Potrzebowałam sześciu spotkań, aby
nareszcie udało mi się teleportować. I choć obyło się bez rozszczepienia, już
wiedziałam, że nie będzie to mój ulubiony środek transportu. Samodzielna
deportacja wymagała znacznie większego skupienia, niż podejrzewałam, a po kilku
takich próbach i aportacjach (niekoniecznie w swoim okręgu) przez resztę
popołudnia zmagałam się z uporczywym bólem głowy. Co więcej, każdej
teleportacji towarzyszyło uczucie zgniatania, jakby ktoś wściekły próbował
wcisnąć mnie całą w zbyt ciasne rajstopy albo przepchnąć przez gumową rurę.
Yaxley mędrkował, że z czasem to minie, ale ostatnio podchodziłam sceptycznie
do wszystkiego, co mówił. Zresztą gdzie mielibyśmy ćwiczyć? Raz w tygodniu, o
ile zajęcia nie zostały przełożone na kolejną sobotę, mieliśmy okazję co najwyżej
stresować się przez godzinę pod czujnym okiem opiekunów domu, pani Jones i
jąkały Thompsona. A najbliższa wycieczka do Hogsmeade przypadała akurat na
Niedzielę Palmową siódmego kwietnia. Wątpiłam, by Margaret pozwoliła
komukolwiek na taką samowolkę — z dala od szkoły, bez licencji i
kontroli kogoś dorosłego. Choć prawie wszyscy ukończyliśmy już siedemnaście
lat, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wciąż pozostawaliśmy dziećmi. A w tym
tygodniu do grona uprzywilejowanych pełnoletnich miał dołączyć kolejny
szczęśliwiec.
— Z góry uprzedzam, że nie wezmę
udziału w żadnej popijawie po nocach — oświadczyłam
stanowczo. Był piątek i właśnie zmierzaliśmy na zielarstwo; od kilku dni
koszmarnie lało, przez co stałam się jeszcze bardziej drażliwa. Liczyłam, że wiosna,
która nastała w tym roku zaskakująco wcześnie, zostanie na ciut dłużej, ale
pogodzie znów nie udało się wygrać z angielskimi deszczami. — Możesz
to sobie wybić z głowy, Travers.
Na samą myśl zrobiło mi się gorąco, choć lało
jak z cebra, a lodowaty wiatr wściekle szargał płaszczami. Fala upokorzenia wypełniła
mi wnętrzności, a w żołądku coś podskoczyło, kiedy przypomniałam sobie feralne
przyjęcie urodzinowe Notta.
— No co ty, pijemy w Hogsmeade,
mała — zarechotał Amadeusz. — W gospodzie pod Świńskim
Łbem, będziemy tam mieć intymnie i cicho. Założę się, że nigdy tam nie
byłyście.
Spojrzałam ukradkiem na Margaret, która
naciągnęła na czoło obszyty futrem kaptur i burknęła pod nosem:
— Jakoś nie jest mi żal z tego
powodu…
Mnie również nie było, kiedy dwa dni
później po prawie czterdziestominutowej mordędze przez podmokłą ścieżkę
nareszcie dotarliśmy do celu na obrzeżach Hogsmeade. Co prawda ulewy ustały,
lecz niebo wciąż przysłaniały stalowoszare chmury, a błotniste kałuże niemal
całkowicie pokrywały bruk. Na tle tej scenerii pub prezentował się nad wyraz
osobliwie. Piętrowy, odrapany budynek z odpadającymi rynnami i zardzewiałym
szyldem nie zachęcał do wejścia nawet w taką pogodę. Stęknęłam z obrzydzenia na
widok drewnianej tabliczki nad drzwiami; choć farba wyblakła i złuszczyła się w
kilku miejscach, nadal można było wypatrzeć obcięty, świński łeb i posokę
wyciekającą na obrus. Chłopcy byli zachwyceni.
— Może znów spotkamy tego typa od
proszku Fiuu, co ostatnio! — wyszeptał podekscytowany Evan, kiedy
gromadą stłoczyliśmy się pod wąskimi drzwiami.
— Wciągaliście proszek Fiuu? — zapytałam zgorszona, nie do
końca pewna, czy dobrze zrozumiałam Rosiera.
— Nie, mała — usłyszałam
nad głową tubalny głos Traversa. — To się tylko tak nazywa. Palisz i
odlatujesz, kapujesz?
Wydęłam wargi, ale nic już nie
powiedziałam, bo Crabbe, który wślizgnął się jako ostatni, zamknął drzwi.
Otoczyła nas złowieszcza cisza, którą bardzo szybko przerwało tupanie
kilkudziesięciu par zimowych kozaków. Gospoda wewnątrz nie wyglądała ani trochę
lepiej od tego, jak prezentowała się na zewnątrz. Już w progu zaleciało
stęchlizną i starym capem, a szarobura sala, choć całkiem przestronna, okazała
się zagracona masą stolików i niepasujących do siebie krzeseł. Zerknęłam
tęsknie w stronę najbliższego okna, ale mętne szyby były tak oblepione brudem,
że światło dzienne prawie tu nie docierało. Jedynie gdzieniegdzie przymocowano
do ścian toporne, staroświeckie lichtarze, podobne do tych, które widziałam u
Pringle’a w kantorku, przez co gęsty, pomarańczowy półmrok w połączeniu z
obskurnym wnętrzem jeszcze bardziej przywodził na myśl melinę. Przeszedł mnie
dreszcz na widok kłębowiska czarnej od kurzu pajęczyny pokrywającej niemal cały
sufit. Wymarzone miejsce na uczczenie siedemnastych urodzin.
Wilkes skoczył zamówić dla każdego po
kuflu piwa kremowego, a my poprzyciągaliśmy sobie krzesła i usiedliśmy przy
największym stole po środku izby. Widząc wyżarte plamy na drewnianej podłodze,
starałam się nie myśleć, ilu pijaków tam zwymiotowało. Nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że o ile kiedykolwiek było tu sprzątane, nie używano do tego czarów.
Tymczasem przy kontuarze huknęło jak z armaty i oczom wszystkich ukazała się
piekielnie zarośnięta, wysoka postać barmana z różdżką w jednej i brudną szmatą
w drugiej ręce. Najprawdopodobniej wypadł z pomieszczenia obok, zaaferowany tak
liczną klientelą, bo oczy za okularami zrobiły mu się okrągłe jak galeony.
— No to co, to będzie… dwadzieścia
jeden kremowych piwek — zagadnął Wilkes, podliczywszy szybko
wszystkich przy stole. — I ognista whisky dla solenizanta… to tak na
początek. I po kieliszku wódeczki dla każdego.
— W kuflach to piwo? — burknął
czarodziej.
Klemens zerknął przelotnie na zakurzone
szkło za plecami barmana i uśmiechnął się kwaśno.
— W butelkach, obejdzie się.
Złoto zabrzęczało w wypchanej sakwie, gdy
Wilkes zaczął odliczać osiemdziesiąt osiem sykli za piwa, wódeczkę i ognistą whisky. Następną sekundę później piwo i
niedomyta szklanka wypełniona bursztynowym płynem przefrunęły przez salę i
wylądowały głośno na naszym stole; jedna z butelek łupnęła zbyt mocno o blat i
opryskała pianą nowiutki szalik Malfoya. Każdy z nas — w swoim doskonale
czarnym, granatowym lub burgundowym płaszczu, błyszczących, skórzanych
rękawiczkach, z modną tiarą na głowie — tak bardzo nie pasował do
tego wnętrza, jak tylko się dało. Nawet Tom, choć jego palto pamiętało
poprzednie dziesięciolecie, a kapelusz wypłowiał od słońca. Jeszcze raz
zerknęłam na czarodzieja za ladą — ach, jakże musiał nami gardzić.
Podliczył monety, cisnął je do kasy, obrzucił nas nieprzyjemnym spojrzeniem i
dopiero wtedy wrócił do swojego kantorka. Zrobiło mi się zimno na myśl, że za
kilka miesięcy może czekać mnie taki sam los. Albo i gorszy.
Na twoje życzenie, MAŁA.
Kiedy wszyscy dostali już swoje drinki,
Travers powstał.
— No to co, po maluszku za
solenizanta, dużo zdrowia, szczęścia i jeszcze raz złota, Mulciber.
Uniósł kieliszek i wszyscy zrobiliśmy to
samo, mamrocząc życzenia; wymruczeliśmy jakieś nieczyste Sto lat, a solenizant stał z ognistą whisky w garści i przestępował
z nogi na nogę, czekając, aż skończymy. Zażenowani szybko wypiliśmy zdrowie
Mulcibera — ja swoją wódkę musiałam przepić kremowym
piwem — i z powrotem opadliśmy na krzesła, a Wilkes poleciał zamówić
drugą kolejkę. Ulewa na zewnątrz zaczęła się wzmagać. Westchnęłam cicho na myśl
o przytulnych Trzech Miotłach i ogniu trzaskającym wesoło w kominku; tutaj
palenisko było zimne i brudne, ale zdecydowanie lepiej rozmawiało się w
pomieszczeniu, które mieliśmy tylko dla siebie. Z pubów i kawiarenek w centrum
wioski uczniowie aż się wylewali, a posępna, zaniedbana karczma znacznie
bardziej pasowała do nowego, mroczniejszego imagu moich przyjaciół. Kiedy na
stół wjechał drugi komplet piwa kremowego, nadszedł czas na prezenty. Zrobiło
się małe zamieszanie, bo każdy chciał wręczyć podarunek jako pierwszy.
Wydobyłam z kieszeni niewielki pakunek, który przyszedł do mnie spóźniony
dopiero podczas wieczornej poczty. Mulciber uśmiechnął się bez entuzjazmu na
widok zawartości pudełeczka.
— Spinki do mankietów, oryginalnie — mruknął,
obracając jedną w palcach.
— A co szałowego ty mi dałeś? — oburzyłam
się. — Jak nie chcesz, to oddawaj, chętnie odzyskam te trzynaście
galeonów…
Tymczasem Yaxley i Travers aż skręcali
się z niecierpliwości, czatując z ogromnym pudłem tuż za moimi plecami. Specjalnie
odczekali ze swoją paczką, aż wszyscy wręczą prezenty, aż entuzjazm w grupie
już trochę ostygnie. Ze średnim zainteresowaniem obserwowaliśmy, jak solenizant
rozrywał kolorowy papier; zapewne wszyscy spodziewali się kompletu książek,
dziesiątego kartonu czekoladowych żab albo innego niepotrzebnego bibelotu, ale
nie tego. Wilkes wrzasnął przeraźliwie i odskoczył od stołu, a kartonowe wieko
wystrzeliło w powietrze; początkowo gospoda pod Świńskim Łbem zadrżała od
eksplozji śmiechu, który bardzo szybko przerodził się w okrzyki przerażenia.
Pudło przewróciło się, a na podłogę opadło coś olbrzymiego i kudłatego. Osiem
szkaradnych, owłosionych nóg, błyszczący, brunatny odwłok. I te połyskujące nad
szczypcami ślepia. Pająk wielkości świnki morskiej, ten sam, którego Yaxley
schwytał w Zakazanym Lesie, pomknął w stronę brudnego kontuaru, by zniknąć za
stertą drewnianych skrzynek po ognistej whisky. Zdrętwiała ze strachu, ze
ścierpniętymi kończynami, rzuciłam szybkie spojrzenie w stronę winowajców,
którzy jako jedyni skręcali się ze śmiechu. I to dlatego ten bęcwał narażał nasze
życie i przyszłość w szkole! Dla głupiego żartu, ot co! I to towarzystwo chciało — śladami
Grindelwalda — zmieniać świat na lepsze.
— Boże… — wyrzuciłam z
siebie na wydechu. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe i nie mogłam pozbyć
się wrażenia setki maleńkich nóżek biegających po całym ciele. Potworne. Wszyscy
dookoła powoli wracali do siebie, w kilku miejscach pojawiły się pierwsze
pojedyncze chichoty. — Czy wyście stracili rozum…
— Zwariowaliście?! — Reszta
moich słów utonęła we wrzasku Margaret. Była blada, wręcz bladozielona, z
nogami podciągniętymi pod samą brodę, a z jej przewróconej butelki kapało na
podłogę kremowe piwo. — Nieodpowiedzialne bachory, poczekajcie, tylko
wrócimy do szkoły…! Profesor Slughorn o wszystkim się dowie i zobaczycie, co…!
