Powrót do Egiptu był
tym, czego przez ostatnie tygodnie potrzebowałam. Angielskie ulewy, szarobure,
ciężkie chmury snujące się po burzowym niebie, szargające szaty wichury, niska
temperatura… Odwykłam już od tego klimatu i, mimo że nadeszło lato, brakowało
mi w nim spokoju. Londyn był końcem czerwca miastem bardzo gorącym tego roku,
aczkolwiek wieczny chaos, jeżdżące we wszystkie strony samochody, cała masa
mugoli i mieszający się z nimi czarodzieje przytłaczało mnie wystarczająco,
abym czuła zmęczenie nawet po krótkim, wieczornym spacerze. Przez lata, które
spędziłam niemalże samotnie w przestronnych, opustoszałych komnatach,
urozmaicając sobie oczekiwanie na Czarnego Pana długimi wędrówkami pomiędzy
wysokimi, piaszczystymi wydmami Sahary. Polubiłam milczenie, swoje własne
towarzystwo i kontemplacje, które doskonale wpływały na moje doświadczenie z
magią. Czułam, że była ona teraz w całkowitej harmonii z moim ciałem, a ja
mogłam kontrolować ją na tyle, aby nie wymykała się ona spod kontroli. Kiedy
intensywniej zagłębiałam się w siebie, nie mogłam poznać swej twarzy. Nie tylko
tej ukrytej za ciemną opalenizną, makijażem, diamentami i złotem, ale i
wewnętrznej, która stała się bardziej opanowana, mniej wstydliwa, bardziej
władcza i samodzielna. Nie potrzebowałam już nikogo, nawet Czarnego Pana.
Jednak mój powrót
przyniósł, jak się spodziewałam, o wiele mniej rozmyślań i odpoczynku. Mimo że dostarczane
często i regularnie raporty pozwoliły mi jakoś wyobrazić sobie sytuację, w
jakiej znajdowało się moje młode, chwiejne królestwo, kiedy przybyłam, sytuacja
okazała się być nieco inna. Wystarczyły tygodnie bez nadzoru, a osoby, które
dopuściłam do władzy, skupiły się bardziej na swoich potrzebach i bogaceniu
się, niż na pilnowaniu mego dobytku. Osoby, którym zaufałam, którym
powierzyłabym samą siebie, gdyby była taka konieczność, natomiast władza i
bogactwo okazało się posiadać większą siłę przekonywania, niż ja. Rozczarowanie
wypełniło mnie całą, a mój gniew zdawał się nie mieć końca.
- Zdawało mi się, że dostaliście
jasne wskazówki! Ba, polecenia! Otrzymaliście polecenie, że roboty mają trwać
nieprzerwanie aż do mojego powrotu! On dokonuje się, a ja zastaję lenistwo i
rozpasanie! Nie żyjemy w czasach starożytnych, to od faraona zależy potęga
kapłanów, a nie odwrotnie! Nie potrzebuję waszej pomocy w tym, aby zgasło
słońce! Precz! Precz z moich oczu, wiarołomcy!
Chwyciłam stojącą na niskiej kolumnie wielką, ręcznie malowaną wazę i
cisnęłam nią z całej siły o ścianę, a ona roztrzaskała się w drobny mak,
zasypując resztkami kolorowej gliny niemalże całą podłogę w przepastnej
komnacie. Mężczyźni czmychnęli czym prędzej, gdyż ręka drgnęła mi w kierunku
przytwierdzonej do pasa różdżki, jednak kiedy tylko opuścili salę, rozluźniłam
dłonie. Twarz mi drgnęła, a ja zmarszczyłam czoło i przycisnęłam palce do
czoła. Potworny upał panujący w całym pałacu nie pomagał mi w opanowaniu
emocji, choć bardzo chciałam się już uspokoić. Przerażona, czająca się w kącie
Heather śledziła uważnie każdy mój ruch, kiedy spacerowałam powoli po komnacie,
starając się uspokoić. W końcu westchnęłam:
- Powierzyłabym im duszę, gdyby
nadal była w całości, a oni tak perfidnie mnie oszukują. Ot i wyszła teraz moja
naiwność. Sądziłam, że wieloletnia bliskość bogów zniszczyła w nich żądzę
wzbogacania się. Czy nie mają tutaj wszystkiego, czego zapragną?
- W każdym człowieku drzemie
nieczysta siła, która popycha go do takich czynów – odpowiedziała cicho
arabka, a oczy jej błysnęły.
Spojrzałam na jej pomarszczoną już lekko twarz. Pięciokrotny poród
zniekształcił paskudnie jej ciało, które starała się ukrywać pod białymi,
lnianymi szatami zasłaniającymi dekolt, brzuch i nogi. Pozwalała sobie jedynie
na odsłonięcie kościstych, prawie czarnych ramion, które zdobiła złotymi
wzorami. Dopiero teraz, kiedy wróciłam po wielotygodniowym pobycie w Londynie
spostrzegłam, jak bardzo postarzała się moja największa pomocnica. Znów
pozwoliłam sobie na ciche westchnienie.
