— Czekałem na ciebie.
Chyba specjalnie stał na korytarzu pod
tajnym przejściem, dopóki nie wyszłam; opierał się o ścianę naprzeciwko, ręce
krzyżował na piersi, i choć nie wykazywał żadnych innych oznak zniecierpliwienia,
nawet przez potworne otumanienie poczułam w kościach, kiedy wkroczyłam we wściekle
falującą aurę. Jak pijana ruszyłam w stronę wyjścia, starając się utrzymać się
na nogach. Nie mogłam na niego patrzeć. Nie chciałam z nim rozmawiać.
— Czekałem na
ciebie — powtórzył; dosłyszałam w jego głosie nutkę groźby, choć
wszystkie dźwięki odbierałam jak zza grubej szyby. — Wczoraj. Wydaje
ci się, że mam czas, który mogę marnować na czekanie?
Bez trudu zastąpił mi drogę i musiałam na
chwilę zamknąć oczy, żeby uspokoić narastającą we mnie burzę. Jego widok podziałał
jak zapalnik, uruchomił wszelkie emocje, które miały okazję nagromadzić się
przez całą noc. Strach, złość, rozpacz, bezradność, pretensja… Całe morze
pretensji, pieniące się na widok stojącego na korytarzu Riddle’a.
— Nie ma już żadnego
dziecka — powiedziałam dziwnie obcym głosem, patrząc na plamę światła
tuż przy schodach prowadzących do holu. — To twoja wina, nie chcę cię
znać.
Tamte słowa wyrwały mi się zupełnie
płynnie, naturalnie, nie wiązały ze sobą żadnych wyrzutów sumienia. Nie
myślałam wtedy o Nicku, nie myślałam o sobie, ale o nim, bo pozwolił, żebym
została sama; nie potrafiłam zaakceptować, że tego nie przewidział. Wyminęłam
go i niemal po omacku, podpierając się ścian, wpadłam do sali wejściowej.
Dopiero gdy wypowiedziałam to, co się we mnie kotłowało, pod powiekami zebrały
się łzy, ale spięłam się i nie pozwoliłam im wypłynąć. Nie będzie żadnego
płaczu, bo nie starczy go, aby odkupić to, czego się dopuściłam. Z zaciśniętymi
do bólu zębami, czując nieustające rwanie w okolicach miednicy, wyszłam na
dziedziniec, żeby gapić się na oblodzoną fontannę i niekończące się pasma
bieli. Na ich tle czarne mroczki przed oczami stały się jeszcze wyraźniejsze i
coraz bardziej zawężały pole widzenia, lecz nie dbałam o to. Nie dbałam o nic,
bo nie miałam dla kogo dbać. Nie było nas,
zostałam tylko ja. Pustka wydawała
się niemal namacalna, ziała martwotą z brzucha ukrytego pod szatą, jakby ta noc
wydrążyła w nim dziurę.
Siedziałam pod zadaszeniem, ale nie
uchroniło mnie to przed szalejącym po placu śniegiem. Maleńkie płatki zacinały
ostro z zimnym wiatrem, a mróz — choć zostałam przez niego dotkliwie
pokąsana — ostudził poczucie rozbicia. Tkwiłam na zewnątrz
wystarczająco długo, by odnieść wrażenie, że przymarzłam do murku, a drżenie
zupełnie przejęło kontrolę nad moim ciałem, jednak nie chciałam stamtąd
odchodzić. Powrót do szarej rzeczywistości, szkolnego gwaru, do godzinnych
lekcji i prac domowych wydawał się w tym momencie nieprawdopodobny. Obowiązki,
punkty, szlabany, oceny nie przedstawiały żadnej wartości.
Nie musiałam długo czekać, by się zjawił.
Doskonale wiedziałam, że nie pozwoli, bym o cokolwiek go winiła, choć
spodziewałam się, że przyniesie ze sobą niepokojący smród wściekłości, a nie aromat
jeszcze ciepłych tostów. Gula, która pojawiła się gardle na dźwięk kroków, nie
chciała przestać rosnąć.
— Nie byłaś na
śniadaniu — powiedział jak gdyby nigdy nic i wyciągnął rękę z
zawiniątkiem.
Niewiele myśląc, trzasnęłam w nią z taką
siłą, że serwetki rozwiały się po dziedzińcu, a chleb rozsypał się po śniegu,
barwiąc go dżemem truskawkowym. Na ten widok do głowy uderzyło mi gorąco, tak
że mróz na moment przestał istnieć. Tom zamarł na chwilę, ale nie interesowałam
się ani nim, ani jego zniecierpliwieniem; chciałam się udusić rosnącym
rozgoryczeniem. Tymczasem coś ciężkiego spoczęło na moich
ramionach — płaszcz, jeszcze nagrzany i nasycony znajomym zapachem.
Tego nie miałam już siły zrzucić, w zamian za to ukryłam twarz w dłoniach. Po
napierającej zewsząd bieli ulga, jakiej doznały oczy, okazała się wręcz
bolesna.
— Jeśli postanowisz zjawić się na
zajęciach…
Nie wytrzymałam. Chciałam na niego
wrzasnąć, ale z gardła wydarło mi się tylko ochrypłe warknięcie.
— Tylko tyle? — przerwałam
mu, zrywając się na równe nogi; płaszcz zsunął się z grzbietu i wylądował na
oblodzonym kamieniu. — O nic nie zapytasz? Jak to się stało? Przez
kogo? Nie zamierzam się nigdzie zjawiać,
możesz to przekazać Slughornowi, Campbell czy komu tam chcesz… albo nikomu nie
przekazuj, nie dbam o to. Zejdź mi z oczu.
Przez twarz Toma — jeszcze
chwilę temu bladą i znacznie napiętą — przebiegł dziwny cień, a on
sam wyprostował się z godnością. Bez śladu niezadowolenia czy poirytowania.
Skinął tylko głową i odparł cicho, grzecznie:
— Jak sobie życzysz.
Zostawił mnie na dziedzińcu nadal dyszącą
ze złości, a teraz i zakłopotaną. Nie mogłam wpatrywać się w jego plecy, kiedy
się oddalał; opadłam z powrotem na zimny murek i znów schowałam się za rękami.
Były zimne jak lód. Kiedy gniew trochę osłabł, chłód uderzył ze zdwojoną siłą;
przez chwilę się wahałam, ale w końcu — zziębnięta, niezadowolona i
obrażona na cały świat — sięgnęłam po leżący w śniegu płaszcz.
Mimo że nie potrafiłam dopuścić do siebie
myśli o wejściu do szkoły, godzinę później wracałam chwiejnym krokiem z dormitorium
Ślizgonów, dźwigając torbę ze Standardową
księgą zaklęć i słownikiem na starożytne runy. W klasie Flitwicka usiadłam
obok Notta, ignorując jego znaczące spojrzenia, kiedy zobaczył moją twarz.
Wiedziałam, że wyglądałam fatalnie, lecz w tamtej chwili koncentrowałam się bardziej
na tym, aby trzymać się nienagannie prosto. Nauczyciel zaczął mówić o zaklęciu
przywołującym, a ja widziałam go jak przez mgłę, wyłapywałam co drugie słowo,
starając się skupić wzrok na karniszu nad głową profesora, lecz zamiast jednego
widziałam trzy. Im mocniej się w nie wpatrywałam, tym szybciej zaczynały
wirować. Zrobiło mi się niedobrze od patrzenia na tę karuzelę, ale nie zdążyłam
przeanalizować szans na zwymiotowanie, bo w następnej chwili cały obraz
zniknął, w świadomości pozostało tylko nieprzyjemne ścierpnięcie. Chociaż czerń
była tak… odprężająca. Pragnęłam zostać w niej na zawsze.
Obudziłam się w skrzydle szpitalnym z
ciężką głową i rękami jak z drewna. Powieki zdawały się ważyć tysiąc funtów i
dopiero za którymś podejściem udało się je podnieść. Powoli odzyskiwałam czucie
w kończynach, choć paskudne odrętwienie za nic nie chciało ustąpić; z czasem z
tła szumów, pomruków i krzątaniny zaczęły wyłaniać się konkretne dźwięki.
Podzwanianie szklanych buteleczek, kroki, słowa.
— …to nie jest pierwszy raz, droga
pani.
— Wiem, że nie jest, Horacy ma mnie
za pomyloną? Jestem głucha, ale sklerozy jeszcze nie mam. A ten co się tak gapi
jak kudłoń w malowaną stajnię? Niech poda pomarańczową fiolkę. Tamtą
pomarańczową! Ja nie wiem, czego ich uczą w tej szkole…
Przepalonego głosu pani Jones nie dało
się pomylić z żadnym innym. Zobaczyłam ją pochylającą się nade mną z różdżką w
jednej ręce i ogromną szprycą w drugiej, a Tom właśnie podawał pielęgniarce
ampułkę, o którą prosiła. Choć nadal byłam obolała i zmęczona, natychmiast
usiadłam i cofnęłam się pod samo żelazne wezgłowie. Igła miała dobre sześć
cali, a jadowicie pomarańczowy płyn zdawał się musować w szklanej strzykawce.
— A-a to po co? — wyjąkałam
słabym głosem, ale zostałam zgromiona spojrzeniem wyblakłych oczu.
— Nie jojczy jak małe dziecko i poda
rękę.
Niechętnie wyciągnęłam w jej stronę łokieć,
a czarownica bezceremonialnie podwinęła rękaw szaty i wymacała coś w zgięciu
ramienia; odwróciłam głowę i w tym samym momencie poczułam mocne, pewne
ukłucie. Miałam wrażenie, że eliksir rozpuszczał żyły, którymi przepływał, ale
nieprzyjemne uczucie mrowienia szybko zmieniło się w rozluźniające ciepło.
Niemal natychmiast odzyskałam trzeźwość umysłu, jakbym zjadła solidny obiad i
dobrze się wyspała.
— Znowu nic nie
jadła? — zapytała pielęgniarka, przykładając do ranki skrawek gazy; w
miejscu po igle została tylko mała, czerwona kropka. — Straciła dużo
krwi, zaraz będziemy badać, niech tylko profesor i kolega wyjdą…
— Nie! Nie trzeba. — Pani
Jones spojrzała na mnie karcąco z uniesionymi brwiami, więc dodałam, ściszając
głos do szeptu: — To znaczy… ja mam teraz… no wie pani, te dni…
Czarownica łypnęła wrogo na stojących
przy łóżku mężczyzn i zamachała ręką, żeby się odsunęli. Kiedy cofnęli się pod
same drzwi, przysunęła się bliżej, ale nie patrzyła już tak srogo. Z takiej
odległości jeszcze silniej woniała lawendowymi kulkami na mole i mocnymi, starymi
fajkami, lecz starałam się nie dać po sobie poznać, że wstrzymywałam oddech.
— Od jak dawna ma takie obfite
krwawienia?
— Od… od niedawna. — Nie
mogłam w to uwierzyć, z jaką szybkością wymyśliłam tak genialne kłamstwo. I
choć miałam wrażenie, że płonęła mi twarz, zamierzałam ciągnąć ten temat,
dopóki nie zostanę wypuszczona z powrotem na lekcję. — Tak właściwie
od… od pół roku?
— A wkładki jak często zmienia?
— Cz-często… kilka r-razy dziennie…
Siedziałam tylko w szkolnej szacie, mój
gruby, wełniany sweter został zdjęty, a w skrzydle szpitalnym panowała
temperatura podobna do tej na korytarzach, ale pod ubraniem poczułam krople
potu. Bardzo chciałam ukryć się za dłońmi, lecz od natarczywego, sępiego
spojrzenia pielęgniarki nie było ucieczki. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek przeżyła
tak palące zażenowanie, jednak pani Jones zebrała chyba wystarczająco
informacji, bo wyprostowała się i pomaszerowała żwawo w kierunku czających się
niedaleko wyjścia czarodziejów. Nareszcie mogłam odetchnąć, choć delikatny
zapach papierosów pozostał nie tylko w powietrzu, ale i na wszystkim dookoła. Wywąchałam
go nawet na włosach.
— Horacy powie Filiusowi, że
dziewczynie nic nie będzie — oświadczyła podniesionym głosem, który
na nowo stał się zrzędliwy i nieprzyjemny. — Dostanie jeszcze eliksir
wzmacniający, witaminy z żelazem i zostanie w szpitalu, jak się nic nie
pogorszy, wypuszczę ją na kolację.
— No dobrze,
dobrze — mruknął profesor Slughorn, wychyliwszy się, żeby na mnie
zerknąć. Wyglądał na bardzo zafrasowanego i chyba trochę zbladł pod wąsami. — Jak
tam, moja droga, lepiej się czujesz? Aleś nam napędziła strachu… a profesor
Flitwick jak się przejął! Będziesz musiała później pójść i go uspokoić, chociaż
wcale bym się nie zdziwił, gdyby przed obiadem sam tu przyleciał! No dobrze,
dobrze… to zdrowiej, panno Hortus, zdrowiej.
Grzecznie mu podziękowałam i patrzyłam z
możliwie jak najbardziej szczerym uśmiechem, jak odchodził, kłaniając się to
mnie, to higienistce. Gdy wyszedł, mogłam przestać się szczerzyć; obrzuciłam
Toma niezbyt przyjaznym spojrzeniem, ale nie byłam jedyna. Pani Jones
wyciągnęła z kieszeni drewnianą fajkę i wsadziła ją sobie w zęby, lustrując go
spode łba.
— A ten nie ma nic do roboty? — mruknęła. — Zmiataj
na lekcję.
— Tylko na chwilę.
Widząc minę czarownicy — wciąż
niezadowoloną, ale niewyrażającą sprzeciwu — zakopałam się w pościeli
tak, że wystawała tylko głowa. Cienka kołdra i poszewka poduszki miały zapach
tych samych kulek na mole co szata pielęgniarki. Znalazłam też kilka rudych
kłaków kuguchara, którymi zaczęłam się bawić, byle tylko nie patrzeć na
Riddle’a; przyciągnął sobie niski, metalowy stołek i usiadł przy łóżku. Dopóki
pani Jones nie zniknęła w swoim gabinecie, uparcie milczał, aż atmosfera stała
się nie do zniesienia. Przewróciłam się na drugi bok, lecz nawet wtedy nie
mogłam od niego uciec.
— Jesteś silna — odezwał
się tak cicho, że ledwo usłyszałam go przez wycie wiatru. Za oknami momentalnie
zrobiło się o połowę ciemniej, niebo zaszło stalowymi chmurami, a śnieg coraz
bardziej się wzmagał. Nadchodziła następna kurzawa. — Dobrze sobie
poradziłaś, możesz być z siebie dumna.
Słowa, o których wcześniej nie śmiałabym
marzyć, teraz obudziły we mnie kolejną falę złości; z trudem powstrzymałam się
przed odrzuceniem kołdry i zerwaniem się na nogi. Po zastrzyku odzyskałam
energię, tylko podbrzusze nadal pulsowało tępym bólem, który w tej sytuacji na
moment zupełnie stracił na znaczeniu.
— Zgadłeś, to jest to, co w tej
chwili chciałam usłyszeć — wysyczałam, walcząc z pragnieniem
podniesienia głosu. Wciąż leżałam cała spięta, prawie dygocząc ze złości, a w żołądku przewalało się coś paskudnego, choć nie jadłam od
wczoraj. — Jak… jak mogłeś pozwolić, żebym została sama. Nawet sobie
nie wyobrażasz… co musiałam zrobić… znieść… Idź sobie!