Ale Yaxley i Wilkes nie dowiedzieli się,
co zobaczą, bo z izby, w której chwilę temu zniknął barman, dobiegł nas dziki
wrzask, dźwięk tłuczonego szkła i soczyste Kurwa
mać!, więc chłopcy kolejny raz zawyli ze śmiechu. Śmiał się nawet Mulciber,
choć minutę wcześniej dygotał i piszczał jak mała dziewczynka, stojąc na
krześle. Rozdarta między złością na kolegów i rozbawieniem, pozwoliłam sobie na
koślawy uśmiech. Przez moment byłam pewna, że właściciel gospody wpadnie na
salę i każe nam się wynosić, ale po jakimś czasie hałasy na zapleczu ucichły, a
kiedy zarośnięty mężczyzna znów się zjawił, wezwany przez dzwonek na ladzie,
tylko nieprzyjemnie łypnął na Traversa i bez słowa zrealizował następne
zamówienie. Tym razem im się upiekło. Im. Nam. Mnie również. Oblałam się zimnym
potem na myśl, że mogłabym zostać skojarzona z Yaxleyem, akromantulą i
posądzona o współudział w sprowadzeniu tego szkaradztwa do Hogsmeade. Sokaris
tylko czekał, aby donieść ojcu o kolejnym szlabanie, a tego profesor Slughorn
już by nie przepuścił. Wciąż lekko zdenerwowana sięgnęłam po trzecie piwo
kremowe, które sfrunęło z gracją z nadlatującej tacy.
Reszta popołudnia nie była już tak
emocjonująca. Porobiły się małe, kilkuosobowe grupki, w których jedni
chichotali, drudzy rozmawiali przyciszonymi głosami, a inni palili w milczeniu.
Ja, z Nottem po prawej, Rosierem po lewej, kiwałam się na krześle, zdrapując z
melancholią etykietkę przylepioną do swojej butelki. Nott paplał o zbliżających
się SUM-ach, a Evan — choć słyszał to wszystko co najmniej dwa
razy — spijał z jego warg każde słowo.
— Dostałem takiego starego zgreda,
podobno uczył transmutacji przed Dumbledore’em — przynudzał
Teodor. — Jak on się nazywał… Sangun… Saugwik… Sangwinik…
— Schymura. I nie uczył przed
Dumbledore’em — ofuknęła go Rowle z drugiego końca stołu. Wciąż
dąsała się na chłopców i odmówiła trzeciego toastu, kiedy Yaxley podsunął jej
pod nos literatkę.
— I uwalił mnie na ostatnim
zaklęciu, dupek — kontynuował niewzruszony. — Mówię ci, to
zależy, na kogo trafisz. Myślisz, że Carrow jest takim specem z transmutacji?
Miała szczęście i tyle.
Choć sala była przestronna, powietrze
szybko zrobiło się siwe i ciężkie od papierosowego dymu i alkoholowych
oddechów, na domiar złego na zewnętrz znów się rozpadało i jedyne, co nam
pozostało, to przeczekać to oberwanie chmury. Ogromne krople bębniły w okna, a
kiedy Bellatriks otworzyła drzwi, żeby usiąść w progu i w samotności pogrążyć
się w swoich dziwactwach z dziennika, do izby wpadł cudownie rześki, chłodny
powiew. Po dłuższej chwili Tom przeprosił Traversa i oddalił się, by zapalić;
mogłam tylko zerkać i wytężać słuch, żeby wychwycić chociaż kilka słów z tego,
o czym rozmawiał z Black, ale szum wiatru i deszczu z zewnątrz przypominał
nadciągające tsunami.
Wilkes westchnął przeciągle.
— Zna ktoś zaklęcie na zatrzymanie
tego gówna z nieba? — zapytał z pretensją. — Ile tu jeszcze
będziemy siedzieć jak kołki? Nie zdążymy na obiad.
A jeszcze trzy godziny temu byli tak
podekscytowani na wieść o gospodzie pod Świńskim Łbem. W zasadzie ten wypad nie
różnił się wiele od tych poprzednich, może tylko spędziliśmy trochę więcej
czasu razem w jednym pomieszczeniu. Zwykle po piwie kremowym rozpoczynającym wycieczkę
w Trzech Miotłach rozchodziliśmy się w małych grupkach, aby zrobić zakupy albo
poszwendać się po wiosce.
— Szkoda, że nie ma tu jakiegoś
tajnego przejścia, żeby ominąć ulewę — marudził Nott.
— Albo teleportować
się — dodał Mulciber, na co Margaret znów się obruszyła.
— Na teren Hogwartu nie wolno się…
— Te, Riddle, a tak właściwie nigdy
nie powiedziałeś, jak to było z tą twoją teleportacją. Coś ci to za gładko
idzie, nawet jak na ciebie — wtrącił Travers i wszyscy zamilkli.
Tom, oparty plecami o jedną framugę,
strzepnął z papierosa szary popiół. Siedząca u jego stóp Black natychmiast
zadarła głowę, a Nott obrócił się ku niemu wraz z krzesłem. I choć Riddle
jeszcze się nie zdążył się odezwać, już w podstępnym, nikłym uśmieszku czaiła
się odpowiedź.
— Owszem, wcześniej tego próbowałem.
Przez gospodę przetoczył się szmer
podekscytowania; za moimi plecami Evan jęknął głośno.
— Ej, a kiedy cię zapytałem, czy…!
— Nie wszędzie jest czas i miejsce
na prawdę, Rosier — przerwał mu łagodnie i wyrzucił niedopałek w
deszcz. Gdy wrócił, żeby usiąść obok Rowle i dopić swoje piwo, Margaret
burknęła coś o prefektach i niewłaściwym wzorze dla innych, ale zignorował
ją. — A teraz jest czas na to, by dojrzeć. Zbliżają się egzaminy, dla
niektórych są równoznaczne z końcem szkoły. Obawiam się, że nadchodzi chwila,
by przestać żyć Hogwartem, mamy w końcu jakieś cele. Każdy z nas musi znaleźć
najlepszą drogę, aby wcielić nasze plany w życie, a nie zrobimy tego, pakując
pająki w kolorowy papier. Dzisiaj świętujemy siedemnaste urodziny Mulcibera,
niech to będzie pewien symbol. Idziemy.
Wstał i szarpnął lekko głową w kierunku
wyjścia, a peleryna posłusznie podleciała do jego wyciągniętej dłoni. Nie
zamierzał czekać, aż się rozpogodzi. Wszyscy w milczeniu poodkładali butelki i
bez słowa zaczęli się ubierać. Z każdym słowem Toma napięcie rosło i zatrzymało
się na nieznośnie wysokim poziomie, aż powietrze stało się ciężkie jak po
pojedynku, z tą jedną różnicą, że utrzymywało się nawet na zewnątrz, kiedy
pędziliśmy do szkoły. Nikt nie miał śmiałości do pogaduszek. Woda lała się
strumieniami i nalewała się do butów, gdy najpierw wspinaliśmy się brukiem, a
później błotnistą ścieżką, byle zdążyć na obiad.
To, co powiedział Riddle, siedziało mi w
głowie przez całą drogę do zamku. Miał rację. Powinniśmy jak najszybciej
porzucić myśli o wiecznym Hogwarcie i dorosnąć. I choć o własną dojrzałość już
się nie martwiłam, nie miałam pojęcia, co mogłabym zaoferować nam wszystkim.
Wszelakie kontakty, znajomości… każda z tych rzeczy bez wyjątku należała do
ojca. Nie posiadałam szczególnych umiejętności ani majątku, żadnych perspektyw
na karierę polityczną. To ciążyło mi na sercu jak gigantyczny głaz za każdym
razem, kiedy temat rozmów zbaczał na tamte tory. Przez resztą drogi powrotnej
prawie się nie odzywałam, próbując uczepić się choć jednej rzeczy, która by
sprawiła, że stałabym się im choć trochę potrzebna.
W holu natknęliśmy się na uczniów, którzy
dotarli do zamku przed nami — wszyscy ociekający wodą, starając się
robić uniki przed kolorowymi balonami wypełnionymi czerwonym atramentem. Zawsze
podczas silnej ulewy Irytek wpadał w twórczy nastrój, fruwał pod sufitem i
starał się zafarbować na czerwono głowy jak największej ilości osób. Mnie co
prawda udało się uniknąć ciosu balonem, ale Yaxley nie miał już tyle
szczęścia — chwilę później wkroczył do jadalni z głową ukoronowaną
ogromną, rubinową plamą i resztkami gumy w kapturze. Trochę rozruszani i w
nieco lepszych humorach powędrowaliśmy w głąb Wielkiej Sali, żeby się wysuszyć
i zająć się tym, co zostało z obiadu. Jeszcze przed wejściem na teren szkoły
chłopcy umówili się na małą próbę pojedynków w jednej z nieużywanych klas w
lochach — prawdopodobnie w tej samej, w której razem z Riddle’em
ćwiczyliśmy moją oklumencję — i bez przerwy o tym paplali; Avery i Mulciber
zdążyli się już założyć o jego nowe samoczyszczące się rękawice ze smoczej
skóry, który pierwszy straci różdżkę. Przysłuchiwałam się temu z niemałym
zainteresowaniem; Ślizgoni bardzo często wymykali się wieczorami, żeby się
pojedynkować. Jedni dla lepszych stopni, drudzy z chęci zwykłego sprawdzenia
się, inni być może z myślą o mroczniejszych czasach. I wiedziałam, że dotyczyło
to nie tylko naszej grupy. Niestety ja do tej pory nigdy nie dałam się namówić,
choć domyślałam się, że Nott byłby w siódmym niebie — zwykle stawał
naprzeciwko Goyle’a i wracał z wybitym barkiem, bez zęba albo w przypalonej
szacie. Lecz tym razem usłuchałam natarczywych podszeptów i pierwszy raz
postanowiłam się sprawdzić. Ot, chociaż popatrzeć z kąta, pokazać,
że — jak pozostali — chciałam z nimi iść tą drogą, choć nie
miałam niczego do zaoferowania.
Póki co.
Po całym dniu w błocie, kurzu i ulewnym
deszczu marzyłam wyłącznie o gorącej kąpieli. Na domiar złego wciąż czułam na
sobie smród kozła z gospody. Pojedynki ustaliliśmy na siedemnastą, by zdążyć
doprowadzić się do porządku jeszcze przed kolacją, więc miałam sporo czasu,
żeby najpierw wziąć długi prysznic, a później zasiąść w salonie ze słownikiem
runów. I choć okupowanie najlepszego fotela przed kominkiem z Midnightem u
stóp, mokrymi włosami i w świeżej szacie było bardzo przyjemne, poczułam
delikatny skurcz w żołądku, kiedy tylko otworzyłam książkę. Do egzaminów
zostało dwa i pół miesiąca. I pewnie nie przejęłabym się tym tak bardzo, gdyby
nie były one jednoznaczne z zakuwaniem. Wszelkie pojedynki, spacery, dyskusje w
cieniu drzew, dowcipy, ośmiogodzinny sen i inne wygody szybko się skończą, robiąc
miejsce na klasówki, stres, notatki z pierwszego semestru i podkrążone oczy. Wiedziałam,
że im wcześniej zacznę, tym mniej zostanie na maj i czerwiec, kiedy to nerwowa
atmosfera nauki ogarnia cały zamek… ale tak mi się nie chciało! Ogień w kominku
tak rozkosznie trzaskał, ogon Midnighta wił się po podłodze, raz po raz
przyjemnie muskając moją odsłoniętą kotkę. Gdzieś w głębi salonu Ślizgonki
przeglądały najnowszy numer Czarownicy
i omawiały wiosenną kolekcję Dalmancjusza. Westchnęłam ciężko i zrezygnowana otworzyłam
na stronie dwusetnej.
Przez pokój wspólny przewalały się tłumy,
wchodząc i wychodząc, trzaskając drzwiami do łazienki i dormitoriów, dlatego
odczuliłam się do tego stopnia, że nie usłyszałam znajomych kroków zbliżających
się do kominka. Wzdrygnęłam się dopiero wtedy, kiedy podłokietnik fotela, w
którym siedziałam, mocno się ugiął. Zakułam dopiero pierwszą stronę nowych
runów i w chwili, kiedy zaczęłam wciągać się w rytm nauki, Riddle postanowił
zakłócić sobą ten idealny moment. Omiotłam go wzrokiem od stóp do głów i
uśmiechnęłam się pobłażliwie na widok niewielkiej paczuszki w jego palcach.