- W tobie także? No cóż, nie mam
wyjścia. Powiadom tych nieudaczników, że mają nadrobić te miesiące nieróbstwa.
Mugole mają pracować teraz dłużej i ciężej, nie obchodzi mnie, czy będą padać
jak muchy, czy nie. Nie mam zamiaru wszystkiego doglądać, to oni otrzymali ode
mnie odpowiednie tytuły i majątki, aby mogli mnie teraz wyręczać. Skończyło się
moje dobre serce, chcę zbudować tu Imperium, a nie podupadającą wioskę! Idź!
Patrzyłam pałającymi oczami, jak Heather znika za ciężkimi drzwiami.
Kiedy te same się za nią zamknęły, a w komnacie zapanowała całkowita cisza
przerywana jedynie cichymi, stłumionymi odgłosami dochodzącymi z dołu, opadłam
nareszcie na kamienny, twardy tron i zamknęłam oczy, złożywszy głowę na
wysokim, przyjemnie chłodnym oparciu. Byłam przerażona i jednocześnie
rozwścieczona tym, co zastałam po powrocie. Moi doradcy zapewniali mnie w
listach, że wszystkie moje plany zmierzają już ku końcowi. Wprawdzie osady
niewolników były już gotowe, ale reszta nie zbliżała się nawet do połowy. Tak,
jak zostawiłam, tak też zastałam arenę, na której mieli się szkolić moi
wojownicy. Prace posuwały się jeszcze wolniej, niż przed moim odejściem, a w
skarbcu przybyła zaledwie jedna trzecia tego, czego się spodziewałam. Zawiedli
mnie wszyscy, nawet Heather, która skrzętnie dbała o to, abym zbyt wcześnie nie
poznała prawdy.
Midnight wskoczył mi na
kolana z cichym miauknięciem, a ja wzdrygnęłam się, gdyż jak zwykle mnie
zaskoczył. Poruszał się bezszelestnie po śliskiej, kamiennej podłodze; nie
postarzał się ani o dzień od chwili, kiedy go dostałam. Był cudownym, nieśmiertelnym
kotem, musiał pamiętać moich najstarszych przodków. Widziałam w nim kociego
wampira, który czuwał nad każdym swoim opiekunem i patrzył na śmierci setek
osób, których kochał. Ze mną miało być inaczej. Mieliśmy żyć wiecznie: on, ja i
Czarny Pan.
*
W „Proroku Codziennym”
przeczytałam, że Trzecie Zadanie Turnieju Trójmagicznego zaplanowane jest na
dwudziestego czwartego czerwca. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością,
aczkolwiek wypełniał mnie paraliżujący niepokój, który sprawiał, że chciałam natychmiast
znów znaleźć się w Londynie i nadzorować plany Lorda Voldemorta, choć
wiedziałam, że nie byłam mu w tym momencie do niczego potrzebna. Potyczka z
Harrym Potterem była jego zmartwieniem i jego celem, nie wiązało się to ze mną
w żaden sposób, niemniej jednak czułam do chłopca palącą niechęć. To przez
niego wszak straciłam na wiele lat osobę, którą kochałam ponad życie. Jednak…
Gdyby nie to, nie byłabym teraz królową, lecz posłuszną kobietą czekającą
cierpliwie na swego pana.
Ostatnia sowa, którą
wysłał mi Czarny Pan, przybyła wczesnym rankiem w dzień Trzeciego Zadania. List
od niego miał na celu bardziej mnie uspokoić, niż dostarczyć nowych informacji,
tak naprawdę był bezużyteczny, aczkolwiek cieszyłam się, że w tak emocjonującym
i ważnym dla niego momencie pomyślał o moim samopoczuciu. Czułam, że wszystko
potoczy się tak, jak powinno, chwilami nie mogłam uwierzyć, że po trzynastu latach
w końcu ujrzę swego ukochanego. Kiedy o tym myślałam, przez sekundę miałam
ochotę stać się na nowo tamtą nieporadną, nieśmiałą dziewczyną, która nie mogła
obejść się bez pomocy Czarnego Pana. Ale ten stan szybko mijał. Choć te
niedorzeczne przebłyski marzeń pojawiały się dość często, wiedziałam, że
panowanie nad tą krainą było mi przeznaczone. W tej roli odnajdywałam się
najlepiej, czasami nawet przemykało mi przez głowę, że różdżka była jedynie
dodatkiem. Władałam potężnymi mocami bez jej użycia, ponieważ była to magia
starożytnych bogów, która wynikała nie z czystości mojej krwi, lecz z ciężkiej
pracy, którą włożyłam naukę.
Po całodziennej kontroli
uwijających się niczym mrówki robotników, udałam się do swoich prywatnych
komnat, gdzie zażyłam długiej, odprężającej kąpieli, choć gdzieś pod skórą
czułam nasilający się niepokój. Mimo że od samego rana starałam się skupić na
tym, co robię, myśli nieustannie uciekały do Little Hangleton, gdzie Lord
Voldemort miał odzyskać ciało. Czułam, że wszystko idzie tak, jak było
zaplanowane, gdyż Mroczny Znak na lewym przedramieniu palił mnie nieznośnie,
aczkolwiek nie było to jeszcze ostateczne wezwanie, raczej… przypomnienie o
tym, że stanie się to tej nocy.
