa toń sięgająca aż po sam horyzont, z tyłu klif wysoki
na kilkadziesiąt stóp, a na prawo i lewo długa, monotonna, kamienista plaża.
Byliśmy na niej wraz z Tomem zaledwie dwiema mrówkami, beżowymi punkcikami,
których nie sposób było odróżnić od burych skał pokrywających
wybrzeże. — Jak oni na nas tutaj trafią?
— Oni nas nie
znajdą — rzekł, zdejmując buty i skarpetki. — Ale my z całą
pewnością ich usłyszymy.
Nie pomylił się ani trochę. Choć resztę
czasu, jaki pozostał nam sam na sam, spędziliśmy na mieliźnie, ani szum fal,
ani dźwięk głośnego pluskania nie zagłuszyły charakterystycznych trzasków
towarzyszących aportacji, które raz po raz zaczęły rozbrzmiewać w różnych
częściach plaży. Wołanie i machanie na nic by się nie zdało, ale Riddle ani
myślał krzyczeć i podskakiwać. Sięgnął po różdżkę i wystrzelił w niebo kilka
czerwonych iskier, które zawisły nieruchomo w powietrzu i rozprysły się jak
sztuczne ognie. Powtórzył to jeszcze kilkukrotnie, aż na tle białej,
połyskującej ściany zaczęły pojawiać się ciemne kropki. Posuwały się coraz bliżej
i bliżej, zaczęły nabierać kształtów i kolorów, zyskiwały głowy i ręce, aż
zbliżyły się na tyle, że byłam w stanie rozpoznać w nich konkretnych ludzi.
— Nott!
Mulciber! — zawołałam ile sił w płucach, brnąc ku nim przez sunące
wybrzeżem fale, a woda lała się ze mnie strumieniami.
Kamienie w morzu były duże i wyślizgane,
pozbawione wszystkich ostrych krawędzi, ale skały na plaże nie okazały się już
tak przyjazne dla stóp, więc zatrzymałam się na linii między morzem i plażą i
machałam jak szalona, obserwując, jak chłopcy przyśpieszyli kroku, błyskając
zębami w szerokich uśmiechach.
— Hortus, to
ty? — wrzasnął Mulciber.
— Ja, ja!
— Bez parasola?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo za jego
plecami aportowali się dwaj inni chłopcy i dziewczyna. Yaxley natychmiast
puścił dłoń Malfoya, a Bellatriks wyszarpnęła z uścisku Jerzego rękaw swojej
letniej, zwiewnej szaty z czarnego materiału. Do kompletu Black odziała swoje
chude, pająkowate nogi w grube, ciemne rajstopy. Wyglądało na to, że nawet
sierpień nie był w stanie rozszerzyć jej palety kolorystycznej.
Następne pół godziny zleciało jak z bicza
trzasnął. Ludzie pojawiali się co chwilę i setki pourywanych, niedokończonych
rozmów odpływało gdzieś w eter, bo nowe osoby podejmowały kolejne tematy.
Wszyscy bez wyjątku — nawet nieco sceptyczna
Margaret — rozebrali się, porzucili swoje rzeczy na plaży, by trochę
się orzeźwić. Jako jedyne razem z Black nie oddaliłyśmy się dalej niż
kilkanaście stóp od brzegu, gdzie woda zaczynała sięgać do pasa. Z zadowoleniem
odkryłam, że kiedy przychodziło do pływania, Bellatriks okazywała się tak samo
bezbronna jak ja. Obserwowałyśmy chłopców, jak młócili ramionami spienione
fale, a głowy raz po raz pojawiały się i znikały pod powierzchnią. Wilkes,
Mulciber i Nott mieli pyszną zabawę, próbując zmoczyć Rowle włosy splecione
misternie w dwa grube, błyszczące warkocze. Riddle i Travers oddalili się
bardzo od brzegu, robiąc sobie najwyraźniej małe pływackie wyścigi.
— Opaliłaś
się — stwierdziła niespodziewanie Black, nie zaszczyciwszy mnie nawet
spojrzeniem.
— Spostrzegawcza
jesteś — odparłam i wyszczerzyłam zęby w szerokim
uśmiechu. — Opaliły mi się nawet uszy.
— Patrz, jednak słońce cię nie
zabiło — mruknęła. W jej głosie wyraźnie dało się słyszeć
niezadowolenie, ale niespecjalnie mnie ono ubodło. Zdążyłam już przywyknąć do
jej złośliwego usposobienia. — Wyglądasz prostacko.
— Bo co, bo jestem opalona? — zapytałam.
Odsunęłam się kilka kroków i kopnęłam nogą prosto w pomarszczoną taflę, tak, że
woda chlapnęła Bellatriks prosto w twarz. Tusz do rzęs i czarna kredka spłynęły
po policzkach, zostawiając na idealnie białej skórze dziewczyny dwie ciemne,
wilgotne smugi. Parsknęłam śmiechem, choć po minie Ślizgonki wywnioskowałam, że
jej nie było do śmiechu. — Proszę, ta czerń jeszcze bardziej
podkreśla twoją królewską bladość!
Jej próba odwetu nie zrobiła na mnie
najmniejszego wrażenia. Miałam dłuższe nogi i zupełnie nic do stracenia,
bo — w odróżnieniu od uczesanej, prawie suchej i umalowanej
Bellatriks — byłam mokra od stóp do głów, a włosy pozlepiała morska
woda i piasek. Dlatego ucieczka, od czasu do czasu przerywana potężnym
chluśnięciem w plecy i kark, okazała się lekka i przyjemna. W odróżnieniu ode
mnie Black najwidoczniej do tej pory nie skalała się sportem, bo złapała
zadyszkę po przebiegnięciu ledwo kilkudziesięciu stóp. Choć przeklinała
siarczyście jeszcze przez długi czas, nie pamiętałam, bym tego lata była
szczęśliwsza.
Słońce zaczęło powoli opadać, kiedy na
plaży zaroiło się od ludzi. Wystarczyło kilka minut, żeby Bellatriks znudziło
się ściganie mnie po brzegu, więc usiadła na miejscu, w którym wszyscy
zostawiliśmy rzeczy; w jeszcze większą wesołość wprawił mnie fakt, że
dziewczyna nie była jeszcze pełnoletnia i wszystkie zniszczenia, które dokonała
na jej twarzy morska woda, musiała naprawić bez użycia magii. Wystawiwszy głowę
w kierunku słońca, zerkałam kątem oka, jak dziewczyna próbowała osuszyć
ręcznikiem czarne, splątane włosy. Nott, który wraz z Mulciberem, Crabbe’em,
Malfoyem i Averym wypełzł z morza i ułożył się na wystrzępionym ręczniku, nie
mógł odpuścić sobie takiej okazji.
— Pożyczyć ci
grzebień? — zapytał słodko.
— Smaruj pryszcze na
plecach — odwarknęła. Ton jej głosu wręcz ociekał
agresją. — Kredkę do oczu też możesz pożyczyć.
Chłopcy ryknęli śmiechem (najgłośniej
rechotał oczywiście Mulciber), zachichotał nawet sam Nott, ale wyglądał na
kompletnie zbitego z pantałyku i nic na to nie odpowiedział. Jego uwagę bardzo
szybko skupiły arcyciekawe kamienie otaczające plac na ognisko.
Tylko na samym początku mogło się
wydawać, że nasze spotkanie było zwykłym spotkaniem grupy znajomych, ale bardzo
szybko się okazało, że miało ono również drugie dno. Tom pojawił się na brzegu
niedługo po tym, jak Nott z kolegami cali zziajani wybiegli z morza. Szli
powoli razem z Traversem, oboje ociekający wodą i zaróżowieni od wysiłku, ale
ich twarze wyrażały całkowitą powagę i skupienie. Rozmawiali przyciszonymi
głosami jeszcze długo po tym, jak wysuszyli się i włożyli z powrotem swoje
dzienne szaty — Riddle mugolskie, szarobure spodnie na szelkach i
znoszoną koszulę, Amadeusz letnią, pięknie skrojoną pelerynkę koloru khaki.