Podsunął ją w oczekiwaniu, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
— To Mulciber miał dzisiaj urodziny,
nie ja — napomknęłam, ale przyjęłam pudełeczko i rozerwałam kolorowy
papier. Na widok maleńkiego fałszoskopu początkowo zaniemówiłam, zdobyłam się
tylko na krótki śmiech. W oczach Toma zaigrała satysfakcja i już nijak nie mógł
ukryć zadowolenia, które wykrzywiło mu usta. Uniosłam przedmiot do światła, by
lepiej mu się przyjrzeć: wyraźnie nowy bączek lśnił w blasku pomarańczowych
płomieni, a szpikulec, na którym się ustawił, gdy rozpostarłam dłoń, był ostry
jak igła. Riddle zaskoczył mnie do tego stopnia, że wykrztusiłam z siebie tylko
jedno słowo. — Fałszoskop…?
— A czego się
spodziewałaś? — zapytał cicho.
— No nie wiem… Czerwonego atramentu
tryskającego w twarz? — odparłam rozbawiona, wciąż się uśmiechając.
Jeszcze raz obróciłam przedmiot w palcach i schowałam z powrotem do
pudełeczka. — Nie dawaj mi fałszoskopu, tylko przestań mnie
oszukiwać. Chcę odzyskać do ciebie zaufanie, a nie sprawdzać na każdym kroku.
Niepotrzebnie się wykosztowałeś.
— Jakoś muszę je odzyskać.
Jeszcze rok temu uwierzyłabym we
wszystko, co by powiedział, lecz teraz mogłam zdobyć się najwyżej na kolejne westchnienie.
Odwróciłam wzrok i wlepiłam go w ogień, zastanawiając się, czy w ogóle
podejmować próbę szczerej rozmowy. W końcu co złego mogło się stać? Znów stracę
go na kilka tygodni albo nawet na zawsze? I co? Już to przetrwałam i nie
umarłam. Okazało się, że istniało jakieś życie poza Riddle’em i resztą, a
łagodny, wręcz wyczekujący wyraz jego twarzy podpowiadał, że tego wieczora
mogłam pozwolić sobie na więcej. A tak mnie korciło, tak korciło od dłuższego
czasu, by choć trochę utrzeć mu nosa.
— Nie jestem pewna, czy ty wiesz,
jak działają relacje międzyludzkie — powiedziałam tak spokojnie,
jakby temat dotyczył co najwyżej testu z wróżbiarstwa. — Trzeba było
zaprosić mnie na randkę do Hogsmeade czy gdzieś, tak robią normalni ludzie,
wiesz? A nie zrobić mi dziecko tylko po to, żeby mnie od siebie uzależnić. Czy
ty siebie szanujesz, Tom? Bo na szacunek do innych chyba nie mam co liczyć.
Te słowa rozpływały się na moim języku
jak czekolada. Zwerbalizowałam dokładnie to, z czym szarpałam się od grudnia,
ale twarz Toma ani drgnęła. Wciąż patrzyłam na to samo zrelaksowane, beztrosko
uśmiechnięte oblicze, może tylko z nieco ciemniejszymi oczami. Jak zwykle,
kiedy ktoś ośmielił się coś mu wytknąć. Jednak nie wyglądało na to, aby moje
uwagi jakkolwiek go dotknęły, wręcz przeciwnie, w pewnym
momencie — dosłownie na moment przed tym, jak się
odezwał — dostrzegłam w kącikach jego ust coś na kształt satysfakcji.
— Przyjmij to na
początek. — Odepchnął lekko pakunek, który trzymałam na sztywno
wyciągniętej dłoni. — Może kiedyś się przydać, nigdy nie wiadomo,
czasami zwieść może nawet… własna rodzina. Dobrze mieć coś takiego przy sobie.
Ręka sunąca niebezpiecznie po szczycie
skórzanego oparcia dotarła do moich wciąż wilgotnych włosów i przeczesała je
palcami na całej długości, sekundę później dotarła do niej druga i obie zaczęły
powoli wyplatać ciasny warkocz. Zignorowałam dreszcz biegnący po plecach i
zrezygnowana wsunęłam fałszoskop do kieszeni.
— W takim razie dziękuję, ale nadal
uważam, że niepotrzebnie marnujesz złoto.
I tu znów mnie zaskoczył.
— Jeżeli Ted Greengrass nie kłamał w
kwestii zarobków, nie powinienem odczuć tego zakupu — rzekł i miałam
wrażenie, że teraz to on rozkoszował się brzmieniem wypowiedzianych
słów. — Tak, przyjąłem tę pracę.
Z trudem powstrzymałam wybuch radości i
pragnienie rzucenia mu się na szyję, w zamian za to skinęłam lekko głową. Ulga
i duma to jedno, ale nic nie przebiło triumfu, który wypełnił mi serce.
Nareszcie to ja zrobiłam coś dla Toma i postawiłam na swoim. Ta część jego
życia powstała niejako z mojej kontroli i… spodobało mi się to. Tom wyciągnął z
kieszeni różdżkę i wysuszył nią warkocz.
— Czy lekcje oklumencji uznajesz za
coś, co robią normalni
ludzie? — podjął, pochylając się nieznacznie. — Jutro
wieczorem.
Już miałam odpowiedzieć tak, jak sobie życzysz, ale zatrzymałam
się na moment. Poczułam, że teraz z jakichś powodów mogłam pozwolić sobie na
wszystko. I choć już nigdy miałoby się to nie powtórzyć, złośliwy potworek
podpowiadał, by trochę pobawić się tą chwilą.
— Nie wiem, czy jeszcze cię
potrzebuję — zastanowiłam się głośno. — Chyba całkiem
nieźle radzę sobie sama. Tak naprawdę radzę sobie bardzo dobrze.
Tom ugiął się jeszcze bardziej, jakby
niedowierzając. Wargi zadrgały mu w groźnym uśmiechu, choć w oczach płonął
niezmiennie ten sam ogień, barwiąc tęczówki na czerwono.
— Nie potrzebujesz
mnie? — powtórzył niemal szeptem.
— Powiedz, kiedy ostatnio tam
wszedłeś? — Uniosłam rękę i wskazałam palcem na
skroń. — Wtedy, kiedy ci pozwoliłam.
Trwało to dłuższą chwilę, kiedy taksował
mnie wzrokiem, choć z sekundy na sekundę więcej było w nim pożądania niż
poirytowania; mimo nienaturalnego gorąca dzielnie wytrzymałam to spojrzenie.
Nie cofnęłam się nawet wtedy, gdy jego ręka znalazła się dokładnie na moim
karku.
— I co, nauczyłeś się już panować
nad sobą? — spytałam bardzo cicho.
Poczułam kolejny intensywny dreszcz na
plecach, a ciepłe koniuszki palców zostawiły za sobą przyjemnie swędzącą
ścieżkę od szyi do policzka, gdzie się zatrzymały. To był rozkosznie poufały gest,
chociaż dotyk pozostawał subtelny, prawie niewyczuwalny, jednak w połączeniu z
gorącą, elektryzującą aurą, która otaczała Riddle’a, miałam wrażenie, że
wszystkie połączenia nerwowe z całego ciała skupiły się w tym jednym miejscu
nieopodal skroni. I pewnie jeszcze sekunda i to ja nie zdołałabym nad sobą
zapanować, ale zanim przysunął się, by ostatecznie mnie pocałować, rozległo się
znajome wołanie i podskoczyłam, oblewając się gorącym pąsem.
— Jeszcze Travers i Avery i idziemy,
nie?
Evan nie był ani trochę zaskoczony i
żarliwie modliłam się o to, by moje rumieńce nie wydały mu się podejrzane, ale
po prostu nie mogłam się przemóc, żeby spojrzeć w kierunku nadciągającej grupy.
Drżącą ręką wepchnęłam niezdarnie pogniecione kawałki kolorowego papieru do
kieszeni. Natomiast Tom wyprostował się zupełnie naturalnie, bez krztyny
zakłopotania czy wstydu. Jego twarz prezentowała się jak
zwykle — blada, opanowana, wykrzywiona zwodniczo łagodnym
uśmieszkiem. A ja chciałam zapaść się pod ziemię. Miałam ochotę spakować torbę,
chwycić kota pod pachę i natychmiast wrócić do dormitorium, ale nie miałam
wyjścia — Nott już wyglądał oczekująco zza pleców Rosiera.
O dziwo nie wybieraliśmy się do klasy, w
której ćwiczyłam z Tomem oklumencję; minęliśmy znajome drzwi i wkroczyliśmy
głębiej w loch, a chłopcy zdawali się ani trochę nie przejmować hałasami, które
robili. Gawędzili beztrosko, a śmiechy niosły się zwielokrotnione echem w głąb
podziemi, co oznaczało, że albo byli bardzo, bardzo pewni tego, że nas nie
złapią, albo Riddle jakimś cudem zalegalizował te spotkania u profesora
Slughorna.
Jeszcze nigdy dotąd nie dotarłam do tej
części lochów. Szkolne dźwięki całkowicie ucichły, tak, że poza głosami
Ślizgonów mogłam dosłyszeć wyłącznie rytmiczne kapanie i od czasu do czasu szum
wody w rurach nad naszymi głowami. Zrobiłam się spięta i nerwowa. Na początku
próbowałam zapamiętać drogę do dormitorium — prosto, w prawo, jeszcze
raz w prawo, prosto, znowu w prawo i ostro w lewo, przejście przez zakratowane
drzwi, w lewo, prosto… ale potem pojawił się jeszcze jeden korytarz, jakiś
nadgniły gobelin, kręte schodki w dół i kolejny, i jeszcze jeden… i całkowicie
straciłam rachubę. A identyczne drzwi po obu stronach ani trochę nie ułatwiały.
Na tej głębokości na żadnych nie wisiał numerek, a kąty wyglądały na
niezamiecione od wieków. Kiedy coś wielkiego i obślizgłego szurnęło w mrok
przed blaskiem różdżki Yaxleya, zaczęłam wątpić w legalność tych spotkań. O ile
profesor Slughorn pewnie ucieszyłby się, że jego podopieczni skupili się dla
odmiany na czymś pożytecznym, tak wątpiłam, by zdołał przekonać dyrektora do
otworzenia klubu pojedynków tak głęboko w podziemiach.
W momencie, kiedy buty powoli zaczęły mi
przemakać, grupa zwolniła kroku, Travers wypowiedział zaklęcie i pomarańczowe,
ciepłe światło wypełniło cały korytarz. Znaleźliśmy się przed kolejnymi
wykutymi w metalu drzwiami; włosy zjeżyły mi się na karku na widok kolców
zdobiących framugi. Nienaoliwione zawiasy zajęczały przeciągle, kiedy Amadeusz
pociągnął za klamkę, a moim oczom po kolejnym rozbłysku pochodni ukazało się
przestronne pomieszczenie. Lodowato wilgotne, wybudowane w całości z kamiennych
bloków, niemal rozmiarów Wielkiej Sali, tylko z tą różnicą, że było nisko
sklepione i nie posiadało zaczarowanego sufitu. Najwidoczniej lata temu służyło
jako sala tortur, przynajmniej tak podpowiadał mi widok gigantycznego,
drewnianego koła pod ścianą oraz sześć metalowych trumien w kształcie
człowieka; dwie z nich stały otwarte i choć kolce po wewnętrznej stronie klapy
zostały nieporadnie usunięte, wciąż dałam radę wypatrzeć ich resztki przez
grube kokony starej pajęczyny. Zrobiło mi się słabo, widząc, jak Crabbe i Goyle
chwycili Wilkesa za ramiona i próbowali go wepchnąć do najbliższej skrzyni;
inni chłopcy najwyraźniej również czuli się tutaj jak w domu. Sami pozajmowali
miejsca naprzeciwko siebie, tak, aby stworzyć dwa równe rzędy po obu stronach
ścian, inni dopalali papierosy przy popielniczce, którą ktoś postawił na
spróchniałych dybach.
Podeszłam nieśmiało w kierunku Notta,
który już kiwał w moją stronę.