Ciszę w wielkiej łaźni
zakłócał jedynie cichy, delikatny plusk wody, w której się moczyłam. Zanurzona
niemal po samą szyję wpatrywałam się pustym wzrokiem w naczynia i buteleczki z
przeróżnymi olejkami, substancjami i mazidłami, które wlewano do płytkiego
basenu zanim zrzucałam szaty i wchodziłam do niego, aby móc zmyć z siebie pył
pustynnego piasku, który otaczał mnie niczym ochronna tarcza z bladobrunatnego
dymu, kiedy jechałam rydwanem poprzez wydeptane drogi. Dopiero teraz, kiedy
miałam chwilę tylko dla siebie przypomniałam sobie uroczy spokój, który mieszał
się niestety z natarczywą czasami samotnością. Po wielu ciężkich godzinach
spędzanych pośród robotników, otumanionych mugolskich niewolników, wśród
wrzasków, rżenia koni i trzeszczenia kół mego rydwanu z ulgą wracałam do
cichego, wypełnionego sakralną atmosferą pałacu, gdzie mogłam całkowicie odciąć
się od tych, z którymi spędziłam dany dzień. Jednak w momentach, kiedy
brakowało mi ludzkiego towarzystwa, czułam się samotnie. Być może przez aurę,
którą sobie stworzyłam? Oprócz Heather nikt nie traktował mnie jak istotę,
która oddycha tak samo, jak oni. Z biegiem czasu stałam się w ich oczach jedną
z żywych bogiń. Dzieciom, które wciąż nie potrafiły się należycie zachować,
zabraniano wstępu do części zamku, gdzie ewentualnie mogłam się pojawić.
Dlatego też od samego początku mojego pobytu w Egipcie nie widziałam ani jednej
osoby, która nie skończyła jeszcze czternastu lat, choć czasami słyszałam
stłumione przez grube, kamienne ściany śmiechy i wrzaski bawiących się dzieci.
Wtedy zazwyczaj czułam w sercu ukłucie maleńkiej, ale ostrej igiełki. Już
przestałam się łudzić, że usłyszę kiedykolwiek dziecięcy śmiech, który nie
będzie dobiegał mnie ze specjalnych, zamkniętych dla mnie komnat.
Całkowity mrok rozciągał
się już za oknami, choć wciąż było jeszcze na tyle wcześnie, abym nie musiała
się denerwować, choć w żołądku wciąż czułam nieprzyjemny uścisk. Setki
maleńkich świec rozjaśniało wysoką komnatę ciepłym, pomarańczowym blaskiem,
który delikatnie zaczął mnie usypiać, dlatego prędko wezwałam swe pomocnice,
aby mnie wysuszyły, ubrały i umalowały, abym była gotowa na najistotniejszą w
tej chwili ceremonię. Kiedy najmłodsze, wciąż bardzo dziecięce kobietki
krzątały się przy mnie w milczeniu, ja starałam się ujrzeć oczami wyobraźni to,
co teraz działo się w ogromnym labiryncie. Czy Harry Potter dotknął już
podmienionego pucharu? A może wszystko niespodziewanie rozpoczęło się beze
mnie, ponieważ nie wyczułam subtelnego wzmocnienia? Przez długie lata
samotności i rozpaczy stałam się nieczuła i zimna, jak marmurowy posąg, jakich
pełno było na korytarzach i w komnatach mego pałacu. Wiedziałam jednak, że
wszystko pójdzie zgodnie z planem. Bartemiusz Crouch nie mógł zawieść, zbyt
wiele już utraciliśmy, aby odebrano nam i tę nadzieję.
I wtedy to poczułam. Ból na przedramieniu nie był wcale tak
subtelny i delikatny, jak się tego spodziewałam, wręcz przeciwnie, ugodził z
całą mocą, aż zgięłam się wpół, rozmazując świeże malowidła pojawiające się
sukcesywnie na moich nagich ramionach. Trwał on przez kilka długich sekund, po
czym zelżał do swej poprzedniej siły, do której zdążyłam się już przyzwyczaić.
Natychmiast odepchnęłam od siebie dobiegające piętnastki dziewczęta,
które poupadały na podłogę, tłukąc dzierżone w ramionach słoiczki; podłoga
natychmiast zabarwiła się na czarno, złoto i niebiesko, w tych kolorach były
także i białe, lniane szaty pomocnic. Przeraziły się. Ich okrągłe, oprawione
czernią oczy utkwione były nieprzerwanie w mojej osobie, ale ja nie rzekłam im
ani słowa, wezwałam tylko Heather, która nieprzerwanie stała pod drzwiami
łaźni.
- Natychmiast wylatuję –
oświadczyłam, a moje serce biło tak mocno, że ciężki, złoty medalion, który
zakrywał nagie piersi niemal delikatnie się poruszał. – Wiem, że nie potrwa to długo, ale proszę, abyś to ty miała oko na
wszystko podczas mojej nieobecności. Tylko tobie mogę zaufać.