Jednym uchem starałam się słuchać, jak Nott nawijał o miotle, którą dostał w
nagrodę za dobre wyniki egzaminów końcowych, drugim próbowałam wyłapać, o czym
dyskutowali chłopcy, ale z tła ogólnego harmideru wyłowiłam zaledwie kilka
słów. „Bułgaria”, „stropy”, „złoto” i „nauczyciel” nie mówiły mi kompletnie
nic.
— …chociaż wiesz… Zmiataczki są
dobre, ale Nimbusy to będzie przyszłość…!
Mulciber faktycznie już zdążył się
pochwalić nowo przeczytanymi książkami. Początkiem września urodził się w nim
młody filozof i ta nowa pasja zdążyła rozwinąć się w nim w ciągu ostatniego
roku na tyle, że słuchało się go nawet całkiem przyjemnie. Co prawda rzadko
wchodziłam z nim w polemikę, ale obserwowanie jego kłótni z Bellatriks było
całkiem zabawne i nawet Teodor zapomniał na chwilę o swoim Nimbusie 1000,
wyciągnął z plecaka podróżnego kilka kremowych piw i przysłuchiwał się, od
czasu do czasu coś dogadując.
Crabbe rozpalił ognisko i biesiadowanie
rozpoczęło się na dobre. W powietrzu zawisł smakowity aromat pieczonych
kiełbasek i jabłek z cynamonem, Tom rzucił swoje tajemnicze zaklęcie na
przekąski, które wszyscy przynieśli, abyśmy mogli najeść się i napić do syta, a
kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, Yaxley wydobył z torby kilka
butelek whisky, które owinął troskliwie w dwa grube szaliki.
Takie momenty motywowały mnie do
rozmyślań nad o tym, w jakim kierunku to wszystko podążało. Każdy z nas miał
nieco inne priorytety. Margaret trzymała się z nami ze względu na ilość czasu,
jaki poświęcaliśmy nauce niektórych dziedzin magii. A przynajmniej kilka osób
poświęcało. Niektórzy chłopcy… i ja chyba troszkę też… poszukiwali przywódcy,
lidera, który otoczyłby nas opieką i pokazał, w którą stronę iść. Yaxleya,
Mulcibera, Crabbe’a i Goyle’a trzymała przy Tomie aura odpowiedzialności, jaką
roztaczał. Pod jego kuratelą mogli pozwolić sobie na robienie dowcipów, których
nikt z nimi nigdy nie powiązał. Lucjusz Malfoy poszukiwał kompanii, która
odpowiadałaby mu statusem i pochodzeniem.
Wiedziałam, że Riddle wymieniał sowy z
uczniami i studentami z zagranicy. Widziałam u niego książki w obcych
językach — pisane po niemiecku albo francusku — które nie
były oznaczone pieczątką z naszej biblioteki, nierzadko zastawałam go
pochylonego nad długim listem, całkowicie pogrążonego w swoich myślach. Koniec
pergaminu ciągnął się po podłodze, ale stalówka Toma wciąż intensywnie skrobała
po szorstkiej powierzchni i takie oto epopeje latały po całej Europie, a może i
dalej. On jeden z nas wszystkich — pomimo najmniejszych
możliwości — miał najszersze horyzonty. Sam rzadko podejmował temat
swoich enigmatycznych korespondencji, ale nigdy nie stronił od odpowiedzi,
kiedy ktoś o nie zapytał. I chyba Travers musiał zapytać, bo w ich rozmowie
kilka razy przewinęły się jakieś obcobrzmiące nazwiska i słowo „Durmstrang”. Im
dłużej Tom opowiadał, tym na plaży robiło się ciszej i ciszej, aż wszyscy ci,
którzy znajdowali się najbliżej niego, całkowicie ucichli.
— Dołohow czaił się z tym jakieś pół
roku — ciągnął, a wszyscy przytakiwali, wszyscy łącznie ze mną, choć
po minach było widać, że większość nie miała pojęcia, o kim mówił
Riddle. — Ale dopiero w zeszłym tygodniu dostałem sowę, z której dość
niejednoznacznie, ale można było wyczytać, że w Wielkiej Brytanii brakuje
organizacji politycznej, która odpowiedziałaby na wprowadzanie coraz to nowych
ulg pewnym grupom. W teorii nie mogę oponować, natomiast w praktyce… Nie
uważam, by zakładanie partii było adekwatną drogą w kierunku rozwiązania tego
problemu. Spodziewam się, że Dołohow nie będzie zachwycony odmową.
— Odmówiłeś?! — zawołał
Amadeusz, a kilku chłopców, którzy nie wyglądali na roztargnionych, zawtórowało
mu.
Na ich twarze wystąpił wyraz
najprawdziwszego szoku zakrawającego o oburzenie, a wstrząśnięty Malfoy napomknął
dramatycznym półgłosem:
— Jego ojciec jest w bułgarskim
ambasadorem. Takie kontakty byłyby nieocenione…
— Odmówiłem — rzekł
stanowczo, zamykając usta reszcie szepczących. — Moje plany nie są
obecnie związane z polityką. Do tej pory nasze spotkania służyły raczej celom
społecznym i chciałbym, aby tak pozostało.
Niebezpieczny błysk w jego oczach z całą
pewnością nie był odbiciem ognia. Przez moment w powietrzu zawisł niepokój
potęgowany natarczywym szumem fal i wrzaskiem mew.
— Tom z całą pewnością myśli o
karierze aurora — powiedziała głośno Margaret, przerywając tę
niezręczną ciszę, na co Bellatriks parsknęła cicho pod
nosem. — Prawda, Tom?
Ale ani jego zimny wzrok, ani rozbawione
spojrzenia reszty chłopaków nie świadczyły o tym, że kiedykolwiek coś podobnego
przysz Riddle’owi do głowy. Dalsze rozmowy, choć już dużo mniej emocjonujące,
pozostały w temacie zagranicznych wojaży. Avery jako naczelny podróżnik miał w
tej kwestii najwięcej do powiedzenia.
— Na wschodzie — mówił nieprzerwanie,
podczas gdy Macnair chciwie łowił każde słowo z jego warg — ludzkie
umysły są znacznie bardziej otwarte. Paradoksalnie. Ta półtoraroczna
korespondencja uzmysłowiła mi, że niestety jako naród… zarówno mugole, jak i
czarodzieje… popadliśmy w dekadencję.
— Trudno się nie zgodzić — odezwałam się
tak donośnie, by usłyszał mnie z drugiej strony paleniska. Riddle uniósł i
przechylił lekko głowę, oczekując na ciąg dalszy, a jego brwi powędrowały do
góry, zaskoczony tym niespodziewanym wtrąceniem. Pomarańczowe płomienie i ostre
słońce świecące z ukosa tworzyły mu na twarzy mocne kontrasty jaskrawej żółci i
cienia, a czerwień, która zapłonęła w oczach, dopełniała diabolicznej całości.
Niezrażona tym widokiem kontynuowałam: — O ile mi wiadomo, Wielka
Brytania jest ostatnim miejscem w Europie, gdzie wciąż kultywowana jest
tradycja posagu. Żyjemy w latach siedemdziesiątych, a żonę wciąż można sobie
kupić. Białą, czarną, katoliczkę, protestantkę, nawet Żydówkę, jeżeli masz na
taką ochotę.
Bellatriks gdyby mogła, w tym momencie pewnie zastrzygłaby
uszami. Sprzeczka z Mulciberem zeszła na dalszy plan i teraz czułam, jak
spojrzenie ciemnych, rozognionych oczu wypalało mi dziurę w twarzy, ale nie
spuściłam wzroku. Patrzyłam prowokacyjnie to na Toma, to na kilku innych
chłopców, którzy mieli ochotę włączyć się w dyskusję, ale tylko Wilkes podjął
wyzwanie.
— Przecież w tym idzie o kult krwi, a to chyba nic
złego, że zależy nam na tym, żeby każdy trzymał się swojej sfery, dobrze
gadam? — zapytał, rozglądając się po kolegach, ale rozległy się tylko
ciche, twierdzące pomruki. — Ja, ma się rozumieć, jestem absolutnie
za prawami mugoli i szlam. Uważam, że każdego należy tolerować… do pewnego
momentu… ale niech się parzą w swoim gronie. Mugol z mugolem, szlama ze szlamą,
a czarodziej z czarodziejem.
