30 grudnia 2009
22 grudnia 2009
Rozdział 26
12 grudnia 2009
Rozdział 25
28 listopada 2009
10 listopada 2009
6 listopada 2009
22. Modnie jest mieć hipogryfa
Cisza.
Z głębi i z podwórza nie
dobiegał nawet najlżejszy dźwięk. Zakładając czystą, świeżą szatę, oczami
wyobraźni widziałam, jak godzinę przed świtem najwytrwalsi snuli się jeszcze
między pawilonami, sflaczali i wczorajsi. Na tę myśl wydałam się sobie
nieprzyzwoicie pracowita.
Do gospody teleportowałam
się prosto z pokoiku dla gości. Wchodząc na zagracone, ponure zaplecze,
poczułam się bardzo dziwnie, niestosownie, prawie jak podczas mojego pierwszego
dnia w pracy. Przywitałam się krótko z Camillą, która dopalała papierosa w drzwiach
prowadzących na dziedziniec, wcisnęłam kanapki do metalowej szafki i zaczęłam
się przebierać. Łydki piekły od tańców, a stopy wciąż miałam obolałe po całym
dniu na obcasach i już wiedziałam, że dzisiejsza zmiana będzie męczarnią, ale
kiedy pomyślałam o niedzielnym wieczorze i maratonie biegania po sali za
rozhukanymi pijakami i tłukącymi się goblinami, stwierdziłam, że poranna zmiana
nie była aż taka zła. Bez słowa zabrałam się za dobudzanie podsypiających z
nosami w kuflach gości.
— Hortus? Tutaj? A już
z rozpędu miałam wpisać ci spóźnienie.
Kasjopeja pojawiła się za
barem, w jednej ręce dzierżąc Proroka Codziennego, w drugiej świeżo
przygotowaną kawę. Na dźwięk zdumienia w jej głosie w środku urosłam z dumy,
ale tylko uśmiechnęłam się skromnie i wzruszyłam ramionami.
— Nie przepadam za
alkoholem — odparłam i jednym skinieniem różdżki odesłałam do zlewu
pół tuzina literatek.
— Tia, dlatego
pracujesz w barze, słodko… — mruknęła, rozkładając gazetę na blacie. — Camilla!
Gaś tego peta i do roboty! Skoczysz później na pocztę, trzeba wysłać zamówienie
na detergenty!
— Dziś niedziela, psze
pani — bąknęła Marta, która dopiero co pojawiła się na sali, wiążąc w
pośpiechu fartuszek. Na jej nieświeżych włosach połyskiwały resztki brokatu — jedyne
ślady po sobotniej zabawie.
Pani Torres wydęła
wargi.
— Człowiek haruje i
haruje jak wół, każdy dzień jednakowy… — mruknęła i zaczęła
przeglądać rozkładówkę w poszukiwaniu interesującego ją artykułu. — No
to dobra, kochaniutka, a ty opowiadaj, co tam w świecie skwaszonych min i
adamaszku. Kto się z kim skłócił, kto przyszedł w niestosownej sukni i dlaczego
znów była to Irma Black… Pojawiła się jak zwykle w czerni, hmm?
— W granacie — oznajmiłam
śmiertelnie poważnym tonem, chociaż kąciki ust zaczęły mi drżeć. — Pani
Black twierdzi, że w tym wieku noszenie się na czarno niebezpiecznie kusi
los.
Camilla i Marta krzątały się
między stolikami, ale od czasu do czasu czułam na sobie ich zaciekawione
spojrzenia. Szorując nadlatujące szkło, z przyjemnością opowiedziałam o pokazie
egzotycznych, zielonych małp, o śpiewaczce z Moskwy i występie czarnoskórych
gimnastyczek, choć spodziewałam się, że relacja ze ślubu już dawno widniała w
jeszcze ciepłym Proroku Codziennym tuż przed pełnym dekoltem pani
Torres. Przez moment poczułam się ważna, zdradzając im, w co ubrała się panna
młoda i ile pięter miał tort (szczegóły o właściwościach cukrowych kwiatków
pominęłam), choć wiedziałam, że to było do bólu próżne. Nie powinnam
przechwalać się przed ludźmi tego pokroju. Nawet nie ze względu na siebie. Na
nich. Od początku dążyłam do tego, aby traktowano mnie zwyczajnie, nie po to,
bym teraz kłuła ich po oczach relacjami z pierwszej ręki ze ślubu roku.
Ale i tak było mi z tym
dobrze. I nic nie mogłam na to poradzić.
Bardzo lubiłam przychodzić
na poranne zmiany w niedziele. Do południa obsługiwałyśmy niemal wyłącznie
przyjezdnych, którzy chcieli wypełnić żołądki czymś szybkim i tanim,
pracowników nielicznych otwartych sklepów na Nokturnie i sobotnich
biesiadników. Ci ostatni kupowali na kaca jedno lub dwa piwa i praktycznie
wcale się nie odzywali. Dzisiejsze przedpołudnie należało właśnie do jednych z
tych przyjemnych, powolnych, kiedy mogłyśmy sobie pozwolić na dłuższą przerwę
obiadową, a pani Torres przymknęła oko na Martę, która wymknęła się kwadrans
przed końcem zmiany.
Pamiętałam, co obiecałam
rodzicom, ale po pracy teleportowałam się prosto do domu. Najedzona, tylko
troszkę znużona rozłożyłam się na tarasie pod olbrzymim parasolem, zapadłam się
w przyjemnie miękkiej, pluszowej otomanie, otoczona stosem czasopism i z lodami
na kolanach. Zachwycające zapachy dojrzałych traw, ciepłe, sierpniowe
powietrze, śpiew ptaków gdzieś w głębi parku na tyłach dworku, cisza na
opustoszałych korytarzach. Ale nie taka głucha, drętwa cisza zapowiadająca
burzę. To była cisza płynąca z bezpieczeństwa i spokoju, braku pośpiechu, o
którym marzyłam przez ostatnie tygodnie przedślubnej nerwówki. Z ciekawością
sięgnęłam po najnowszego Proroka Codziennego; na stronie z nowinkami znalazłam
spory artykuł poświęcony wczorajszym wydarzeniom — poza krótką relacją
dziennikarz precyzyjnie opisał każdy szczegół szaty ślubnej panny młodej, nie
omieszkał wspomnieć o moskiewskiej piękności, a zaraz pod nagłówkiem widniała
pomniejszona fotografia zrobiona na kościelnych schodach. Wiatr szargał damskimi
szatami i brodami czarodziejów, a arcybiskup Cavendish podtrzymywał mitrę.
Zmrużyłam oczy i podsunęłam sobie zdjęcie pod nos. Na obcasach zrównałyśmy się
z Gaby niemal idealnie — ona uśmiechała się krzywo, zaciskając szczęki, ja
wytrzeszczałam oczy, starając się trzymać jeszcze sztywniej niż zwykle, ale
poza tym prezentowałyśmy się całkiem do rzeczy. Przynajmniej na fotografii tego
formatu. Uśmiechnęłam się do siebie i wróciłam do artykułu, w którym
dziennikarz piał z zachwytu nad elegancją i subtelnością przyjęcia. Byłam
ciekawa, czy relacja ze ślubu wypadłaby tak samo pochlebnie, gdyby szwagier
panny młodej nie czuwał nad redakcją.