Dziewczyna dygnęła posłusznie, choć perspektywa pełnienia tak
odpowiedzialnej funkcji przytłoczyła ją nieco, bo nie odpowiedziała mi na to w
żaden sposób, tylko przyglądała się, jak przywdziewam szorstkie, pomarańczowe
futro z lwiej skóry, dobywam różdżki i przywołuję nią jeden ze wspaniałych,
najszybszych dywanów, jakie posiadaliśmy.
Dosiadłam go na
otwartym, półokrągłym balkonie i wystrzeliłam w powietrze ku lśniącym gwiazdom.
Nigdzie nie były one tak widoczne, jak tutaj, nad nieskażoną ludzką ręką
pustynią. Jednak nie miałam czasu na podziwianie uroków kosmosu. Z całych sił
trzymałam oba rogi dywanu, który rozpędzał się coraz bardziej i bardziej, aż
świat stał się dla mnie jedną wielką, rozmazaną, czarno żółtą plamą. Nie
widziałam morza, nad którym przelatywałam, nie widziałam samochodów, które
śmigały ulicami… Miałam do pokonania dwa ogromne, wodne zbiorniki, które wciąż
w pewien sposób budziły we mnie lęk, aczkolwiek wiedziałam, że im szybciej to
uczynię, tym prędzej będę mogła się teleportować, kiedy będę już wystarczająco
blisko celu. Krótki płaszcz szalał na moich ramionach i plecach, a ja
błogosławiłam się w duchu, że pomyślałam o tak błahej rzeczy, jak wierzchnia
szata. Anglia, choć nareszcie ciepła i przyjemna, była o wiele chłodniejsza i
mniej gościnna, niż wiecznie gorący Egipt.
Kiedy przelatywałam nad
kanałem La Manche, wiedziałam, że to już jest ten moment. Zwinęłam się razem z
wiotkim dywanem i obróciłam dookoła swojej własnej osi, a siła deportacji
wepchnęła mnie w czasoprzestrzeń, która napierała na mnie ze wszystkich stron,
aby w najbardziej krańcowym momencie wyrzucić bezceremonialnie na twardą,
trawiastą ziemię. Choć upadłam na nią nieco pokracznie, na nogi podniosłam się
z największą gracją. Rozejrzałam się automatycznie, aby zbadać, czy moje moce
przeniosły mnie w odpowiednie miejsce, jednak nie pomyliłam się ani trochę.
Stary, zapuszczony cmentarz nosił już ślady czarnej magii, gdzieś w oddali
majaczył jakiś rozpadający się kościół… Tak, to było to miejsce, lecz spowite
gęstą mgłą, która skutecznie utrudniała widzenie. Udało mi się dostrzec ogromny
kocioł, w którym coś się poruszało. Wzniosło się ku górze i wyprostowało. Teraz
już widziałam wyraźnie, tak, była to męska sylwetka. Dokładnie taka, jaką
zapamiętałam. W żołądku coś mocno mnie ścisnęło, a ja wstrzymałam oddech, kiedy
usłyszałam:
- Odziej mnie.
Tym razem mniejsza, skulona i drżąca postać podniosła coś z ziemi i
narzuciła byle jak na wysokie, chude, męskie ciało. Szata opadła, a Czarny Pan
wyszedł z gęstej, ciężkiej pary, która nieprędko, acz sekwencyjnie się
rozpływała. Nie był tym przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcem, którego poznałam
bardzo wiele lat temu na stacji King’s Cross, choć tak naprawdę nie
spodziewałam się ani przez chwilę, że kiedy wyjdzie ku mnie z tego kotła, ujrzę
nieco starszego i doskonalszego Toma Riddle’a. Nie był także potworem, którego
rozmazana, woskowata twarz przywodząca na myśl maskę wywoływała we mnie strach
i niepokój. Teraz rysy jego twarzy były ostre i szlachetne, a skóra niemal
jarzyła się w mroku perłowo białym blaskiem, choć tak naprawdę jedyną cechą,
która natychmiast przykuwała uwagę, były jego oczy. Ogromne, szkarłatne niczym
dwa drogocenne kamienie, przedzielone wąskimi jak u kota źrenicami. I patrzyły
prosto na mnie. Starałam się zapanować nad emocjami, jednak nagromadzona przez
trzynaście lat tęsknota przelała się niczym przepełniona eliksirem czara.
Czułam się jak we śnie, kiedy jego silne ramiona wzniosły mnie nad ziemię, a
wargi spoczęły na moich. Powróciło dawno już zapomniane uczucie pożądania, choć
wiedziałam, że zanim spotkamy się w sypialni sam na sam, Czarny Pan będzie
musiał dokończyć swój plan.