— Teraz i tak nic już nie poradzimy.
Możesz sobie powtarzać — zawiesił głos — że Bóg tak chciał.
— Jesteś obrzydliwy…
Łzy boleśnie ścisnęły mnie w gardle, więc
urwałam. Z trudem się opanowałam, ale ukryłam spoconą twarz w poduszce, na
wszelki wypadek, gdybym nie zdążyła powstrzymać płaczu. Najmniej wtedy myślałam
o dziecku, w głowie miałam tylko, że Toma wczoraj nie było. Nie potrafiłam
znaleźć się ponad tym, mimo że całe ciało właśnie przeżywało inną tragedię. W
tym samym czasie Riddle sięgnął pod kołdrę po moją rękę; poczułam na niej
najpierw czoło, później gładkość brwi, wypukłość opuszczonych powiek, kształt
nosa… Tkwił tak przez chwilę, nie mówiąc ani słowa, a i ja — bojąc
się odwrócić, by nie zaburzyć momentu idealnej ciszy między
nami — oddychałam coraz swobodniej, chcąc i jednocześnie nie chcąc
tego dotyku. Jego dłoń paliła mi skórę, lecz nie potrafiłam jej odtrącić,
pragnęłam wsparcia choćby przez ten drobny gest. Mimo to wiedziałam, że za
chwilę nastąpi koniec, bo szczupłe palce nieznacznie się zacisnęły, a
nadgarstek owionęło ciepłe westchnienie.
— Wybaczysz mi, jeśli zabiję
Rowdy’ego? — zapytał cicho, beznamiętnie, aż zerwałam się z materaca.
Wystarczyła sekunda, by zniknęło dawne rozluźnienie.
Usiadłam i spojrzałam na niego, nawet nie
próbując ukryć strachu i oburzenia. Choć nie miałam podstaw, by mu wierzyć,
zabrzmiał przerażająco, lecz nie spodziewałam się ujrzeć takiej prawdy w jego
oczach. Przez sekundę błysnęły na czerwono, i choć usta pozostawały nieruchome,
nie mogłam pozbyć się wrażenia, że próbował stłumić uśmiech. Żadnego zawahania,
cienia niepewności, zupełnie jakby wymyślił to już dawno i teraz tylko czekał,
jak zareaguję. Po raz drugi doświadczyłam absolutnego wyobcowania, jak gdybym
nigdy dotąd go nie znała.
— Czyś ty kompletnie stracił
rozum? — wyrzuciłam z siebie na wydechu; chciałam wyrwać rękę z jego
uścisku, lecz miałam wrażenie, że jeśli to uczynię, stanie się coś
strasznego. — Jak możesz tak lekko mówić o… o śmierci… nie masz pojęcia… nie masz pojęcia, z czym to się wiąże…
— Wybaczysz, jeśli to zrobię?
Nie potrzebował ode mnie żadnego
wybaczenia, natychmiast to poznałam. Inaczej nie patrzyłby tak bezczelnie, bez
krztyny skruchy… Skrucha! To coś, czego nie zaznała jego twarz, bo zawsze
potrafił sprawiać wrażenie niewinnego jak Maryja Dziewica! A teraz niemal
prosił o przebaczenie, choć nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby
popełnić błąd. Wściekła wyrwałam dłoń z jego uścisku, nie kryjąc się z
abominacją. Och, jakże kusiło, by go uderzyć, zetrzeć mu z gęby ten spokój,
który był niczym więcej jak pogardą wobec mojego dramatu. Milczałam, główkując
nad odpowiednio bolesną inwektywą, lecz szybko zdałam sobie sprawę, że to
bezcelowe. Nawet gdy tak potwornie się krzywiłam, Tom siedział nieporuszony,
oczekiwał na zgodę, otwartą furtkę… Pytanie: do czego? Choć wyglądał tak
przekonująco, nie potrafiłam sobie wyobrazić, by mówił szczerze. No właśnie.
Zawsze tylko mówił, czarował słowami
i na tym się kończyło.
A wtedy, kiedy ci przyłożył? Zniknął, a później wrócił cały w
strzępach. Rowdy.
To był żart. Doskonała okazja, żeby z
niego zadrwić, nigdy nie miałam na tym skorzystać.
Mała przewina, mała kara. Duża przewina, duża…
I wtedy do mnie dotarło, że Riddle nie
potrzebował niczyjej zgody, aby uczynić po swojemu. Chciał, bym wiedziała, co
planował, i choć nie podejrzewałam, by faktycznie była to zbrodnia, on
zwyczajnie dał mi do zrozumienia, że nie zamierzał akceptować winy, którą mu
narzucałam. Być może kosztem Nicolasa. Napięcie urosło niemal do rozmiaru
skrzydła szpitalnego, a początkowe oburzenie na moment ustąpiło miejsca wątpliwościom.
Zemsta kłóciła się z tym, w co wierzyłam. A
ja wam powiadam: nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy
policzek, nadstaw mu i drugi! Czy nie o tym kaznodzieja grzmiał z ambony? A
ja teraz miałam przystać, by za zabójstwo nie odpłacić zabójstwem? Za śmierć
istoty tak niewinnej, która nie zdążyła nawet zgrzeszyć?
Przełknęłam ślinę.
— Co tu robił
Slughorn? — zapytałam już trochę łagodniej, ocierając ukradkiem łzy.
Pojawiły się niewiadomo kiedy, bez ostrzegawczego uścisku w gardle.
— Flitwick poprosił, żebym po niego
poszedł, a sam cię tu przyniósł.
Skinęłam głową. Chciałam powiedzieć mu
jeszcze bardzo wiele rzeczy. O tym, jakie wylałam morze krwi, zanim urodziłam
to obślizgłe coś. Jak się tego
brzydziłam, a później jak brzydziłam się siebie, bo dopiero co zaczęłam kochać to coś. O myślach, jak zapełnić pustkę w
łonie, choć wiedziałam, że nie będę w stanie się zmusić, by mnie dotknął. I o
tym, że wcale nie płakałam, chociaż pragnęłam, aby tak się to skończyło, a on
mógłby odsłonić coś więcej niż kolejną z pyszałkowatych stron maski i chociaż
spróbował pocieszyć. Ale — koniec końców — nie rzekłam nic,
dopóki nie odszedł, pozostawiwszy napięcie i obietnicę spotkania.
Bardzo chciałam pogrążyć się w rozpaczy,
ale ciągłe towarzystwo okazało się przy tym niemałą przeszkodą. Po sali
non-stop kręciła się pani Jones, co chwilę sprawdzając tętno, zaglądając mi do
oczu, gardła i oferując jakieś specyfiki na ból, a jej stary kuguchar okazał
się wręcz żądny pieszczot i na stałe rozlokował się w nogach łóżka. Zgodnie ze
słowami profesora Slughorna, Flitwick pojawił się w skrzydle szpitalnym
niedługo po tym, jak na korytarzach rozbrzmiał dzwonek. Z rozczuleniem
przyjęłam pudełko czekoladowych szkieletów z Miodowego Królestwa i gorliwe
życzenia powrotu do zdrowia. Jeszcze długo po jego krótkiej wizycie nie mogłam
pozbyć się z twarzy gorącego rumieńca, który jednak zniknął natychmiast, kiedy
w progu stanął nieoczekiwany gość. Margaret Rowle próbowała sprawiać wrażenie
pewnej siebie, ale gdy podeszła bliżej, dało się dostrzec jej drgające nerwowo
brwi. Przyniosła imponujący plik notatek ze starożytnych runów i temat pracy
domowej, położyła to wszystko na skraju szafki nocnej i nawet spróbowała się
uśmiechnąć, mówiąc, że nie wyglądałam już tak fatalnie. Choć potajemnie
uważałam Ślizgonkę za zmanierowaną pannicę, a ona z pewnością również nie
myślała o mnie przychylniej, grzecznie podziękowałam, dziś naprawdę czując do
niej sympatię. Nawet te urocze dołeczki w policzkach nie wydawały się tak
odpychające. Po obiedzie (pielęgniarka dopilnowała, żeby na talerzu nie został
nawet maleńki ziemniaczek) z niechęcią sięgnęłam po lekcje od Margaret; z
zaskoczeniem przyznałam, że uczyło się z nich całkiem przyjemnie, podobnie jak
z tych od Toma, które czasami od niego pożyczałam, tylko pismo było większe i o
wiele bardziej zamaszyste. W międzyczasie trzykrotnie odwiedzałam toaletę, bo
krwawienie nie ustępowało, choć ból zelżał i teraz czułam w podbrzuszu
wyłącznie irytujące ćmienie. Najlepszym lekarstwem na poczucie winy okazało się
jak zwykle niemyślenie. Ucieczka od problemu, w której nie miałam sobie
równych. Potrafiłam zdrzemnąć się z obrazem skąpanego w czerwieni prysznica
przed oczami i godzinę później zbudzić się ze snu wolnego od koszmarów, lęku o
bezpieczeństwo Nicka czy enigmatyczne zamiary Toma. Było mi wybitnie wszystko
jedno. Niemniej jednak szpital okazał się nie tak tragicznym miejscem, jak się
spodziewałam; o wiele bardziej bałam się powrotu do dormitorium, spania tam,
gdzie to się stało. Wejścia do
łazienki nawet nie chciałam sobie wyobrażać, natychmiast czułam żołądek
podchodzący do gardła. Niemal przez cały dzień miałam całą salę dla siebie,
tylko po szesnastej jakieś dwie dziewczynki z pierwszej klasy przyprowadziły
trzecią, która z progu zarzygała cały korytarz i pierwsze z kraju łóżko; rudy
kuguchar zjeżył się, zasyczał i zwiał z mojego materaca pod komodę. Z całych
sił próbowałam się nie krzywić i opanować pokusę zatkania nosa, bo smród po
chwili stał się nie do wytrzymania, ale pani Jones — z kwaśną miną i
mamrocząc jak zwykle — jednym machnięciem różdżki zlikwidowała
wszelkie ślady zbrodni, a jedenastoletnia (jak się okazało) Gryfonka otrzymała
łyk ciemnozielonej mikstury i łóżko na drugim końcu skrzydła. Niedługo zostałam
pozostawiona sama sobie, bo nie dalej jak godzinę od dzwonka kończącego
historię magii drzwi znowu się otworzyły i do środka wkroczył Rosier, a za nim
Nott Mulciber i Tom zamykający ten mały pochód. Riddle nie odezwał się przez
cały kwadrans, na który zezwoliła pielęgniarka, za to Teodor z Evanem nadawali
jak najęci. Do samego wieczora miałam nadzieję, że poza szalenie miłymi
odwiedzinami nauczyciela i przyjaciół zasłużyłam na choćby krótką wizytę brata,
lecz kiedy zjadłam kolację i zostałam dokładnie osłuchana i obejrzana, mogłam
nareszcie wrócić do pokoju wspólnego. Z niechęcią musiałam się pogodzić, że
troska Sokarisa nadal pozostanie wyłącznie moim pobożnym życzeniem.
Nie myliłam się. Z najwyższym
obrzydzeniem weszłam do toalety, ściskając kurczowo świeżą koszulę nocną; uważnie
stąpałam na palcach, próbując odtworzyć plamy krwi na podłodze, aby nie
nastąpić na miejsce, w którym się znajdowały. Prysznic wzięłam z zamkniętymi
oczami, by nie widzieć zabarwionej na czerwono wody, jednak nie zadrżałam ani
razu — cały czas miałam w głowie (może początkowo lekceważone) słowa
Toma. Jesteś silna. Dobrze sobie
poradziłaś, możesz być z siebie dumna. Lecz czy to, czego się dopuściłam,
naprawdę zasługiwało na uznanie? Czy ktoś by mi przyklasnął, gdybym z godnością
opowiedziała o tym, jak pozbyłam się tego, co urodziłam? Czy już zawsze,
patrząc na jezioro przy szkole, będę widziała w nim grobowiec? Tej nocy
zasnęłam z dłonią przyciśniętą do brzucha, pragnąc w końcu sobie uświadomić, że
tak wyglądała śmierć. Wczoraj kładłyśmy się tu razem, dziś byłam już tylko ja.
W tym wypadku sen okazał się wyłącznie
przerywnikiem pomiędzy jedną a drugą walką o sprawianie dobrego wrażenia.
Utknęłam w lodowatej chandrze i zmuszenie się do uśmiechu okazało się trudne
jak wymuszenie na różdżce reakcji na zaklęcie niewerbalne. Kompletnie
zapomniałam o liście wysłanym do Jane, więc kiedy w piątek przy śniadaniu
ogromny, rozczochrany puchacz rzucił mi na pusty talerz grubą kopertę, zamarłam
w przerażeniu, pewna, że Slughorn zawiadomił rodziców o wczorajszym incydencie.
Dopiero kiedy rzuciłam okiem na podpis, odetchnęłam z ulgą; babcia przysłała
typowe podziękowania za życzenia i kilka galeonów „na drobne wydatki”, wsunięte
między pergaminowe kartki. Zmięłam je w zaciśniętej pięści i cisnęłam wraz z
monetami do torby. Czułam, że piątkowe eliksiry i zielarstwo po
obiedzie — choć nie skończą się kolejną wizytą w skrzydle
szpitalnym — będą męczarnią. Rano zwlokłam się z łóżka nie tylko z mieszanką
wszystkich rodzajów bólów w okolicy brzucha, to jeszcze z trudem znosiłam ucisk
stanika, tak więc brak apetytu nie okazał się wielkim zaskoczeniem.
— Widzieliście
ogłoszenie? — zapytał podniecony Mulciber.
— Jakie
ogłoszenie? — zapytałam nieprzytomnie i zaczęłam mieszać niechętnie w
swojej kawie. Drogę od dormitorium do Wielkiej Sali przebyłam jak duch,
pamiętając z niej wyłącznie widok swoich stóp.
— Lekcje
aportacji — odparł Riddle, nawet nie wyściubiwszy głowy zza Proroka Codziennego. Łyżeczka sama
sypała cukier do jego kubka z herbatą. — Wisiało na tablicy ogłoszeń
w holu.
Teodor zrobił markotną minę.
— Lekcje aportacji? Aha, pewnie stąd
tam ten tłum — mruknął smętnie, drapiąc się po skroni; zauważyłam, że
jego wylęgarnia pryszczy zmniejszyła się po Bożym Narodzeniu co najmniej o
połowę. — Kurcze… Jak myślisz, zdążę się wpisać przed eliksirami?
— Też się nie
wpisałam — stwierdziłam.
— Nott, mógłbyś być dla odmiany choć
raz mniej roztargniony? — wtrąciła się z pretensją Margaret i
wzniosła oczy ku niebu. — Wpisałam was. Nie ma za co.
Podziękowałam jej cicho, choć było mi
wszystko jedno, czy przystąpię do kursu teleportacji, czy nie. W innej sytuacji
prawdopodobnie nie posiadałabym się z radości i chętnie włączyłabym się do
ogólnego entuzjazmu, który wybuchł wśród szóstoklasistów, ale teraz mogłam im
się wyłącznie przysłuchiwać. W drodze do lochów musieliśmy zahaczyć o tablicę
ogłoszeń przybitą do ściany nieopodal głównych schodów; po śniadaniu udało nam
się uniknąć tłoku, choć kilku młodszych uczniów skupiło się pod nią, wpatrując
się zazdrośnie w dużą, przybitą na środku kartkę.