— Lochy? — zapytałam z
powątpiewaniem. — Trochę sztampowe.
— Fantastyczne, nie? A spodziewałaś
się czegoś innego?
— No nie wiem — mruknęłam
i przygotowałam różdżkę, widząc kątem oka, jak Tom spopielił peta w dłoni i
wyciągnął swoją. — Może czegoś bardziej… osobliwego.
Nigdy dotąd nie brałam udziału w
prawdziwym pojedynku, lecz często oglądałam podobne starcia na zawodach, na
które jeździliśmy z ojcem, a profesor Merrythought często urozmaicała o nie
praktyczną część obrony przed czarną magią, więc poczułam się nieco pewniej,
choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robić. Postanowiłam zdać się na
Teodora. Pokłoniliśmy się sobie i prawie natychmiast salę wypełniły okrzyki i
rozbłyski kolorowych świateł, jednak komnata była wystarczająco duża, by pary
nie przeszkadzały sobie nawzajem.
Początkowo Nott niepewnie spróbował
Expelliarmusa, ale odbiłam go równie prędko, jak dwie Drętwoty, po czym
posłałam w jego stronę serię zaklęć rozcinających, przed którymi musiał prędko uciekać.
Bawiliśmy się w ten sposób dłuższą chwilę, strzelając w siebie strumieniami
wody i lżejszymi urokami, choć dookoła nas trwały naprawdę zacięte walki. W
pewnym momencie Nott obejrzał się na Wilkesa, który za sprawą Malfoya
prześlizgnął się na plecach przez całą długość lochu, a ja wykorzystałam
sekundę nieuwagi i podpaliłam Teodorowi spodnie. Przestałam chichotać dopiero
wtedy, gdy jego wrzaski zwróciły uwagę ćwiczących obok Rosiera i Avery’ego.
Miałam na uwadze, że chłopcy w większości używali dużo mroczniejszych zaklęć,
lecz ja znałam takie tylko w teorii i wolałam, by tam pozostały; pokonanie
Notta w kolejnych trzech starciach nie było trudne, ale znacznie podniosło moje
morale, na tyle, by podczas ostatniego pojedynku pozwolić mu wytrącić sobie
różdżkę z ręki i zamienić się z Yaxleyem. Okazał się znacznie bardziej okrutny
i dużo szybszy, przez co nie zawsze udawało mi się wyczarować tarczę i musiałam
ratować się unikiem, ale koniec końców odpuścił mi z łaskawym uśmiechem, dając
do zrozumienia, że następnym razem nie będzie już tak litościwy.
— Ktoś jest
chętny? — zapytałam nieśmiało, rozglądając się dookoła, kiedy Jerzy
odszedł w kierunku Macnaira.
— Ja.
Nie musiałam się oglądać. Poza mną w tym
lochy była tylko jedna kobieta. Bellatriks zmierzała prosto na mnie, i choć
włosy miała w nieładzie, a jej peleryna dymiła, ciemne oczy już z daleka połyskiwały
groźnie. Już zdążyłam doświadczyć nieprzyjemnego skurczu w żołądku i spiąć się
na widok wyciągniętej różdżki, ale do żadnego pojedynku nie doszło, twarda dłoń
spoczęła niespodziewanie na ramieniu Black i zatrzymała ją. Riddle odstąpił
właśnie od Traversa, wciąż lekko dysząc, a triumf rozbłysnął mu w oczach na
czerwono, kiedy wychodził na środek sali.
— Nie — rzekł
stanowczo. — Spróbujesz się ze mną.
O ile dreszcz na myśl o rywalizacji z
Bellatriks miał przyjemne konotacje, tak wizja pojedynku z Tomem na oczach
wszystkich sprawiła, że zrobiło mi się duszno ze strachu. Nie ulegało
wątpliwości, że byłam kolejną osobą, którą zamierzał tego popołudnia zetrzeć w
proch. Znałam uczucie porażki w konfrontacji z jego zaklęciami, wszak już tyle
razy budziłam się u jego stóp po nieudanej próbie oklumencji, lecz walka tu i
teraz… na oczach wszystkich… To zemsta za to, jak zabawiłam się nim w
dormitorium, święcie przekonał mnie o tym podstępnie niewinny uśmiech.
— Najpierw ukłon — ledwo
go dosłyszałam, bo nieopodal coś odrzuciło Malfoya z głośnym gwizdem jakieś
dziesięć stóp do tyłu. Tom pochylił się nieznacznie, więc uczyniłam to samo,
potwornie spięta i zestresowana.
Spodziewałam się jakiegoś wstępu jak z
Nottem albo Yaxleyem, ale on od razu przeszedł do rzeczy. Srebrzysty pióropusz
ze świstem przeciął powietrze i pomknął prosto na mnie, tak, że musiałam
uskoczyć. Nie zdążyłam nawet rozpoznać zaklęcia, a już musiałam uciekać przed
kolejnym. I kolejnym. I jeszcze jednym. Robiłam dzikie piruety, upadałam na
podłogę i podskakiwałam, a białe, purpurowe i szafirowe promienie rozpryskiwały
się raz po raz o ścianę. Twarz Riddle’a lśniła upiornie w ich blasku, kiedy
zawołał, przekrzykując wrzawę:
— Przestań uciekać! Zacznij
atakować, zmuś mnie do obrony!
Ale nie było to wcale takie proste. Przebicie
się przez jego obronę okazało się niemożliwe, więc mogłam tylko na zmianę
czarować i odskakiwać; to dzikie widowisko przyciągnęło uwagę kilku chłopców,
którym już znudziło się machanie różdżkami, i teraz musiałam przezwyciężyć nie
tylko strach przed efektem zaklęć Toma, ale i przed gapiami. Avery skandował
głośno moje nazwisko, co ani trochę nie pomagało. Wiedziałam, że wszystko
zależało od kondycji, pot lał mi się strumieniami po twarzy, a każdy oddech
palił, tak, że ostatkiem sił wykrzyczałam do Riddle’a, by przestał. Z dwojga
złego wolałam upokorzenie związane z poddaniem się, niż pozwolić Tomowi
roztrzaskać się o ścianę.
Opuścił różdżkę z wyrazem uprzejmego
zainteresowania na twarzy; nie wyglądał wcale tak, jakby triumfował, a w
przeciwieństwie do mnie — zdyszanej, brudnej i mokrej od
potu — był całkowicie spokojny. Jedynie policzki miał delikatnie
zaróżowione.
— Gratuluję — rzekł i
podszedł ku mnie z wyciągniętą ręką.
Niepewna uścisnęłam ją. W tamtej chwili
zrobiłabym wszystko, byle koledzy zajęli się swoimi różdżkami i wrócili do
pojedynków.
— Czego?
— Kondycji — odparł
krótko. Choć wciąż łagodnie się uśmiechał, jego głos ociekał
jadem. — I odwagi. Nie każdego stać na to, żeby skapitulować.
— Dzięki?
Nie miałam pojęcia, czy traktować to jako
komplement, czy obelgę. Zerkałam na Riddle’a jeszcze chwilę po tym, jak
odeszłam z Nottem, by wytrącić mu różdżkę od razu przy pierwszym podejściu.
Czego Tom właściwie się spodziewał? Że znalazł we mnie godnego przeciwnika?
Albo że zacznę miotać urokami zaczerpniętymi z grymuarów z Działu Ksiąg
Zakazanych? Nie mogłam przestać o tym myśleć nawet w drodze powrotnej do
dormitorium, kiedy niecałą godzinę później zadzwonił budzik Traversa
zwiastujący porę kolacji i trzeba było zbierać się do wyjścia.
Riddle oczywiście od razu zauważył moją kwaśną
minę. Przez dłuższy czas szliśmy obok siebie w milczeniu, ja zbyt zawstydzona
zdarzeniem w sali tortur, on nadmiernie zainteresowany swoją różdżką. W środku
gryzły mnie pytania, na które, wiedziałam, nie otrzymam odpowiedzi, jeżeli nie
zadam ich w lochu.
— Dlaczego nie pozwoliłeś mi walczyć
z Black? — odezwałam się nieśmiało.
Odpowiedział natychmiast.
— To za wcześnie. Bella była już na
kilku spotkaniach i obyła się z takim zastosowaniem różdżki. Może następnym razem.
— Aha… — mruknęłam
zawiedziona, na powrót wbijając wzrok w swoje buty. — A ty się nie
obyłeś? Jeszcze chwila i oglądałabym te wasze pojedynki z góry…
— Nie zrobiłbym ci krzywdy, nawet
gdybym cię trafił. Co innego Bellatriks, zna kilka naprawdę paskudnych zaklęć,
których, kto wie, być może nie zawahałaby się użyć. Wciąż masz braki w
niewerbalnym czarowaniu, to twój słaby punkt. Wypowiadając formułki na głos, od
razu przygotowujesz przeciwnika na to, przed czym ma się bronić. Powinnaś też
nauczyć się rozpoznawać klątwy i uroki po barwie promienia, jego zapachu i
ruchu różdżki We środę wybieram się do biblioteki, mogę podrzucić ci kilka
pozycji. I chyba to, co najważniejsze na ten moment. Wyciągnij różdżkę i ułóż
ją tak, jak do ataku.
Zrobiłam, o co poprosił, a on wysunął ją
nieco z mojej dłoni i poprawił palce.
— Trzymaj ją tak, by mieć luźny
nadgarstek — dodał. — Wtedy ruchy są bardziej precyzyjne.
Kiwnęłam sztywno głową i natychmiast
przeszło mi przez myśl, dlaczego właściwie nigdy nie uczyliśmy się tego na
obronie przed czarną magią. Uświadomiłam sobie, że przez sześć lat zgłębiałam
tylko to, czego wymagali od nas nauczyciele, nawet na kółku u profesora
Slughorna, a nigdy nie odkryłam takiej dziedziny magii, którą chciałabym rozwijać
samodzielnie. Zmarnowałam na to sześć lat, podczas gdy Tom nie próżnował i
doszedł do wszystkiego sam. Nie miał nikogo, kto pokazałby mu, jak poprawnie
władać różdżką, w których książkach szukać informacji o rozpoznawaniu zaklęć po
czymś innym niż po inkantacji. Miałam bibliotekę pod nosem, a za każdym razem,
kiedy musiałam z niej skorzystać, szłam na pierwsze piętro jak na szafot.
Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, jaką byłam ignorantką.
Tom uśmiechnął się, widząc moją minę.
— Chyba jednak wciąż mnie potrzebujesz — dodał,
a w jego oczach rozbłysła na czerwono prawdziwa satysfakcja.
*
Wielkanoc — w przeciwieństwie
do Bożego Narodzenia — nigdy nie kojarzyły mi się z błogością, choć
uczniom przysługiwała przerwa na cały okres świąteczny. Zawsze było to równoznaczne
z rozpoczęciem maratonu nauki do egzaminów, a środek kwietnia wraz z
przejrzystym niebem, ciepłym wiaterkiem i soczyście zieloną trawą ani trochę
nie zachęcał do przesiadywania w bibliotece. Pani Mortemore ze zdwojoną uwagą
przechadzała się między regałami i łajała uczniów za najdrobniejsze
przewinienia, na przykład za obmacywanie okładek albo zbyt głośne oddychanie.
To był ten jedyny okres w całym roku szkolnym, kiedy jej imperium stawało się
sercem szkoły. Wraz z nadejściem maja można tam było spotkać nawet jednostki
pokroju Rosiera, Nicka Rowdy’ego, a nawet i Sokarisa.
Jednak czające się na horyzoncie widmo
egzaminów nie było jedynym problemem, które spędzało mi sen z powiek. Liczyłam,
że pośród kartek i słodyczy wielkanocnych znajdę jakąkolwiek odpowiedź na list
w sprawie pracy, choćby odmowną, ale okazało się, że musiałam obejść się
smakiem. Z rozczarowaniem żułam jabłko i obserwowałam, jak chłopcy dzielili się
czekoladowymi żabami, które dostałam od babki Jane. Bardzo chciałam myśleć, że
to zatrudnienie uczennicy, nie Hortusówny było nieopłacalne, ale im więcej
listów pozostawało bez odpowiedzi, tym mniej w to wierzyłam. Bo jeśli tak, czy
to oznaczało, że naprawdę pozostawało mi bezrobocie i siedzenie na garnuszku
rodziców albo — zawsze tu przechodził mnie dreszcz — męża?