Nogi znów stały się dla
mnie oparciem, a zimne, kościste dłonie, które spoczęły na moich rozgrzanych policzkach sprawiły, że po
plecach przebiegł mi dreszcz. Od kiedy tylko Voldemort powrócił pod karłowatą,
stworzoną przez Glizdogona postacią, często wyobrażałam sobie ten moment. Wtedy
jeszcze nie wiedziałam, jak ceremonia będzie wyglądać, zatem sądziłam, że
przybędę na jakiś skomplikowany, napędzany tajemniczymi pieśniami rytuał. Mimo
to nie zawiodłam się, gdyż wszystko szło po naszej myśli.
- Marzyłam o tej chwili, mój
kochany – wyszeptałam, przyciskając swoje ukryte na złotą kopułą czoło do
piersi Czarnego Pana.
- Nie bardziej, niż ja –
brzmiała odpowiedź.
Lord Voldemort odwrócił się szybko w stronę grobowca, do której
przywiązane było jakieś ciało, którego wcześniej nie zauważyłam; ja uczyniłam
to samo. Faktycznie. Do płyty przymocowano jakieś naprężone, chłopięce ciało,
jednak mgła, która wydobywała się z kotła była wciąż wystarczająco gęsto, więc
musiałam dłużej przyglądać się czarnej sylwetce, aby rozpoznać w niej postać
czternastoletniego Harry’ego Pottera. Kiedy przyjrzałam się jego zakrwawionej,
brudnej twarzy, całkiem męskim już dłoniom, przeżyłam swego rodzaju szok. Moja
samotność trwała tyle, co całe życie tego biednego chłopca, którego przywiązano
do tej nagrobnej płyty niczym zwierzę składane bogom w ofierze. Na początku
zrobiło mi się go żal, jednak po chwili uzmysłowiłam sobie, że to przez niego
zmuszona byłam cierpieć przez tyle długich lat.
Glizdogon upomniał się o
obietnicę złożoną mu przez jego pana. Voldemort zaśmiał się pod nosem i chwycił
dość brutalnie lewy nadgarstek swego naiwnego sługi, jednym ruchem podciągnął
zakrwawiony rękaw, a naszym oczom ukazał się czerwony Mroczny Znak. Wystarczyło
jedno dotknięcie, aby magiczna blizna w momencie stała się czarna jak noc. Ów
czyn sprawił Glizdogonowi wiele bólu, jednak nie był on jedyną osobą, która to
odczuła. Mój Znak, mimo że od dawien dawna czarny, zapłonął nagle żywym ogniem.
Tym razem wszyscy śmierciożercy musieli zdać sobie sprawę z tego, że ich pan
powrócił. Pozostało czekać.
Czarny Pan przemówił do
Harry’ego Pottera, który wciąż wisiał zakneblowany na grubych linach, dławiąc
się własną śliną. Przewalał oczami jak schwytany w sidła zając, a ja już
wiedziałam, że wpadł prosto w ramiona Ozyrysa. Jednak nie będzie w jego
przypadku odrodzenia. Śmierć Pottera miała zapoczątkować rządy Lorda Voldemorta
nie tylko w świecie czarownic i czarodziejów. Kiedy zasiądzie na tronie, do
stóp padną mu także mugole.
Nagle zaczęło się dziać
coś niepokojącego. Płaszcze i czarne, długie peleryny zaczęły wirować dookoła
nas przy akompaniamencie donośnych trzasków teleportacji i nieprzyjemnego
szelestu. Pomiędzy nagrobkami pojawili się, jak na komendę, niemalże wszyscy
wezwani śmierciożercy. Całe oczekiwane, elitarne grono osób, które Czarny Pan
wybrał osobiście. Ustawili się w półokręgu, zostawiając między sobą puste
przestrzenie, jakby każdy z nich znał doskonale swoje miejsce w szeregu. Kiedy
już poruszenie opadło, jeden z zamaskowanych przybyszów wymamrotał coś
niewyraźnie, upadł na kolana i podczołgał się do Voldemorta, aby ucałować skraj
jego szaty; reszta poszła w jego ślady. Czarownice i czarodzieje podchodzili
skuleni do swego pana, jakby był jakąś cudowną figurką, która przynosi
szczęście, kiedy ucałuje się kawałek jej ubrania. Patrzyłam na to z rosnącym
zaskoczeniem, wsłuchując się jednocześnie w ciche, bolesne pochlipywanie Petera
Pettigrew.
W momencie, gdy ostatni
śmierciożercy zajął miejsce w szeregu, Voldemort zaczął swą mowę. Od lat chciał
ją wygłosić, widziałam satysfakcję malującą się na jego twarzy, której nie
potrafił ukryć. Przechadzał się powoli i mówił. Setki, tysiące słów żalu,
pretensji i złości, które, wypowiadane spokojnie i cicho, wzbudzały w każdym tu
zgromadzonym mężczyźnie i kobiecie poczucie winy. Jeden z nich nie wytrzymał wyrzutów
sumienia. Wystąpił na przód, znowu upadł na kolana i zaczął drżącym z przejęcia
głosem wygłaszać swe płaczliwe przeprosiny. Zaklęcie padło niemalże
natychmiast. Chęć powrotu do łask kosztowała Avery’ego wiele bólu; zaklęcie
Cruciatus trwało krótko, lecz śmierciożerca wciąż drżał i dyszał ciężko, kiedy
podnosił się na nogi.