— Wilkes, to nie jest takie proste…
— A właśnie, że jest…!
— Nie — przerwałam mu ostro. — To
żaden kult krwi, tylko pieniądza. Wszyscy dobrze wiemy, że wśród nas są tacy,
którzy kupczyli tytułami, ale nikt o tym głośno nie mówi. Pociotki szlam za
sprawą dotknięcia czarodziejskiej sakwy przeobrażają się w najznamienitsze
rody. A później wykupują córki zadłużonej szlachty, by potwierdzić prawdziwość
statusu swojej krwi. Goldstain, Rookwood, Bagman… Rowdy.
Kłóciliśmy się jeszcze przez kilkanaście dobrych minut,
ale ani Wilkes, ani Mulciber nie widzieli w tym nic złego. Nie oni musieli
martwić się o klarowność swoich rodów, nie oni byli sprzedawani bogaczom, nie
ich skarbce świeciły pustkami. Ale po wielu twarzach poznałam, że i tamci byli
świadomi sprzedawania herbów, tego, że tytuł i pochodzenie znaczyło coraz
mniej. Chociaż i tak nikt nic nie powiedział. Najwygodniej było milczeć,
przecież wiedziałam o tym najlepiej. Najwygodniej, najbezpieczniej. Finansowo
najbardziej opłacalnie.
Tymczasem po drugiej stronie ogniska trwała nie mniej
interesująca, ale już nie tak zażarta dyskusja; Avery'ego obsiedli Rosier,
Crabbe i Goyle i wyglądali na szczerze zaintrygowanych jego anegdotkami o
wycieczce po Chinach. Na mnie te opowieści nie zrobiły już takiego wrażenia,
ponieważ większość opisał mi w długim na cztery stopy liście, który wysłał
razem z drobnym podarkiem. Chłopcy mnie lubili, więc zawsze mogłam liczyć na
to, że podczas wakacji dostanę jakąś sowę. Zrobiło się już prawie całkiem
ciemno, kiedy Avery zaczął się zachwycać urodą azjatyckich czarownic i ubolewać
nad ich konserwatywnym podejściem do małżeństw mieszanych.
— U nas jak masz czarodzieja i
czarownicę — nawijał, bełkocząc lekko po drugiej szklanicy ognistej
whisky — to sobie mogą normalnie… normalnie się poślubić. Na przykład
moja ciotka… siostra mojej mamusi… — czknął głośno i przyłożył
pulchną dłoń do ust — wyszła za Rosjanina. A tam nie, drodzy panowie,
możecie się co najwyżej oblizywać.
I tak do momentu, aż słońce całkowicie utonęło
pod powierzchnią morza.
Powrót na łąkę po ciemku okazał się prawdziwym
wyzwaniem. Jedynym źródłem światła były nasze różdżki. Ze wzrokiem wbitym w
kamienistą ścieżkę dziękowałam Bogu za możliwość czarowania poza szkołą;
Bellatriks za moimi plecami przeklinała siarczyście i potykała się o skały i
własne stopy, polegając na resztce niebieskawego światła docierającego z
przodu. Poruszaliśmy się rządkiem jeden za drugim przez kilka minut, które
ciągnęły się niemiłosiernie, aż znaleźliśmy się na szczycie klifu. Yaxley
odetchnął z ulgą, a Avery pochylił się mocno do przodu i podparł się ramionami
o oba kolana, dysząc ciężko; pot lał się z niego strumieniami i Ślizgon potrzebował
chwili, żeby dojść do siebie po tej ekstremalnej wspinaczce.
Droga prowadząca od rozwidlenia na łąki okazała się
dużo przyjemniejsza. Powietrze było ciepłe, nasycone wonią rozgrzanych słońcem
ziół. Tom ostrzegł półgłosem, by przynajmniej do bramy zachować względną ciszę,
ale bardzo szybko wszyscy zapomnieliśmy o jego słowach i chwilę później
monotonny szum fal został zagłuszony przez śmiechy i fragmenty opowiadanych
historyjek. Chłopcy byli już mocno rozweseleni, a torba Yaxleya stała się
lżejsza o dwie pękate butelki ognistej whisky.
Szczyt klifu nocą nie był ani trochę mniej urokliwy.
Olbrzymie połacie traw w świetle chłodnego światła gwiazd wyglądały jak
łagodne, morskie fale, a odgłos wiatru, który teraz dochodził ze wszystkich
stron, tylko potęgował to wrażenie. Gdyby nie to, że wcześniej pokonałam już tę
trasę, nie miałabym pojęcia, że w tym miejscu znajdował się dom. Dopiero kiedy
znaleźliśmy się na ścieżce — teraz praktycznie
niewidocznej — z ciemności wyłonił się czarny kształt budynku. W
mroku wyglądał przerażająco, a dreszcz niepokoju przebiegł przez moje plecy,
kiedy uświadomiłam sobie, że w pobliżu poza nami nie było ani jednej żywej
duszy. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi wizje demonów, wilkołaków albo
jakiegoś seryjnego mordercy z długim, zakrzywionym nożem.
— Nigdy nie rozbijałem namiotu po
nocy — odezwał się niezadowolony Nott, który doszukał się w tym
miejscu bardziej przyziemnych problemów.
— Od tego masz różdżkę — rzucił Yaxley, rzuciwszy
na ziemię swoją szkolną torbę. Wyciągnął z niej jakiś mały pakuneczek z długim
sznurkiem, za który pociągnął, woreczek zadrżał i w oka mgnieniu na wydeptanym
w trawie klepisku wyrósł zgrabny, trójkątny namiocik. — Chyba że
wolisz spać tam. Razem z wisielcem i Białą Damą.
Zarechotał, wskazując na czerniącą się w oddali chatę.
Kilku chłopców też się zaśmiało, ale zrobili to raczej z przyzwyczajenia, bo
każdy zajął się przygotowywaniem miejsca do spania, zanim ognisko ponownie
zapłonęło, a w ruch poszły kolejne butelki alkoholu. Nie minął kwadrans, kiedy
na łące w niewielkich odległościach od siebie wyrósł las namiotów. Sięgnęłam po
torbę i niechętnie wyciągnęłam swój. Bałam się poprosić skrzaty domowe o pomoc,
więc sama przegrzebałam wszystkie możliwe składziki w domu i odnalazłam jedynie
olbrzymi, kilkunastoosobowy składany dworek ze złotogłowiu, którego zwykle używał
ojciec, kiedy razem z Sokarisem wyjeżdżali na przeróżne mecze i mistrzostwa w
quidditchu. A widok niewielkich, skromnych namiocików sprawił, że poczułam się
jak snobka. Po stokroć wolałam skłamać, że niczego ze sobą nie zabrałam, niż
pochwalić się tą cyrkową banią, która z całą pewnością ściągnęłaby uwagę
mugoli, gdyby akurat jakiś postanowił wybrać się na nocną przechadzkę po
szczycie klifu.
Nikt nie zwrócił uwagi na moje namiotowe rozterki,
ponieważ Crabbe i Goyle już rozpalili ognisko i powietrze na nowo wypełnił
zapach pieczonych kiełbasek. Ci, którzy zgłodnieli po kilkugodzinnym pluskaniu
się i wycieczce stromym zboczem, rzucili się po swoje porcje. Na górze
towarzystwo nieco się rozeszło. Ci, którym przeszkadzało oblężenie komarów,
schronili się wewnątrz jednego z magicznie powiększonych namiotów i tam
kontynuowali dyskusje zaprawione kremowym piwem. Przy ognisku została zaledwie
garstka chłopców, w tym Rosier, który chciał opowiadać historie o amerykańskich
seryjnych mordercach.