Dzisiejsze popołudnie
utwierdziło mnie w przekonaniu, że naprawdę lubiłam wakacje, ale nie lubiłam
ich spędzać w towarzystwie rodziców i brata. Nie potrzebowałam skrzatów
domowych, aby odgrzać sobie łososia na patelni, a później po sobie posprzątać.
Banialuka nie musiała zajmować się przygotowaniem kąpieli, a wybór koszuli
nocnej — wbrew codziennym niepokojom skrzatki — wyszedł mi całkiem zręcznie.
Usiadałam na tarasie z radiem i starym podręcznikiem do eliksirów, który
Sokaris przygotował do wyrzucenia razem ze wszystkimi notatkami i książkami
zaraz po otrzymaniu wyników z owutemów. Eliksiry dla zaawansowanych: część
druga wyglądały na nietknięte. Tylko w kilku miejscach znalazłam
niechlujnie zapisane fragmenty karteczek, mocno przypominające ściągi.
Wsłuchiwałam się w cykanie świerszczy, przeglądałam spis treści i wyobrażałam
sobie, jak to będzie uczęszczać na kółko dla zaawansowanych, dla najlepszych,
w których profesor Slughorn widział największy eliksirowy potencjał. Za każdym
razem, gdy przypominałam sobie, że chciał je stworzyć specjalnie dla mnie,
czułam w sercu przyjemną błogość. Spodziewałam się spotkać na nim piekielnie
ambitną Margaret Rowle, być może Gaby, jeżeli nie pochłoną jej doszczętnie
zmartwienia związane z zaręczynami, no i pewnie Toma. Ale czy jego plany miały
jakikolwiek związek z warzeniem eliksirów? W Hogwarcie działało mnóstwo grup,
stowarzyszeń fanatyków numerologii czy klubów zajmujących się wróżeniem, ale
Riddle nie interesował się żadnym z nich. Co miałoby mieć kółko eliksirów, żeby
Tom zechciał się na nim pojawić?
Też pytanie.
Profesora Slughorna.
To był człowiek, który
imponował nam wszystkim bez wyjątku, ale w sercu Riddle’a znalazł szczególne
miejsce. I choć Ślizgon nigdy nie dzielił się z nami swoimi pedagogicznymi
sympatiami, sposób, w jaki patrzył na Mistrza Eliksirów, zawsze budził we mnie jakąś
przyjemną serdeczność. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Tom — choć się przed
tym bronił, gdyby to usłyszał — widział w nim kogoś na kształt ojca. Ale nie
mogłam mu się dziwić. Sama czułam do profesora Slughorna dokładnie to
samo.
Wybiła dopiero dwudziesta
pierwsza, kiedy w domu zrobiło się małe zamieszanie, a zaraz po tym na powrót
zapanowała sztywna, lodowata cisza. Wrócili rodzice. Banialuka, Partacz i
Świstek natychmiast rzucili się w wir pracy, gdzieś na schodach rozbrzmiał rytmiczny,
powolny stukot damskich obcasów, a z salonu dobiegł mnie dźwięk
charakterystyczny dla ojca krzątającego się przy barku. Mieszanina sapania,
hałas otwieranych i zamykanych drzwiczek, szkło obijające się o szkło.
Automatycznie spięłam się w sobie, choć wiedziałam, że nie zrobiłam nic
złego.
Hortus pojawił się na
tarasie, dzierżąc w dłoni szklankę z bursztynowym trunkiem, z którym zwykle
zasiadał w fotelu przed kominkiem i czytał w Proroku Wieczornym rubrykę
z prognozą pogody na następny dzień. Przywitałam się cicho, udając
rozluźnioną.
— Umawialiśmy się, że
pojawisz się na podwieczorku u Taciturnów — odezwał się. Głos miał
niski i zmęczony, a sam oparł się o framugę z takim znużeniem, jakby rozmowa ze
mną była jedynie formalnością. — Sokaris i Ivy wyjeżdżają teraz w
podróż poślubną, nie przeszkadza ci, że zobaczysz się z bratem dopiero na Boże
Narodzenie?
— Jeszcze pokaz
hipogryfów u pana Greengrassa — odparłam po chwili namysłu.
— Hmm, racja — mruknął.
Kątem oka zauważyłam, jak przetarł ręką swoją wielką, czerwoną twarz. — Ale
i tak mogłaś się chociaż pożegnać.
— Ależ zrobiłam to
właśnie dla Sokarisa — skłamałam z nutką ironii. — Nie
chciałam nikogo kłuć w oczy powodem, dla którego opuszczam tak ważną
uroczystość. Przepraszam, nie pomyślałam.
Udał, że tego nie usłyszał.
— Idź już do
łóżka.
Odczekałam chwilę, aż ojciec
zniknie na górze. Nie było krzyków, wyzwisk, grożenia aresztem domowym,
trzaskania drzwiami. Poskładałam czasopisma, na ich szczycie ułożyłam Eliksiry
dla zaawansowanych: część drugą, wyłączyłam radio. Dziwne. Wspinając się po
schodach, poczułam delikatne ukłucie wyrzutów sumienia. Przez ułamek sekundy
pomyślałam, że Sokarisowi może naprawdę trochę zależało na tym pożegnaniu.
— Wróć tu.
Podskoczyłam, gdy
pretensjonalny głos ojca przeciął ciszę. Dobiegał z samego końca skrzydła,
gdzie znajdowała się sypialnia rodziców. Niechętnie ruszyłam w tamtym kierunku,
wiedząc, że zostanę z nim sam na sam. Kiedyś podsłuchałam, jak Banialuka
mówiła, że matka już dawno stamtąd się wyprowadziła.
Zatrzymałam się przed
uchylonymi drzwiami i przełknęłam z nerwów. Zanim pojawiła się w nich brzuchata
postać Hortusa, udało mi się wyłowić wzrokiem ciemną, ozdobną tapetę w gwiazdki
i fragment wysokiego łóżka z baldachimem. Odkleiłam wzrok od drugich drzwi
wewnątrz pokoju i przeniosłam go na zmrużone, podejrzliwe oczy ojca.
— Jutro z samego rana
wybieramy się z matką na wycieczkę do Rzymu — rzekł całkiem
spokojnie, a ja przytaknęłam bezmyślnie. Nie pamiętałam, by któreś z nich o tym
wspominało. — Chciałbym ci tylko oznajmić, że nasza nieobecność nie
zwalnia cię z zasad, które panują pod moim dachem. Nie życzę sobie, żebyś
szlajała się poza domem poza godzinami pracy. O zakazie jakichkolwiek
odwiedzin chyba nie muszę przypominać.
Opanowanie, z jakim to
powiedział, wydało mi się złowieszcze. Żadnego podniesionego głosu? Żadnych
emocji barwiących jego pyzatą twarz na bordowo? Musiałam wytężyć wzrok, ale nie — nie
była nawet spocona.
— D-dobrze — bąknęłam
zdezorientowana.