— Dwanaście
galeonów — przeczytałam, myśląc o złocie, które przysłała mi babcia.
— Dwanaście tygodni, dwanaście
galeonów — ucieszył się Teodor. — Ale będzie zabawa!
Tom nie powiedział ani słowa, czekając
cierpliwie, aż zaznajomimy się z treścią informacji. Zachowywał się całkiem
zwyczajnie zarówno przez całe śniadanie, przerwę, jak i zajęcia w klasie
Slughorna. Zanim przystąpiliśmy do części praktycznej, musieliśmy przeczytać z
podręcznika cały rozdział o niewykrywalnych truciznach. Nauczyciel zasiadł za katedrą,
wyciągnął przed siebie nogi i rozłożył na blacie kolorową gazetę, kubek z
jakimś parującym naparem i paczkę herbatników. Przez pół godziny było słychać
tylko szelest przewracanych stron i chrupanie ciastek. Przygotowanie
ingrediencji do sporządzenia mikstury okazało się bardzo przyjemne; profesor
pozwolił nam wybrać jedną z piętnastopunktowej listy i zrobić przypisane do
niej antidotum, które później miał zgadnąć. Przechadzał się pomiędzy ławkami z
czasopismem pod pachą i zaczepiał niektórych uczniów, rzucając okiem do ich
kociołków, komentując wywary i żartując. Był w znakomitym humorze. Oczywiście
ćwiczenia okazałyby się niepełne, gdyby nie pochylił się i nad naszym
stolikiem.
— Co tam pichcisz,
Tom? — zapytał, zerkając mu przez ramię. — Mmm, rogate
ślimaki? Gryząca cebula… No nie wiem, nie wiem… Może Vapsanius? Tylko po co ta
skóra z grejpfruta?
— To moja ulepszona
kompozycja — odparł cicho, uśmiechając się z grzecznością, kiedy
nauczyciel klasnął w dłonie.
— A to ci dopiero! Oby ci wyszła,
drogi chłopcze, oby ci wyszła! W niedzielę robimy takie spotkanie w większym
gronie, zaprosiłem Multona z Departamentu Przestrzegania Prawa, Travers, rozmowa
z nim chyba cię zainteresuje — powiedział z entuzjazmem, po czym
podniósł wzrok znad pęku fiolek Riddle’a i dodał znacznie
poważniej: — Oczywiście reszta stołu też jest zaproszona, wyślę kogoś
z godziną, kiedy ustalimy z Innocentym szczegóły. A teraz do roboty, moi
państwo, antidota same się nie uwarzą!
I odszedł, kołysząc się ze śmiechu, żeby
pochwalić Gaby za pięknie wysmażoną bazę. Od rana nie wychodziłam z własnej
głowy, ale słowa Slughorna trochę pobudziły mnie do życia. Z bijącym mocno
serce kroiłam na plasterki małego bakłażana i rozmyślałam intensywnie nad
niedzielnym Klubem Ślimaka; Innocenty Multon i wszelkie ciekawostki ze świata
Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów obchodziły mnie tyle co
zeszłoroczny śnieg, ale samo zebranie… Prawie się ucieszyłam, że znów stałam na
równi ze wszystkimi ulubieńcami profesora. Po zrujnowanym weselu spodziewałam
się co najwyżej uprzejmego uśmiechu i nawet nie myślałam o zaproszeniu na
spotkanie. Z większym zapałem wrzuciłam plasterki do kociołka i zalałam
spirytusem.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się z
hukiem i trzasnęły o kamienną ścianę, a do klasy wpadła jakaś uczennica z
siódmej klasy; po burzy płomiennych włosów i sześciu stopach wzrostu poznałam,
że to Eleanor Prewett — prefekt Slytherinu. Doskoczyła do Slughorna i
zaczęła mu coś szeptać na ucho; w sali od razu zrobiło się małe zamieszanie,
każdy zaczął nadstawiać uszu, zwłaszcza że profesor gwałtownie pobladł i
natychmiast ruszył w stronę wyjścia.
— Aha! — Odwrócił się na
pięcie, a siódmoklasistka, która biegła tuż-tuż, prawie w niego wpadła. — Tom,
pilnujesz wszystkiego jak zwykle. Ja zaraz wracam. Merlinie, takie
nieszczęście, takie nieszczęście…
Gdy tylko rude pukle dziewczyny zniknęły
za framugą, w klasie zrobił się szum; Taciturn odeszła od stołu i, nie
odłożywszy chochli, wyjrzała na korytarz. Riddle nawet nie drgnął, mieszał
tylko powoli w swoim kociołku, jakby nic się nie stało. Traversowi nie musiałam
się przyglądać — ledwo powstrzymywał uśmiech. Z możliwie jak
najbardziej kamienną twarzą wróciłam do bulgoczącego wywaru, który pod wpływem
alkoholu zmienił barwę z kasztanowej na jadowicie pomarańczową. Drżącą ręką
dosypałam cukru, aby zgęstniał. Nie potrzebowałam domysłów, wiedziałam, że
gdzieś teraz profesor Slughorn pochylał się nad Nicolasem, nie byłam tylko
pewna, czy nad żywym, czy martwym. Jeszcze raz zerknęłam na chłopców; skoro
Riddle wziął Amadeusza i postanowił podzielić się z nim swoim planem, nie
zrealizował swojej groźby. Pierwszy raz ucieszyłam się z niespełnionej prośby,
choć natarczywy głosik z tyłu głowy, który nieustanie domagał się kary za
grzech, krzyknął triumfalnie. Poczułam obrzydzenie do samej siebie, ale jeszcze
większe do dwóch Ślizgonów — stali przy swoich kociołkach i spokojnie
kończyli bazy pod antidota, mimo że w środku z całą pewnością skręcali się z
ciekawości na widok min tych wszystkich ciemniaków. Miałam ochotę uderzyć Notta,
aby choć raz przestał snuć te idiotyczne teorie spiskowe.
Nauczyciel nie wrócił do końca lekcji,
więc Tom nakazał nam zabezpieczyć to, co udało się zrobić, sprzątnąć
stanowiska pracy i pójść sobie; nawet się nie obejrzałam, kiedy wychodził jako ostatni, by
zamknąć klasę. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze plotki, a zanim nastała
pora obiadu, po szkole już się rozniosło, że Rowdy’ego znaleziono w szacie do
quidditcha, z uszkodzoną miotłą, leżącego nieopodal szkolnej szopy. Toczyłam ze
sobą długą walkę, zanim ostatecznie postanowiłam, żeby udać się do skrzydła
szpitalnego; choć niechęć do Nicka ani trochę nie osłabła, nie potrafiłam
usiedzieć spokojnie, kiedy wyobraźnia podsyłała coraz to bardziej drastyczne
obrazy. Gdy po zielarstwie ostatni ambitni udali się na mugoloznawstwo,
przeprosiłam grzecznie Mulcibera i — nie bez
obaw — pomaszerowałam na pierwsze piętro do królestwa pani Jones. Nie
ucieszyła się, kiedy znów mnie zobaczyła, ale prędko ją uspokoiłam, że tym
razem przyszłam tylko w odwiedziny; pozwoliła na kwadrans i zamknęła się w
swoim gabinecie, trzaskając drzwiami. Zostałam sama, nie licząc kota
pielęgniarki, który od razu podbiegł, żeby się przywitać, jednak mój wzrok
przyciągnął szary, płócienny parawan otaczający łóżko po środku prawego rzędu.
Podeszłam ostrożnie, na palcach, lecz nie zdążyłam nawet dotknąć płachty, bo
rozległo się nieprzyjemne, ochrypłe warknięcie:
— Po coś tu przylazła? Hortus cię
nasłał? Możesz mu powiedzieć, żeby się odpier… odpiórkował. Wszyscy… tylko,
cholera, nie ty!
Ośmieliłam się zbliżyć, kiedy chłopak sam
odsunął zasłonkę; zakryłam usta rękami na widok gigantycznego guza pokrytego
rudą szczeciną i mnóstwa zadrapań na zapuchniętej twarzy. Robiłam, co mogłam,
by nie patrzeć w lewe oko — podbite i tak bardzo nabiegłe krwią, że
nie było widać białka. Nick leżał odkryty na zwojowanej kołdrze, w luźnej,
kraciastej piżamie; jego miotła spoczywała wraz z szatą do quidditcha obok
łóżka, a postrzępiony ogon i wykrzywione witki — choć częściowo
ukryte w cieniu — nie wyglądały najlepiej. Poczułam w żołądku
nieprzyjemny skurcz; teraz, gdy już zobaczyłam Rowdy’ego i mogłam odetchnąć z
ulgą, wiedziałam, że nie znalazłam się tu z troski o niego. Nadal jednak nie
potrafiłam oddalić od siebie czarnych myśli o skandalu, gdyby Nicolasa zabrali
do Świętego Munga, a ktoś jakimś cudem zdobyłby dowody przeciwko Tomowi i
Traversowi.
— N-nikt mnie nie
n-nasłał — wyjąkałam; na wszelki wypadek przysiadłam na materacu obok,
a kuguchar natychmiast usadowił się na moich kolanach, żądny
głaskania. — Dlaczego pani Jones nie da ci na to dyptamu?
— Jestem uczulony, co nie?
— Aha. Pomyślałam, że… że się
ucieszysz… Nie, dobra. — Odetchnęłam głośno, uspokajająco. Mdliło
mnie na widok niedoszłego męża i chciałam jak najszybciej stąd wyjść, ale
wiedziałam, że nie zaznam spokoju, dopóki nie doprowadzę tego do końca.
Musiałam wbić wzrok w podłogę, bo łzy już cisnęły się do oczu. — Nie
przyszłam w odwiedziny. Pomyślałam, że to dobra chwila, żeby ci to oddać. Nie
bylibyśmy dobrym małżeństwem, Nick. Męczylibyśmy się ze sobą, to nie jest warte
żadnego złota.
— Mhm, wiem — mruknął.
Choć spoglądał na mnie spod byka, a
ramiona nadal miał skrzyżowane, nie brzmiał już tak buntowniczo. Wyciągnęłam
spod szaty ogromny krzyż na grubym łańcuszku, szybko go zdjęłam i położyłam na
szafce nocnej, mimo że Rowdy wyciągnął dłoń; nie potrafiłam sobie wyobrazić, że
znów miałabym go dotknąć. Ta ręka uczyniła zbyt wiele złego, była przyczyną
zbyt wielu nieporozumień, śmierci…
— Zdrowiej.
Zerwałam się z łóżka, odwróciłam się na
pięcie i prawie wybiegłam z sali, czując, że już dłużej nie powstrzymam płaczu.
Dokonałam tego. Wybaczyłam i uwolniłam się, choć w środku nadal płonęłam w
nienawiści do człowieka, który zabił moje dziecko. Nienawidziłam siebie za to,
lecz żałowałam, naprawdę żałowałam, że nie zatłukli go na śmierć i nie wrzucili
do jeziora, żeby pływał tam razem z tym, co zamordował. Z całych sił pragnęłam
myśleć inaczej, ale nie potrafiłam, a złośliwy głosik w głowie dopingował
radośnie.
On to zrobił dla ciebie, głupia. Słyszałaś kiedyś o większym akcie
oddania?
Ale ja nie chciałam oddania. Chciałam z
powrotem Katy, dałabym się poślubić, komu trzeba, aby ona żyła i znowu była we
mnie — cała i zdrowa. Na oślep dotarłam do łazienki Marty, żeby
szlochać, szlochać, szlochać, aż zaczęło brakować tchu, a ból brzucha nasilił
się, potęgując fontannę krwi, którą czułam nie tylko na podpasce, ale i po
wewnętrznej stronie ud. Kiedy jednak dwie godziny później pojawiłam się w
pokoju wspólnym Ślizgonów, wyglądałam jak zwykle — blada, zmęczona, z
tylko trochę zaczerwienionymi oczami, na które i tak nikt nie zwrócił uwagi. Usiadłam
z książką w najbardziej odludnym miejscu w salonie, żeby wpatrywać się
niewidzącym wzrokiem w strony — jak się okazało — słownika
do runów i myśleć o dziecku. Tępe pulsowanie w piersiach nie pozwalało
zapomnieć, że za kilka miesięcy mogłam nimi karmić córkę — ładną, rumianą,
sięgającą pulchnymi łapkami do moich włosów. Nigdy nie trzymałam niemowlęcia,
ale wyobrażałam sobie, jakie to uczucie mieć w ramionach coś tak ciepłego, ludzkiego, co niebawem zacznie rozwijać
własną świadomość, pragnienia, poglądy. Coś, co było tak łatwo powołać do
życia, a wystarczy kilka lat, by posiadło własne upodobania i poglądy. Katy
Riddle? Nie, nie Riddle, raczej Hortus. Być może miałaby jego
oczy — duże, brązowe, w kształcie migdałów. A może moje? Mojej mamy…
Babcia Earth. Najpewniej z początku podniosłaby lament, ale w głębi serca
poczułaby dumę, bo Victorii nareszcie coś wyszło. I to nie byle co. Życie. Takie,
o które ona walczyła przez lata, a ja mogłam mieć natychmiast, nawet wtedy, gdy
tego nie chciałam. Skrycie się za kotarą włosów, aby uronić jeszcze kilka łez,
okazało się prostsze niż zarzucenie peleryny-niewidki.
Nadchodzący weekend sprawił, że pokój
wspólny — jak co tydzień w piątek — wypełnił się uczniami,
którzy rzucili podręczniki w kąt i oddali się słodkiemu lenistwu. Garstka
piątoklasistów zgromadzona wokół kominka słuchała czarodziejskiego radia, co
jakiś czas ciskając w ogień papierki po słodyczach, a Gaby z przyjaciółkami
zajęły prawie cały dywan na środku pomieszczenia i rozłożyły się z kompletem
gargulków; po chwili każdy pierwszoroczniak porzucił swoje dotychczasowe
zajęcie i pognał przyglądać się grze, tak że dookoła dziewcząt zebrało się małe
kółeczko gapiów. I ja co jakiś czas zerkałam bezmyślnie zza książki, kompletnie
nie przyswajając tego, co się działo, dopóki do salonu nie wkroczył Rosier w
towarzystwie Crabbe’a i Malfoya. Evan natychmiast mnie wypatrzył i przemknął
przez pokój, zwinnie balansując między uczniami; wystarczył jeden rzut oka na
szeroki uśmiech, aby wiedzieć, że zaraz poznam plotkę dnia.
— Słyszałaś najnowsze
wieści? — Prawie podskakiwał z radości, zanim dopadł najbliższego
wolnego fotela. Lucjusz zmierzył kolegę karcącym spojrzeniem, ale nic nie
powiedział. — To Gryfoni stłukli Rowdy’ego na kwaśne jabłko… Patrz, a
Nott był taki pewny, że to Mulciber z Wilkesem, tylko nic nam nie powiedzieli…
oczywiście to bardzo w ich stylu, nie chce mi się wierzyć, że…
— Zaraz, Rosier.
Moment — przerwałam mu, łapiąc za ramię. — Gryfoni to
zrobili? Skąd masz takie informacje?