— Słyszałem o takim mugolu — mówił
głosem napiętym z emocji, patrząc na otaczające go twarze — który
robił sobie ubrania z ludzkiej skóry. Ed Gein, bo tak się nazywał, na pierwszy
rzut oka wyglądał na całkiem zwyczajnego mugola. Może był trochę pokręcony,
wiecie, mieszkał na odludziu, darzył fanatycznym uczuciem swoją matkę… podobno był
nawet całkiem przystojny…
— Tacy są najgorsi — wtrącił Goyle,
którego małe, świńskie oczka zrobiły się zupełnie okrągłe po czwartej z kolei
historii opowiadanej przez Evana.
— I najtrudniej im
udowodnić — dodał. — Gein to taki typ, po którym nikt się
tego nie spodziewał, wiecie, zawsze mówił „dzień dobry”, pomagał sąsiadom,
opiekował się dziećmi z okolicy, a w swojej małej, mrocznej szopie… trochę
takiej, jak ta… miał imponującą kolekcję tworów z ludzkiej skóry. Łóżko z
czaszek, meble obite ludzką skórą, maski, cipki w słoiku… No i kostium z
ludzkiej skóry. Podobno kradł też trupy z cmentarza…
— A my mamy jakiegoś swojego seryjnego
mordercę? — zapytał Mulciber.
— Jasna sprawa! — zawołał podekscytowany
Rosier i prawie poderwał się z pniaczka ukradzionego spod rudery. Chłopak był w
swoim żywiole. — Ursula McGregory, musiałeś o niej słyszeć! Była w
Hufflepuffie…
— W takim razie nie dziwię się, że mordowała — zachichotał
Goyle, a reszta mu zawtórowała.
— Osiemdziesiąt lat temu w takim mugolskim
sierocińcu w Szkocji zaczęły ginąć niemowlęta…
Nie każdy chciał słuchać dalszych
opowieści Rosiera i kilka osób się wyłamało, zwłaszcza że któryś z chłopców
wpadł w samym środku historii na pomysł, by spróbować wywołać ducha jakiegoś
mugolskiego mordercy, co bardzo szybko sprowokowało Mulcibera i Notta do
dywagacji na temat poziomu świadomości takich zjaw. Nie potrzebowali wiele, by
przejść z teoretyzowania do praktyki.
Im dłużej trwała zabawa, tym grupa bardziej się
rozdrabniała i spostrzegłam, że osoba odpowiedzialna za to całe zamieszanie
zniknęła. Ja również dyskretnie wycofałam się z zasięgu pomarańczowych płomieni
ogniska, ale i tego nikt nie zauważył — większość była albo zbyt
pijana, albo zajęta swoimi sprawami. Z jednego z namiotów zaczęły już dochodzić
podekscytowane śmiechy i piski podchmielonej Margaret. Obecność tak wielu
znajomych twarzy tylko z początku sprawiła mi ogromną przyjemność. Nasi
dziadkowie, rodzice, rodzeństwo… a dzięki temu i my znaliśmy się nie od dziś.
Poza szkołą jeszcze bardziej niż zwykle taplaliśmy się w hermetycznym sosie
dekadencji i snobizmu, coraz mocniej przesiąkając życiem innych. Wśród namiotów
i przy ognisku aż huczało od ploteczek, wszyscy już wiedzieliśmy kto z kim,
kiedy i dlaczego. A ja czułam się coraz bardziej niezręcznie. Liczyłam, że
spotkanie z przyjaciółmi oderwie mnie na moment od ponurych myśli o romansie
ojca, a im dłużej trwał ten wieczór, tym intensywniej o tym myślałam.
Wiedziałam, że już wszyscy wiedzieli. I oni wiedzieli, że ja również
wiedziałam, a mimo to nikt nie uciął rosnącego we mnie napięcia. Każdy jeden
milczał.
Znalazłam Toma na skraju klifu. Jego czarna sylwetka w
oddali zlewała się z ciemnym horyzontem, dopiero gdy podeszłam bliżej,
spostrzegłam jej zarys na tle chłodnego światła odbijającego się od wody. Nocą
fale nie wyglądały na tak wzburzone, choć na samym kraju skarpy wiatr dął
potężnie, wlokąc ze sobą zimną, słoną woń morza. Otuliłam się szczelniej pelerynką,
ale cieniutki materiał, z jakiego była uszyta, nie podołała ochronie przez
przeszywającym, wilgotnym chłodem.
— Chłopcy postanowili spróbować wywołać ducha
jakiegoś mugolskiego mordercy — odezwałam się. Cisza, jaka tu
panowała, przyjemnie koiła moje zmysły zmęczone pijackim przekrzykiwaniem się
kolegów. — Nawet Rowle dała się namówić Rosierowi.
Riddle, który do tej pory stał nieporuszony twarzą
skierowaną ku morzu, odwrócił się i wyciągnął rękę z kieszeni.
— To już nie są chłopcy — mruknął i zatoczył
koło różdżką, a moja letnia, kusa pelerynka wydłużyła się i pogrubiła
przynajmniej dwukrotnie. — A ty nie jesteś już tą zapłakaną
dziewczynką ze zgubionym kotem.
Poczułam ciepło rozlewające się po
policzkach na wspomnienie naszego pierwszego spotkania. Wiązała się z nim
mieszanka wstydu, smutku i wdzięczności, o której, jak sądziłam, zdążyłam
zapomnieć, ale kiedy cofnęłam się pamięcią sześć lat do prawie pustego
przedziału na samym końcu pociągu, obrazy z tamtej chwili stanęły mi przed
oczami jak żywe. Przypomniałam sobie siebie zlęknioną, zahukaną przez brata i
pomyślałam o życiu, które wiodłam teraz. O pracy, którą udało mi się wywalczyć.
O zrujnowanym weselu i o impertynenckim włamaniu do gabinetu ojca. I
uśmiechnęłam się, świadoma, że to wszystko dzięki temu, że tamten blady chłopak
z podkrążonymi oczami wyciągnął mojego kota spod śmietnika.
— Ojciec ma kochankę, a matka o tym wie.
Wyznanie mu tego okazało się łatwiejsze, niż się
spodziewałam. Kiedy te słowa padły, ogarnęła mnie ulga, cudowna lekkość,
zupełnie przeciwna do tego, co poczułam w trakcie konfrontacji z Earth. A mimo
to… mimo to widok roziskrzonych fal i spokojnego horyzontu przysłoniła mi
mgiełka napływających do oczu łez.
— Masz teorię, dlaczego tak jest?
— Bo ojciec jest nieczułym sukinsynem, a matka
naiwna…?
— Nie wszystko, co na pierwszy rzut oka może się takie
wydawać, jest czarno-białe.
Wzburzenie na moment odebrało mi mowę. Spojrzałam ostro
na łagodny, zamyślony profil Toma, który, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, przez
ułamek sekundy zacienił jakiś dziwny grymas.
— Co to ma znaczyć? Masz na myśli, że moja matka
jakoś przyczyniła się do tego, że
ojciec świadomie skazuje ją na cierpienie?!
— Nie. Myślę, że mają układ, w który postanowili
cię nie wtajemniczać — odparł z rozmysłem, zawahał się, po czym
dodał: — Twój ojciec od lat miewał romanse. Czym ten się różni?
— Niczym. Po prostu… nie chcę dla matki więcej
takiego upokorzenia.
Opowiedziałam mu o wszystkim. O tym, jak przyłapałam
Hortusa z kochanką na dole w holu. Jak zbrukali małżeńską sypialnię rodziców i
wykorzystali nieobecność Earth, żeby naruszyć jej domowy mir. Mówiłam bez
wstydu o splądrowaniu gabinetu, o komitywie z
Banialuką i o śledzeniu ojca aż pod Royal Garden Hotel. Gdy dotarłam do
momentu rozmowy z matką, coś mocno ścisnęło mnie w gardle. Hałasy dobiegające z
okolic namiotów nie ustały, ale stały się odległe, jakby docierały do nas z
innego świata.
— To czarownica — kontynuowałam. Lekko
drżałam, choć nie było mi już ani trochę zimno. — Ojciec przy niej
czarował, więc musi być czarownicą, ale raczej nie obraca się w towarzystwie.