Zrobiło się niezręcznie,
cisza, która jeszcze chwilę temu przyjemnie łagodziła zmysły, teraz kąsała w
uszy. W końcu ojciec odchrząknął.
— Teraz do łóżka — powtórzył.
Natychmiast się odwróciłam i
pomaszerowałam prosto do siebie. Serce waliło mi w piersi jak dziecku, które w
środku nocy wracało z łazienki do pokoju — w obawie przed śledzącymi
go potworami, ale na tyle opanowane, by nie puścić się pędem przez ciemny
korytarz.
Testował mnie. Nie miałam
pojęcia jak, ale z całą pewnością mnie sprawdzał.
Uczucia wobec wyjazdu
rodziców falowały jak sinusoida przez cały następny dzień — od
niepokoju przez podekscytowanie do strachu i tak do wieczora. Kiedy rano
wstałam do pracy, wciąż spali, a gdy wróciłam, już ich nie było. Zostały tylko
skrzaty domowe zajęte swoimi codziennymi obowiązkami. Choć na korytarzach
zawsze panowała cisza, czułam się dziwnie ze świadomością, że zostałam tu
prawie całkiem sama. Początkowo doceniłam spokój wypływający z tego, że ojciec
gderał teraz ponad osiemset osiemdziesiąt mil dalej, ale wraz z zapadnięciem
zmroku zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Zwłaszcza kiedy skrzaty zaszyły się w
swoich komórkach przy kuchni.
Dlatego zaraz następnego
ranka po śniadaniu pomaszerowałam prosto do salonu i za pomocą kominka
zajrzałam do kuchni w Prince Village. Jeszcze nigdy nie używałam sieci Fiuu w
taki sposób i już wiedziałam, że nie stanie się to moją ulubioną formą
kontaktu. Zaciągnęłam się zdrowo popiołem z paleniska, a plecy wygięte w
nienaturalny sposób natychmiast zaczęły boleć.
— Dz-dzień dobry…? — wychrypiałam
i w tym samym momencie gdzieś z boku usłyszałam narastający dźwięk nagich stóp
biegnących po kafelkach.
— Czego głowa panienki
Victorii życzy sobie w kuchennym kominku pani?
Widok skrzata domowego z tej
perspektywy wywołał we mnie dziwne, niezbyt przyjemne uczucia, ale wymusiłam w
miarę przekonujący uśmiech.
— Dzień dobry,
Świerzbku. Chciałabym się dowiedzieć… czy jest babcia? Mógłbyś ją zapytać, czy
mogłabym ją dzisiaj odwiedzić?
Lustrował mnie przez moment,
mrużąc obwisłe powieki, po czym bez słowa wybiegł z kuchni, a ja przebierałam
cierpnącymi nogami i modliłam się w duchu, by skrzat nie uznał tej
niespodziewanej wizyty za przywidzenie. Sekundy ciągnęły się boleśnie długo — boleśnie
głównie dla kolan — ale w końcu w polu widzenia ponownie pojawiły się
wielkie, gruzłowate skrzacie stopy.
— Pani zaprasza do
salonu — oznajmił urzędowym tonem.
Tak więc zrobiłam,
upewniwszy się wcześniej, że na mojej nieskazitelnie czystej, wyprasowanej
szacie nie został ślad po sadzy z kominka. Wyszłam ostrożnie, by nie narobić
śladów na grubym, perskim dywanie babcinej bawialni. Zielone oczy obramowane
czarną kreską zmrużyły się jak uprzednio oczy skrzata.
— Jestem już po
śniadaniu, więc mogę ci zaproponować co najwyżej herbatę — powiedziała
zimno, czyniąc nonszalancki gest ręką w kierunku bliźniaczo podobnego fotela do
tego, w którym sama siedziała. — To niegrzeczne zaglądać bez
zaproszenia do czyjejś kuchni. Trzeba było użyć kominka w salonie.
Poczułam ciepło ogarniające
policzki.
— Nie chciałam babci
przeszkadzać w…
Reszta moich słów utonęła w
pogardliwym prychnięciu.
— Przeszkadzać?
Nonsens. Przecież ja i tak, proszę ja ciebie, próchnieje tu sama przez całe dnie.
Wciąż zawstydzona
przysiadłam na brzeżku fotela, czując na sobie świdrujący wzrok babki. Na
okrągłym stoliku między nami już rozkładały się same dwie filiżanki, ciężka
cukiernica i patera z czterema rodzajami ciasteczek do wyboru.
Jane natychmiast zapomniała
o moim bezceremonialnym wtargnięciu do kuchni. Babcia była bardzo
zainteresowana moją pracą w barze — znacznie bardziej niż
opowieściami swoich koleżanek z objazdów po horrendalnie drogich kurortach. Po
herbatce sama zaproponowała mi gościnę na czas wycieczki rodziców, jakby dobrze
zdawała sobie sprawę z serii bolesnych skurczów żołądka na każdą myśl, że będę
musiała ją o to poprosić. Nie mówiła o tym otwarcie — bo chyba
prędzej pochwaliłaby Hortusa, niż się do tego przyznała — ale
wyglądała na zadowoloną z mojej obecności. Nareszcie mogła poutyskiwać do kogoś
innego niż do Świerzbka i ze słabo ukrywaną dumą oprowadziła mnie po tej części
domu, której jeszcze nie widziałam.
Z zachwytem odkrywałam
tajniki rezydencji dziadków — tak ekscentrycznej, jak oni sami.
Zachwycałam się olbrzymią biblioteką z wspaniale wymalowanym półokrągłym
sklepieniem. Regały uginały się pod ciężarem książek w nieznanych mi językach,
które babcia — jak twierdziła — dobrze znała i nawet
odczytywała mi fragmenty tekstów z wielkich niczym płyty chodnikowe grymuarów.
Dla mnie były tylko nic nieznaczącym bełkotem, brzmiącym w dziwnie gardłowo i
chropowato, ale zawsze ściągnięte, pomarszczone oblicze babki rozświetlił jakiś
wewnętrzny płomień — jakby ktoś zapalił świecę w pustym pokoju.
Choć gabinet dziadka
wymownie nadal pozostał zamknięty na cztery spusty, Jane pozwoliła mi zwiedzić
ponurą salę muzyczną z miniaturową muszlą koncertową i galeryjkę na ostatnim
piętrze. Byłam marnym koneserem sztuki, ale nawet ja nie mogłam przejść
obojętnie obok wspaniałego zbioru malowideł, kamiennych figurek, instrumentów i
historycznej biżuterii wyłożonej na czerwonych poduszkach. Przechadzając się ze
mną wzdłuż gablotek, babcia prawie wcale się nie odzywała, ale to milczenie
mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
— To wszystko z podróży
dziadka? — zapytałam, przyglądając się okrągłej tarczy i chepeszowi
(jak głosił napis na tabliczce pod spodem) wykonanych w całości ze szczerego
złota.
— Już dawno powinnam
pozbyć się tych bibelotów. Tylko zbierają kurz — prychnęła, choć
sekundę wcześniej dostrzegłam sentyment w kącikach jej uszminkowanych ust. — Niektóre
są podobno bardzo cenne. Po mojej śmierci będzie się o co kłócić.