Od kiedy w Wielki Poniedziałek Sokaris wyraził zainteresowanie moimi planami na
wakacje, zaczęłam unikać go jak ognia, ale wiedziałam, że się domyślał. I
zamiast skupić się na nauce, przeżywałam coś, co tak naprawdę nie miało
większego wpływu na przyszłość. W odróżnieniu od egzaminu z obrony przed czarną
magią. Od pojedynku z Riddle’em wręcz obsesyjnie ćwiczyłam zaklęcia
niewerbalne; zakazane księgi, które okazały się czterema niewielkimi
kieszonkowymi tomikami, połknęłam w jeden weekend i prosiłam Mulcibera, by
rzucał losowe zaklęcia, a ja zgadywałam, co próbował wyczarować. Już dwukrotnie
podpalił w ten sposób włosy Bellatriks.
Mecz Ślizgonów z Puchonami w pierwszy
weekend maja dał nam okazję, by cisnąć książki w kąt i odetchnąć. Poranek był
wręcz wymarzony na przerwę w nauce, choć według Notta zbyt słoneczny, a niebo
nieco za mało pochmurne. Postanowiłam towarzyszyć kolegom w drodze na boisko,
lecz sama nie zamierzałam udać się na trybuny; podczas każdego meczu quidditcha
zawsze zakradałam się do skrzydła szpitalnego, aby skorzystać z wagi pani
Jones, która — na moje szczęście — wzięła sobie za punkt
honoru stróżować na boisku jako jednoosobowy punkt opatrunkowy. Liczyłam, że od
zeszłego tygodnia straciłam przynajmniej półtora funta — dostałam
tego ranka bardzo nieprzyjemną odpowiedź od właściciela Cycatej Mandragory,
wręcz cyniczną, jakoby praca w gospodzie skalałaby niespracowane rączki
panienki.
— Bezczelny, impertynencki…
impertynencki prostak — wycedziłam, kiedy szliśmy porośniętym trawą
wzgórzem; w oddali już majaczyło boisko, uczniowie zbierali się w okolicach
trybun, a sześć złotych obręczy połyskiwało w pełnym
słońcu. — Powinien nie posiadać się z radości, że ktoś z wyższej
sfery chce pracować w tej melinie.
— Faktycznie
idiota. — Mulciber wciął się między mnie i Notta. — Zamiast
pomiatać tobą przez dwa miesiące, wybrał jedną ripostę… zresztą bardzo kiepską.
— No tak… mógł odpisać, że komuś,
kto spierdala sprzed ołtarza, nie warto powierzać takiej odpowiedzialnego
stanowiska — usłyszałam za sobą Wilkesa, a potem falę złośliwych
śmiechów w ogonku grupy.
Obejrzałam się i ujrzałam dziewiętnaście
podle wykrzywionych twarzy. Nawet Tom się uśmiechał, a Bellatriks i Travers
ryczeli najgłośniej. Coś wściekle zagotowało mi się w żołądku, tak, że
szarpnęłam głową i obrażona utkwiłam wzrok w stadionie.
— Dziękuję, na przyjaciół zawsze
można liczyć — burknęłam rozjuszona, z pasją kręcąc parasolką na
ramieniu.
— Albo że miejsce wiedźmy jest przy
garach, a on nie ma wolnego etatu na zmywaku — dodał Teodor, co
wywołało w reszcie jeszcze większą wesołość.
I choć wcześniej traktowałam to jako
zwykłe droczenie się, teraz naprawdę poczułam się dotknięta. Może nie przez
słowa, ale przez to, kto je wypowiedział.
— Dosyć, Nott.
— To może przestań biadolić, daj już
spokój z tym durnym honorem i poproś starego, żeby sam ci coś
załatwił — odparł, dumny ze swojego żartu; chłopcy z tyłu wciąż
chichotali. — Chociaż ja na twoim miejscu nie marnowałbym ostatnich
wakacji na robotę. Do zobaczenia po meczu.
Klepnął mnie w plecy i wyskoczył do
przodu, żeby z Mulciberem, Wilkesem i Rosierem ścigać się po najlepsze miejsca.
Zatrzymałam się przy wejściu na trybuny i patrzyłam, jak Ślizgoni jeden po
drugim znikali za zakrętem na schodach w ciemnej klatce schodowej. Nie wiedzieć
czemu poczułam się nagle przeraźliwie samotna. Samotna, nieszczęśliwa i
zraniona, choć Teodor rzekł dokładnie to, co podpowiadał mi natarczywy szept z
tyłu głowy. Ubzdurałam sobie niedorzeczną zemstę na ojcu, który
najprawdopodobniej już zapomniał o mojej heroicznej deklaracji. A nawet jeśli
nie, pozostanie to w dziale anegdotek, które będzie opowiadał kolegom
wieczorami w kasynach, kiedy przesadzi z miodem: jego córka postanowiła znaleźć pracę wśród plebsu i usługiwać charłakom.
Poprzysięgłam sobie, że nie wyślę już ani jednego listu. Chcąc utrzeć nosa
ojcu, zniżyłam się do takiego poziomu, by błagać o pracę za kilka marnych
sykli. O pracę, której koniec końców nie potrzebowałam.
Gdybyś ostatecznie chociaż ją dostała…
Ludzie zaczęli mnie potrącać, bo
blokowałam wejście na górę, więc czym prędzej ruszyłam w drogę powrotną do
zamku. Faktycznie było trochę zbyt słonecznie, na niebie ani jednej chmurki.
Raz czy dwa wysunęłam rękę z cienia parasolki i teraz skóra piekła i zrobiła
się czerwona; nie był to nieznośny ból, raczej coś pomiędzy swędzeniem i
szczypaniem, porównywalne do dyskomfortu, który wywołuje ukąszenie komara. Przyśpieszyłam
kroku i z sercem kołaczącym się w okolicy gardła wyruszyłam do skrzydła
szpitalnego, tylko na moment wstąpiwszy do najbliższej łazienki, by na wszelki
wypadek zwymiotować śniadanie.
Mecz skończył się zaledwie godzinę
później, akurat wtedy, gdy rozłożyłam się z książkami na stoliku przy ulubionym
oknie w bibliotece. Nikogo nie zdziwiło, że Ślizgoni rozgnietli Puchonów na
proch z wynikiem dwieście osiemdziesiąt do zera i tym samym podnieśli Gryfonom
poprzeczkę o sto pięćdziesiąt punktów w decydujących rozgrywkach za trzy
tygodnie. Tak mówił Wilkes, kiedy wrócił z kuchni, lewitując przed sobą czternaście
skrzynek kremowego piwa. W tym roku nasza drużyna była w znakomitej formie.
Nicolas posłał kapitana drużyny Puchonów do skrzydła szpitalnego, stając się
bohaterem Slytherinu na dzisiejszy wieczór. Nie zdziwiłabym się, gdyby kazał
wygrawerować swoje nazwisko na Pucharze Quidditcha, gdy Gryffindor przegra z
Ravenclawem.
*
Idąc za radą profesora
Slughorna — choć z lekkim opóźnieniem — zamówiłam
prenumeratę Eliksirotwórstwa praktycznego,
lecz pierwszy magazyn przyleciał do mnie
dopiero w drugi poniedziałek maja. Sowa niecierpliwiła się potwornie, kiedy z
bólem serca szukałam w sakiewce złota, żeby zapłacić za magazyn.
— Dwa galeony za takie coś? — wydyszał Nott.
Wyglądał na wstrząśniętego. — Zbrodnia przeciwko ludzkości.
Wetknęłam monety do skórzanego woreczka i
sowa natychmiast odleciała. Gazeta była sztywna, wydrukowana na grubym,
błyszczącym papierze, opatrzona ilustracją butelkowozielonego kociołka i
wytłoczonymi, złotymi literami układającymi się kaligrafią w napis — Eliksirotwórstwo praktyczne — 5/74.
Nie zdążyłam nawet zerknąć na spis treści, bo nadleciał kolejny ptak i z marszu
narobił na otwartego Proroka Malfoya,
upuścił rulonik do mojej misko i ostro zawrócił w stronę okna pod stropem.
Wściekła i cała opryskana owsianką, przy akompaniamencie chichotów Notta,
wyciągnęłam ze śniadania brudny list i kilka piór.
— Tak wygląda o wiele lepiej,
zobaczcie! — zawołał Avery i podniósł gazetę, żeby wszyscy mogli
zobaczyć.
Zdjęcie Albusa Dumbledore’a, które
górowało nad artykułem o badaniach smoczej krwi, zdobiła teraz ogromna,
żółto-zielona kupa. Ci, którzy siedzieli najbliżej, ryknęli gromkim śmiechem.
— Jesteście
obrzydliwi — oświadczyłam lodowato i wyciągnęłam różdżkę, żeby pozbyć
się odchodów, zanim któremuś z imbecyli przyjdzie do głowy wrzucić to komuś do
talerza.
— Wyciągnij tego
kija… — burknął Avery, ale już go nie słuchałam.
Otrząsnęłam rulonik z owsianki i
rozwinęłam. Pergamin zapisano eleganckim, wyrobionym pismem, ale nie
rozpoznawałam sygnatury na końcu listu, podobnie nie znałam żadnej Kasjopei
Torres, więc wiadomość nie mogła pochodzić od nikogo ze sfery. Podniecenie
ścisnęło mi żołądek, kiedy mój wzrok padł na pierwsze zdanie.
Dzień dobry,
Rozpatrzyłam pozytywnie twoje zgłoszenie na stanowisko pomocy w
gospodzie Pijany Jednorożec. Jak stało w ogłoszeniu — 8 sykli za
godzinę, praca na zmiany, naprzemiennie od 6:00 do 14:00 i od 14:00 do 22:00,
jeden wolny dzień w tygodniu, do dogadania z resztą pracowników. Zapraszam 1
lipca, wtedy podpiszemy umowę. Czekam na sowę z potwierdzeniem.
Kasjopeja Torres
Z każdą kolejną linijką uśmiechałam się
coraz szerzej. Miałam pracę. Naprawdę
zostałam zatrudniona, Kasjopeja Torres — kimkolwiek
była — spośród setek innych zgłoszeń wybrała właśnie moje. Może nie z
setek… raczej z kilkudziesięciu. Albo z kilkunastu. Ale wybrała mnie, wiedząc,
że nie posiadałam żadnego doświadczenia, znając moje nazwisko i być może
szykując się na przyjęcie rozpieszczonej pannicy, która nawet nie raczy zjawić
się punktualnie… albo wcale…
Miałam napisać odpowiedź.
Zerwałam się z miejsca i zgarnęłam
wszystkie rzeczy prosto do torby.
— Ej, zaraz, nie idziemy nad
jezioro? — zapytał Nott.
— Idźcie sami, ja muszę biec do
sowiarni. Dostałam pracę! Muszę natychmiast potwierdzić, że się nie
rozmyśliłam!
Teodor i Avery popatrzyli po sobie z
politowaniem.
— Jak bardzo prestiżowe jest to
miejsce? Tak w skali od jeden do dziesięciu…
— Jedenaście, kiedy zacznę tam
pracować — odcięłam się i zarzuciłam pasek na ramię. — Pijany
Jednorożec, to gospoda na Nokturnie. Możecie się śmiać, nie dostaniecie ode
mnie żadnego rabatu na piwo.
Chłopcy nie wyglądali na przejętych tą
informacją, ale ani trochę mnie to nie zraziło. Poleciałam prosto do sowiarni,
uskrzydlona poranną pocztą. I to wystarczyło, by reszta dnia minęła mi jak po
porządnym łyku Felix Felicis. Niezapowiedzianą kartkówkę u profesora Flitwicka
zaliczyłam wybitnie, a eliksiry minęły jak z bicza
strzelił — Slughorna tak rozleniwił upalny weekend, że postanowił
zrobić nam wywarowe kalambury. Czułam, że praca w barze to dla Hortusów żaden
powód do dumy i koledzy nieustannie dawali mi to odczuć, ale nie potrafiłam
ukryć radości. Myślałam tylko o jednym: czy ośmieliliby się mówić o tym tak
otwarcie, gdyby to Tom otrzymał tę posadę? Od kiedy wyjawił, że podczas wakacji
musiał zrezygnować z regularnych spotkań z kompanami na rzecz pracy u Teda
Greengrassa, nie obyło się bez gratulacji. I tylko Riddle wiedział, które z
nich były szczere.