Może to jakiś bękart? Ruda, jakieś pięć, sześć lat starsza ode mnie. Chłopak z
recepcji powiedział, że przedstawiła się jako Holly, ale ojciec podał fałszywe
nazwisko, więc to imię też może być zmyślone.
— Jak przekonałaś recepcjonistę, żeby podał ci ich
dane?
— Skonfundowałam go.
Zapanowało między nami milczenie. Oboje siedzieliśmy
teraz po turecku naprzeciwko siebie, pochyleni, rozmawiając przyciszonymi
głosami, ale i tak nikt nie byłby w stanie nas usłyszeć. Jakieś sto dwadzieścia
stóp w głąb łąki zabawa trwała nieprzerwanie, a wysoka trawa sięgała nam niemal
do ramion. Tom dużo się zastanawiał. Zdecydowanie zbyt dużo jak na taką
błahostkę, na coś tak oczywistego jak „babiarz Hortus”, co wywołało we mnie
kolejne wątpliwości.
A co, jeżeli Tom
wiedział wcześniej… Wiedział, ale nie pisnął ani słówka?
— Gdybyśmy byli w szkole, można byłoby sprawdzić w
aktach, czy ktoś taki uczył się w Hogwarcie — mruknął. — Ale
do tej pory pozostaje ci śledztwo na własną rękę.
To rozwiązanie mnie nie zadowoliło, choć przecież
wiedziałam, że Tom nie był jasnowidzem. Nie znał odpowiedzi na wszystkie
pytania we wszechświecie, nie mógł też znać tożsamości kochanki mojego ojca.
Zwiesiłam głowę, uświadomiwszy sobie, że gorycz, którą czułam, była zwykłym
rozczarowaniem.
— Czy ta wiedza jakoś szczególnie wpłynie na twoje
życie? Jest wielce prawdopodobne, że ten romans dobiegnie końca, zanim w ogóle
wrócisz do szkoły — dodał.
— Wyobrażałam sobie, że gdybym się z nią spotkała,
spróbowałabym ją przekonać, żeby nie niszczyła małżeństwa moich
rodziców — powiedziałam trochę niepewnie.
Tom roześmiał się. Położył się na wznak i całkowicie
zniknął w wysokiej trawie. Podłożył skrzyżowane ręce pod głową i wyciągnął
przed siebie długie nogi, tak, że wyglądał na maksymalnie rozluźnionego.
Chłodne, mdłe światło pierwszej kwadry padło na jego twarz i teraz widziałam
wyraźnie, że wciąż się uśmiechał. Zamknął na chwilę oczy, a gdy znów je
otworzył, dodał, nawet nie próbując ukryć rozbawienia:
— Samozwańczej Holly z całą pewnością nie zależy
ani na małżeństwie z twoim ojcem, ani na jego wspaniałej sylwetce. A on nie
spotyka się z nią dla jej pięknych oczu. Oboje wiemy, że to nie pierwsza taka
sytuacja. I pewnie nie ostatnia. Wiesz to ty, wiem ja i twoja matka też o tym
wie.
— Nie jestem przekonana — stwierdziłam,
kładąc się obok niego. — Nie widziałeś go. I szczerze powiedziawszy…
ja również nigdy go takiego nie widziałam. Boję się, że on mógł się w niej
zakochać.
Leżeliśmy tak przez dłuższy czas, znów nie mówiąc nic.
On zrelaksowany, z podbródkiem zadartym ku niebu i ze wzrokiem wpatrzonym w
rozgwieżdżone sklepienie, ja spięta, sztywna i pełna trosk. Wiedziałam, że Tom
miał rację. Wiedziałam, że powinnam była zaakceptować to wszystko, zanim w
ogóle pomyślałam, by mu o tym opowiedzieć, ale coś nieustannie podpowiadało mi,
że ten romans nie był taki jak poprzednie.
Musiała minąć długa chwila, żebym i ja mogła się
rozluźnić. Widok statecznych, sennych gwiazd wpłynął na mnie niemal
hipnotyzująco. Migoczące, nieruchome diamenciki układały się we wzory, które
pamiętałam z astronomii. Potrafiłam rozpoznać gwiazdozbiór Pegaza oraz Lutni,
pamiętałam również, gdzie mniej więcej szukać mojego zodiakalnego
gwiazdozbioru, lecz Waga nie była widoczna w środku lata. Pierwszy raz
żałowałam, że nigdy nie przykładałam się do wróżbiarstwa. Być może potrafiłabym
wtedy wyczytać z gwiazd przyszłość na najbliższy miesiąc? Albo chociaż
wiedziałabym, czy bez daru jasnowidzenia możliwe było przepowiadanie
przyszłości.
— Nie widzisz tam czasem rozwodu moich
rodziców? — zagadnęłam zrezygnowana, kiedy spostrzegłam, że Riddle nadal
wpatrywał się w niebo. Odwrócił głowę.
— Tego byś właśnie chciała? — zapytał.
— Tak chyba byłoby dla nas
najlepiej — odpowiedziałam cicho. — Jesteśmy tak
niedopasowani, jak tylko się da. Wszyscy się unieszczęśliwiamy i może… może,
gdybyśmy nie musieli znosić siebie nawzajem, żylibyśmy normalnie. Poza tym… nie
znoszę swojego ojca. I on również mnie nie znosi. Od zawsze dawał mi odczuć, że
mnie nie chciał. A ja… nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zrobiła coś źle. Coś,
co by spowodowało, że mógłby mnie znienawidzić… Przepraszam. Narzekam, a ty
pewnie chciałbyś mieć jakąkolwiek rodzinę...
Twarz Toma stała się nieprzenikniona, kiedy ponownie
wyprostował głowę i skierował wzrok w stronę gwiazd. Temat powiązań rodzinnych
był czymś, o czym obawiałam się przy nim wspominać, dlatego prawie natychmiast
pożałowałam, że w ogóle napomknęłam o nich w kontekście jego sieroctwa, ale
kiedy Riddle się odezwał, nie brzmiał na ani trochę zirytowanego.
— Nie — odrzekł, a jego głos wydał mi
się nieadekwatnie miękki w porównaniu do pewnego, stanowczego spojrzenia
uparcie wbitego w gwiazdy. — Nie potrzebuję rodziny, którą kierują
słabości. To niepotrzebny balast. Zamiast dążyć do celu, zajmowałyby mnie błahe
problemy. Romanse rodziców, hazard ojca, konflikt między rodzeństwem…
— To naturalne następstwo tworzenia więzi
międzyludzkich.
Znów się zaśmiał, ale tym razem ostro, nienaturalnie.
— Raczej następstwo patologii i
niedopasowania — stwierdził. Usłyszałam cichy szelest trawy, a zaraz
potem poczułam mrowienie na policzku, ale nie odpowiedziałam na to prowokujące
spojrzenie, zawzięcie gapiąc się w niebo. — Powiedz, czy gdybyś mogła
wybrać, zdecydowałabyś się właśnie na tego ojca? Na tego brata?
Milczałam. Za naszymi głowami z oddali dochodziły
pijackie pokrzykiwania i dziewczęce śmiechy, choć i tak niezmiennie dominowały
dźwięki morza. Szum narastał wraz z oczekiwaniem, aż w pewnym momencie zaczął
kłuć w uszy, ale ja nadal się nie odzywałam. Nie chciałam przyznać Tomowi
racji, mimo że w głębi serca od najmłodszych lat marzyłam, by mamusia znalazła
sobie nowego tatusia, takiego, który będzie zabierał mnie na lody, sadzał na
kolanach i czytał bajki. Wyobrażałam sobie, że wspólne letnie wyjazdy nie
kojarzyły się z płaczem, a pokazywanie świadectwa z niespełnionymi
oczekiwaniami. Do oczu napłynęły mi łzy i uparłam się, by przez dłuższą chwilę
nie mrugać, by zdążyły wyschnąć.
A Tom nadal uparcie nie odwracał głowy.
— Sama
widzisz — kontynuował. — Wolę otaczać się ludźmi, których
sam wybieram.