Przeszłyśmy przez łukowaty
portal do większej, ale prawie pustej sali. Poza samotną otomaną w centrum
pokoju nie znajdowało się nic więcej. Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg,
przynajmniej dwa tuziny namalowanych postaci jak na komendę obrzuciły nas
identycznym oceniającym spojrzeniem. W ramach zawrzało, a ja nie wiedziałam,
gdzie patrzeć. Każdy fragment ściany był zagospodarowany przed obrazy — ale
jakie to były obrazy! Sportretowane osoby miały na sobie szaty, jakich w Anglii
jeszcze nie widziałam. Różnobarwne, egzotyczne turbany, złote sandały na gołych
stopach, białe, zwiewne suknie (szybko odwróciłam wzrok od kobiety w sukni z
półprzezroczystej organzy — piersi prześwitywały tak mocno, że
brązowe sutki wyraźnie rysowały się pod materiałem). Mężczyźni w przepaskach na
biodrach, zupełnie nieskrępowani prezentowaniem nagich torsów, kobiety w
wydekoltowanych bluzkach, a prawie wszyscy umalowani w taki sposób, że w
pierwszej chwili stanęłam jak wryta. Żadnych bladolicych, powściągliwych snobów,
jacy spoglądali na gości z innych znanych mi westybulów. Tutaj prawie wszyscy
szeptali do siebie i się uśmiechali.
— Och…! — wyrwało
mi się i dwa susy później już byłam przy ścianie. — To babcia?
Dźwięk jej niskich obcasów
wypełnił komnatę, podczas gdy ja z wypiekami na twarzy chłonęłam obraz. Wysoki
na prawie cztery stopy przedstawiał całą sylwetkę kobiety siedzącej w
nonszalanckiej pozie w drewnianym krześle z niskim oparciem i twarzą obróconą profilem
do oglądających. Była młoda, na oko trzydziestoletnia, szalenie zgrabna, z
bardzo długimi, kruczoczarnymi włosami splecionymi w misterne warkocze, ale
zielone oko zakończone kocią kreską, długi, orli nos i spiczasty podbródek
wyglądały aż nadto znajomo. Zbliżyłam się, analizując bajecznie kolorową szatę
z wysokim rozcięciem. Poczułam w żołądku przyjemne ciepło na widok kolana, o
które zaczepioną miała drugą nogę — identycznie kościstego, jak
moje.
– Oj, ano, chyba ja,
chociaż ile to już lat… — westchnęła, przystanąwszy obok.
Młodsza Jane z portretu
nagle drgnęła i odwróciła głowę — tak, teraz byłam już pewna, że
miałam przed sobą portret babci. Stałyśmy przez chwilę, nie odzywając się do
siebie. Ona wodziła obojętnym wzrokiem po ścianach, jak gdyby chciała celowo
podkreślić, że ABSOLUTNIE nie interesowały jej te sentymentalne bzdury, a ja
nie mogłam oderwać wzroku. Nawet siedząc, młoda Jane onieśmielała pewnością
siebie. Oczy miała wydłużone i zielone jak moja matka, skórą ciemnooliwkową i
błyszczącą, skronie zdobiło złote nakrycie przypominające tiarę.
— Była babcia w
Egipcie? — zapytałam, oglądając grubą ramę ozdobioną
hieroglifami.
— Arismad-Arismad,
czerwiec 1906, Jane Hanif, pędzla i różdżki Ramzesa Inteba — odczytała,
sunąc długim, czerwonym paznokciem wzdłuż złoconych obrazków. Uśmiech na jej
ustach chyba na moment stracił swój zwykły ironiczny wyraz. — W
młodości tam mieszkałam, zresztą w Kairze poznałam twojego dziadka.
— Romantyczne — wtrąciłam
cicho.
Skwitowała to chyba
czterdziestym tego dnia prychnięciem.
— Romantyczne, bzdura — mruknęła. — Wśród
Brytyjczyków panowała wtedy taka moda, żeby zwozić sobie z egzotycznych krajów
kolorowe żony, żeby później wciskać je w gorsety i pudrować twarze na
biało.
— Ale dziadek taki nie
był? To znaczy… jako podróżnik miał otwartą głowę, prawda?
— A, proszę ja ciebie! — syknęła
tonem zapowiadającym dłuższą opowieść. Z ciekawości aż skręciło mnie w środku. — Tam
ludzie żyją zupełnie inaczej niż u nas. Oczywiście teraz pewnie Kairowi jest
bliżej do Londynu teraz niż do Kairu z mojej młodości… na wszystkich bogów, sto
trzy lata! Przez większość mojego życia byłam stara i nic nie zapowiada, żeby
to miało się zmienić. W każdym razie, dziecko, tam naprawdę można było się
zabawić, a nie to, co tutaj — garden party w tych okropnych
pastelowych tiarach, tańczenie z kijem w tyłkach… ech, można zdechnąć z nudów.
Nawet sobie nie zdajesz sprawy, ile tego sztywniactwa przejęliśmy od mugoli.
Dawnym Egiptem władali głównie czarodzieje, ale z czasem państwo rozbiło się na
mniejsze królestwa, które zaczęły znikać z powierzchni ziemi, tak, jak i
zaczęły znikać starożytne, czystokrwiste rody. W Dolnym Egipcie władzę zaczął
przejmować motłoch, aż magiczne społeczeństwo całkowicie usunęło się w cień i
żyje tak, jak w Anglii — w ukryciu i strachu przed mugolami.
— Mimo wszystko
chciałabym tam pojechać. To znaczy… chciałabym pojechać, gdyby nie ta przypadłość
ze słońce. Chyba nigdy nie poznałam żadnego czarodzieja z Afryki.
Szłyśmy dalej wolnym
krokiem, oglądając kolejne obrazy, ale w oczach babki zapaliły się
niebezpieczne ogniki i nie widziała już swojej kolekcji portretów. Myślami odleciała
daleko stąd.
— Byłaś w Egipcie,
proszę ja ciebie — ciągnęła. — Byłaś, co prawda, bardzo
smarkata, ale żadnej słonecznej przypadłości u ciebie wtedy nie pamiętałam. Ale
tak to jest, kiedy rozwadnia się krew. Należy wysoko cenić swój ród i uczyć
się. O tak, uczyć! — Pogroziła mi palcem. — Siedzę tu
zamknięta i mam czas, to czytam. I co nieco się dowiaduję z tych mugolskich
czasopism. Mugole cały czas się rozwijają, a my zatrzymaliśmy się w czasach
królowej Wiktorii. Już dajemy im się przegonić!
— Babcia mówi jak
Grindelwald…
- A mówię — zgodziła
się. — Bo tu miał rację. Społeczeństwo czarodziejów potrzebuje
oczyszczenia z dekadencji. Dla dobra krwi każdy musi trzymać się własnej sfery,
ale neutralne współistnienie jest kluczowe do rozwoju. Wszyscy czerpiemy z
siebie nawzajem.
— Ale czy to się nie
wyklucza?
Cmoknęła zniecierpliwiona
moim powolnym pojmowaniem.