— Rowle podsłuchała, jak Dippet
rozmawiał z Dumbledore’em — odparł chłodno Malfoy, rozkładając się ze
swoim nudnym jak flaki z olejem poradnikiem dla początkujących graczy
giełdowych, zanim Evan zdołał się wysłowić. — W końcu jest ich
opiekunem, no nie?
— I to by się zgadzało, niedługo
gramy z Krukonami — dodał Rosier, bardzo niezadowolony, że mu
przerwano.
— Głupoty pleciesz, Gryfoni odstają
od Krukonów, nie od Szlizgonów — wtrącił Crabbe. — Więc
chyba powinni zdzielić jakiegosz Krukona.
I rozgorzała dyskusja na temat quidditcha,
taktyki i szans poszczególnych drużyn w zbliżającym się meczu, w której ani ja,
ani Lucjusz nie mieliśmy zbyt wiele do powiedzenia. Patrzyłam na podekscytowanych
chłopców i nawet nie próbowałam zrozumieć ich fascynacji — latanie
było dla mnie równoznaczne z mdłościami. Poprawiłam się w fotelu, ale nic to
nie dało. Kręgosłup i piersi nadal bolały — nie, zaledwie lekko
ćmiły, jakby irytująco chciały przypomnieć o tym, o czym i tak nie dałam rady
zapomnieć. Obecność kolegów wcale nie pomogła nie myśleć, zaledwie pozwoliła powstrzymać łzy. Miałam zamiar
przesiedzieć w ten sposób bezczynnie do kolacji, na której najprawdopodobniej
musiałabym chwilę poudawać rozluźnioną i szczęśliwą, choć nikt i tak nie
zwróciłby na to uwagi, chyba że maska zsunęłaby się na momencik, wtedy
najprawdopodobniej Gaby Taciturn albo ktoś podobnie wścibski nie
krępowałby zapytać, co się stało. Czy wszystko dobrze. A ja nie mogłabym
odpowiedzieć inaczej niż „tak, wszystko w najlepszym porządku, dziękuję”,
czując w gardle rosnącą gulę zwiastującą płacz.
Moje użalanie się nad sobą przerwała
Margaret. Spodziewałam się, że przyszła do Rosiera z kolejną niecierpiącą
zwłoki sprawą z zakresu obowiązków prefektów, ale nie, zatrzymała się przed
naszą niecodzienną trójcą, całkowicie ignorując Evana, który na widok Rowle
zrobił się znacznie mniejszy.
— Victorio, profesor Dippet prosi
cię do siebie. — Pierwszy raz zwróciła się do mnie po imieniu i
jeszcze przez kilka sekund nie mogłam otrząsnąć się z osłupienia, dopóki nie
dodała: — Powiedział, że to ważne, Riddle i Travers już tam są.
Podobno to coś z Nickiem Rowdym, Notta też musiałam znaleźć…
Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak
zmartwionej; wszelkie ślady po dojrzałej kobiecie zniknęły wraz z władczym,
beznamiętnym spojrzeniem i nosem wycelowanym w sufit. Nagle wyglądała na
znacznie młodszą, choć miała na twarzy makijaż. Patrzyła wyczekująco, nie
mówiąc nic więcej poza rzuconym naprędce hasłem, gdy walczyłam z mijającym
powoli szokiem. Czując, jak kolana drżały mi pod szatą, z trudem zwlekłam się z
fotela i opuściłam gwarne dormitorium, starając się iść jak najwolniej. Zapadł
już zmrok i na korytarzach panował klimatyczny półmrok; w drodze na siódme
piętro minęłam zaledwie kilku starszych uczniów i nieomal przeniknęłam przez
Grubego Mnicha, który wyskoczył zza jednej z ustawionych w szeregu zbroi.
Prawie natychmiast przypomniałam sobie swoją — jak myślałam na tamten
moment — ostatnią wędrówkę po Hogwarcie, gdy zmierzałam na spotkanie
z ojcem. Tym razem czułam się podobnie. Z jednej strony chciałam to mieć już za
sobą i puścić się pędem po głównych schodach, z drugiej pragnęłam odciągać
konfrontację w nieskończoność. Krok po kroku spełniała się czarna wizja, którą
wysnułam kilka godzin temu w skrzydle szpitalnym. Kogo spodziewałam się ujrzeć
w gabinecie dyrektora? Rozwścieczoną panią Rowdy z wiecznie milczącym mężem,
zawiedzionego profesora Slughorna czającego się za plecami spokojnego i
rozsądnego (jak zawsze) Dumbledore’a? Dippeta próbującego załagodzić sytuację? I
trzech kolegów siedzących po środku z minami winowajców, czekających na wniosek
z ministerstwa o wydalenie ze szkoły i przełamanie różdżki — jak Rubeusa Hagrida w zeszłym roku. Na
tę myśl automatycznie przyśpieszyłam; na siódmym piętrze nie zastałam żywej
duszy, tylko obrazy obojętnie śledziły moją drogę do kamiennego gargulca.
— N-na zdrowie — wyrzuciłam na wydechu, a posąg odsunął się
posłusznie, ukazując biegnące spiralą schody.
Wspięłam się na górę i już z wąskiej
klatki słyszałam dobiegające z pomieszczenia odgłosy rozmów. Z suchym gardłem i
sercem bijącym w okolicy przełyku wyciągnęłam spoconą ze strachu rękę,
zapukałam cichutko i otworzyłam drzwi. Niewiele się pomyliłam. W oświetlonym
ciepłym światłem świec pokoju stali wszyscy ci, których spodziewałam się tu
zobaczyć, nie było tylko rodziców Nicolasa, a na krześle obok trójki Ślizgonów
siedział — nie wiedzieć czemu — wyraźnie rozdrażniony
Sokaris. I w tamtym momencie spłynęło na mnie uprzytomnienie. Gdybym choć raz
pomyślała o bracie, powód tego zebrania natychmiast stałby się oczywisty!
Weszłam do środka, a drzwi zamknęły się trochę zbyt głośno, lecz nikt tego nie
skomentował. Dyrektor (znacznie bardziej zmęczony i poirytowany niż zwykle)
zaprosił mnie gestem i wskazał na ostatnie wolne krzesło obok Notta.
— Dobry wieczór, panno Hortus. Jak
już się pewnie pani domyśliła — zaczął Dippet — poprosiłem
panią w sprawie pobicia Nicolasa Rowdy’ego.
— To nie ja — odparłam
automatycznie. Kiedy zdałam sobie sprawę z idiotycznego brzmienia tych słów,
dodałam, starając się nie patrzeć na twarz nauczyciela transmutacji, wyrażającą
jak zwykle uprzejme zaskoczenie. — Nie wiem, jak to się stało i kto
dopuścił się tego ohydnego uczynku.
Zachowanie spokoju w towarzystwie
kręcącego się niespokojnie Sokarisa wydawało się nieosiągalne na dłuższą metę.
Z satysfakcją przyjęłam myśl, że ojciec nie byłby zachwycony, widząc swojego
syna wiercącego się jak niesforne dziecko na kazaniu, podczas gdy on sam wydał
na guwernantki dla pierworodnego małą fortunę. Tymczasem dyrektor zaśmiał się
nerwowo, a Slughorn poszedł w jego ślady. Dumbledore uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ależ nie, nikt cię nie
oskarża — powiedział, kłaniając się lekko. Nie mogłam patrzeć w te
przeszywające, błękitne oczy, zwłaszcza kiedy mówił tak układnie, choć w głowie
z pewnością już nas wszystkich osądził. — Jak właśnie pan dyrektor
streszczał panu Nottowi… Dziś rano zdarzył się bardzo nieprzyjemny incydent,
pan Rowdy został znaleziony nieprzytomny w szopie na miotły. Na pałkach,
niestety, moich podopiecznych… pana Browna i pana Owena… zabezpieczono ślady
krwi, a obaj panowie, choć oczywiście wszystkiemu zaprzeczają, nie mają, że się
tak wyrażę, alibi na dzisiejszy poranek. — Urwał, lecz nikt nic nie
wtrącił, a ja gapiłam się w białą plamkę na czubku jego nosa, więc kontynuował. — Problem
w tym, że mamy sprzeczność zeznań… przepraszam, wypowiedzi. Po obiedzie pojawił się u mnie pan Hortus z
podejrzeniami, jakoby Amadeusz i Tom mieli coś wspólnego z pobiciem pana
Rowdy’ego. Chłopcy przyznali, że cały poranek spędzili w waszym towarzystwie.
Czy możecie to potwierdzić?
— Tak — odpowiedzieliśmy
równocześnie, a Sokaris po prawicy Teodora prychnął pod nosem i skrzyżował ręce
na piersi.
— Co robiliście? — zapytał
Dippet, wyraźnie zdenerwowany. — Rodzice Nicolasa Rowdy’ego
zapowiedzieli się na jutro, zamierzają zabrać syna do Świętego Munga i zapewne
będą chcieli znać szczegóły tego nieprzyjemnego incydentu.
Nott milczał, więc postanowiłam
przedstawić wersję jak najbardziej zbieżną z prawdziwą, modląc się, by nie
różniła się zbytnio od podanej przez Riddle’a i Traversa. Byłam zbyt
spanikowana, poruszona i spięta, żeby dopuścić do siebie wściekłość, choć
wiedziałam, że to się zmieni, kiedy tylko — możliwie jako nadal
uczniowie Hogwartu — wyjdziemy z gabinetu. Miałam ochotę wybiec już
teraz, czując na sobie wzrok nie tylko wszystkich profesorów i brata, ale i
niektórych portretów.
— Rozmawialiśmy o kursie
teleportacji, wszyscy zapisaliśmy się na listę… — odparłam, starając
przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów ze
śniadania. — Opowiadałam, że już raz się teleportowałam. Z babcią.
— A… a wcześniej uzupełnialiśmy
antidota na dzisiaj — dodał Nott, na co pokiwałam głową, starając się
nie patrzeć na Dumbledore’a. Jego świdrujący wzrok wydawał się mniej bezpieczny
niż zmęczone, rozbiegane spojrzenie dyrektora.
W gabinecie na nowo zapanowała niczym
nieprzerwana cisza. Zerknęłam na Sokarisa, który siedział markotny i obrażony
ze wzrokiem wbitym w dal; nie mogłam uwierzyć, że poleciał naskarżyć na Ślizgonów, kolegów z domu, choć sam
nigdy nie przepadał za Nickiem, a nadarzyła się taka wspaniała okazja, by
pogrążyć Gryfonów, z czego jeden z nich pochodził z mugolskiej rodziny. Wszystkie
pozytywne uczucia, które zaczęły rodzić się od Bożego Narodzenia, zniknęły wraz
z tym jednym wyrazem obrzydzenia na jego twarzy, kiedy przedstawialiśmy naszą
wersję wydarzeń. Bardzo chciałam usłyszeć, co ten zdrajca i donosiciel miał do
powiedzenia, a Dumbledore — jakby czytał w moich myślach — zwrócił
się do niego:
— Może pan Hortus powtórzy to, co
powiedział mnie i panu dyrektorowi, zapewne pan Nott i twoja siostra chętnie
usłyszą, co masz do zarzucenia swoim kolegom. Tak chyba będzie sprawiedliwie,
prawda, Armandzie?
— Już raz była taka
sytuacja — wyrwał się, zanim Dippet udzielił mu
głosu — kiedy Rowdy wrócił po treningu. Podrapany i bez gaci…
Na wspomnienie tamtej sytuacji nie mogłam
się powstrzymać.
— Sokaris, ktoś zrobił Nicolasowi głupi
dowcip i ukradł mu ubrania, to wszystko…
— I akurat po treningu? Wtedy
trening i teraz trening… Przestań. Wszystko niesamowicie
powiązane z quidditchem, prawie jakby to zrobiła ta sama
osoba. — Spojrzał oskarżycielsko na Traversa, który mierzył go
wzrokiem spode łba. — Albo kilka
osób. Panie profesorze, między Rowdym i tymi tu nigdy nie było przyjaźni.
Przysięgam na wszystko, że to pobicie teraz i tamta sytuacja z ubraniami to ich
sprawka, śmiali się…
— Cały pokój wspólny się śmiał,
idioto — wycedził Amadeusz, który już zaciskał pięści na podołku, a
czarna broda trzęsła mu się kompulsywnie.
Tego było już za wiele. Miałam ochotę
schować twarz w dłoniach, żeby odciąć się od tego teatrzyku. Idąc na dywanik do
dyrektora, nie podejrzewałam, że rozmowa na oczach ciała pedagogicznego mogła
sięgnąć takiego poziomu. Wstydziłam się za Traversa, wstydziłam za siebie i
jąkającego się Notta, ale najbardziej za brata, który najwyraźniej obrał sobie
za punkt honoru, żeby ośmieszyć mnie, matkę i ojca na oczach trzech najbardziej
wpływowych profesorów. Efekt zażenowania w postaci rumieńca poczułam nie tylko
na policzkach, ale na czole i szyi. Slughorn najwyraźniej doświadczył tego
samego, bo — z czerwoną twarzą i nastroszonymi
wąsami — postanowił nareszcie zabrać głos:
— Chłopcy, spokojnie, nie ma
potrzeby tak się wyrażać… bądźmy poważni… To bardzo obywatelska postawa,
Hortus, istotnie bardzo obywatelska… Ale pan Rowdy nigdzie nie zgłosił
wcześniejszej napaści ani kradzieży ubrań. Armando…? Albusie? Nie? No właśnie. A
coś musimy postanowić w tej sprawie,
nie ma sensu roztrząsać…
— Panie profesorze, jeśli mogę
przerwać — odezwał się Tom, skłaniając lekko głowę, a Mistrz
Eliksirów natychmiast przerwał i wymamrotał coś podobnego do „oczywiście, drogi
chłopcze”. — Od lat cieszę się nieposzlakowaną opinią, podobnie
Travers. Jako prefekt stoję na straży przestrzegania prawa, nie tylko
szkolnego, ale i moralnego. I nie dopuszczam myśli, że mógłbym się dopuścić tak
ohydnego, prymitywnego występku. Nigdy
ani na mnie, ani na Traversa nie wpłynęły najmniejsze skargi, czy to ze strony
nauczycieli, czy innych uczniów. Nie chcę pierwszy rzucać kamieniem w Tobiasza
Browna i Owena, bo faktycznie nigdy specjalnie nie przyjaźniliśmy się z Rowdym,
a przeciwko nim nie mam własnych dowodów… ale skoro panowie jakieś posiadacie,
muszą zawierać ziarnko prawdy. No bo skąd ta krew, prawda? Oczywiście nie
chciałbym nikomu niczego narzucać, jeśli będzie potrzeba, chętnie przyjdę i
jeszcze raz wszystko wytłumaczę, jeśli takie będzie życzenie państwa
Rowdych.
Kiedy skończył, w gabinecie zrobiło się
bardzo cicho; bezwiednie wpatrywałam się w profil Riddle’a, nie mogąc wyjść z
podziwu nad jego perfekcyjnym opanowaniem i potokiem kłamstw, które wypłynęły z
jego ust tak naturalnie, jak najczystsza prawda. Sokaris najwyraźniej twierdził
jednakowo, wgapiając się w niego jak zahipnotyzowany, z otwartymi ustami i
zmarszczonymi brwiami, jakby nie dowierzał w to, co usłyszał. Dopiero słowa
dyrektora wyrwały mnie z bezwolnej zadumy.