Kiedy tylko na cmentarzu znów zapanowała cisza, a krzyki niewiernego
sługi rozpierzchły się pomiędzy grobami, Voldemort wezwał do siebie Glizdogona.
Mimo że nie był najodważniejszym i najbardziej utalentowanym śmierciożercą,
odnalazł swego pana i pomógł mu powrócić do świata żywych. Uczynił coś, czego
ja nie potrafiłam, choć tak bardzo tego pragnęłam. Peter otrzymał swoją
nagrodę. Jedno machnięcie różdżki wystarczyło, aby do krwawiącego kikuta
przylgnęła jaśniejąca w mroku dłoń. Glizdogon przez cały ten wieczór myślał
tylko o tym. W podzięce ucałował skraj szaty Voldemorta, otarł łzy z brudnych
policzków i zajął jedno z pustych miejsc w szeregu śmierciożerców.
Zaczaiłam się nieopodal
przywiązanego do nagrobka Harry’ego Pottera, kiedy Czarny Pan nadal przechadzał
się po cmentarzu, rzucając w kierunku niektórych swoich sług kilkuzdaniowe
komentarze. Niektóre były pochlebne, inne zaś przypominały nieprzychylne uwagi,
jakimi nauczyciel mógłby poczęstować niesfornego uczniaka. Wypatrzyłam wśród
zamaskowanych, odzianych w czerń czarowników Lucjusza Malfoya. Nie było to
trudne, ponieważ długie, jasne, niemalże białe włosy upadały na jego ramiona,
poza tym zapewnił Lorda Voldemorta o swej wierności. Kiedy tylko przemówił,
poczułam gdzieś w środku nieprzyjemne ukłucie gniewu. Mimo że to do Zivit
miałam żal z powodu romansu z człowiekiem, którego uważałam za tchórza, moje
uczucia co do Malfoya nie ociepliły się ani trochę. Byłam na siostrę wściekła i
życzyłam jej jak najgorzej, lecz myśl o tym, że mogłaby odnowić romans była nie
do zniesienia.
Spojrzałam na Harry’ego. Przysłuchiwał się słowom Czarnego Pana tak,
jakby sądził, że jakimś cudem uda mu się przegryźć grube niczym kobiece
nadgarstki sznury, pokonać bez różdżki swego największego wroga oraz tłum
uzbrojonych po zęby śmierciożerców i odlecieć na leżącym nieopodal martwym
ciele jakiegoś chłopaka. Najbardziej zainteresowała go opowieść Voldemorta
dotycząca jego wygnania. Ja słyszałam to już wiele razy i pytałam go wtedy,
dlaczego nie użył resztki sił, aby powrócić do Egiptu, gdzie kapłani Anubisa
uczyniliby dlań więcej, niż pozbawiony magicznych talentów Glizdogon. Słyszałam
wtedy, że „magia moich bogów nie jest
tym, co mogłoby mu pomóc, ponieważ żaden egipski kapłan nie zrozumie istoty
podzielonej na siedem części duszy”. Tak się kończyła rozmowa z nim. Lord
Voldemort był uparty jak sam diabeł.
Ale opowieść szybko się
skończyła i Harry Potter musiał samodzielnie podjąć walkę o swoje życie, które
i tak zakończy na tym cmentarzu. Byłam w szoku, ponieważ sądziłam, ze Czarny
Pan zechce jak najszybciej zakończyć jego żywot, jednak wykazał się prawdziwym
męstwem. Glizdogon przeciął zakrwawionym nożem liny i wyjął chłopcu knebel, a
Harry upadł na ziemię, wzbudzając tym samym ciche, nieśmiałe jeszcze śmiechy
śmierciożerców. Peter postawił go na nogi i wcisnął mu różdżkę w dłonie, jednak
młody Gryfon nie wiedział jeszcze, co się z nim działo. Twarz miał sflaczałą,
pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Czarny Pan natomiast zaproponował pojedynek.
Kiedy już zrzucił z serca ciężar żalu, zaistniała sytuacja zaczęła go bawić.
Pogrywał ze swoją przyszłą ofiarą, która, choć nie wypowiedziała ani słowa,
walczyła z nim z całych swoich sił.
Wydawało mi się, że
pojedynek zakończy się prędko. Znów padło zaklęcie Cruciatus, a cmentarz na
nowo wypełnił się rozpaczliwymi wrzaskami. Tym razem jednak krzyczał Harry, a
śmierciożercy śmiali się i szydzili z chłopca. Ja zaś nie widziałam w tym nic
zabawnego. Chciałam, aby Voldemort szybko zakończył sprawę, lecz wiedziałam, że
jego duma nie pozwoli mu na to. Będzie jeszcze przez długi czas mścił się na czternastolatku
za wiele, wiele lat cierpień i wstydu. Dopiero na koniec, kiedy dzieciak będzie
już zmęczony nieustającym cierpieniem, zgodzi się łaskawie go zabić.