— Spójrz na Świerzbka i
mnie. Kiedy miałam więcej skrzatów, cała sfera przez dziesięciolecia miała
pyszną uciechę z tego, jak wyglądały zasady w moim domu. Abraxas Malfoy
otwarcie szydził, że lada chwila będziemy jadać ze skrzatami przy jednym stole,
a za dziesięć lat to ja będę gotowała im posiłki. I taki psikus — nie
dożył nawet tych trzech lat, żeby się przekonać. W moim domu, proszę ja ciebie,
role są jasno wyznaczone. Ja szanuję służbę, służba szanuje mnie. Szacunek i
świadomość własnego miejsca w szeregu — to sprawia, że wspólna
egzystencja staje się jasna i prosta. Ale do tego, proszę ja ciebie, potrzebne
jest dobre wychowanie. Nie sztuką jest napłodzić potomstwa, które będzie
bezwartościowe, ale mieć jedno, a mądre. To są wartościowe cegły, proszę ja ciebie,
z których buduje się trwały dom.
Obeszłyśmy tak całą galerię,
nie zatrzymując się już przy żadnym z malowideł. I choć Jane już któryś raz
powtórzyła, że od lat nikt tu nie przychodził, powietrze wcale nie przesiąkło
zapachem kurzu, a na drewnianym postumencie stał wazon z bukietem świeżych,
bladoniebieskich ołowników.
*
Ten tydzień, który spędziłam
u babki Jane, pozwolił mi poznać ją lepiej niż przez całe siedemnaście lat
mojego życia. Uwielbiała pouczać, miewała napady złego humoru, ale naprawdę
żałowałam, że wycieczka rodziców dobiegła końca i po pracy zamiast w kominku w
Prince Village musiałam zmaterializować się na schodach własnego domu. Samochód
ojca już czekał na podjeździe. Znakomicie — auto wyprowadzone z
garażu zawsze oznaczało bankiet wyłącznie w męskim towarzystwie. Z nadzieją, że
zobaczymy się dopiero następnego wieczora, wślizgnęłam się do środka przez
taras i czmychnęłam prosto na górę. Byłam pewna, że skrzaty już mu doniosły o
moim tygodniowym pobycie u jego ukochanej teściowej.
Dlatego przeżyłam mały
wstrząs, kiedy wchodząc przez własną bawialnię, zobaczyłam uchylone drzwi do
sypialni i zapalone światło. Zamarłam, a serce zatłukło się w rozpaczliwie gardle
jak dziki ptak wrzucony do klatki. W pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl,
że to Tom wślizgnął się przez okno, ale szybko odrzuciłam ten absurdalny
pomysł. On nie zostawiłby po sobie żadnych śladów, a osoba, która — teraz
słyszałam wyraźnie: chodziła po pokoju — nie dbała o to, czy
zostanie usłyszana.
Wspomnienie wydarzenia z
poprzednich wakacji uderzyło mocno i bez ostrzeżenia — matka
obejmująca się ramionami, przestępująca nerwowo z nogi na nogę i ojciec
wyrzucający z garderoby wszystkie moje rzeczy, a na koniec listy od szkolnych
przyjaciół i wielkie ognisko w kominku w salonie.
Czyżby ojciec znów
postanowił mnie szpiegować? W jakim celu, skoro nie szykował żadnego
wesela?
A jeśli tak…?
Z gulą w gardle, skupiona na
tym, by wypaść na przekonująco zaskoczoną, wkroczyłam do środka i…
I nie musiałam udawać
zaskoczenia. Szczęka opadła mi sama.
— O Boże…!
Zamiast ojca szperającego
nerwowo w szafce nocnej zastałam obcą dziewczynę całkowicie pochłoniętą
przeglądaniem ubrań. To ona wydała ten zduszony okrzyk i teraz przyciskała rękę
do piersi, próbując opanować rwany oddech. Choć ja ją zaskoczyłam, pierwsza się
opanowała i błyskawicznie wyskoczyła z garderoby, wciskając do środka wieszak z
szatą wyjściową. Na głowie wciąż miała jedną z moich pastelowych tiar.
Otworzyłam usta i
natychmiast je zamknęłam. Przed snem często układałam swoje reakcje na setki
katastroficznych scenariuszy, ale nie miałam zielonego pojęcia, co należało
powiedzieć, kiedy przyłapywało się kogoś obcego na mierzeniu własnych
ubrań.
Najwidoczniej tamta
dziewczyna też nie, bo bąknęła cała w nerwach:
— Eee… tego… — Przełknęła. — Ja…
ja pracuję z ojcem panienki. To znaczy… odbywam praktyki i… Holly. Holly Me…
Miller.
— Victoria Hortus -
odpowiedziałam automatycznie i uścisnęłam rękę, którą mi podała. Była mokra od
potu. — Nie ma potrzeby mi panienkować.
Jej zdenerwowanie dodało mi
trochę odwagi. Teraz, kiedy stała w drzwiach mojej garderoby, zdałam sobie
sprawę, że dziewczyna wcale nie była obca. Już raz widziałam ją w hotelu kilka
tygodni temu, kiedy śledziłam ojca, ale wtedy wyglądała inaczej. Dojrzalej i
znacznie bardziej onieśmielająco w pięknej sukni. Ze świeżą trwałą na
marchewkowo rudych włosach, w kolorowych, prawie neonowych fatałaszkach, które
kojarzyłam z mugolskiej części Londynu i bez ciężkiego, wieczorowego makijażu
wyglądała naprawdę młodo — mogła być dwa, góra trzy lata starsza ode
mnie, a nie przypominałam sobie tak ryżej fryzury na szkolnych
korytarzach.
Miałam sekundę na podjęcie
decyzji — wybuchnąć złością i domagać się wyjaśnień albo udać
głupią.
Uśmiechnęłam się.
— Ach, no tak.
Oczywiście — odparłam pogodnie i spięte usta Holly Miller wygięły się
z wdzięcznością. — Ale chyba nie pamiętam cię ze szkoły.
— Byłam na wymianie — wypaliła
i oblizała szybko suche wargi. — W Beauxbatons.
W Beauxbatons — to już coś.
Czyli po prostu lubiła mugolskie ubrania.
— O, w Beauxbatons? Enchanté
de vous connaître — odpowiedziałam i zachichotałam. Dziewczyna
zrobiła to samo. — Widzę, że mój ojciec nie odpoczywa, dopiero co
wrócił z mamą z wycieczki.
Różowa, okrągła twarz
spłoniła się pod piegami.
— Tak, odwiózł panią
Hortus do jej matki i zgarnął mnie przy okazji… wpadł się tylko przebrać, a
mnie poprosił, żeby zostawić to w panien… w twoim pokoju… taki upominek z
Rzymu… — Skoczyła do przodu i drżącymi rękami wzięła z łóżka mały
pakunek. — Skrzat mu powiedział, że przeniosłaś się do babci.
Stłumiłam triumfalne
prychnięcie i tylko podziękowałam grzecznie, głupkowato się przy tym
uśmiechając. Przyjęłam podarunek i od razu zerwałam kolorowy papier.
— O, nowa sakiewka…
Uroczo.