— Hmm, no tak — mruknął, prostując
się, co oznaczało koniec rozmowy. — Może faktycznie nie ma co teraz
decydować, pani Rowdy jest nieco… No, ale dobrze, na razie wam dziękuję,
jesteście wolni.
Powoli, mrucząc pod nosami jakieś
niewyraźne do widzenia, poodsuwaliśmy
krzesła i — jeden po drugim — opuściliśmy gabinet. Na
spiralnej klatce schodowej zrobiło się ciasno, bo każdy chciał wyjść pierwszy;
nawet się nie obejrzałam, kiedy Sokaris potrącił mnie ramieniem, brutalnie
staranował Notta i wypadł na korytarz. Z satysfakcją stwierdziłam, że
najwyraźniej nie chciał znaleźć się sam na sam z trójką wrogów, którym otwarcie
wypowiedział wojnę, jednak daleka byłam od cieszenia się z porażki brata, bo
gula rozczarowania nadal gniotła na wysokości mostka. Chciałam tylko odczekać,
aż znajdziemy się odpowiednio daleko od gargulca.
— Niesamowite! — zawołał
podekscytowany Teodor. — Nie mówiłaś, że już się teleportowałaś!
Jak…?
— Mogę wiedzieć, co to miało
znaczyć? — wysyczałam, odwracając się gwałtownie. Przystanęłam na
chwilę, prawie trzęsąc się ze złości, lecz Ślizgonom wcale się nie śpieszyło.
Wręcz przeciwnie, szli naprzód spacerowym krokiem, obaj z wyrazami bezczelnego
samozadowolenia przylepionymi do twarzy. — Jak mogliście to przede
mną zataić!
— Nie musimy wszystkim zaprzątać
twojej ślicznej główki, mała — stwierdził Travers i pogładził
pieszczotliwie moje włosy.
Przez chwilę miałam wrażenie, że furia
wytryśnie mi uszami wraz z krwią; odtrąciłam jego rękę, aż plasnęło, ale to nie
pomogło, ledwo się pohamowałam, choć oczami wyobraźni widziałam go z potarganą
brodą i czerwonym śladem palców na policzku. Musiałam odetchnąć, choć i tak nie
potrafiłam zapanować nad trzęsąc się z wściekłości głosem; czułam się jak nie
ja po tylu godzinach emocjonalnej posuchy, lecz myślałam tylko o tym, aby
uwolnić ten gniew.
— Nie, dopóki nie daję wam
fałszywego alibi, o którym nie wiem. I pohamuj tę swoją impertynencję, z łaski
swojej, Travers, bo to poważna sprawa! Co by było, gdybym zaprzeczyła,
powiedziała im, że wcale was ze mną nie było?
— Och, tego byś nie zrobiła,
przecież jesteśmy zespołem — ironizował. — Pamiętasz? Jeden
za wszystkich, wszyscy za jednego i takie tam…
Zachowanie Amadeusza przekroczyło
wszelkie granice. Byłam zmuszona zamknąć oczy, żeby nie zrealizować szatańskich
podszeptów rozgorączkowania; jednocześnie pragnęłam wybuchnąć, zwymyślać ich, a
potem usiąść na podłodze i rozpłakać się, lecz z najwyższym trudem, nadal drżąc
niekontrolowanie, wzięłam się w garść i spojrzałam na Toma. Wiedziałam, że
mówienie do Traversa w tej chwili przyniosłoby tyle co mówienie do ściany.
Riddle przynajmniej się nie uśmiechał, stał z rękami wsuniętymi do kieszeni
szaty i czekał, aż skończę, nie miał w tej sytuacji nic do powiedzenia, ale nie
potrafił powstrzymać tego triumfalnego spojrzenia.
— Nigdy więcej nie stawiajcie mnie w
takiej sytuacji — powiedziałam dramatycznie, tym samym kończąc
rozmowę. — Nigdy.
Nie chciałam już widzieć ich min,
odwróciłam się i błyskawicznie przemknęłam przez korytarz. Serce waliło mi jak
oszalałe — po części z utrzymującej się złości, po części ze
zmęczenia, ale ciśnienie podniosło się jeszcze bardziej, gdy usłyszałam
mamroczącego pod nosem Traversa:
— Pohamuj impertynencję… też coś!
Zaczęłam zbiegać po kolejnych stopniach,
pragnąc jeszcze przed kolacją zaszyć się na korytarzu prowadzącym do sypialni
dziewcząt; w pokoju nadal czułam się nieswojo, a przebywanie w łazience bez
konieczności nie wchodziło w grę, ale potrzebowałam chwili na uporządkowanie
myśli. Nie chciałam widzieć Amadeusza, nie chciałam widzieć Toma, nawet Notta,
choć ten nie uczynił nic złego. A może właśnie dlatego miałam dosyć i jego? Doskonale
wiedziałam, że istniały między nimi sprawy, o których nie byłam informowana,
lecz ta wstrząsnęła mną o wiele bardziej niż teoretyczne rozważania podczas
wieczornych spacerów czy w ciemnym kącie dormitorium. I znów dałam się nabrać,
że Tom zrobił coś tylko dla mnie… Och, nie, oczywiście, jakże mogłam wątpić w
czystość jego zamiarów, jedynie wykonanie okazało się być całkowicie spartaczone.
Nie dawałam wiary w to, że jeszcze niedawno chciałam, by Nick umarł! Aż
zadrżałam na myśl o powtórce z Komnaty Tajemnic, z której jeszcze nie wszyscy
zdążyli się wyleczyć.
Aż podskoczyłam, kiedy poczułam na
ramieniu czyjeś silne palce.
— Zaczekaj…
— O nie, nie będę słuchać
wyjaśnień — prychnęłam i zaśmiałam się w głos.
— Wyjaśnień? — zapytał
cicho Riddle, a w kącikach jego ust zaigrał przelotny uśmieszek. Zatrzymałam
się w połowie schodów, Tom uczynił to samo, wciąż lekko dysząc, jakby przebył
tę drogę biegiem. — Nie. Profesor Slughorn chciałby z tobą pomówić,
kazał ci przekazać, żebyś zaczekała na niego przy wejściu do lochów. To
wszystko.
Rzuciłam mu ostatnie, zimne spojrzenie,
jednocześnie walcząc z rumieńcem, który poczułam na twarzy. Jedyne, co mi
pozostało, to skinąć głową i pokonać ostatnie stopnie w towarzystwie gorącego
zawodu, ale ledwo się odwróciłam, cichy głos Ślizgona powtórnie wypełnił opustoszałe
piętro. Znów brzmiał łagodnie, lecz kolejny raz nie mogłam pozbyć się wrażenia,
że dosłyszałam w nim nutkę groźby:
— Moment. Zero
wdzięczności? — Zacmokał karcąco. — Spodziewałem się
chociaż krótkiego dziękuję. Nie
docenisz, ile prawie dla ciebie poświęciłem?
— W dupie mam twoje poświęcenie!
Nawet się nie spostrzegłam, kiedy te
słowa zostały zwerbalizowane, a zabrzmiały jak obce. Jedynym śladem, że
opuściły moje usta, było pieczenie w gardle — tak, istotnie to ja
ryknęłam na cały korytarz i, przerażona znaczeniem tego, co powiedziałam,
uciekłam do lochów, potykając się i prawie gubiąc po drodze buty. Zapędziłam
się. Nie zatrzymałam się przy wejściu, a dopiero pod gabinetem profesora
Slughorna, ziając z wyczerpania i przyciskając obie ręce do boku. Kłujący ból
jeszcze długo nie zelżał, ale stał się drugorzędny. Nie potrafiłam oszacować,
jak długo szlochałam możliwie bezgłośnie, skulona w kącie między wilgotną,
szorstką ścianą a zimną podłogą — pierwszy raz przeżyłam wrażenie tak
niewiarygodnego odrealnienia, jakbym prawdziwie traciła zmysły. Wszystko szło
nie tak, kompletnie nie tak, a ja nie potrafiłam tego powstrzymać, i kiedy już
zaczynało mi się wydawać, że znalazłam konsensus między moralnością a
pragnieniem, wydarzało się coś, co obracało wniwecz to, co wypracowałam!
Wiedziałam, że popełniłam błąd, krzycząc na Toma, zanim jeszcze te karygodne
słowa uformowały się w głowie. Spadłam grubo poniżej swojego poziomu. Poniżej
poziomu kogokolwiek, z kim chciałabym mieć do czynienia.
Widzisz, jaka z ciebie zimna sucz? I jak to się stało, że zrobiłaś się
TAAAKA wulgarna?
— Zamknij się!
Minus dziesięć punktów dla Slytherinu.
— Proszę, przestań…
Tak już lepiej. Myślisz, że Tomowi będzie przykro?
Przegrana i na nowo wypruta ze wszelkich
emocji, podniosłam się z podłogi i wytarłam twarz. Nie potrzebowałam lusterka,
aby wiedzieć, że wyglądałam jak koszmar, lecz to nie miało znaczenia. Byle
profesor nie dostrzegł śladów łez. Przestępując z nogi na nogę, nerwowo
poprawiałam włosy i dziękowałam w myślach Dippetowi, że zatrzymał nauczyciela
na tyle długo, bym zdołała odetchnąć. W mrokach lochów raz na jakiś czas
rozbrzmiewało echo śmiechów i strzępy niewyraźnych rozmów, ktoś kilkukrotnie
rzucił hasło, lecz wyłowienie z tej rozmytej kakofonii kroków Slughorna po tylu
latach nie stanowiło najmniejszej trudności. Zanim wyłonił się zza rogu,
ostatni raz prędko otarłam nos i oczy.
— Już myślałem, że Tom cię nie
dogonił — zaczął, szperając w kieszeniach za różdżką.
— Dogonił. O co chodzi?
Weszliśmy do środka, a pochodnie niemal
natychmiast zapłonęły, tak że nisko sklepione, surowe wnętrze nabrało nieco
przytulności. Widok znajomego, czerwonego podnóżka i biurka zawalonego
czekoladowymi żabami (kilka opakowań leżało pustych na podłodze) wywołał w
sercu przyjemne ciepło, tak że uśmiech, który przywołałam, być może wyglądał
choć trochę mniej sztucznie. Tymczasem Mistrz Eliksirów od razu rzucił się do
stołu.
— Och,
przepraszam… — mruknął i jednym szybkim ruchem różdżki lewitował
słodycze w głąb pokoju. Dopiero wtedy na mnie spojrzał, a twarz mu się
wydłużyła i spoważniała. — Płakałaś? Panno Hortus, chyba nie wzięłaś
do siebie tej całej rozmowy? Tak, wiem, Dumbledore czasem potrafi zrobić z
rozmowy małe przesłuchanie, choć na takiego nie wygląda… ale w końcu chodzi o
jego uczniów. Nie chciałbym być jutro w ich skórze, kiedy pani Rowdy wpadnie…
to znaczy przyleci do Armanda…
— Tak, rozumiem. Po prostu… trochę
mi smutno — skłamałam, siląc się na naturalność, choć w środku byłam
cała spięta. Nie usiadłam na oferowanym przez nauczyciela
krześle. — Chciał mnie pan widzieć, panie profesorze?
— Tak, miałem nadzieję, że Tom cię
jeszcze złapie. — Sam opadł na fotel za biurkiem i rozpiął jeden
guzik szmaragdowozielonej marynarki, która i tak znacznie opinała jego wielki
brzuch. — Ajajaj, to takie niezręczne… chociaż jestem twoim opiekunem
i już dawno powinienem z tobą o tym pomówić… Chodzi o ten nieszczęsny ślub.
— Ach, o to — wyrwało mi
się. Doświadczyłam kilku uczuć jednocześnie: najpierw coś nieprzyjemnie
podskoczyło w żołądku, ale zaraz potem nastąpiła ulga i coś na kształt…
błogości? Mimo tego, co działo się wcześniej, zalała mnie fala spokoju i
nareszcie mogłam swobodnie odpowiedzieć: — Pewnie trochę pana zawiodłam…
zwłaszcza jak pan mówił, że to ślub roku, że wszyscy czekają… Co mam
powiedzieć, po prostu nie byłam gotowa, ale bałam się to przerwać. A to
wszystko działo się tak szybko, rodzice chyba za bardzo się starali… Nie wiem.
Nick chyba też tego nie chciał, ale on lepiej to znosił. I… i teraz nadal tak
mi wstyd… nie dlatego, że wszyscy gadają, po prostu zachowałam się jak tchórz,
uciekłam, zamiast jakoś sprytnie to odkręcić. Tak myślałam, że to była moja
próba, a ja tak strasznie chciałam się sprawdzić… Gdyby mi się udało, p-pewnie
udowodniłabym sobie i wszystkim, że jestem p-prawdziwą Ślizgonką, a tak…
Odetchnęłam głęboko, możliwie jak
najciszej, lecz fale gorąca ani myślały ustąpić. Po tym, co powiedziałam, nie
potrafiłam spojrzeć Slughornowi w oczy; przeklinałam się w duchu, jak mogłam
pozwolić na tak żałosne obnażenie. I to jeszcze przed nauczycielem! Stałam
sztywno wyprostowana i aż zadrżałam, kiedy usłyszałam ciężkie westchnienie.
— Panno Hortus, bycie Ślizgonem to
nie tylko sprytne wyślizgiwanie się z
sytuacji, które nie są mu na rękę — odparł tak serdecznie, że aż
poderwałam głowę. — A właśnie zaradność, kiedy przyjdzie zmierzyć się
z trudnościami. A ambicja. Nie zawsze można wymigać się od nieprzyjemności, ja
ci to mówię! Jako Ślizgonka wszystko masz na swoim miejscu. Tak między
nami — mrugnął łobuzersko — nigdy nie wierzyłem w te
aranżowane małżeństwa. Chociaż, nie powiem, liczyłem na wyśmienity tort. Ale
może innym razem.
W obliczu tak szelmowskiego uśmiechu
wszystkie wątpliwości, z którymi czekałam pod drzwiami, po prostu nie mogły się
nie rozpłynąć. Podziękowałam mu cicho, nieśmiało, ale opuszczałam gabinet z o
niebo lżejszym sercem i pozbawiona tego krzywego grymasu, od którego cierpła
twarz. Zdawałam sobie sprawę, że to tylko chwilowe. Że po kolacji przyjdzie mi
zmierzyć się z łazienką, że położę się w łóżku i znów będę rozmyślać o Katy,
lecz na tę chwilę wszystko było dobrze.