Jeszcze tej nocy okazało się, że
równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana i mój pech szybko znalazł nowego
właściciela. Po dniu pełnym wrażeń, głodna i wykończona wieczornymi
ćwiczeniami, zasnęłam jako pierwsza; ocknęłam się kilka godzin później,
zdezorientowana i niedospana, nasłuchując budzika, ale zamiast irytującego
dzwonienia doszło mnie stłumione szlochanie. Wymacałam zegarek na szafce
nocnej — druga piętnaście. Wciąż na wpół przytomna rozkopałam pościel
i wypełzłam z łóżka; wszystkie lampki były pogaszone i tylko zza uchylonych
drzwi łazienki padał na podłogę wąski pasek światła. Dość, bym mogła ujrzeć
Gaby klęczącą przy otwartym kufrze. Nadal w szkolnym mundurku, z zalaną łzami
twarzą wyciągała świeże piżamy. Zamarłam, ale dziewczyna już mnie zobaczyła. Wytarła
oczy tak szybko i energicznie, że poczułam się jak podglądacz i teraz już
musiałam się odezwać.
— Dlaczego płaczesz?
— Nie
płaczę — wychrypiała. Bez słowa wygrzebałam chusteczkę i podałam
Gaby, by mogła wydmuchać nos; przyjęła ją nieufnie, jakbym nasączyła ten
kawałek jedwabiu trucizną. — Ja już… chyba wrócę do domu.
Zaintrygowana podeszłam bliżej i
przysiadłam na brzegu jej łóżka; wciąż było zaścielone i wyglądało na to, że
Gaby dopiero wróciła do dormitorium. Przeżyłam bolesne deja vu i natychmiast
mnie olśniło, że przez moment nie mogłam wykrztusić słowa, więc tak
siedziałyśmy, nie odzywając się do siebie. Już nie płakała, zaciskając tylko
mocno wargi i gniotąc chusteczkę, jakby oczekiwała, że skoro już zapytałam, to
teraz moja kolej, by coś powiedzieć. A ja w zasadzie nigdy nikogo nie
pocieszałam, raczej bywała tą pocieszaną. Coś zacisnęło mi się w żołądku.
— W-wrócisz? Dlaczego? Za miesiąc są
egzaminy, nie sądzę, by twoi rodzice… — zaczęłam niepewnie, ale oczy
Gaby jeszcze raz wypełniły się łzami. — Jeśli chcesz, możesz mi
powiedzieć. Ale nie musisz.
Gorąco liczyłam, że nie zechce, ale ona
już westchnęła i usadowiła się obok mnie, przez co zrobiło się jeszcze bardziej
niezręcznie. Dafne chrapała głośno i sztucznie zza swoich kotar, a z łóżka
Margaret nie dobiegał żaden najmniejszy dźwięk i wtedy przyszło mi do głowy:
jak wiele mojego płaczu słyszały do tej pory? Czy leżały w bezruchu z szeroko
otwartymi oczami, gdy traciłam Katy? Ile razy starały się ignorować to, jak
wymiotowałam po kolacji?
Tymczasem Gaby zaczęła swoją opowieść.
— T-to Bykow. — Wyglądała
jak nie ona. Nagle wydała mi się dużo młodsza, wręcz smarkata, kiedy siedziała
taka roztrzęsiona i zgarbiona, z czerwonym nosem i wilgotnymi ustami. I choć
powinnam poczuć na ten widok przypływ współczucia, zapragnęłam odsunąć się od
tej trzęsącej się istoty jak najdalej stąd. Głos potwornie jej drżał, nawet gdy
mówiła szeptem. — Nie wiem… chyba ktoś mu powiedział, bo wparował
prosto do tej klasy na parterze… w każdym razie byliśmy tam z… z Ev-Evanem…
Wpadł akurat wtedy, kiedy…
— Rozumiem — przerwałam
jej szybko; zrobiło mi się gorąco ze wstydu na samą myśl o słuchaniu tych
intymnych wyznań, chociaż oczami wyobraźni już widziałam Rosiera na
nauczycielskim biurku. — Dostaliście szlaban, tak?
Pomimo potoku łez popatrzyła na mnie z
wyrzutem.
— Przecież nie ryczałabym z powodu
jakiegoś szlabanu, zgłupiałaś? Zawlókł nas od razu do Slughorna i jeszcze
poszedł po Pringle’a. Dostaliśmy burę, Slughorn był wściekły jak osa, nie
powiedział ani słowa, jak Pringle zabrał Evana… i k-kazał wys-sła sowę d-do
moich rodziców… A B-Bykow od-debrał wszystkie p-punkty, które zdob-byliśmy w
meczu…
Ukryła twarz w chusteczce i zaniosła się
bezgłośnym płaczem, tak, że widziałam tylko kawałek jej czerwonego czoła.
Wyciągnęłam rękę i niezgrabnie poklepałam Gaby po plecach. Czy to jest moment,
kiedy powinnam zaproponować jakieś rozwiązanie? O ile istniało jakiekolwiek
wyjście z tej sytuacji. Czy wystarczyło powiedzieć coś pokrzepiającego? Miałam
pustkę w głowie, jedyne, co przychodziło mi na myśl, to niejako moja własna
historia, choć nie sądziłam, by Taciturn odnalazła w niej pocieszenie. W końcu
nie przyniosłam rodzinie powodu do dumy.
I mimo wszystko nadal byłam w Hogwarcie.
— Wiesz, że mój ojciec też chciał
mnie zabrać ze szkoły? — zagadnęłam tak łagodnie, na ile mogłam się
zdobyć. — Przyleciał do szkoły na początku zimowego semestru.
Zawarliśmy umowę… którą później złamałam… i mogłam zostać. Mogłam wrócić nawet
wtedy, kiedy zepsułam ślub. Wiesz, jak to wyglądało? Pojechałyśmy z matką
mierzyć szaty. Uciekłam przez okno w przebieralni, przez całą noc włóczyłam się
po mugolskim Londynie ze strachu, że ktoś może mnie rozpoznać. Kiedy było po
wszystkim, pojechałam Błędnym Rycerzem do babci, ona przemówiła ojcu do
rozsądku… niewiele tym zdziałała… ale mogłam wrócić do Hogwartu. I wszystko
rozeszło się po kościach. Nie byłam pierwszą uciekającą panną młodą i ty nie
jesteś pierwszą dziewczyną, która szuka przygód poza małżeństwem, na Boga, mamy
dopiero siedemnaście lat i chyba nie zamierzamy wstąpić do klasztoru.
Gaby roześmiała się przez łzy, ale nie
wyglądała na uspokojoną. Uśmiech prędko spełzł jej z twarzy, gdy powiedziała:
— Ale ja nie mam nikogo, kto by się
za mną wstawił.
— Czy ktoś z twojej rodziny nie
skończył szkoły? — spytałam, a gdy pokręciła głową,
kontynuowałam: — To jaki sens miałoby zabranie cię ze szkoły tuż
przed końcem semestru? Za rok mamy owutemy i to jest całkowicie nieopłacalne.
Twojemu ojcu dopiero byłoby wstyd.
— Ale hańba, którą…
— Ja też „okryłam hańbą” swoją
rodzinę — przerwałam jej, starając się nie zdradzać
zniecierpliwienia. — O twoim wybryku przynajmniej nie napiszą w Proroku Codziennym. Jeśli chcesz znać
moje zdanie, to takie łamanie regulaminu jest częstsze, niż nam się wydaje,
tylko nie każdego na tym złapali. A tak między nami… Rowle pewnie też kiedyś
się szlajała, więc skoro Pani Doskonałość może, to nie masz się co potępiać.
Kiedy ojciec dostanie sowę, będzie ci ciężko, ale świat się nie skończy.
Uśmiechnęła się, a ja odpowiedziałam tym
samym, naprawdę zadowolona z tego, do czego dobrnęła ta rozmowa. Teraz, gdy te
zdarzenia były już dawno za mną, a groźba „hańby” wisiała nad kimś innym, to
wszystko wydało się nagle tak proste i błahe. Pół roku wcześniej coś takiego
nawet nie mieściło mi się w głowie. Być może właśnie dlatego, że nie znalazł
się nikt, kto by to rozumiał.
— Dzięki, może faktycznie nie będzie
tak źle. — Uścisnęła mnie tak mocno i niespodziewanie, że na moment
zabrakło mi tchu i tkwiłam sztywno w jej objęciach, dopóki się nie odsunęła. — Tylko
szkoda tych punktów.
Zabrała koszulę nocną i poszła się myć;
wróciłam do łóżka i, zagrzebana po szyję w pościeli, słuchałam szumu wody. Choć
nie miałam nic wspólnego z kłopotami Gaby, mocniej niż kiedykolwiek
uzmysłowiłam sobie tę krzywdzącą niesprawiedliwość: uczniowie zostali
przyłapani na igraszkach, ale tylko uczennicy to nie uchodzi. Chłopcu warto
spuścić łomot za nocne szlajanie się po zamku, ale to dziewczyna źle się
prowadzi, dlatego należy zawiadomić jej rodziców. Coś skręciło mi się w żołądku
ze złości; odwróciłam się na bok i wściekle wcisnęłam się w ubitą poduszkę.
Dochodziła trzecia, prysznic za drzwiami ucichł, ale ja straciłam całą ochotę
na sen. Byłam rozdarta między to nie
twoja sprawa i chęcią porozmawiania z Rosierem, aż w końcu obiecałam sobie,
że zrobię to delikatnie i z klasą, na uboczu, byle nie wywołać niepotrzebnego
zamieszania. Poczułam zimny pot na całym ciele, kiedy wyobraziłam sobie, że ich
historia mogła skończyć się jak moja. Ukryłam twarz w poduszce, na wszelki
wypadek, by Margaret i Dafne nie musiały słuchać tej nocy jeszcze jednego
płaczu; szkolne jezioro nie zniosłoby już więcej trupów.
Choć przed zaśnięciem miałam ochotę
natychmiast pomówić z Rosierem, rano nie garnęłam się do tego już tak bardzo.
Przy stole było tłoczno i wesoło, a Evan nie wyglądał na takiego, którego
gniotło poczucie winy. Mocne podkowy pod oczami i garb nie świadczyły o tym, by
najlepiej przespał tę noc, ale zdarzało się, że widywaliśmy go w gorszym
stanie, choćby po niektórych wieczorkach w Klubie Ślimaka. Za to Gaby nie kryła
się już tak dobrze. Najwyraźniej entuzjazm opuścił ją wraz z pojawieniem się w
Wielkiej Sali, bo wszyscy zaczęli się zastanawiać, co się stało, że jeszcze
wczoraj wieczorem Slytherin szedł łeb w łeb z Hufflepuffem, a dzisiaj spadł na
czwarte miejsce w tabeli i nie wyglądało na to, by szybko wrócił do gry o
Puchar Domów. Spodziewałam się, że Carrow albo Rowle — choć dałabym
sobie rękę uciąć za Rowle — rozpuszczą plotkę o Rosierze i Taciturn,
do obiadu sprawcy nadal pozostali nieznani. Zrobiło mi się bardzo głupio, kiedy
przypomniałam sobie, jak w nocy zakpiłam z Margaret.
Na pogawędkę z Rosierem wybrałam okienko
przed runami; wygrzewał się wraz z Malfoyem, Nottem i Mulciberem na brzegu
jeziora, obserwując grupkę dziewczyn z niższej klasy, które brodziły nieopodal
w wodzie. Przez jakiś czas kiwałam się pod parasolką, wyczekując najlepszego
momentu, by poprosić Evana na stronę; udawanie przez przyjaciółmi okazało się
znacznie trudniejsze, ale oni wydawali się całkowicie pochłonięci własnymi
problemami — quidditch, sprawca utraty prawie trzystu punktów i
zbliżający się egzamin podsumowujący kurs teleportacji. O tym ostatnim nie
potrafiłam pomyśleć bez bolesnego uścisku w żołądku.