Niezręczna cisza, która
zapanowała w pokoju, wręcz gryzła w uszy. Tylko wrażenie przewagi pozwoliło mi
patrzeć jej w oczy, ale sekundy ciągnęły się boleśnie długo, dopóki Holly
wypuściła z trudem przytrzymywane powietrze, zrobiła minę i klasnęła cicho w
dłonie.
— No, to co… To chyba
już pójdę — bąknęła i wycofała się niezdarnie w jakimś dziwnym
półukłonie.
— Tiara! — zawołałam
za nią cicho.
Wróciła w jednym skoku i
odłożyła kapelusz na miejsce, po czym ostatecznie opuściła pokój. Płonęła na
twarzy, nogi trzęsły jej się okropnie i nawet byłoby mi jej żal, bo sama za
żadne skarby nie chciałabym zostać przyłapana na mierzeniu czyjejś garderoby,
gdyby nie to, że prawdopodobnie w sypialni po drugiej stronie domu czekał na
nią mój ojciec — nagi i w łóżku.
Szybko otrząsnęłam się z tej
odrażającej wizji.
Wciąż nieco zagubiona
zamknęłam się w łazience. Musiałam sobie wszystko podsumować. Ojciec sprowadza
do naszego wspólnego domu swoją kochankę. Kochanka ojca urządza sobie prywatny
pokaz mody w pokoju jego córki. Złapana na tym kochanka podaje się za praktykantkę.
Zajrzałam do garderoby — część
poukładanych porządnie przez Banialukę szat wisiało krzywo na drążkach, kilka
ześlizgnęło się z wieszaków na parkiet, zapewne w pośpiechu odkładane na
miejsce. Gdyby nie to, pomyślałabym, że doznałam wyjątkowo długiego i
intensywnego przywidzenia.
Otrząsnęłam się z szoku
dopiero po tym, jak piana zmieszana z wodą wypełniła całą wannę w podłodze.
Wślizgując się do środka, uśmiechnęłam się do siebie złośliwie.
Cokolwiek planował ojciec,
samozwańcza Holly Miller z Beauxbatons nie będzie już dzisiaj w nastroju na
amory.
Śniadanie następnego dnia
wyglądało jak każde typowe śniadanie w tym domu. Nikt nawet się nie zająknął o
dziwnym wydarzeniu z mojej sypialni, choć byłam skłonna założyć się o dwa
palce, że wszyscy obecni przy stole doskonale zdawali sobie z niego sprawę.
— Musimy częściej
odwiedzać Rzym — powiedziała matka, podsumowując krótką relację z
wakacji. — Zdążyłam zapomnieć, że w jakimś kraju może być tyle
słońca. Mama mówiła, że na południu Anglii padało przez większość tygodnia. I
bardzo miło było jej ciebie gościć.
— Tak, pogoda była
okropna — odparłam natychmiast, spoglądając niewinnie na ojca, który
z jakiegoś powodu wkładał zdecydowanie zbyt dużo siły w krojenie kiełbasek
widelcem. — Czułam się dziwnie sama, a ten pobyt u babci okazał się
bardzo pouczający. Nie wiedziałam, że babcia mieszkała w Egipcie…
Obie prawie podskoczyłyśmy,
gdy Hortus nabił sobie z hukiem odkrojony kawałek kiełbasy. Rumiana twarz
powoli nabierała barwy dojrzałego buraka. Najwidoczniej w środku wciąż walczył
z nienawiścią do teściowej i ulgą, że zostałam pozbawiona możliwości zaproszenia
pod jego dach jakiegoś mężczyzny.
— Stare dzieje starej
baby — mruknął. — Czort ją tam wie, co z tego jest prawdą,
a co nie. A ty, jeżeli tego jeszcze nie zrobiłaś, to ustal sobie, z łaski
swojej, dzień wolny na wtorek. Pokaz u Greengrassów, pamiętasz?
Pamiętałam. Oczywiście, że
pamiętałam — głównie dlatego, że ojciec nigdy nie pozwalał nam o tym
zapomnieć, a w tym roku i ja miałam swoją motywację. I myślałam o tym nie bez
stresu. Pierwszy raz moja sfera miała tak mocno zetrzeć się ze sferą, z której
pochodził Tom. Wszystkie snobistyczne kolacyjki, przyjęcia urodzinowe,
koncerty, ociekające złotem charytatywne gale na rzecz porzuconych kugucharków,
konferencje naukowe — do tej pory Tom znał to wyłącznie ze słyszenia,
a teraz miał tego doświadczyć na własnej skórze. Zobaczyć nas… mnie w
tym zmanierowanym towarzystwie — w śmiesznej szacie jak z innej
epoki, w wieczorowych rękawiczkach, kiwającą głową i uśmiechającą się w ten
idiotyczny, zblazowany sposób.
Na samą myśl skręcało mnie w
brzuchu.
We wtorek udaliśmy się całą
trójką najpierw po babcię, a potem samochodem ojca na południe Londynu.
Siedziałam lekko spięta na tylnym siedzeniu wypucowanego cadillaca, ubrana w
moim zdaniem o wiele zbyt wykwintny ciemny popiel, z zawadiacko przekrzywioną
miniaturową tiarę i spoglądałam przez czarny woal na przesuwające się za szybą
widoczki. Greengrass zawsze wybierał na swoje pokazy jakieś urokliwe wioski w
sąsiedztwie stolicy. Tym razem padło na Brasted, choć dla mnie nie różniła się
niczym od tych, które pamiętałam z przeszłości. Jednakowe ceglaste i bielone
domy wciśnięte tuż przy wąskich uliczkach, zielone gęstwiny drzew przecinające
rozłożyste łąki i mugole wystający przy płotach. Choć każdy mógł się po prostu
zaportować, na wyczarowanym na potrzeby pokazu parkingu zawsze trudno było
zaparkować. Teleportowali się tylko ci z tańszymi biletami.
Po jakimś kwadransie
dotarliśmy do wyznaczonego punktu. W miejscu olbrzymiej polany jak na
pstryknięcie palcami pojawił się wysoki, drewniany płot i spory tłum ludzi
stoczonych przy bramce. Nad hipodromem połyskiwało słońce przedzierające się
nieśmiało przez nadciągające z oddali ciężkie, czarne chmury. Ojciec bez słowa
skręcił w boczną uliczkę prowadzącą na wypełniony samochodami plac. Jakiś
opalony młodzieniec pokierował go do jednego z wolnych miejsc i pomógł wysiąść
babci. Ja wyskoczyłam z samochodu, czując ogarniającą mnie znajomą sztywność. Kątem
oka już wyłapałam garbusa Rowdych w ekscentrycznym odcieniu majtkowego
różu.
Mężczyzna wskazał nam drogę
do punktu kontrolnego. Ojciec wypiął pierś, poprawił sobie kamizelkę wystającą
spod szaty i ruszyliśmy wzdłuż długiej kolejki ciągnącej się prawie od głównej
drogi, śledzeni zazdrośnie przez dziesiątki par oczu gotujących się w swoich
najlepszych szatach. Przyśpieszyłam kroku, czując na sobie pogardliwy wzrok Amandy
O’Connor z Ravenclawu.
Zawsze nas podziwiali, o ile
nie wchodziliśmy przez bramkę dla gości z biletami VIP, witani przez samego
Teda Greengrassa i towarzyszącego mu młodego Selwyna.