*
Nieużywana komórka na miotły między klasą
profesora Slughorna a jego prywatnym składzikiem na ingrediencje od lat była
miejscem schadzek i łamania szkolnego regulaminu. Pringle zwykle nie zapuszczał
się tak głęboko w loch, chyba że ktoś rozpuścił kociołek na lekcji eliksirów i
trzeba było usunąć z podłogi jego resztki za pomocą ultra żrącego specyfiku z
kolekcji detergentów pani Skower. Jednak Tom wiedział, że w najbliższym czasie
nie musiał spodziewać się wizyty zgryźliwego woźnego i pod koniec dnia mógł
oddać się chwili prostej przyjemności. Oparty o ścianę naprzeciwko gabloty
pełnej zakurzonych butli, stał z papierosem w jednej ręce i palił, powoli
wciągając i wypuszczając dym. Lubił przekonywać sam siebie, że robił to w
ramach medytacji, wyregulowania oddechu czy innej wschodniej faramuszki, choć
doskonale rozumiał, że i on uległ popularnej wśród Anglików modzie spędzania wolnego
czasu z fajką w zębach. Tylko z pewną dozą niechęci zdarzało mu się wspominać,
że przejął ten śmierdzący nawyk od Yaxleya, lecz nie bał się skończyć tak samo
jak on — ze zżółkniętymi paznokciami i przesiąkniętą dymem szatą. On,
Riddle, panował nad sobą, nawet jeśli w sprawę wchodził nałóg. On i nałóg? To
się wykluczało. Wiedział, że mógł zaprzestać, kiedy tylko chciał, ale na tę
chwilę palenie i pieprzenie było przyjemną, trywialną odskocznią od równie
prozaicznych szkolnych obowiązków. Syknął z aprobatą, kiedy wypełniła go fala
pierwszej przyjemności pod wpływem języka niezłomnej pani prefekt. Urabiał ją
tylko jeden wieczór, wczoraj, w gabinecie Slughorna, a dziś klęczała przed
Tomem i dostarczała mu kilka minut przedniej rozrywki. Od kilku dni był
napalony na kogoś innego, ale ten ktoś budził w nim skrajną irytację, kiedy
tylko zjawiał się na horyzoncie ze smętną miną zbitego psiaka, więc musiał
zadowolić się piętnastoletnią Florentyną Davies. Zanim doszedł w jej ustach,
chwycił w garść jasne włosy splecione w długi, wymyślny warkocz, by pomóc
utrzymać dziewczynie satysfakcjonujący go rytm. Cztery lata temu w tym samym
schowku pierwszy raz przeżył identyczną sytuację, pozwolił się wyręczyć
starszej koleżance z szóstej klasy i wspominał to znacznie przyjemniej. Choć
Florentyna faktycznie była mistrzynią w swoim fachu, pozostał pewien niedosyt. Po
wszystkim spopielił peta w dłoni i strzepnął proch na podłogę.
— Swobodna z ciebie Krukonka — powiedział
lekko zdyszany, zapinając spodnie. — Twoja opinia nie kłamała, może
powinnaś robić to zawodowo?
Uczennica wstała z klęczek, chowając
chusteczkę do kieszeni. Wargi miała nabrzmiałe od intensywnej pracy, a oczy
pałające pożądaniem, co jednak nie przeszkodziło jej zrobić nadąsanej miny.
— Co masz na myśli?
— Nic złego, skarbie — odparł
miękko, podnosząc jej rękę i muskając ustami. Nie musiał się wysilać, wystarczyła
czułość i wyświechtane banały, aby dziewczyna znów się uśmiechnęła. Zdążył się
przekonać, że nie była zbyt wymagająca. — Tylko tyle, że jesteś
biegła w ars amandi. To niełatwa
sztuka.
Zanim zdążyła się do tego odnieść, odwrócił
ją twarzą do ściany i podwinął mundurek; pod spodem miała szkolną spódniczkę do
kolan, więc bez trudu pokonał i tę przeszkodę. W składziku rozbrzmiało
pierwsze, subtelne westchnienie, kiedy jego palce wślizgnęły się pod majtki.
Druga ręka powędrowała pod stanik, i choć z zapałem zaczął ściskać wydatne
piersi, z nieznanego sobie powodu poczuł narastające rozdrażnienie; chciał jak
najszybciej to skończyć i wrócić do istotniejszej kwestii, która czekała go w pokoju
wspólnym. Za sprawą wprawnej dłoni w klika minut rozwiązał problem Florentyny;
podczas gdy ona ledwo łapała oddech, wymięta i spocona, Tom wygładził przód
koszuli i wyjrzał na korytarz. Pusto i cicho. Bez słowa wyszedł na zewnątrz i
ruszył wzdłuż ściany; uwielbiał wrażenie, jakiego doznawał, kiedy szedł prędko,
a długa szata powiewała za nim z cichym łopotem. To podobało mu się znacznie
bardziej niż mugolskie ubrania. Dobrze skrojone surduty, dopasowane smarty
podkreślające kształt łydek… Nie żeby miał niekształtne, Tom był bardzo
zadowolony z wyglądu swoich łydek, kostek, aż po najmniejsze palce u stóp.
Jednak nie spotkał się nigdy z wyobrażeniem potężnego czarodzieja
przedstawianego w spodniach, zatem i
on wkrótce nie zamierzał odstępować od takiego wizerunku.
Kiedy szedł powoli przedsionkiem, z przyjemnością
powiódł ręką po chropowatej ścianie. Nie śpieszył się. Choć od lat stanowił
mózg tej niewdzięcznej, potępionej ferajny, wciąż niezmiennie tak samo cieszyła
go świadomość, że na niego czekali. Mimo że nigdy się nie spóźniał, lubił ten
moment, gdy pojawiał się — wyczekiwany i wypatrywany — dokładnie
o ustalonej godzinie, a oni już tam stali. Tym razem nie było inaczej. W
salonie panował nieprzeciętny tłok, lecz on natychmiast ich wypatrzył;
siedzieli niedbale rozparci na najlepszej kanapie przy ogniu, popijając coś i
gawędząc wesoło. Travers, Wilkes, Mulciber i Rosier. Zajęło im trochę czasu,
zanim zarejestrowali, że nadszedł, co dało Tomowi do zrozumienia, że w ich
butelkach znajdowało się coś mocniejszego niż piwo kremowe.
— Zająłem ci
miejsce! — Evan zabrał nogi z ostatniego w zasięgu kominka fotela.
Riddle zachował dla siebie uwagę o skrajnym zdziecinnieniu, choć nie mogło obyć
się bez karcącego spojrzenia. — Och, wybacz… ale sam rozumiesz, nie
mam dwóch tyłków.
— Masz za to usta, o czym bez
przerwy dajesz nam znać. Mógłbyś, dla przykładu, użyć ich, żeby powiedzieć, że
ktoś już tu siedzi. To chyba znacznie bardziej subtelne, Rosier, nie uważasz?
Nie jesteśmy prostakami.
Usiadł, nie spuszczając z oczu Rosiera,
który najpierw trochę się zmieszał, później próbował nadrobić moment słabości
uśmiechem, ostatecznie przyjąwszy typową dla siebie postawę komedianta. Skłonił
się i zasalutował, oczywiście przyznając mu rację, ale Tom myślał już o czym
innym. Czując na sobie intensywne spojrzenia kolegów, szybko przeszukał
wzrokiem pokój wspólny.
— To tamta?
Wszyscy odwrócili się we wskazanym
kierunku; w ciemnym kącie na podłodze siedziała nienaturalnie skulona
dziewczyna, na oko czternastoletnia. Opierała się plecami o ciężką serwantkę,
pochylona nad jakimś oprawionym w skórę notesem. Choć niemal ryła nosem po
pergaminowych kartkach, Riddle bez trudu dostrzegł jej ostry, ładny profil i
plątaninę czarnych włosów wystającą spod kaptura, który narzuciła na głowę. Na pozór
stanowiła tło dla przebojowych, ożywionych Ślizgonek, lecz kiedy już się ją
wypatrzyło, nie można było odwrócić wzroku. Jednak nie dziwaczna postawa i
osobliwy aparycja zwróciły uwagę Toma, a to, co wyczuł w związku z nią. Aurę
silniejszą niż u jakiejkolwiek czarownicy w jej wieku, imponująco opanowaną,
choć w tej chwili może tylko nieco wzburzoną. Był zadowolony. Wypatrzył nową
ofiarę i zamierzał ją rozgryźć, oczarować, a później wziąć pod opiekuńcze
skrzydła. Chciał mieć tę małą w swojej kolekcji, choć w tym momencie bardziej
przypominała szyszymorę niż uczennicę. Yaxley i Travers najwyraźniej pomyśleli
tak samo, bo zachichotali protekcjonalnie, a Mulciber odpowiedział:
— Tak, Bellatriks Black. Trochę
zbzikowana, zresztą sam widzisz… Ale sądzę, że może kryć się coś pod tym
sianem. Jej siostra w tym roku też do nas trafiła.
— I dobrze sądzisz, Mulciber. Sam
się nią zajmę.
Jeszcze przez chwilę obserwował
dziewczynę, gładząc palcem dolną wargę; Riddle nigdy nie krył się z
dociekliwością. Nie myślał stereotypowo i chciał uchodzić za takiego, co w
każdym potrafił dostrzec drugie dno. I mimo że nigdy nie spróbował wejść w
łaski Dumbledore’a, właśnie tego się od niego nauczył — patrzenia
głębiej. Choć oczywiście nie byłby sobą, gdyby tego nie zmodyfikował, bo po co
doszukiwać się w człowieku dobra, skoro można czegoś, co później przyniesie im
obu zysk. A odosobniona, skryta Bellatriks Black zapowiadała się naprawdę
obiecująco. Prawie zaśmiał się pod nosem na zanoszącą się przygodę, bo właśnie
tego oczekiwał. Wyzwania. Wystarczyło mu tych uległych duszyczek, które mógł
mieć na pstryknięcie palcem, i choć powoli wypleniał z każdej tę czy inną
słabość, zaszczepiał w jej miejsce dyscyplinę, znudziło mu się bycie
ogrodnikiem. Tym razem pragnął zapolować. Tymczasem chłopcy kontynuowali
rozmowę, którą im przerwał. Przysłuchiwał się z mieszaniną dumy i rozbawienia,
jak próbowali snuć własne teorie, bawić się w filozofów, choć na początku ich
znajomości trzeba było gonić tę hołotę do odpowiedniej literatury. Riddle
poczuł się jak wprawny ojciec, w końcu zdołał wychować gromadę całkiem
pojętnych urwisów.
— I naprawdę mam to gdzieś, że
autorem jest mugol — oświadczył Travers, przyłożywszy obie ręce do
piersi. — Kurwa, byłem w szoku, jak łatwo nimi manipulować. Niby od
lat trąbi się o higienie rasy, ale raczej we własnych kręgach, a tutaj świat
temu przyklasnął. Czytałem i nie mogłem uwierzyć… momentami jakbym słyszał
Toma, jak Boga kocham.
— Ty i Bóg, już nie pierdol, bo
jeszcze ktoś usłyszy — zakpił Wilkes, z nieelegancko wyciągniętymi
przed siebie nogami i rękami założonymi za głową. — Przeczytałeś
jedną książkę i myślisz, żeś mądry? Doskonały człowiek to kurewsko stary
wynalazek, a to, że mugole dopiero teraz odkryli, że to możliwe, to już ich
zafajdany problem. Na przykład ja. Możesz przeanalizować sobie moje drzewo
genealogiczne dwanaście pokoleń wstecz, nie znajdziesz żadnej szlamy. Nawet
pieprzonego charłaka. I widzisz? Zamknij mordę i patrz, pochodzenie pierwsza
klasa, żadnych pierdolonych syfów, Ollivander dopasował mi różdżkę w pięć
sekund.
— Mmm, tak, ten nos, ach, te
zakola — mruknął Mulciber i obaj z Amadeuszem zarechotali; Rosier nie
był w stanie skomentować, bo już pokładał się ze śmiechu. — Ale
genetyka chyba ostatnio nie zadziałała, bo tamtą tarczę na obronie pięknie
spaprałeś.
— Ja o niebie, wy o chlebie,
naprawdę nie o to mi chodzi — odezwał się Travers, zanim Wilkes
otworzył usta, żeby kontynuować pyskówkę. — Z ręką na sercu, ostatnio
jestem sfrustrowany jak jasna cholera. Teoretycznie musimy traktować takiego
Rowdy’ego jako naszego, bo jest
czystej krwi, nie wiąże się z mugolakami, ale to kawał skurwysyna, nie? Czyli
niby jest dobry, ale nie do końca. Bo według teorii jest książkowym przykładem
krzewu, który trzeba pielęgnować, a w praktyce to chwast i nadaje się na
śmietnik. — Tu zniżył głos do szeptu, bo gwar w pokoju wspólnym nieco
ucichł. — Żałuję, że wtedy poważniej nie podcięliśmy mu korzonków.
— No i zabiłbyś wieprza, a
poszedłbyś siedzieć jak za człowieka — wtrącił
Evan. — Chwila przyjemności, a całe życie w kryminale, wiem, bo mój
kuzyn siedział dwa tygodnie w Azkabanie. Zaciukał niuchacza sąsiadce. Po
pijaku.
Zapomniałby. Poza paleniem i pieprzeniem uwielbiał
przysłuchiwać się tym jałowym przekomarzaniom, obserwować zaangażowanie
kolegów, choć nigdy nie dał im tego odczuć. Siedział z nogą założoną na nogę i
wodził wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, z przyjemnością czekając, aż dojdą
do jakichś wniosków. Cieszył się, że dyskusje na temat moralności tak ich
absorbowały, i choć rzadko się wtedy odzywał, wolał trzymać pieczę nad tym
niegroźnym mędrkowaniem. Jako dobry lider musiał podjąć decyzję, czy stać się
przywódcą kochanym, czy wzbudzającym trwogę, chyba nawet gdzieś o tym czytał,
lecz skąd stwierdzenie, że naprawdę musiał
wybierać, skoro wystarczyło unikać nienawiści. A Tom radził z tym sobie
doskonale, kogo nie poznał, od razu wzbudzał w nim miłość. Przynajmniej na
początku.
Natomiast Travers czuł się coraz bardziej
skonsternowany.
— Tylko widzisz, tu nie chodzi o
przyjemność, a o uczynienie życia znośnym dla magów — mówił
zapalczywie. — Zabijanie dla przyjemności jest bez sensu, nawet jeśli
to Rowdy. Musiałbym być albo chory, albo zły! Mugole to co innego, chociaż też
nie jestem pewny…
— Nie wchodźmy znów w polemikę nad
kwestią duszy, bardzo cię proszą — wciął się Mulciber.
Tom wstał. Był pewien, że z tą dyskusją
już dzisiaj daleko nie zabrną, a w kufrze czekała na niego jeszcze jedna
pozycja, którą musiał jutro zwrócić pani Mortemore, zwłaszcza że już komponował
listę kolejnych. Jeszcze jedna eskapada do gabinetu profesora Slughorna po
wymagany podpis, ewentualnie wstrzyma się do środy, żeby podręczyć Victorię
swoją niby przypadkową obecnością. W końcu specjalnie czekał z Davies, aż
Taciturn będzie wracać z kolacji, żeby mogła zaraz po tym zobaczyć ich i
polecieć do tamtej z ploteczkami. Chichotał złośliwie w duchu, lawirując
pomiędzy zajętymi sobą Ślizgonami, doprawdy nie mógł się doczekać, aż to
spłoszone kociątko przybiegnie do niego, żądne wyjaśnień. Tak, niezdecydowane,
biedne kociątko. I nawet przez chwilę Riddle już prawie poczuł do niego
współczucie, ale na swoje i jego nieszczęście musiała zagrozić wycofaniem się z
lojalności, więc nie miał wyboru. Jeszcze trochę pocierpi. A on tymczasem
zajmie się polowaniem, zanim powróci do pielęgnowania swojego małego ogródka.
— Tom, można jeszcze na momencik?
— Ile razy mam powtarzać, żebyś tak
się do mnie nie zwracał, Rosier? — spytał zwodniczo pobłażliwie, choć
srogie spojrzenie wystarczyło, żeby chłopak wyhamował kilka stóp od
niego. — W czym problem?