Nagle stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Kolejne zaklęcie
wystrzeliło z różdżki Voldemorta, ale Harry Potter upadł na ziemię, zrobił
zręczny unik i w ostatniej chwili ukrył się za kamienną tablicą. Szydercze
komentarze Czarnego Pana jeszcze bardziej rozbawiły śmierciożerców, którzy
również zaczęli rzucać złośliwymi uwagami, ja jednak spostrzegłam cień
niepokoju na twarzy ukochanego. Nie podejrzewał, że chłopak w jakiś sposób go
oszuka. Nieustannie go podjudzał, wbijał gwoździe w jego czternastoletnią dumę,
aż Harry powoli wyszedł zza grobowca, ściskając w dłoni różdżkę. Był wszak Gryfonem,
nie mógł pozwolić na to, aby umarł jak tchórz, usiłujący uciec przed śmiercią
jak szczur. Kiedy Glizdogon przecinał sznury, wyglądał jak podduszony kot,
teraz zaś stał wyprostowany i dumny mimo bólu, które rozsadzało jego ciało. Minęło
kilka sekund, po których jednocześnie padły dwa zaklęcia. Avada kedavra i Expelliarmus
zderzyły się ze sobą, tworząc strzelający złotymi iskrami pręt łączący obie
różdżki. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, odsuwając się gwałtownie, gdyż blask
tych dwóch zaklęć boleśnie mnie oślepił. Kiedy odzyskałam wzrok, spostrzegłam,
że Lord Voldemort i Harry Potter unoszą się nad ziemią, a otacza ich złota,
gorąca kula strzelająca we wszystkie strony błyskawicami. Śmierciożercy
usiłowali w jakiś sposób dostać się do środka. Byli równie przerażeni, co ich
pan, jednak nie byli w usunąć czarodziejskiej kopuły. Ja natomiast stałam z
rękami opuszczonymi po obu stronach tułowia i przyglądałam się wszystkiemu. Nie
uczestniczyłam w tej ceremonii ani nie przemówiłam choćby jednym słowem. Byłam jedynie
posągiem, który obserwował ludzkie poczynania i nie potrafił… a może nie chciał
w to ingerować?
Kiedy przesuwające się
po złotym pręcie pierścienie dotknęły końca różdżki Voldemorta, wydobyło się z
niej coś, co przeraziło mnie nie na żarty. Perłowo biała, zwiewna postać
chłopaka szepczącego coś do Harry’ego. Chłopaka o twarzy tego trupa leżącego
kilka metrów od potężnego kotła. Ale to nie był koniec. Zaraz za młodzieńcem
pojawiła się kolejna postać, tym razem jakiegoś wysuszonego, przygarbionego staruszka.
Śmierciożercy również cofnęli się z przestrachem, a ich ciała zesztywniały.
Przerażenie pokonało chęć zreflektowania się w oczach swego pana, które teraz
skupione były jedynie na postaciach, wynurzających się z jego różdżki. Trzecim
widmem okazała się być jakaś brzydka kobieta z grubymi ramionami i wielkimi
piersiami. Duchy krążyły dookoła Czarnego Pana, szepcząc mu do uszu jakieś
nieprzyjemne groźby; ich twarze nie były już ludzkimi obliczami. Teraz
wykrzywiały się paskudnie, wytrzeszczały czarne oczy, a zęby stały się długie i
ostre. To były demony. Nieatrakcyjna kobieta nie była ostatnim widmem. Zaraz za
nią wyskoczyła również dziewczęca sylwetka, jednak ta była piękna i czysta. Nie
podleciała, aby straszyć Voldemorta, zwróciła się od razu do Harry’ego. Mimo że
nigdy nie widziałam matki tego czternastoletniego Gryfona, gdzieś w środku
poczułam, że to musi być jej duch. Piątą w kolejności zjawą była postać
mężczyzny wyglądającego niemalże tak samo, jak walczący z drżącą gwałtownie
różdżką chłopak. To był już ten moment. Gryfon szarpnął nią z całej siły, a
promień łączący go z Voldemortem natychmiast pękł, rozrywając złotą, gorącą
kulę, która zwaliła nas wszystkich z nóg.
Upadłam boleśnie na plecy, a potężny powiew mocy przygwoździł mnie z
całej siły do zimnego, nieprzyjemnego podłoża. Nie mogłam otworzyć oczu, bo
czułam, że jeśli to uczynię, natychmiast staną w ogniu. Słyszałam wrzaski
Voldemorta. To one zachęciły mnie do walki z szalejącą po cmentarzu energią.
Zasłoniłam twarz ramieniem, uchyliłam powieki i ujrzałam przeskakującego nad
płytami nagrobnymi Pottera. Strzeliłam weń zaklęciem, jednak czerwony pióropusz
jedynie musnął jego śmigającego w powietrzu buta. Sekundę później chłopak był
już przy ciele kolegi, a w jego stronę leciał wielki puchar. Kiedy tylko
dotknął jego wyciągniętej ręki, Harry Potter zniknął. Cmentarz wypełniły
wściekłe wrzaski Czarnego Pana, a ja z trudem podniosłam się na nogi i
zawołałam:
- Uciekł! Pozwoliłeś mu uciec!