— Hortus, mój
stary!
Pod wielkim szyldem z
napisem The Emerald Kingdom of Greengrass w zielono-pomarańczowej,
rzucające się w oczy szacie jeszcze bardziej przypominał Slughorna, choć nie
mógł poszczycić się tak pysznymi wąsami. Pocałował w rękę najpierw babcię,
potem mamę i na końcu mnie, nie szczędząc każdej komplementów.
— Nie czaruj tak,
Greengrass — ofuknęła go Jane, ale w kącikach jej ust pojawił się
zalążek uśmiechu. — Jesteś dla mnie za stary.
Wszyscy zarechotali sztucznie
w ten dystyngowany sposób, a gospodarz wprowadził nas za bramkę, całkowicie
ignorując tłoczących się w kolejce obok ludzi. Natychmiast uderzył mnie w twarz
charakterystyczny zapach stajni, papierosów, siana i pojawiających się raz po
raz — w zależności od kierunku wiatru — różnorakich perfum.
Po drugiej stronie ogrodzenia było już całkiem sporo ludzi — zwłaszcza
w wydzielonych lożach honorowych ciągnących się wzdłuż najlepszej części areny.
Imitujące pałacyki namioty z przekąskami postawione ze zielono-złotego
złotogłowiu zdawały się nie reagować na co silniejsze podmuchy. Przy
uśmiechniętej czarownicy sprzedającej lody aż roiło się od dzieci, ale to nie
były dzieci, które latały samopas po Śmiertelnym Nokturnie. Te dzieci przypominały
swoich rodziców w miniaturze. Wciśnięte w szaty wyjściowe droższe od
najdroższego biletu wstępu, nad wyraz spokojne i posłuszne nie biegały, nie
nawoływały się i nie pokazywały paluchami — wytresowane od małego, by
w miejscach takich jak to płynnie przełączać się z trybu dziecięcego na
zmanierowany. Jeśli nie — jechały na stancję.
Jak pod wpływem zaklęcia
przywołującego przy Greengrassie zmaterializowało się od razu kilku mężczyzn.
Stary Nott ze swoim nieśmiertelnym monoklem wypadającym co chwilę z oczodołu,
Yaxley i bracia Flint, a za nimi żona jednego z nich — nigdy nie
wiedziałam którego, tak byli do siebie podobni.
— Wy dzisiaj tylko w trzypaku? — zagadnął
jeden z Flintów, odprowadziwszy wzrokiem babkę Jane, która żwawym krokiem
oddaliła się w kierunku trybun. — Syn i synowa dalej w
wojażach?
— Tiaa, miesiąc miodowy
jak się patrzy — odpowiedział Hortus, prostując się z dumą, ale głową
wciąż sięgał ledwo do ramienia pani Flint. — Teraz objeżdżają
Cyklady. Aaach, tamtejszy klimat… jak znam swojego syna, w maju spodziewam się
wnuka. Najpóźniej!
Kolejna fala sztucznego
śmiechu.
— Mój też dopiero co
wybył z kraju. Zamarzyła mu się Ameryka, ot co — odezwał się Yaxley.
Miał identycznie nieforemny nos i olbrzymie, gąsienicowate brwi jak jego syn.
Zmierzył mnie oceniającym spojrzeniem surowego dziadka i dodał: — Takie
to są już te czasy, że młodzi chcą wszystko po swojemu. Tak to już jest,
Hortus, my też chcieliśmy odkrywać coś, co wydawało nam się nieodkryte. Ale
taki przywilej młodych — mylić się. A ty, Victorio, odkryłaś już coś
nowego w tym swoim barze?
Mężczyźni zarechotali
jeszcze głośniej — wszyscy z wyjątkiem ojca, który wyglądał, jakby na
moment dostał szczękościsku. Wielka żyła na skroni zaczęła mu niebezpiecznie
pulsować.
— Wartość złota — odpowiedziałam
donośnie, ale mój głos w ogóle nie wybrzmiał na tle protekcjonalnych
śmiechów.
— Wartość złota — powtórzył
Greengrass, kiwając z uznaniem głową. — Ano! Zgadzam się, wszyscy moi
chłopcy pracowali na wakacjach, od kiedy skończyli czternaście lat, chociaż
faktycznie nie wydaje mi się, żeby taki bar na szemranej ulicy był odpowiednim
miejscem dla młodej damy. Trzeba było uderzać prosto do mnie, znalazłaby się
jakaś lekka, biurowa praca dla kobiety.
Intensywny wzrok Hortusa
przepalający mi policzek zapowiadał rozmowę, kiedy tylko wrócimy do domu.
— Ot… dziewczęce
fanaberie… — bąknął i zaśmiał się nerwowo.
— A tatuś kocha, to się
zgadza — podsumował Yaxley.
Ojciec skrzywił się, jakby
rozbolał go ząb. Teraz twarz miał już prawie tak samo czerwoną, jak ludzie
kwitnący na upale przed wejściem. Mimo ukłucia strachu poczułam przyjemne
łaskotanie satysfakcji.
— To dobrze, że młodzi
poznają różne środowiska. Mamy dwudziesty wiek, nie szesnasty! Zresztą dzięki
poleceniu Victorii zyskałem bardzo dobrego pracownica! BARDZO zdolnego,
pojętnego, no nie mogę się nachwalić… Tak, mój stary, właśnie dzięki twojej
córce — dodał Greengrass, widząc uprzejme zaskoczenie na jego twarzy,
po czym wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie Toma, jak gdyby wyczarował go z
powietrza. — Pan Riddle to po prostu diament i już się martwię, jak
sobie tu bez niego poradzimy, kiedy wróci do szkoły. Ma po prostu ZŁOTĄ rękę do
moich bestii, a z klientami radzi sobie jak pierwszorzędny agent.
Przygotowywałam się na ten
mały szok, ale widocznie niewystarczająco. Serce załomotało mi w piersi jak
dzwon. Niemożliwe, że nikt tego nie usłyszał. Choć Tom miał te same schludnie
ułożone włosy, porażająco bladą skórę i uprzejmy wyraz twarzy, wyglądał bardzo
dziwnie w bufiastym, szmaragdowozielonym uniformie i czarnych butach z wysokimi
cholewami. Na piersi jak odznaka połyskiwał w słońcu wyszyty białą nicią herb
Greengrassów — pojedynczy przebiśnieg w okręgu. Riddle przywitał się
grzecznie z mężczyznami i pochylił się lekko przed paniami, a ja byłam prawie
pewna, że kiedy jego wzrok zatrzymał się na mojej matce, cień w kącikach ust
nieco mu się pogłębił.
— Zaszczyt to słyszeć,
sir, ale jest pan jak zwykle zbyt łaskawy w swojej ocenie — zwrócił
się do Greengrassa, który machnął ręką w sposób bardzo mi znajomy z klasy
eliksirów.
— To nie ocena, drogi
chłopcze, a fakt. Wskaż, jeśli łaska, moim gościom ich krzesła, a potem pomóż
Juniorowi wyprowadzić nasze gwiazdy z boksów. Za kwadrans zaczynamy.