— W niczym… — Wyglądał i z
całą pewnością był zmieszany, ale próbował nadrobić uśmiechem. — Tak
myślałem… co z Hortus? Znowu jej nie wolno…?
— A co ma być? — Nie
musiał pytać, jego umysł aż dopraszał się przewertowania, a sympatia do niej
widoczna gołym okiem. Evan lubił dziewczynę i najbardziej z nich wszystkich,
bardziej niż ona sama interesowało go to, co czuła. A że miała nieszczęście
urodzić się z tak przyrośniętym do kręgosłupa kijem w tyłku, rzadko kiedy
dawała po sobie poznać, że coś szło nie po jej myśli. Jednak Rosier poza
irytującą manierą bajeranta miał także intuicję. — Z
„Victorią” — wykonał w powietrzu gest imitujący
cudzysłów — wszystko idzie zgodnie z planem. Potrzebowałem trochę nad
nią popracować i najwyraźniej teraz ona potrzebuje odpoczynku. Nie musisz
zaprzątać sobie tym głowy i liczę, że potraktujesz moje zalecenie poważnie.
Zostawił Rosiera z rozchylonymi ustami i
skierował swe kroki ku męskiej części dormitorium; odcięcie się od wieczornego
harmideru po całym dniu obowiązków okazało się przyjemnie odprężające. Sypialnia
wydawała się wręcz nienaturalnie uporządkowana, dookoła każdego z pięciu
porządnie zaścielonych łóżek nie leżał żaden papierek czy brudna skarpetka, a
wszystkie przybory szkolne pozamykano w kufrach. Riddle nie znosił bałaganu,
ale namówienie współlokatorów do sprzątania
nie stanowiło żadnego problemu. Tom był przekonujący. Zdjął buty, wierzchnią
szatę i, z cienką broszurką w dłoni, wyciągnął się na poduszkach; pościel
zapachniała mu znajomymi perfumami. Zbyt mdłymi jak na jego gust, ale w
połączeniu ze specyficznym śladem magii przywoływały przyjemne wspomnienie.
Przez tydzień znacznie zbladł, choć wystarczył, aby wzbudzić niepożądany efekt.
Wiedział, że była w dormitorium, zaledwie korytarz i dwie ściany dalej,
najpewniej siedziała na łóżku i, otoczona kotarami, ryczała pod kołdrą, żeby
nikt nie słyszał; stłumił chęć pójścia po Hortus i ofuknął się w duchu, że
pomyślał o samym posiedzeniu w jej towarzystwie. Idiotyczne. Nie powinien jej
pocieszać, wystarczyło wyjaśnić, że to, co straciła, to zlepek komórek
niezdolnych do odczuwania, choć i tak pewnie nic by to nie dało. Ona zawsze
wiedziała lepiej i właśnie przez to cierpiała. Bardzo dobrze. Z cichym
prychnięciem otworzył książkę na pierwszej stronie i zaczął czytać. Powinien
skończyć, zanim chłopcy podsumują swoją idiotycznie podniosłą kłótnię i zwleką
się do sypialni.
Zsynchronizowanie wolnego czasu z wolnym
czasem Bellatriks nie stanowiło dla niego żadnego problemu; po opiece nad
magicznymi stworzeniami następnego dnia nie wrócił z Traversem i Margaret do
dormitorium, żeby przebrać się przed obiadem, ale udał się prosto do Wieży
Zachodniej. Poranna sowa, okienko po wróżbiarstwie i dość bliskie sąsiedztwo uczennicy
podczas śniadania powiedziały mu, że właśnie nastał moment, kiedy warto byłoby
tam się pokręcić. Nie pomylił się; wspinając się po krętych, stromych schodach,
wyczuł delikatnie pulsującą aurę, zwiastującą czyjąś znajomą obecność. Tom nie
miał problemu z zajściem jej od tyłu — Ślizgonka stała plecami do
drzwi, pochylona nad kamiennym parapetem, wyraźnie coś pisząc; ubrana w długi,
ładnie skrojony płaszcz z pagonami i bez kaptura na głowie prawie nie
przypominała wczorajszej dziwaczki z salonu, dopiero gdy się odwróciła i
zobaczył stal w mocno pomalowanych oczach, poczuł na własnej skórze, że
dziewczyna miała charakterek. Na jego widok mocno się zmieszała, a pod wpływem
zachęcającego uniesienia brwi zupełnie straciła głowę.
— To
ty — wymamrotała. — Rosier chciał rozmawiać, myślałam, że
ty…
— Że ja nie będę
chciał? — dokończył za nią cichym, melodyjnym głosem i przystanął na
tyle blisko, by mógł odczuć to, co od niej biło. Siła, zdecydowanie, a w tej
chwili onieśmielenie, aż nie mógł powstrzymać uśmiechu. — Dlaczego?
Wyjątkowe osoby wolę poznawać bez pośrednictwa Rosiera.
Kiedy się wyprostowała, sięgała mu do
piersi, lecz pod wpływem tego, co powiedział, urosła przynajmniej o dwa cale.
Od jakiegoś czasu zerkała na niego ukradkiem, a on zerkał na nią, z tą różnicą,
że Riddle był tego całkowicie świadomy. Nie zarumieniła się, przyjęła
komplement, jakby się jej należał, choć w środku zmiękła. Zaszedł ją
zdecydowanie zbyt niespodziewanie, i mimo że właśnie doświadczała tego, co
kształtowało się w jej wyobraźni przez kilka ostatnich dni, nie mogła odeprzeć
wrażenia, że — bez względu na uprzejmość i ten zniewalający
uśmiech — oceniał ją. Oceniał i oczekiwał. Zdawała sobie sprawę z
własnego nieprzygotowania, jednak nie potrafiła oderwać wzroku od tego, co
miała przed sobą. W białym świetle wydał się jej jeszcze piękniejszy niż
zwykle, znacznie bardziej ludzki. Stał wyprostowany, z rękami obleczonymi w
skórzane, mocno wytarte rękawiczki. Włosy lekko rozwiane, cera posągowo blada,
choć teraz nieco zaróżowiona od mrozu, zwłaszcza na zapadniętych policzkach i czubku
nosa. W ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie, z jakim Ślizgonka jeszcze
nigdy dotąd się nie spotkała; naprawdę chciał ją poznać, on, choć sam wydawał się taki skryty i umiejscowiony w sferze
sacrum, do której dostęp mieli wyłącznie ci, których do siebie dopuścił. A
teraz Bella miała stanowić ich część. Nie wyobrażała sobie, że to miałoby się
potoczyć inaczej, nie teraz, kiedy docenił jej niepowtarzalność. Za to Tom nie przypuszczał, że znowu pójdzie tak
bezboleśnie. Był w to za dobry. Musiał przyznać, że dawno nie miał do czynienia
z tak wyrazistą, uświadomioną energia. Z sentymentem pomyślał o sobie samym,
kiedy to sześć lat temu dowiedział się o własnej wyjątkowości. Nie, nie dowiedział się, ona została mu
tylko potwierdzona. Wystarczyła sekunda i miał wszystkie myśli czternastolatki
jak na dłoni, lecz z zaskoczeniem poczuł się delikatnie
wypierany — Bellatriks próbowała wznieść magiczną barierę, i choć walka
z umysłem Riddle’a natychmiast została stracona, docenił starania. Trafił na naprawdę
smakowity kąsek.
— No to… — zaczęła z
wahaniem. — Co robicie? Bo z boku wyglądacie jak jakaś sekta czy coś…
— Nie mogą ci
powiedzieć — odparł konspiracyjnym szeptem, pochylając się, by
dotknąć lekko jej ramienia. — To ściśle tajne. Zanim przyjmiemy cię
do wspólnoty, musisz przejść bardzo ciężką inicjację i złożyć Wieczystą
Przysięgę. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dostaniesz nowe
imię. — Kąciki jego ust drgnęły i wyprostował się, by spojrzeć w dal;
czarne, nagie drzewa wyraźnie rysowały granicę między błoniami a Zakazanym
Lasem. — A tak naprawdę nie robimy nic wielkiego. Uczymy się.
Spędzamy razem czas. Lubimy swoje towarzystwo, bo każdy z nas ma podobne priorytety.
Trochę już o tobie wiem, Bella, dlatego jestem pewien, że świetnie się u nas
odnajdziesz.
Słuchała go z najwyższą uwagą, czuł
intensywny wzrok czarnych oczu i już wiedział, że to był strzał w dziesiątkę.
Właśnie stał się nową małą obsesją panny Black, wystarczyła tylko iluzja
zainteresowania i kilka urokliwych słów, aby utworzyć nić porozumienia. Jednak
dziewczyna nie odpowiedziała od razu. Stanęła bardzo blisko, na tyle, że Tom
czuł ciepło bijące od jej falującej aury, nadal ściskała w rękach
niezapieczętowaną kopertę, a wybrana sowa niecierpliwiła się na parapecie,
podskakując na jednej nóżce, lecz Bellatriks nawet na nią nie spojrzała. Patrzyła
na gładkie połacie śniegu, a później na niebo rozjaśnione ostrymi promieniami
zimowego słońca — środek stycznia grał tak, jak powinien. Nie mogła
sobie wymarzyć lepszego dnia. Właśnie milczała w towarzystwie największej
zagadki, którą szkicowała namiętnie od kilkunastu miesięcy, a teraz sama
postanowiła trochę się przed nią odsłonić. W głowie miała tysiące myśli
czekających na spisanie — notatnik palił ją przez kieszeń torby i
gruby płaszcz.
— Naprawdę się nie spodziewałam…
Odwrócił się i ona zrobiła to samo.
— Spodziewałaś się. Nie musisz
udawać fałszywej skromności, Bella, nie formujemy zakonu. Dla nas w cenie jest
śmiałość. Nie pycha, ale zdecydowanie. Będziemy cię doceniać, jeśli sama się
docenisz. — Powoli zdjął rękawiczkę i sięgnął po czarny kosmyk jej
sięgającej ramion, nieuczesanej czupryny. — Hmm, byłoby ci ładnie w
długich włosach.
Tym razem poczuła, że naprawdę się
zarumieniła.
*
Nie trzeba było tygodnia, żeby Bellatriks
zaaklimatyzowała się w nowym środowisku. Jakie wybuchło zdziwienie, kiedy
okazało się, że pod drapieżną fryzurą i niestosownie rozmazaną kredką do oczu
kryła się całkiem zdrowa i harda osobowość. Ani Travers, ani Malfoy, ani nawet
Nott nie wziął sobie słów Toma do serca tak bardzo, jak uczyniła to Black.
Kwestia wieku miała drugorzędne znaczenie, kiedy przychodziło do dyskusji, bo
dziewczyna nie dawała się stonować nawet pyskatemu Mulciberowi, zaprzyjaźniła
się także ze szczotką do włosów, a nożyczki przy pierwszej okazji wyrzuciła do
kosza. Riddle obserwował tę transformację z niemałym zaintrygowaniem.
Zdobycie podpisu profesora Slughorna pod spisem
pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych nie stanowiło żadnego problemu, ale swoje
musiał wygadać i odsłuchać.
— Chciałem bardzo podziękować,
podobała mi się zwłaszcza
— Jasne, Tom, pogłębiaj wiedzę, jeśli tylko masz na to apetyt,
tak tylko patrzę, co cię tym razem zainteresowało… tak z ciekawości. Mhm… mhm… — mruknął
i wziął podsunięte przez chłopaka pióro. — Ambitnie zaczynasz nowy
rok, drogi chłopcze. O, do tej lektury mogę polecić ci dzieło Amandy Neumayer,
będziesz miał fajne uzupełnienie…
— Z chęcią przeczytam wszystko, co pan profesor zechce mi
zaproponować — odparł, a Mistrz Eliksirów nakreślił pod zamaszystym
podpisem jeszcze jeden tytuł.
— Tylko nie jestem pewien, czy pani Mortemore ma angielskie
tłumaczenie, bo może się okazać, że będziesz jeszcze potrzebował
słownika — zachichotał, ale Ślizgon tylko uśmiechnął się blado.
— Nie trzeba, powinienem sobie poradzić z niemieckim. Jeszcze raz
dziękuję.
Odszedł, kłaniając się nieznacznie, a Slughorn pomachał mu na
pożegnanie i zniknął za drzwiami. O piątej po południu zamek tętnił życiem, aż
przyjemnie było się przejść korytarzami. W sierocińcu Tom tego
nienawidził — brykających, szczekających na siebie szczeniaków,
wypadających zza rogu każdego korytarza. Nie znosił patrzeć na identyczne szare
koszule i umorusane gęby, kiedy mugolskie dzieci wracały chmarą z boiska na
kolację. Ale tutaj wszystko wyglądało inaczej. Magia zapewniała człowiekowi
dostojeństwo, czarne, szkolne szaty (nawet te znoszone) wyglądały schludnie i
elegancko. Na myśl o powrocie do mundurka z Wool’s poczuł na plecach dreszcz
obrzydzenia — na szczęście poza budynkiem nie musiał go nosić.
W drodze na piąte piętro spotkał kilku
kolegów i — chcąc nie chcąc — musiał przystanąć i zamienić
kilka słów, tak że z siedemnastej nagle zrobiła się siedemnasta czterdzieści.
Nic nie mógł na to poradzić — był lubiany i rzadko trafiał się ktoś,
kto z marszu nie pałał do niego sympatią. Chociaż nie. Dumbledore.
Dumbledore’owi zawsze coś nie odpowiadało, i choć nigdy nie powiedział mu tego
wprost, na każdym kroku dawał odczuć. Nie traktował go protekcjonalnie, ale i
nie patrzył na Toma z tymi pogodnymi iskierkami w oczach. Trzymał go na
dystans, ale zawsze z tą irytującą galanterią, co działało na Riddle’a jak
otwarte wypowiedzenie wojny. Z tym frustrującym poczuciem nacisnął klamkę i
wszedł do biblioteki. W porównaniu do korytarzy cisza aż kłuła w uszy. Przy
stolikach siedziało kilku uczniów, ale nie można było powiedzieć, że biblioteka
o tej porze cieszyła się dużym zainteresowaniem. Ukłonił się pani Mortemore i
ruszył od razu w stronę kontuaru, żeby wręczyć jej podpisaną przez profesora
kartkę; czarownica omiotła przelotnie wzrokiem listę i bez słowa skinęła głową.
Dawno minęły czasy, kiedy sama udawała się do Działu Ksiąg Zakazanych i
skrupulatnie wybierała wypisane przez Toma dzieła; gdy chłopak zaczął
przychodzić do niej minimum raz na półtora miesiąca, dla świętego spokoju dała
mu pełną swobodę — popartą na wszelki wypadek nauczycielską
zgodą — na buszowanie po zamkniętej części biblioteki, a Riddle’owi
nigdy nie przyszło do głowy, żeby złamać to zaufanie. Wyszukanie wszystkich
pozycji zajęło mu nie więcej niż pięć minut, znał praktycznie na pamięć rozmieszczenie
kolejnych poddziałów, zwłaszcza że zajmowały zaledwie osiem regałów. Kiedy
pierwszy raz w drugiej klasie, drepcząc pani Mortemore po piętach, znalazł się
za słynnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, nie mógł wyjść z podziwu, widząc tyle
ksiąg — zakazanych i szepczących, by po nie sięgnął. Teraz uśmiechnął
się pobłażliwie na widok pozycji, które w większości miał już dawno za sobą.