— Do jakiego celu właściwie
dążysz? — zapytałam bardzo cicho, by ukryć, że głos wciąż miałam
wilgotny od łez. — Dlaczego odrzuciłeś propozycję Dołohowa?
— Nie widzę siebie jako szefa w jakimś
departamencie albo — tu zachichotał — „najmłodszego
Ministra Magii w tym stuleciu”. Polityka tego typu mnie nie interesuje.
Obróciłam się na brzuch i podparłam głowę na rękach;
zdałam sobie sprawę, że od dawna każdy snuł marzenia dotyczące wyboru ścieżki
zawodowej i tego, co będzie robić po szkole, wszyscy licytowaliśmy się w tym,
kto miał najbardziej ambitne plany, wytykaliśmy sobie nawzajem, co komu
załatwią rodzice, a komu odpowiednio wysoka góra złota, ale Tom nigdy nie brał
udziału w tych wyścigach. A my nie pytaliśmy. Wszyscy doskonale wiedzieliśmy,
że z jego wynikami, błyskotliwością i prezencją miał otwarte drzwi każdej
firmy, uczelni i partii politycznej w całej Wielkiej Brytanii, a może i w
Europie. Choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że im bardziej się go znało, tym
mniej można było powiedzieć o wyborze jego profesji.
— Zdecydowałeś się na coś podczas porad
zawodowych? — zapytałam. Trudno było mi ukryć uśmiech, zwłaszcza że
kąciki ust Toma również lekko zadrgały. — Założę się, że profesor
Slughorn zapewnił cię, że możesz przebierać w ofertach do woli.
Również na mnie zerknął, a chłodne światło księżyca
zaigrało figlarnie w jego oczach, gdy siadał. Choć zwykle starał się maskować
dumę, widać było, że wspomnienie tamtego wydarzenia sprawiło mu niemałą
satysfakcję.
— Profesor Slughorn zaoferował swoją protekcję,
gdyby moje szkolne osiągnięcia nie wystarczyły — przyznał po
chwili. — Chociaż… wydaje mi się, że akurat z tym poradzę sobie sam.
— Co to takiego?
Riddle przestał walczyć z uśmiechem, ale to, co
pojawiło się na jego twarzy, nawet po części nie przypominało zwykłego
szczęścia. Choć światło odbijające się od falującej tafli morza było lodowate,
w jego oczach zapaliła się najprawdziwsza czerwień, a wargi wykrzywiły się
prowokująco, gdy odparł:
— Jeżeli chcesz wiedzieć wcześniej, musisz to sama
znaleźć. Tutaj.
Długi, wskazujący palec powędrował do skroni.
Roześmiałam się i również się wyprostowałam, choć w środku byłam trochę
zawiedziona i jednocześnie jeszcze bardziej zaciekawiona. Wcześniej Tom po
prostu nie mówił o swoich planach na przyszłość, dziś ewidentnie trzymał je
przed nami w tajemnicy. Albo przynajmniej przed niektórymi z nas.
— To musi być trudniejsze od oklumencji, latania i
oddychania pod wodą jednocześnie — poskarżyłam się
głośno. — Inaczej nie byłoby kłamstwa, ludzi niewinnie osadzonych w
Azkabanie, nikt nie potrzebowałby veritaserum, ponieważ wszyscy używaliby
magii. Czytanie w myślach zastąpiłoby komunikację!
Tom wyglądał na szczerze rozbawionego moją naiwną
interpretacją legilimencji.
— Legilimencja jest czymś znacznie bardziej
skomplikowanym od „czytania w myślach” — rzekł. — Pewnie
byłoby tak, jak mówisz, gdyby ludzie byli w stanie się tego nauczyć. Nie każdy
może posiąść takie umiejętności, mogę się założyć, że znaczna większość nawet
nie wie o istnieniu takich możliwości. Choć legilimencja jest sztuką płynną,
podobnie jak oklumencja, niedoświadczony czarodziej powinien spełnić kilka
punktów, żeby ułatwić sobie penetrację umysłu ofiary. Mówię ofiary, ponieważ mało kto świadomie
godzi się na pełen dostęp do swoich wspomnień, uczuć i pragnień, dlatego legilimencja
jest sztuką podstępu. Początkowo kontakt wzrokowy jest kluczowy, aby nawiązać
połączenie…
Przysunął się bliżej, poprawił się wygodnie na trawie i
wyciągnął obie ręce, by ująć w nie moją twarz i popatrzeć w oczy. Automatycznie
wzniosłam barierę, ale intensywność tego spojrzenia całkowicie wytrąciła mnie z
równowagi.
— Takie nachalne gapienie się jest niegrzeczne — oświadczyłam ze śmiechem.
— Kiedy nabierzesz wprawy, nie będziesz
potrzebowała kontaktu wzrokowego — kontynuował, nie przestając
wpatrywać się we mnie. Uciekałam wzrokiem od jednej ciemnej tęczówki do drugiej,
ale jego oczy tkwiły przerażająco nieruchome i szeroko rozwarte. Miałam ochotę
zamrugać. — Wprawny legilimenta potrafi wedrzeć się do umysłu ofiary
oddalonej nawet o setki mil. Legilimencja to nie tylko penetracja umysłu w celu
poznania uczuć i obejrzenia wspomnień. Człowiek, który to opanuje, jest w
stanie sterować myślami w tak sprawny sposób, abyś pomyślała, że to twoje
własne. Może sprawić, że zaczniesz czuć coś zupełnie innego niż w
rzeczywistości, a czasami skonstruować całe sceny, dzięki którym nie będziesz
już pewna, co się wydarzyło, a co nie.
— Mój Boże! — wyrwało mi się,
przywołując na twarz Toma jeszcze szerszy, demoniczny uśmiech.
— Ból ciała nie jest najgorszą torturą, jaka może
cię spotkać — mówił niemal szeptem, nie spuszczając dłoni z moich
policzków. W jego oczach tańczyły płomienie dzikiej fascynacji. — To
w głowie dzieje się największe cierpienie. Nie pozostawia widocznych śladów,
ale robi w umyśle ofiary olbrzymie spustoszenie.
Zamilkł, pozwalając, by to, co powiedział, dostatecznie
wybrzmiało. Serce waliło mi jak młotem, powietrze zrobiło się wyczuwalnie
gęstsze, a z rąk i twarzy Riddle’a uderzyło delikatne, niewiarygodnie
elektryzujące ciepło. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jeszcze chwila tak
bliskiego kontaktu i włosy na głowie staną mi dęba, ale wzburzona aura bijąca z
Toma powoli, bardzo powoli się uspokajała i kiedy chłopak znów się odezwał,
głos miał spokojny i całkowicie zwyczajny.
— Oczywiście każdy człowiek posiada jakąś
szczątkową barierę, która chroni go przed atakami z zewnątrz. Nawet mugole, ale
jest na tyle słaba, że każdy początkujący legilimenta byłby w stanie przebić
się przez nią, gdyby dostatecznie się skupił — rzekł takim tonem,
jakby tłumaczył mi jakieś zagadnienie z obrony przed czarną magią. Odsunął też
dłonie i podparł się nimi wygodnie na trawie.
— Kto chciałby grzebać mugolom w
głowach? — zapytałam. Prawie wyłaziłam ze skóry, żeby zabrzmieć
pewnie, ale głos i tak lekko zadrżał.
Na to Riddle znów zachichotał, a jego twarz odzyskała
na moment cień tego samego upiornego uśmiechu, gdy uniósł palec i odpowiedział:
— Uważaj, w umysłach mugoli można znaleźć wiele
interesujących informacji, trzeba tylko potrafić je poskładać.
Poczułam delikatny rumieniec rozlewający się po
policzkach, ale uznałam, że moment, w którym Tom pławił się w opowieściach na
temat siły umysłu, był tym najbardziej odpowiednim, aby zapytać.
— Mogę spróbować obejrzeć twoje myśli?
Dokładnie tego się spodziewał.
— Spróbować… tak, spróbować to dobre słowo. Inkantacja brzmi Legilimens.