Słońce przepięknie igrało w tafli
jeziora. Nie posiadałam się z radości, że nareszcie mogłam upchnąć zimowe
swetry głęboko na dno kufra i odkurzyć kolekcję parasoli — gładkie,
czarne, z białej koronki. Już dawno przywykłam do pokazywania mnie sobie
palcami, jak i Tom przyzwyczaił się do krzywych spojrzeń uczniów ze
sfery — od czasu naszej ceremonii przydziału nikt nie pamiętał, kiedy
dzieciak o niepewnym pochodzeniu i mugolsko brzmiącym nazwisku trafił do
Slytherinu. Wszyscy do tego przywykli. W końcu do wszystkiego się
przyzwyczajają. Zaczarowałam parasolkę tak, aby się powiększyła i zawisła
pionowo w powietrzu — mogłam położyć się w cieniu na wznak i założyć
ręce za głowę, podczas gdy chłopcy opalali się bezkarnie, zajadając lody. Tak
bardzo pragnęłam choć raz poczuć na skórze ciepło słonecznych promieni, ale
wiedziałam, że skończy się to wizytą u pani Jones.
— Przed końcem szkoły chciałbym
zrobić dwie rzeczy — paplał Rosier, patrząc w dal rozmarzonym
wzrokiem. — Zobaczyć Babbling pod prysznicem i wykąpać się w nocy w
jeziorze. Najlepiej nago.
— I najlepiej z
Babbling — zarechotał prostacko Mulciber, a Nott mu
zawtórował. — Fajne ma kamienie
runiczne…
— Raczej głazy…
— Mało punktów straciłeś do tej
pory? — wtrąciłam się ostro; choć Ślizgoni nie przestawali chichotać,
twarz Rosiera przybrała kolor starej owsianki. Pokręcił energicznie głową, ale
nie zamierzałam się wycofać. Nie zapowiadało się na lepszy moment. Zdjęłam
buty, skarpetki i wstałam, podwinąwszy szatę. — Idę się schłodzić.
— Nie chcesz może loda? — wykrztusił Mulciber,
ledwo łapiąc oddech; Teodor zawył i padł na trawę, zanosząc się śmiechem. Nawet
Malfoy parsknął pod nosem.
Obrzuciłam ich lodowatym spojrzeniem i
bez słowa wyszłam na brzeg; zwykle nie donosiłam na chłopców, lecz zanotowałam
w pamięci, by tym razem porozmawiać z Tomem na temat tej dwójki. Zrobiłam kilka
kroków na płyciźnie i aż syknęłam z bólu; jak na majowe upały woda w jeziorze
była wyjątkowo zimna. Liczyłam, że Evan szybko odczyta sugestię i za chwilę
dołączy, bo ślizganie się po omszałych kamieniach w takiej temperaturze było
nie do wytrzymania. Odeszłam jeszcze trochę od plaży i wtedy rozległo się
głośne chlapanie. Rosier brnął ku mnie, nawet nie podciągnąwszy szaty i teraz
ciągnął za sobą mokry ogon z peleryny.
— O wszystkim
wiem — podjęłam chłodno, gdy znalazł się wystarczająco
blisko. — Rowle i Carrow najprawdopodobniej też, więc jeżeli zależy
ci na dyskrecji, bądź dla nich uprzejmy. Albo w ogóle schodź im z drogi przez
jakiś czas.
— Nie powiesz reszcie, że to przeze
mnie te wszystkie punkty…?
Domyślałam się, że system wartości
Rosiera pozostawiał wiele do życzenia, ale nie sądziłam, że to zdanie tak
bardzo wyprowadzi mnie z równowagi.
— Punkty są w tej chwili
najważniejsze? — wycedziłam, kręcąc wściekle
parasolką. — Nie zamierzam oceniać waszych występków, ale może
okazałbyś odrobinę solidarności ze swoją dziewczyną? Podobno profesor Slughorn
posłał sowę do jej ojca.
— Myślisz, że ja nie zostałem
ukarany? — wyjęczał. — Jeszcze nigdy nie dostałem takiego
lania! A wiesz, co Pringle powiedział na koniec? Że jeszcze raz mnie na tym
przyłapią, to powiesi mnie pod sufitem za…! No. Sama wiesz.
Trochę zmiękłam na widok jego zbolałej
miny, ale pamiętałam, o czym chciałam pomówić. Zrobiłam jeszcze kilka kroków w
stronę otwartego jeziora; kiedy chodziłam, woda nie wydawała mi się taka
lodowata. Tymczasem Rosier nerwowo przerabiał nogami.
— Przykro mi — odparłam
sucho. — Ale sam rozumiesz, nie możesz teraz zostawić Gaby na pastwę
losu. Możesz liczyć na moją dyskrecję, ale nie gwarantuję ci, że to nie wyjdzie
na jaw, wszyscy są ciekawi, gdzie podziały się punkty za mecz, Rowdy wpadł w
szał, kiedy Worple mu powiedział. Nie zapominaj, że Carrow gra w drużynie i
może się okazać, że zechce się zemścić. A wtedy opinia Gaby nie będzie wyglądać
najlepiej. Uważam, że powinieneś w razie takich ewentualności wziąć część winy
na siebie. W dobrym guście byłoby napisanie listu do jej ojca. Pozwól, że
zapytam wprost: masz wobec niej jakieś plany matrymonialne?
— Znaczy się… żenić
się? — Spłonął rumieńcem i zrobił się tak zakłopotany, że sama miałam
ochotę zapomnieć o sprawie i wrócić na brzeg. — Myślałem… wydawało mi
się… to znaczy… to była tylko zabawa, nie wiedziałem, że Gaby traktuje to tak
poważnie…
Rozmowa przybrała taki obrót, którego się
nie spodziewałam. Zrobiło mi się tak głupio, jak chyba nigdy dotąd, ale Evan
chyba tego nie zauważył, choć musiałam być równie czerwona na twarzy.
— Nie, nie… chyba
nie — wypaliłam. — Ale wydaje mi się, że skoro dotarło to
do nauczycieli… a dziś pewnie do pana Taciturna… powinniście o tym porozmawiać.
Przepraszam, nie powinnam była pytać… zwłaszcza ja. Naturalnie, to wasza
sprawa… przepraszam, nie było pytania.
Atmosfera trochę się rozluźniła i oboje
zaczęliśmy jakoś lżej oddychać, Evan nawet lekko się uśmiechnął. Chyba za
bardzo wzięłam sobie do serca rolę mentorki, zwłaszcza że Rosier był prefektem.
Nie dostał tej odznaki za nic.
*
Kolejne dni pokazały, że Evan nie był
jednak takim draniem, za jakiego go miałam. Liczyłam, że nie wynikało to z
naszej rozmowy, a po prostu odnalazł w sobie resztki odwagi, bo wziął na siebie
całą winę za utratę punktów i rozpuścił plotki całkowicie wykluczające
uczestnictwo Gaby w jego nocnych wycieczkach po szkole. Nie powiedziałam mu
tego, ale byłam z niego dumna. Wyglądało na to, że i pan Taciturn okazał się
znacznie bardziej cierpliwy, niż kreowała go jego córka, ponieważ nie zjawił
się w Hogwarcie ani we środę, ani w następny weekend, a Gaby odzyskała dawny
entuzjazm, tylko profesor Slughorn z początku traktował ją z większą rezerwą.
Maj przyniysł ze sobą niemal letnią
pogodę, od czasu do czasu przeplataną gwałtownymi ulewami. Kiedy siedziało się
w dusznej bibliotece, słoneczne błonia przyciągały wzrok bardziej niż zwykle i
w końcu należało znaleźć kompromis między egzaminami a zbliżającymi się
wakacjami, więc coraz więcej uczniów zabierało notatki, żeby uczyć się na
zewnątrz. Zwłaszcza Puchoni i Ślizgoni, którzy pod ziemią mogli oglądać tylko
wodorosty napierające na okna. Jak co roku najbardziej pożądanym miejscem w
parku był ogromny dąb nad jeziorem, ale nasza grupa nigdy nie podejmowała walki
z resztą starszych uczniów, tym bardziej, kiedy Tom postanowił nam towarzyszyć.
Zazwyczaj wybieraliśmy zarośla nieopodal szopy Ogga albo okolice
szklarni — miejsca już nie tak prestiżowe, ale zdecydowanie bardziej
spokojne i nadające się do zgłębiania wiedzy.
Byłam na siebie o to wściekła, ale
ostatnimi czasy w zrzędzeniu zaczęłam dorównywać Margaret; dokładnie od
momentu, gdy chłopcy przestali się ukrywać ze swoim śmierdzącym nałogiem. Nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że niektórzy celowo paradowali z fajkami w zębach,
licząc, że któraś z nas zacznie marudzić.
— Jeśli chcecie się truć, wasza
rzecz, ale ja nie zamierzam wdychać tych smrodów — oświadczyłam.
Niedzielne popołudnie powoli dobiegało
końca i z całodziennej nauki niewiele już pozostało, nawet Malfoy przestał
udawać, że wczytywał się w podręcznik do numerologii i rozłożył się wygodnie w
cieniu cisowego płotu. Yaxley i Travers raczyli się już czwartym papierosem i
dym w gęstym, podwieczornym powietrzu zaczął powodować ból głowy. Chłopcy
jeszcze przez chwilę próbowali się droczyć, okadzając mnie fajkami, ale w
momencie, kiedy popiół spadł na moją koszulę, ulotnili się w mgnieniu oka.
Wyłącznie obecność Riddle’a sprawiła, że Ślizgoni pozwolili sobie zaledwie na
niewyraźny chichot. Nie zdążyłam nawet wygrzebać różdżki, żeby pozbyć się
szarej plamy z materiału, bo Amadeusz już gnał z powrotem w naszą stronę, a
daleko z tyłu sapał spocony Yaxley — obaj bardzo przejęci.
— Nie zgadniecie, kogo
widzieliśmy! — huknął Travers. — Hagrida!
Szopa znajdowała się niecałe pięćdziesiąt
stóp od nas. Nawet nie próbował być dyskretny. Ale nikt poza mną nie przejął
się tym. Wybuchło ogromne poruszenie, większość pozrywało się na równe nogi, bo
każdy chciał zobaczyć go na własne oczy, Mulciber i Nott już zaczęli sznurować
buty. Nawet nie drgnęłam. Mój wzrok natychmiast powędrował w stronę Toma, ale
nie tylko ja automatycznie o nim pomyślałam. Margaret, Wilkes, Lucjusz i Bellatriks
również się nie poruszyli, wpatrując się w Riddle’a, jakby zobaczyli go
pierwszy raz w życiu, ale ten nie wykazał najmniejszych oznak podekscytowania.
— Zobaczcie, tam! — huknął
Rosier i wszyscy powędrowali wzrokiem za jego palcem.
Na pierwszy rzut oka zza chatki wyłonili
się dwaj rośli, tędzy mężczyźni, ale bardzo szybko okazało się, że jeden z nich
wciąż miał pucołowatą buzię nastolatka. Rubeus Hagrid ze słomkowym kapeluszem
na głowie i szpadlem w ręku szedł krok w krok za Oggiem. Chłopak wyglądał
dokładnie tak, jak go zapamiętałam — burza grubych, czarnych,
błyszczących loków, twarz rumiana jak jabłuszko i ogromne, krzaczaste brwi nad
czarnymi, zwodniczo niewinnymi oczami. Miał nawet te same znoszone buty z
zielonkawej, krokodylej skóry. Po plecach przebiegł mi dreszcz.
Te same, w których stał nad martwym ciałem Marty Warren.
Chłopcy chyba pomyśleli o tym samym, bo z
sekundy na sekundę luźna atmosfera stężała i wszyscy bez wyjątku gapili się,
jak Ogg prowadził Rubeusa do szopy. Gdy zniknęli za drzwiami, wybuchło
prawdziwe zamieszanie. Malfoy pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Rok po tym
wszystkim… — mruknął do siebie, a Margaret błyskawicznie podjęła
temat.
— To skandal, żeby morderca chodził
na wolności, wracał na miejsce zbrodni i mościł sobie ciepłą posadkę! Przecież
tutaj są dzieci!
W tym momencie doznałam olśnienia.
— Yaxley, pamiętasz nasz szlaban u
Ogga? Czy on czasem nie wspominał, że dyrektor miał mu załatwić jakiegoś
pomocnika?
— Tiaa, chyba tak mówił…
— Pewnie Dumbledore załatwił mu
fuszkę w Hogwarcie, przecież obaj są Gryfonami i dziwolągami, ciągnie swój do
swego, co nie? — wtrącił Wilkes i wszyscy mu przytaknęliśmy.