~*~
Ten rozdział jest nieco
inny, muszę przyznać, że nawet się trochę wysiliłam, choć sądziłam, że będzie
inaczej, bo przecież główny temat tego odcinka do powrót Lorda Voldemorta (a po
co czytać skróconą, gorszą wersję na blogach, skoro można przeczytać oryginał w
książce), dlatego bardziej skupiłam się na opisach i przeżyciach, niż na
dialogach. Cieszę się, że nie ma podczas tej sceny ani jednej wypowiedzi. Już
raz opisywałam powrót Voldemorta na Siostrzenicy
(chwała Bogu, że mi się upiekła powtórka z rozrywki na Douce Fleur, Macy nie
pojawiła się na cmentarzu), poza tym jest to scena tak ważna i przede wszystkim
znana, że po prostu nie ma sensu tworzyć kolejnej (identycznej jak w książce)
odsłony. Dedykacja dla Fan Cro :*
~Eweline
OdpowiedzUsuń6 grudnia 2014 o 20:44
TAAAK! Tom wrócił! Sama miałam pewien ucisk w żołądku jak czytałam te zdania, kiedy Dżahmes była w Egipcie. Nie mogłam się doczekać. Szkoda, że Potter uciekł, mam nadzieję, że nie pozwolisz mu zabić Toma, jak to było w oryginale. Inaczej będę zła.
Nie mogę się doczekać rozdziału :)
Wierna czytelniczka,
Eweline
7 grudnia 2014 o 13:57
UsuńUwaga, spoiler. Powiem tak: Potter zginie. Ginny zginie. Co do Rona i Hermiony… Nie wiem jeszcze, ale pewnie też zginą, bo ich nie lubię xD
~Fan Cro
Usuń8 grudnia 2014 o 16:52
Hermiona zginie?? Tak?? Chcę to przeczytac xD
22 grudnia 2014 o 21:14
UsuńTak, pewnie tak xD
~Sheirana
OdpowiedzUsuń6 grudnia 2014 o 22:32
Oo, czekałam na ten moment od bardzo dawna :) Swoją drogą, ten opis sceny powrotu Voldemorta i jego pojedynku z Harrym w takiej formie faktycznie był fajnym pomysłem, bo zamiast czytać kolejny raz to samo, można było spojrzeć na to z perspektywy Dżahmes ;)
7 grudnia 2014 o 13:55
UsuńW zasadzie perspektywa była podobna to perspektywy Harry’ego, przynajmniej do czasu pojedynku. Bardzo chciałam tę scenę napisać „na odwal się”, żeby tylko była, ale jak sobie pomyślałam, że to wiąże się z przepisywaniem dialogów albo wstawianiem ich w tylko trochę zmienionej formie, zrezygnowałam. Chyba czasami wygodniej jest wymyślić coś innego, niż iść utartą ścieżką xD
~paulinapatrycjaa
OdpowiedzUsuń6 grudnia 2014 o 22:56
Fajny Rozdział ! Miło sie go czytało. Czekam na następny rozdział. :-P
^_^ °_° ^_^
7 grudnia 2014 o 13:53
UsuńDziękuję za miłe słowa :)
~Lauren
OdpowiedzUsuń7 grudnia 2014 o 17:33
Cześć! Czytam od wielu lat DLR. Fajnie, że Voldemort wreszcie wrócił xD Rozdział bardzo miło się czyta, czyli tak jak zawsze. Nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału :)
PS. Jeśli chcesz możesz wpaść na mój (też potterowski) blog: http://iskierka-milosci.blogspot.com/
22 grudnia 2014 o 21:14
UsuńMiło mi! :)
Nom, w końcu wrócił, w końcu akcja jakoś się potoczy xD
~Fan Cro
OdpowiedzUsuń8 grudnia 2014 o 16:55
Hej ;*
Nie mogę uwierzyć… Dlaczego On wrócił? Dlaczego? A Harry? Dlaczego On Go nie zabił, albo chociaż nie poprzestawiał kości – choć wiadomo, że Czarny Pan i tak by nie ucierpiał. Taki typ, jak On zawsze wyjdzie cało z każdego kataklizmu i napadu.
Właśnie w komentarzu wyjawiłaś, że Hermiona zginie. Nie lubię jej, nie chodzi o kolor włosów, a raczej o jej charakter. Ona nie pasuje na przyjaciółkę żadnej z Twoich głównych bohaterek. Nawet obok Sophie jej sobie nie wyobrażam.
I dziękuję za dedykację ;)
22 grudnia 2014 o 21:17
UsuńHermiona to jeszcze jeszcze. Ale Ron… masakra. Ciepłe kluchy do kwadratu, zero jakiegokolwiek charakteru, zero charyzmy… Nuda, po prostu nuda xD
~Eweline
OdpowiedzUsuń19 grudnia 2014 o 21:43
Kiedy będzie rozdział?
Spóźnia się :<
22 grudnia 2014 o 21:15
UsuńDzisiaj muszę skończyć tę miniaturkę, a zaraz potem piszę na DLR xD