Sięgnął po dzieło zapisane przez Slughorna — kolejna broszurka,
nieprzełożona na angielski, jak wspomniał profesor, ale i tak pochłonie ją w
jeden wieczór. Wychodząc, rzucił odpowiednie zaklęcie i otoczył łańcuchem
żelazne klamki.
— Ty, syczący.
Zerknął przez ramię. Najwyraźniej wyjście
Rowdy’ego ze skrzydła szpitalnego wzbudziło w Hortusie nowe pokłady odwagi, bo
na twarz powrócił dawny cwany uśmieszek. Tom schował różdżkę do kieszeni i
powoli się odwrócił; tymczasem tamten już do niego doskoczył, kipiąc energią i
poirytowaniem. Brew drgała mu lekko, a zadowolenie z bliska nie wyglądało już
tak realistycznie, przypominało raczej przerysowany grymas; Tom stał przez
moment, napawając się tym widokiem.
— Dippeta i resztę mogłeś
oszukać — wycedził Sokaris, podchodząc bardzo blisko, a że mierzyli
niemal tyle samo, prawie zetknęli się czołami. — Ale ja wiem swoje.
To twoja sprawka. Twoja i twoich fagasów.
— Masz jakiś
dowód? — zapytał spokojnie. — Trzeba było to powiedzieć,
kiedy przyszli jego rodzice. Wtedy już nie byłeś taki odważny, prawda?
— Uważaj
sobie. — Hortusowi skończyła się cierpliwość i poczucie humoru. Nie
wyglądał już na takiego rozluźnionego, w odróżnieniu od Riddle’a, który miał
ochotę jeszcze tego popołudnia zabawić się jego kosztem. Skoro nadarzyła się
taka wspaniała okazja, nie zamierzał jej zmarnować. — Myślisz, że
tylko ty potrafisz ukraść Gryfonom pałki?
— Domyślam się, że poradziłbyś sobie
z tym znakomicie. Nie musisz dziękować, było mi naprawdę miło spieprzyć twoje
plany. — Przysunął się bliżej i pozwolił sobie na okrutny uśmiech
przeznaczony wyłącznie dla oczu Ślizgona. Wypowiedział te słowa z prawdziwą
przyjemnością, podziwiając, jak spocone oblicze chłopaka najpierw zbladło,
później pokryło się purpurowymi plamami. — I to dosłownie. Nawet
sobie nie wyobrażasz, jak się ją fantastycznie rżnęło, była taka niewinna.
Twoja siostrzyczka. Spójrz, tak niewiele brakowało, a miałbyś szwagra. Ach,
taka strata! — Zaśmiał się pod nosem; przyszedł mu do głowy świetny
pomysł, więc po chwili zastanowienia dodał: — Dobrze, że twoja narzeczona nie jest taka zmienna w
uczuciach, bo trzeba byłoby odwołać drugi ślub…
Nie zdążył dokończyć, bo salę wypełnił
zwierzęcy ryk, donośne „ty skurwysynie!” i Sokaris już trzymał Toma za przód
szaty. W następnej sekundzie trzepnął nim o drzwi, aż zadzwoniły szyby, książki
rozsypały się po podłodze, kilka starych okładek odpadło, ale Riddle ani
drgnął; zanim nadleciała pani Mortemore, Hortus trzymał w ręku różdżkę i
celował nią w Ślizgona, a drżał przy tym tak okropnie, że nawet gdyby strzelił
jakimś zaklęciem, z większym prawdopodobieństwem roztrzaskałby ścianę. Starej
czarownicy potrzeba było niewiele czasu, żeby zarejestrować, co się wydarzyło,
choć przez jakiś czas stała jak wryta pomiędzy Działem Człowieka a regałem z Prorokami Codziennymi, lustrując
wzrokiem to jednego, to drugiego chłopaka.
— Do licha ciężkiego… Różdżki w
mojej bibliotece! Jeszcze nigdy… jeszcze nigdy… jak żyję… pojedynki!
Wulgaryzmy! — zawołała na wydechu, a jej oczy rozszerzyły się
złowieszczo. — Ty, masz swoje książki? To wynocha! A ty za mną! Szlaban!
Ty bezczelny bachorze, ja ci dam przeklinać… ja ci dam się pojedynkować…! Twój
dom traci pięćdziesiąt punktów i módl
się, żeby na tym się skończyło! Pringle już ci przetrzepie skórę…
Choć tak skrupulatnie przestrzegała ciszy
w swoim królestwie, teraz sama wrzeszczała jak opętana. Doskoczyła do Sokarisa,
i choć ledwo sięgała mu piersi, chwyciła go za ucho, wykręciła i pociągnęła za
sobą, machając drugą ręką jak żołnierz. Między regałami zaczęły pojawiać się
głowy uczniów, którzy na widok tak prowadzonego Hortusa musieli pozakrywać
usta, żeby nie parsknąć śmiechem i nie oberwać rykoszetem. Biblioteka zatrzęsła
się w posadach, kiedy pani Mortemore trzasnęła drzwiami. Pod ostrzałem
zaciekawionych spojrzeń Tom pochylił się, żeby naprawić i pozbierać książki.
Był całkowicie spokojny i wciąż nieco rozbawiony, ale głównie pławił się w
satysfakcji. Tak właściwie miał zamiar wpaść tylko na chwilę po kilka niezbyt
pilnych lektur, a trafiła mu się taka przednia rozrywka. I zupełnie przypadkowo
zapewnił wrogowi numer jeden co najmniej tygodniowy szlaban. Tak, to z
pewnością był udany dzień. Pomaszerował wzdłuż regałów w stronę wyjścia, a krok
miał zdecydowanie bardziej sprężysty, niż gdy tu wchodził.
Następny poranek okazał się przyjemną
kontynuacją poprzedniego wieczora. Niezapowiedziany test, którym powitał ich
Dumbledore, okazał się bardzo trudny i zupełnie bezproblemowy dla Toma. Klasę
opuścił przy akompaniamencie buntowniczych pomruków i niekończących się
narzekań, na które nauczyciel miał jedną odpowiedź — pobłażliwy
uśmiech. Po kolacji przeszedł się po czterech stołach i zebrał od prefektów
pieniądze, które wpłacili uczniowie zainteresowani kursem teleportacji, czyli
jednym słowem — wszyscy szóstoklasiści. Sakiewka Riddle’a boleśnie to
odczuła, ale nie miał wyboru. Poruszanie się po Londynie i poza nim za pomocą mugolskich
środków transportu było długie i uciążliwe. Czuł się poirytowany faktem, że
ktoś taki jak on musiał zapłacić i zdać egzamin, aby legalnie korzystać ze
swoich umiejętności — bo nie stanowiło wątpliwości, że teleportacja
pójdzie mu równie śpiewająco, co dzisiejszy sprawdzian u Dumbledore’a.
Po nużącej historii magii udał się wraz z
nieodstępującym go na krok Traversem i Mulciberem do pokoju wspólnego na
zasłużony odpoczynek; Tom nie omieszkał opowiedzieć kilku osobom podczas
poprzedniej kolacji o zajściu w bibliotece, a jako że wśród nich siedział
Rosier z Nottem, informacja o haniebnym zachowaniu Sokarisa i wieńczącym go
szlabanie rozeszła się po domu jak burza, a Slytherin został podzielony na dwie
grupy: jedni byli wściekli za utratę pięćdziesięciu punktów, inni natomiast
pękali ze śmiechu na myśl o naciągniętym, czerwonym uchu Hortusa. On sam
milczał na ten temat, zajęty własnym dramatem, na widok którego Riddle miał
ochotę bezustannie chichotać. Zasiane ziarno — choć
fałszywe — dało plony niemal natychmiast i ani Ivy Taciturn, ani nikt
inny nie miał pojęcia, dlaczego Sokaris traktował ją przez cały dzień jak trędowatą.
— Oby dał trochę czasu, zanim zrobi
poprawę — westchnął Amadeusz, rozglądając się po zatłoczonym
dormitorium w poszukiwaniu wolnych foteli.
— Przestań pierdolić o
Dumbledorze — mruknął Mulciber. — Zresztą znowu będzie jak
zwykle… Obleję, obleję, olaboga, kiedy poprawa, a później minimum powyżej oczekiwań w serduszku. Więc zrób
nam przysługę i zamknij się… O, widzisz? Riddle ma już tego powyżej uszu…
Tom przyśpieszył korku, owszem, ale nie w
związku z panikującym Traversem. W swoim dawnym kącie, tyle że nie na podłodze,
a na pufie, siedziała Bellatriks, plecami do całego pokoju wspólnego, znów nad
czymś pochylona. Ekspresywnie żuła gumę, kreśląc coś w grubym notesie, z którym
nigdy się nie rozstawała. Kiedy pierwszy raz wyciągnęła go przy nowym
towarzystwie, a Rosier został dotkliwie podrapany, kiedy próbował go jej
zabrać, Teodor natychmiast wysnuł podejrzenia, że Black trzymała tam wszystkie
informacje na temat każdego ucznia Hogwartu, aby później go szantażować, lecz
powód, dlaczego dziewczyna tak strzegła zeszytu, był znacznie bardziej
prozaiczny. Tym razem sterczała z nosem nad pergaminowymi kartkami wypełnionymi
portretami pewnego ciemnowłosego, przystojnego Ślizgona. Tom zadumany, wczytany
w książkę. Tom patrzący z wyrozumiałością, kolejny Tom — ze
zniecierpliwieniem. Tom złapany wpół słowa, ze zmrużonymi oczami i rozchylonymi
ustami. Całe dwie strony atramentowych Tomów, uchwyconych jak na fotografiach.
Nie potrzebowała na niego patrzeć, żeby tak precyzyjnie oddać wąski nos, ładne
kości policzkowe, duże oczy… Wszystko to nosiła w głowie, napatrzyła się już
wystarczająco, by ręka sama szkicowała kształt twarzy.
— Dobre są.
Na dźwięk cichego, aksamitnego głosu
prawie podskoczyła i zrobiła ogromnego kleksa w miejscu, gdzie miał znaleźć się
nos „Toma rozeźlonego”; prawdziwy Riddle znów ją podszedł, lecz tym razem nie
wywołał przyjemnego skurczu w żołądku. Bellatriks oblała się gorącym pąsem i
zaczęła nerwowo wycierać rozlany tusz, jeszcze bardziej go rozmazując. Chłopak
wyprostował się z zalążkiem uśmiechu czającym się w kącikach ust. Wyciągnął
różdżkę i machnął nią krótko.
— Z tym chyba pójdzie
lepiej — dodał, a plamy zniknęły. — Nott będzie zawiedziony,
miał nadzieję wydębić od ciebie jakieś haki na Hortusa.
Ta uwaga nie pomogła dziewczynie pozbyć
się rumieńca, wręcz przeciwnie, spurpurowiała jeszcze bardziej,
choć — pomimo uwierającego wstydu — poczuła się mile
połechtana komplementem. To już drugi w tym tygodniu. Drżącymi rękami
pozbierała swoje bibeloty i poszła za Tomem; chłopcom udało się skompletować
cztery fotele, które zaciągnęli najbliżej kominka, przy którym wygrzewało się
kilku młodszych uczniów.
— Naprawdę tak
uważasz? — zapytała. — Że są dobre?
— Naprawdę. Nie znam się na sztuce,
ale moim zdaniem są.
— To mi wystarczy.
Usiedli pomiędzy Mulciberem i Traversem,
którzy spierali się teraz o teleportację, ale nie byli jedyni. Od kilku dni
pokój wspólny — jak co roku w okolicach lutego — żył kursem,
rozmowami na temat tego, kto, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach przeżył
swoją pierwszą aportację, jakie uczucia temu towarzyszyły i kto w czyjej
rodzinie nie zaliczył egzaminu za pierwszym razem. Z każdego kąta salonu można dobiegały
uwagi o rozszczepieniach, kuzynach od strony prababki czy innej piątej wodzie
po kisielu, choć do pierwszych zajęć pozostało jeszcze znacznie ponad dwa
tygodnie. Starsi uczniowie, którzy mieli już to za sobą, opowiadali żądnym
wiedzy kolegom o swoich przypadkach, a młodsi przysłuchiwali się z zazdrością.
— Ja już się teleportowałem, wiem,
co mówię — ciągnął Amadeusz. — Kiedy wujek zabrał mnie do
Rochester. Dwa razy. I za każdym razem się rozszczepiłem. Mówię ci, na początku
zawsze musisz się rozszczepić. Zapytaj Victorii, ona też już ma to za sobą.
— No tak, ale nie mówiła nic o
rozszczepieniu… — wymamrotał Mulciber w swoją paczkę fasolek
wszystkich smaków Bertiego Botta. Próbował wyłowić kokos, ale do tej pory
natrafił tylko na kalafior, wapno i coś słonawego, po czym długo pluł i
charkał, a na koniec musiał przepić porządnym łykiem kremowego
piwa. — Tom, a ty już się teleportowałeś?
— Nie.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, zajęty
własnymi sprawami. Bellatriks skuliła się na fotelu, podciągnęła nogi pod brodę
i rozłożyła na nich zeszyt. Wystarczyło kilka pociągnięć piórem i z dołu strony
spoglądał na nią ostatni Tom — chłodny, wyniosły, z uniesionymi
brwiami. Identyczny jak ten prawdziwy, który siedział nieopodal i obracał w
palcach różdżkę, pogrążony we własnych myślach. Dziewczyna obróciła kartkę i
zaczęła zapisywać wszystko, co dzisiaj powiedział, słowo w słowo. Liczyła, ile
razy zdrobnił jej imię. Matka mówiła do niej tak surowo — młoda damo.
Ojciec chłodno, zwykle padało proste córko,
tylko siostry używały tego ładnego Bella,
a teraz i on. Tom Riddle. W jego oczach była Bellą, nie tą przemądrzałą
dziwaczką, tamtą tam, Black, umazaną
atramentem albo siedzącą całe dnie z nosem w książkach. Podkreśliła
kilkakrotnie to, co powiedział o jej szkicach, pierwszy raz naprawdę
zadowolona, bez wstydu mogła pomyśleć o sobie jak o artystce. Do tej pory nikt
nie ofiarował Bellatriks na własność aż tyle uwagi, chciał rozmawiać o niej, dowiedzieć się o problemach,
które ją trapiły, i choć nie była zbyt wylewna, nawet nie spostrzegła, kiedy
zaczęła się przed nim otwierać. Życie w krainie fantazji niespodziewanie
przeniosło się do rzeczywistości i nagle pojawił się w nim ktoś z krwi i kości.
Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnęła, by prawdziwa znajomość rozwinęła się w
coś więcej.
~*~
Wiem, że nie powinno się wprowadzać dwóch
narracji do opka, bla, bla, bla, ale pomyślałam, że jest tu już na tyle
niedopowiedzeń (domysły pojawiły się nawet wcześniej w komentarzach), że fajnie
byłoby wprowadzić inny pov, no i zajrzeć dzięki temu do głowy Toma. Nie jestem
amatorką narracji trzecioosobowej, ale mam nadzieję, że jakoś specjalnie nie
gryzie w oczy. Jasne, od następnego rozdziału wracam do zwykłej
pierwszoosobówki, chociaż może się jeszcze kiedyś zdarzyć, że wrzucę jakieś
trzecioosobowe pov. Dedykacja dla Claudii.
:*