— Niebezpieczny dziwoląg — dodała z naciskiem
Rowle. — Tom, nie możemy tego tak zostawić. Jako prefekci powinniśmy niezwłocznie powiadomić prefektów
naczelnych i grupą udać się do profesora Dippeta. To należy wyjaśnić!
Riddle do tej pory nie brał udziału w
dyskusji, ale kiedy padło jego imię, twarz drgnęła mu kompulsywnie. Książka,
którą wciąż trzymał w rękach, powędrowała do torby, zanim powiedział
spokojnie:
— Masz rację, to należy wyjaśnić.
Grupa momentalnie zamilkła, bo w drzwiach
chaty stanął gajowy, a za nim Hagrid z kuszą na ramieniu, po czym obaj
skierowali się w stronę Zakazanego Lasu. Poczułam krew odpływającą mi z twarzy
i naprawdę odetchnęłam z ulgą, kiedy chłopcy czym prędzej zaczęli się pakować.
Rowle poinformowała o sprawie wszystkich
prefektów jeszcze tego samego wieczora. Po kolacji w salonie Ślizgonów jak
zwykle o tej porze roku panowała już senno-naukowa atmosfera, ale ja nie
potrafiłam skupić się na tym, co miałam w notatkach. Wodziłam wzrokiem po
ładnych zawijasach Margaret, lecz nie pamiętałam ani jednego przeczytanego
słowa. Obgryzałam paznokcie i wciąż zerkałam w stronę drzwi wejściowych.
Midnight u moich stóp natarczywie domagał się głaskania. Żołądek bez przerwy
dawał o sobie znać — przez całą kolację byłam tak zdenerwowana, że
nawet nie tknęłam aromatycznej zapiekanki z baraniną i grzybami. Przejście do
porządku dziennego po wydarzeniach związanych z Komnatą Tajemnic okazało się
zaskakująco łatwe, przynajmniej dla Ślizgonów. Wszyscy czuliśmy się bezpieczni
i pewni swojej czystej krwi, a kiedy zginęła dziewczynka, nikt szczególnie się
nią nie przejął. W końcu nie należała do sfery. Krukonka i biedaczka, na domiar
złego szlama — niektórzy nawet się ucieszyli, bo podobno była nie do
zniesienia. Ale złapanie mordercy pozwoliło wszystkim zamknąć pewien rozdział i
powrócić do szkolnej rutyny, wolnej od groźby natknięcia się na zwłoki w
kolejnej łazience.
Jakąś godzinę po kolacji w dormitorium
nareszcie pojawili się prefekci. Poprawiliśmy się w swoich fotelach, gotowi na
nowe rewelacje, ale już po minie Rowle można było się spodziewać, że nie
osiągnęli tego, czego chcieli; dziewczyna pruła na przedzie, a za nią w
milczeniu podążała reszta. Evan rzucił się zrezygnowany na pierwsze wolne
miejsce na kanapie.
— I co? — odezwał się
Lucjusz.
— Nic się nie pomyliłeś,
Wilkes — warknęła zjadliwie Margaret i oparła się plecami o gzyms
kominka. — To pomysł Dumbledore’a. Oczywiście Dippet wszystko nam
wyłożył. Skoro Hagridowi ostatecznie nie udowodniono winy i skończyło się na
tym, że śmierć dziewczynki to przypadek, a nie żaden zamach na mugolaków,
Hagrid może być sobie pomagierem gajowego. Ba, okazuje się, że Ogg szykuje się
na emeryturę, więc całkiem prawdopodobne, że Hagrid przejmie jego obowiązki.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak się czujesz, Tom. I jak się czują rodzice
tej dziewczynki… Ich córka jeszcze nie ostygła w grobie, a jej oprawca z
powrotem urządza się w Hogwarcie.
Jednak nie wyglądało na to, aby
ktokolwiek poza nią przejął się losem Marty i jej rodziców, Wilkes nawet
zarechotał:
— Co mogą czuć, przecież to mugole
są…
Martwa Krukonka bardzo szybko zeszła na
dalszy plan i teraz wszyscy rozmawiali o Dumbledorze. Specjalne względy, jakie
miał u Dippeta, niepokoiły szczególnie Toma, bo nawet on włączył się do
dyskusji, ale ja miałam już dość maglowania tematu nauczyciela transmutacji. To
zawsze sprowadzało się do jednego — do narzekania na jego
dwulicowość, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że było to trochę na wyrost.
On po prostu nam nie ufał, a na ile znałam siebie i swoich przyjaciół, musiałam
przyznać, że po części miał rację. On jedyny nie widział w nas wyłącznie dobrze
wychowanych uczniów i dziedziców bajecznych fortun i dlatego stał się naszym
szkolnym nemezis. Spojrzałam na Bellatriks — od powrotu prefektów nie
odezwała się ani słowem, tylko z zapałem smarowała w dzienniku. Niby nic
nadzwyczajnego, ale uśmiech, a jakim to robiła, wydał mi się za bardzo
podejrzany. Nawet jak na nią.
~*~
Musicie mi wybaczyć tę dłuższą przerwę.
Ucieszyłabym się. Od jakiegoś czasu nie mogę wykrzesać z siebie jakiejkolwiek
chęci do pisania, nie ukrywam, że i ten rozdział powstawał w wielkich bólach,
bardziej z obowiązku niż z przyjemności. Bardzo chciałabym wrócić do życia,
chociażby do tego w Internecie i to jest mój pierwszy krok przy pomocy tego
marnego rozdziału. Dedykacja dla Amandy.
:*
~carmen37
OdpowiedzUsuń15 sierpnia 2009 o 13:11
1
~carmen37
Usuń15 sierpnia 2009 o 13:33
Naprawdę, proszę zmień szablon! Strasznie męczy oczy! Błagam! A co do rozdziału… to dobrze, że Victoria daje Tomowi jeszcze jedną szansę;
15 sierpnia 2009 o 18:35
UsuńZmienię, ale jeszcze nie teraz, mam tyle na głowie… zakończenie Selene Snape, nadrobienie tutaj, jeszcze szablony, oceny… i szkoła już niedługo! Zmienię, jak będę mieć czas xD
~Olka
OdpowiedzUsuń15 sierpnia 2009 o 19:23
Fajny rozdział.Ale ten pająk,Hagrid nie obawia się że pająk może go ugryść? Czekam na nową notkę.Pozdrawiam…..Ładny ten nowy szablon.
15 sierpnia 2009 o 19:45
UsuńAragog to jego najlepszy qmpel, miał go od jajka xD
~Nadine
OdpowiedzUsuń16 sierpnia 2009 o 08:11
Chciałabym przeczytać rozdział, ale głupio się złożyło, że wyjeżdżam. Teraz na pięć sekund weszłam na kompa. Przeczytam zaraz jak wrócę :)
16 sierpnia 2009 o 10:13
UsuńSpoko, też miałąm taki problem. Ale teraz już do końca wakacji luz xD Jeszcze może do Dębicy za tydzie pojadę xD Ale tak to laba xD I nauka do szkoły xD
~Anitamta
OdpowiedzUsuń16 sierpnia 2009 o 15:12
No i przeczytałam. Dzięki za informację, nawiasem mówiąc. Nie podoba mi się, że ona ciągle daje mu kolejną szansę. To jest, według mnie, trochę nierzeczywiste. Dobrze by było, jakby szczerze pogadali i sobie wyjaśnili chociaż część spraw w taki sposób, żeby nie skończyło to się kłótnią. Podoba mi się, jak wszystko opisujesz. Niektóre sceny nie brzmią zbyt realne, ale mogę sobie z łatwością je wyobrazić. PS: Ten szablon nie jest zbyt udany. Poprzedni był o wiele, wiele lepszy.
17 sierpnia 2009 o 08:20
UsuńJa np dałabym facetowi szansę, jeśli by popełniał takie głupoty jak Tom. Miałam gorsze przygody z gościami o wiele gorszymi od Riddle’a. Mniejsza o to. Podobało mi się zdjęcie, więc coś z niego zrobiłam. Osobiście wolałabym, żeby było ciemniejsze, ale nie chciało mi się już przechodzić całej ceremonii ściemniania. Po prostu zrobię niedługo nowy szablon, bo już mam fajną fotkę xD
~Violae
OdpowiedzUsuń17 sierpnia 2009 o 22:14
Jestem pod ogormnym wrażeniem ! Uwielbiam opowiadania za czasów młodego Voldemorta. Dodaję do linków i będę wdzięczna jeśli poinformujesz mnie o nowym rozdziale ^^. Pozdrawiam. [wild-hearts]
18 sierpnia 2009 o 10:04
UsuńDobrze, ok. To ja też Cię do linków dodam xD
~Violae
Usuń18 sierpnia 2009 o 11:52
Nie jestem pewna, ale chyba do Lily&James, to te same czasy, rocznik 1960 więc chyba tam xDD
18 sierpnia 2009 o 13:09
UsuńAle nie chodzi mi o czasy, tylko o ludzi. Np o Voldemorcie, czy o Huncwotach… Slytherin, a może Gryffindor… xD
~Violae
Usuń18 sierpnia 2009 o 13:28
O huncwotach xD Co do domu, to póki co sama jeszcze nie jestem do końca zdecydowana xDD [wild-hearts]
18 sierpnia 2009 o 21:09
UsuńJa zawsze opcjonuję na Slytherin xD
~Rozczochrana
OdpowiedzUsuń18 sierpnia 2009 o 00:13
Otwarto nową ocenialnie! Zgłoś się! [http://pluszowe-oceny.blog.onet.pl/]
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń19 sierpnia 2009 o 19:48
Nowy rozdział corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl Serdecznie zapraszam xD./ Eles.
~literacka k.
OdpowiedzUsuń21 sierpnia 2009 o 21:41
Może zechciałabyś spełnić się w roli oceniającej?na literacka-krytyka.blog.onet.pl trwa nabór! zapraszamy :)jeżeli nie tolerujesz spamu, po prostu usuń komentarz.
~Violae
OdpowiedzUsuń21 sierpnia 2009 o 22:27
U mnie nowy rozdział ^^ Zapraszam serdecznie ;* [Wild-hearts]
Panna_Lola_Malfoy_xD
OdpowiedzUsuń23 sierpnia 2009 o 13:50
Świetne… nie umiem tego wyrazić słowami .!Pisz…! Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział!!Możesz wejść na mój blog i napisać co o tym myślisz.hp-lolus.blog.onet.pl
23 sierpnia 2009 o 14:04
UsuńMogę. Co do rozdziału, to nie wiem kiedy będzie, ale w bliskiej przyszłości xD
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń23 sierpnia 2009 o 18:12
Nowy rozdział na corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl .Serdecznie zapraszam ;]. / Eles.
~Nadine
OdpowiedzUsuń24 sierpnia 2009 o 14:21
Cudowne ^^ ten Aragog ^^ słodziutki ^^ fajnie że Tom poprosił o 2 szansę, mam nadzieję że ją przyjmie ^^ Cudowne ^^ nie mogę nic więcej powiedzieć ^^ Pozdrawiam :*
24 sierpnia 2009 o 19:22
UsuńTaaak, słodziutki. Zwłaszcza, kiedy nie śpi xD
andziaa131@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2009 o 19:44
Nowy rozdział na dark-lady-s.blog.onet.pl Serdecznie zapraszam xD. ~ Eles.
~za
OdpowiedzUsuń25 sierpnia 2009 o 22:52
Wszystko pięknie ładnie, ale ja nie mogeę się doczekać nowej notki! :( kiedy dodasz? ;>
26 sierpnia 2009 o 08:06
UsuńWłaściwie, to dziś… chyba że dam też coś na Ss. xD
No.... Nie gadaj, ze to koniec? Nie ma więcej do poczytania? To znaczy, ze dobrnelam do końca zgrabnego tekstu i muszę wyczekiwac nowości?
OdpowiedzUsuńOH my... Chyba się zaplacze, bo liczylam na morze niekończącej się literatury. W dodatku świetnej.
No nic... Zostało czekać.
Zagladam i cisza. Czekam wciąż na aktualizacje :)
OdpowiedzUsuńNadal czekam!
OdpowiedzUsuńI nie czuje się w tym osamotniona ;)
Usuń,,Bardzo chciałabym wrócić do życia'' - co się stało? :(
OdpowiedzUsuń