Wyciągnęłam różdżkę z kieszeni transmutowanego płaszcza
i wyszeptałam zaklęcie; nie pamiętałam, bym kiedykolwiek czuła się głupio,
czarując, ale w tym momencie wypowiadana formułka prawie załaskotała mnie w
język. Całkowicie zapomniałam o skupieniu, opanowaniu emocji, nawet o kontakcie
wzrokowym i… oczywiście nic się nie stało. Prawie natychmiast się opanowałam.
Zacisnęłam usta, zmarszczyłam brwi, wlepiłam wzrok w spokojne, brązowe oczy
Toma.
— Legilimens.
Tym razem zdecydowanie coś poczułam. Wciąż widziałam
przed sobą cierpliwą twarz Riddle’a, daleko za jego plecami poruszały się
niewyraźnie pomarańczowe płomienie ogniska, a wiatr niezmiennie tańczył w moich
włosach, ale doświadczyłam najpierw czegoś w rodzaju przyciągania, tak mocnego,
że mogłam porównać to do zawrotów głowy po wypiciu dużej ilości alkoholu, a
zaraz potem niemal fizycznie wyczuwalny opór i delikatne, stanowcze wypieranie.
Nie miałam pojęcia, czy zaklęcie samo straciło swoją moc, czy Ślizgon
ostatecznie przerwał połączenie, bo przyjemne wirowanie gwałtownie ustało.
— Zaklęcie zadziałało! — wykrzyknęłam
podekscytowana, wywołując na twarzy Toma pobłażliwy uśmiech.
— Taak, zaklęcia przeważnie działają, kiedy używa
ich czarodziej — odparł, przeciągając ironicznie sylaby. — Z
legilimencją jest inaczej niż z oklumencją. Wytworzenie bariery ochronnej
zależy wyłącznie od ciebie i twojej siły woli, natomiast przebicie tejże
bariery od osoby, której umysł chcesz spenetrować. Jeżeli twój umysł nie jest
dostatecznie wyćwiczony, nic nie wskórasz. Czasami sama siła woli i
doświadczenie nie wystarczają i trzeba użyć magii, żeby najpierw wpłynąć na
przeciwnika.
— Co to znaczy?
Riddle wydął wargi.
— Musisz go osłabić. Na przykład
torturami — rzekł bez ogródek.
Natychmiast zrobiłam poważną minę, widząc, że chłopak
nie żartował. Uśmiech zniknął z jego twarzy tak szybko, jak się pojawił, a jego
głos nabrał profesorskiej stanowczości jak wtedy, kiedy nadzorował klub
pojedynków.
— Planuję zostać Mistrzem Eliksirów, nie
aurorem — przypomniałam mu. — Rozumiem, że to jedynie
teoretyczne rozważania?
— Oczywiście — przyznał ze śmiertelną
powagą, ale nie spodobał mi się sposób, w jaki zadrgały mu wargi.
Pomimo okrucieństw, do których można było wykorzystać
legilimencję, ta technika postawiła przede mną nowe możliwości. Natychmiast
znalazłam jej zastosowanie w rozwikłaniu mojego największego problemu i nie
miałam zamiaru ukrywać, że wyciągnięcie informacji z głowy ojca na temat
tajemniczego rudzielca było najlepszą metodą, jaką mogłam sobie wyobrazić.
Zakładając, że Hortus nie wiedział o istnieniu oklumencji albo jej nie
stosował. Ale Riddle chyba wyczytał ten zamiar z mojej twarzy, bo bardzo szybko
dodał:
— Niestety legilimencja jest już bardzo
zaawansowaną praktyką magiczną i opanowanie jej może zająć wiele miesięcy, a
nawet kilka lat. Do jej opanowania, jak mówiłem, potrzeba czegoś więcej niż
siły woli. Jeżeli niedoświadczony legilimenta jakimś cudem zdoła wedrzeć się do umysłu czarodzieja,
najprawdopodobniej zobaczy strzępki niewyraźnych obrazów, usłyszy kilka bliżej
nieokreślonych dźwięków… Może zdoła wyłowić z tego kilka słów, nie więcej.
Polecam ćwiczyć na mugolach, chociaż jeżeli będziesz miała szczęście, trafisz
na takiego, którego nie zdołasz zaczarować.
— Na przykład?
— Mugolscy wróżbici. Księża, zakonnice… Ogólnie
osoby bardziej uduchowione. O dziwo dzieci… i psychicznie chorzy. Najprostszym
celem są ludzie najbardziej przyziemni, sceptyczni, którzy nie zaprzątają sobie
głowy takimi bzdurami jak metafizyka. Tylko uważaj. — Przekorny uśmieszek
znów wykrzywił mu twarz. — Jeżeli wejdziesz w umysł zbyt głęboko,
możesz już z niego nie wrócić.
To, co powiedział, zabrzmiało tak niepokojąco, że
poczułam włoski na karku stające dęba; nawet informacje o torturach i
doprowadzeniu kogoś do obłędu poprzez manipulowanie jego myślami nie zrobiło na
mnie takiego wrażenia. Było to obezwładniające przerażenie porównywalne do
wrażenia, jakiego doświadczałam, gdy myślałam o pocałunku dementora.
— Co? — zapytał tym samym niebezpiecznie
brzmiącym szeptem. — Nie chcesz spróbować jeszcze raz?
Uniosłam różdżkę, a moje wargi automatycznie się
zacisnęły. Byłam pewna, że świadomość utknięcia na zawsze w czyjejś głowie nie
zachęcała do samodzielnych ćwiczeń, ale przecież chciałam spróbować. Chciałam
udowodnić Tomowi… a może tylko samej sobie? Udowodnić, że potrafiłam. Jeszcze
raz wypowiedziałam inkantację.
Poza uczuciem wirowania doświadczyłam jeszcze czegoś.
Przypominało to delikatne szarpnięcie podobne do tego, jakie towarzyszyło
lataniu świstoklikiem, ale nie skupiło się na żadnej konkretnej części ciała.
Tym razem nie widziałam już twarzy Toma ani nie słyszałam odgłosów zabawy. To
wszystko zostało zepchnięte gdzieś w głąb świadomości, bo przed oczami pojawiły
się zupełnie inne obrazy. Początkowo nie miała pojęcia, co przedstawiały, ale
feerie barw i świateł uformowały się we fragmenty jakichś przedmiotów. Kopyta,
łapy opatrzone długimi, czystymi pazurami, szeleszczące pióra, długie,
drewniane boksy, podłoga pokryta sianem… Byłam pewna, że przez ułamek sekundy
poczułam jej zapach! Doświadczyłam czegoś całkowicie niepowtarzalnego,
nieporównywalnego do niczego. Trochę jak sen, choć znacznie bardziej realny,
poskładany w logiczną całość, którego byłam świadoma, ale nie mogłam go
kontrolować. W pewnym momencie obrazy zaczęły blednąć, dźwięki się przytępiły,
a ja czułam się coraz mocniej wypierana z powrotem do swojego ciała. Twarz Toma
ponownie zyskała na ostrości, usłyszałam także śmiechy dobiegające z namiotów.
Spodziewałam się, że po wycieczce do umysłu Riddle’a powrócę wyprana z emocji i
zapragnę jedynie ciepłego, wygodnego łóżka, dlatego jakież było moje
zdziwienie, kiedy ocknęłam się jedynie delikatnie pobudzona.
— Udało mi
się! — zawołałam. — Widziałam hipogryfy! Czułam zapachy!
Jakbym tam była!
Riddle uśmiechał się wyrozumiale, obserwując moją ekscytację.
— W normalnych warunkach to, co uda ci się
przyswoić, nie nigdy nie będzie tak
dokładne — rzekł. — Przynajmniej na początku. Weszłaś do
mojego umysłu za moim zaproszeniem, dlatego widziałaś i odczuwałaś tak
wyraźnie. Widziałaś to, co chciałem, żebyś zobaczyła. Każdy umysł posiada jakąś
barierę, którą musisz przełamać, żeby dostać się do środka, a i później możesz
się natknąć na różne blokady. Ludzki umysł naturalnie broni się przed atakami…
z mniejszą lub większą skutecznością. Ale z czasem sama nauczysz się wydobywać
z ludzi to, na czym ci zależy.
Początkowo zasmuciłam się na wieść, że to, co
zobaczyłam w umyśle Toma, nie wynikało z mojej naturalnej zdolności do
legilimencji, ale to nasunęło mi na myśl inną rzecz.
— Czyli to oznacza… że już opanowałam
oklumencję? — zapytałam nieśmiało. — I… i to koniec naszych
treningów?
— Umówmy się, że opanowałaś ją dostatecznie
dobrze, by w warunkach laboratoryjnych chronić swoje myśli i
uczucia — odparł. — Uważam, że od września nie będziesz już
potrzebowała mojego nadzoru, co nie oznacza, że masz całkowicie zaprzestać ćwiczeń.
Kto się nie rozwija, ten się cofa.
Gdy to mówił, ton jego głosu brzmiał poważnie i surowo,
ale zauważyłam też, że Tom wyglądał na bardzo usatysfakcjonowanego. I chyba
właśnie to sprawiło, że pierwszy raz od bardzo wielu miesięcy poczułam się tak podbudowana.
Spełniona. Bardziej niż po tegorocznych egzaminach, nawet bardziej niż po
otrzymaniu licencji na teleportację. Byłam z siebie naprawdę dumna.
~*~
Ten rozdział zawdzięczam kwarantannie
oraz wyzwaniu NaNoWriMo. Wiem, że teoretycznie nie do tego ono służy, bo chodzi
o to, żeby w miesiąc napisać książkę, a nie napisać od nowa stary rozdział
fanfika, ale dla mnie ważne jest teraz to, żeby utrzymać jako taką chęć do
regularnego pisania. Zależało mi na skończeniu tego rozdziału także z innego
powodu. Obiecałam sobie, że jak poprawię dwadzieścia rozdziałów DLR, to zacznę
się zajmować drukiem tych wypocin… no i teraz faktycznie muszę się za to
zabrać. Osiągnęłam pewien cel i czas obrać sobie kolejny.
Dedykacja dla Natki.
~Claudia
OdpowiedzUsuń3 października 2009 o 18:40
Dobrze, że Victoria śmiało mówi co sądzi. Nie można przecież dawać sobą pomiatać. Swoją drogą, gdyby im nie powiedziała, to już pewnie dawno byłaby żoną Nicka.
3 października 2009 o 19:44
UsuńTaak, już by nawet w tej kuchni ślub brali xD
~July
OdpowiedzUsuń3 października 2009 o 18:51
Dobrze zrobila! Nikt nie powinien zmuszać jej do slubu a w dodatku do wyjścia za mąż za kogoś kogo nie kocha. Nie wiem czy na jej miejscu miałabym tyle odwagi rzeby się postawić.
3 października 2009 o 19:50
UsuńJa to bym od razu to ukróciła, żeby do takiej rozmowy nie doszło xD
~Natka
OdpowiedzUsuń3 października 2009 o 18:51
Uwielbiam ją! Haha! Ten Nick to zwykła szmata ;) Notka genialna! :*
3 października 2009 o 19:53
UsuńNick to szmatra? Chyba raczej szmat xD
~Olka
OdpowiedzUsuń3 października 2009 o 20:00
Fajny rozdział i ładny szablon.Podziwiam Viktorię że potrafi się tak sprzeciwić temu co jej się niepodoba.Czekam na next.Pozdrawiam.
3 października 2009 o 20:03
UsuńA jak, jacyś gburowaci państwo jej nie będą w paradę wchodzić xD
~carmen37
OdpowiedzUsuń3 października 2009 o 20:25
Naprawdę szablon zabójczy. A rozdział jeszcze lepszy.
3 października 2009 o 22:30
UsuńTak, fotka jest ładna xD
~Eles.
OdpowiedzUsuń4 października 2009 o 10:25
Boże, różowa kiecka … Ja bym chyba się scheftała na nią, albo ubrała na wierzch pelerynę niewidkę, żeby tylko głowę było widać xD
4 października 2009 o 12:00
UsuńPięknie byś wyglądała xD
~wiki-pedia
OdpowiedzUsuń4 października 2009 o 11:17
Ach, takie grzeczne rozmowy to są nawet lepsze niż jakieś bitwy!! Cud, miód i coś tam jeszcze ….. już myślałam że dojdzie do ręko czynnów. XD Ale tego następnego rozdziałau to ja się chyba nie do czekam :( Tylko taga mała uwaga : mogłabyś troszkę rozjaśnić czcionkę ??? Bo mi się tak zlewa i muszę siedzieć z nosem przy monitorze…. a akurat jutro mam kartkówkę z infy… :(
4 października 2009 o 12:05
UsuńNiedługo zmieniam znów szablon, jak dam następny rozdział, więc nie ma sensu xD
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń4 października 2009 o 12:32
Serdecznie zapraszam na nowy rozdział {http://corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl/ } Pt. „Ważna rozmowa”~Eles.
~Amanda
OdpowiedzUsuń4 października 2009 o 22:49
Uff… no cóż, nic tak nie oczyszcza atmosfery jak dobra awanturka w rodzinie ;). Z nimi to dobrze tylko na zdjęciu, oczywiście oprócz kochanej mamuśki. Trochę mdły ma charakter, ale to nic. Życie jest życiem, nie? Świetny rozdział. Chciałabym jednak, tak w głębi duszy, żeby już było romantycznie. Mogą już się rodzic dzieci, jak dla mnie. Ale nie martw się, wystarczy mi zaledwie jedenaście. No, może jednak piętnaście. Szybko pisz następny! Bo inaczej Cię będę szantażować moim królikiem. Jest on niebezpieczny. Więc uważaj. ;**
7 października 2009 o 17:46
UsuńTo Ty niebezpieczeństwa nie znasz. Wczoraj pogryzła mnie moja świnka morska xD
~Amanda
Usuń10 października 2009 o 14:26
Naprawdę, mój królik daje popalić! Cały czas łażę podrapana, bo on nigdy nie chce wrócić to klatki. Ale mojego brata głupiego na przykład nie drapie. Ta męska solidarność!
10 października 2009 o 16:02
UsuńA moja świnia normalnie sama z klatki wyłazi, nawet w nocy. Raz wlazła za lodówkę xD
~Amanda
Usuń16 października 2009 o 18:45
Mój królik raz całą noc pod moim łóżkiem spędził. I w nocy o mało zawału nie doznałam! Mały demon…
17 października 2009 o 19:50
UsuńA moja się zlała za lodówką xD
~Kada113
OdpowiedzUsuń5 października 2009 o 20:57
no cóż… ja myślałam, że matka się na nią wydrze, a tu niespodzianka… ciekawe co będzie dalej
7 października 2009 o 17:48
UsuńNieno, nie będę robić z Hortusów jakiąś patologiczną rodzinę, czy coś… xD
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń14 października 2009 o 13:00
Serdecznie zapraszam na nowy rozdział {www.corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl} Pt.: „Zakazany Las”~ Eles.
~Merimaat
OdpowiedzUsuń18 sierpnia 2011 o 17:28
Nieźle Ci idzie. Piszesz dobrze, dialogi są żywe, pełne emocji. Brakuje mi tylko opisów, np. wnętrz, ale oczywiście nic Ci nie zarzucam. Widocznie taki masz styl. Victoria jest bardzo odważna, skoro zdecydowała udać się sama do Aragoga, a teraz jeszcze przy całej rodzinie tak „bezczelnie” przeciwstawić się matce Nicka. Dobrze, że ma mimowolnie oparcie w matce oraz swoim kocie. Właśnie, kiciuś wydaje się bardzo niezwykłym stworzeniem. Bardzo ciekawi mnie dalsze pożycie głównej bohaterki z Tomem, dlatego lecę czytać dalej. :)
21 sierpnia 2011 o 18:02
UsuńKurde! Przepraszam, tak mi od zawsze wstyd za te opisy na dlr… ja je kocham, zwłaszcza opisy uczuć i natury, ale tutaj owego czasu jakoś mi się nie chciało. Wszystkie rozdziały zostaną zmienione, tzn, wyrażę się inaczej – ulepszone xD