Greengrass ukłonił się
wytwornie, nie odwracając wzroku od Earth i oddalił się żwawym krokiem w stronę
wejścia, by przywitać się ze starym Crabbe’em i jego prawie trzy razy młodszą
żoną. Hortus z jakiegoś powodu przyśpieszył kroku.
Weszliśmy po szerokich,
wygodnych schodach do pierwszego rzędu, a Tom zniknął prawie tak samo nagle,
jak się pojawił. Nie byłam pewna, czy wolałam, żeby przywitał się ze mną jak
Mulciber czy Margaret Rowle, czy udawał uprzejmie obojętnego, ale analizowanie
tego zostało zamącone przez dwie znajome osoby. Mojego niedoszłego teścia
spostrzegłam dopiero po dłuższej chwili, bo całą uwagę jak zwykle najpierw
ściągała pani Rowdy. W swojej krzykliwej, różowej szacie przypominała wielką
bezę. Na nasz widok zacisnęła wargi, a prawie niewidoczne brwi — już i tak
mocno wygięte — wyglądały jak narysowane od cyrkla. Nicolasa nigdzie nie było,
choć puste miejsce po stronie pana Rowdy’ego świadczyło o tym, że to spotkanie
jeszcze przede mną. Po oschłym, lodowato formalnym przywitaniu Hortus jeszcze
bardziej przyśpieszył kroku.
Nie przepadałam za
wyścigami, za to bardzo chętnie oglądałam pokazy, dlatego imprezy organizowane
przez Greengrassa — zawsze końcem wakacji — stały się wyczekiwaną przeze mnie tradycją.
Ojciec wprost przepadał za tym klimatem. Usiadłam w wygodnym, obitym
butelkowozielonym perkalem fotelu między rodzicami (Hortus natychmiast zawołał
na człowieka przyjmującego zakłady) i rozejrzałam się. Widziałam stąd bardzo
wyraźnie rudą, przypominającą watę cukrową fryzurę pani Rowdy, ale po prawej
stronie matki już zezowała w moim kierunku Gaby Taciturn, a tuż nad nami z
lodowatym spokojem oczekiwali na początek pani Malfoy z synem. Nad starym
Taciturnem wypatrzyłam Bellatriks Black w towarzystwie dwóch młodszych sióstr i
znudzonej matki — ta pierwsza też zarejestrowała moją obecność i teraz
ostentacyjnie odwróciła wzrok.
Może to nie był mój ulubiony
skład, ale w porównaniu do tego, gdzie siedziałam w zeszłym roku…
Krzesło Nicolasa wciąż
pozostawało puste, chociaż magicznie wzmocniony głos Greengrassa już wypełnił
arenę.
— Drodzy państwo,
jeszcze przez osiem minut można postawić na swojego kandydata! Lista hipogryfów
znajduje się na drugiej stronie planu!
Automatycznie zerknęłam w
cieniutką książeczkę, którą Tom dał mi jeszcze na schodach. Earth z obojętną
miną też analizowała swoją. Program jak zwykle utrzymany był w kolorach zieleni
i pomarańczu. Rzuciłam okiem na rozkład dnia — po pierwszym wyścigu miała odbyć
się półgodzinna przerwa na poczęstunek, następnie drugi wyścig, pokaz i czas
wolny na skorzystanie z atrakcji, który miał poprzedzać pojawienie się gwiazdy
wieczoru: jazzowego zespołu The Bens.
— Ale nuda — mruknęła
Gaby, ale kiedy na nią spojrzałam, wcale nie przeglądała swojego
programu.
Z markotną miną obserwowała,
jak za barierką trzej synowie Greengrassa prowadzili hipogryfy do boksów
startowych. Na olbrzymiej, drewnianej tablicy w centralnej części toru
rozbłysła lista z imionami i numerami zwierząt.
— Nuda? W zeszłym roku
jeszcze sama mówiłaś, że nie możesz doczekać się następnych wyścigów, żeby coś
postawić — zaczepiłam ją, ale ona tylko wzruszyła ramionami i wydała
z siebie odgłos, który zabrzmiał jak „Tiaa”.
Spojrzałam na matkę i bez
słowa zamieniłyśmy się miejscami. W bananowo żółtej szacie z falbankami i
włosami poskręcanymi w misterne loczki Gaby przypominałaby porcelanową lalkę,
gdyby nie zgarbione plecy i skwaszona mina.
— Myślałam, że przez to
całe zamieszanie z weselem ojciec zapomni, ale najwyraźniej to go tylko jeszcze
bardziej rozochociło — burknęła, a ja musiałam się nachylić, bo
ogólny szum na trybunach wzmógł się, kiedy Greengrass zaczął przedstawiać
każdego hipogryfa po kolei. — Powiedział, że mógłby poczekać do końca
szkoły, gdyby nie ta cała sytuacja z Evanem.
Serce zabiło mi mocniej. Nie
wiedząc, jak mogłabym ją pocieszyć, zapytałam:
— A ma już jakiegoś…
kandydata?
Parsknęła ironicznym
śmiechem.
— Dał mi możliwość
wyboru, taki jest łaskawy.
— To znakomicie!
Jej mina szybko zgasiła mój
entuzjazm.
— Mogę wybrać, jasna
sprawa, ale spośród trzech, których sam mi wskazał — uściśliła,
pastwiąc się nad swoim i tak już zmaltretowanym programem imprezy. — A
tak właściwie to z dwóch, bo trzeci to mój kuzyn, więc dla mnie już z góry
odpada. Zostali Benjamin i Julian Fawley.
Podniosła małą lornetkę i
udając, że chciała mi pokazać któregoś ze ścigających się hipogryfów,
przytknęła mi ją do oka. Przez turkusowe, powiększające szkiełko zobaczyłam
drugą lożę VIP, a w pierwszym rzędzie dwóch identycznych, całkiem wyględnych
mężczyzn. Wysocy i szczupli, obaj w modnych, ciemnych, taliowanych szatach z
wielkimi poduszkami na ramionach stali tuż przy barierce, wymachiwali rękami i
krzyczeli coś bezgłośnie, całkowicie pochłonięci tym, co działo się na torze.
Mieli w sobie coś z Rosiera — może podobne jasne fale opadające niedbale
na wysokie czoła, podobnie zarysowane szczęki? — ale nie byli aż tak
przystojni.
— Niczego sobie — mruknęłam. — Jeden
z nich nie był czasami kapitanem drużyny Krukonów?
— Benjamin. Julian był
prefektem. Skończyli Hogwart cztery lata temu i od razu wyjechali do Indii.
Wrócili na wiosnę. Nie wyglądają na gburów, ale…
Urwała, a ja oddałam jej
lornetkę.
— To może być
najbardziej złudne. Może spróbuj ich poznać? Ja tak zrobiłam i wyszłam na tym
nie najgorzej. W każdym razie nie wpadłam z deszczu pod rynnę. A może uda ci
się trafić jak Sokarisowi i Ivy? Do kiedy masz się zdecydować?
Na to pytanie zmarkotniała
jeszcze bardziej.
— Do końca wakacji,
więc, jak widzisz, na poznawanie nie zostało mi dużo czasu. Ale jedno wiem na
pewno: kuzyn Fabrycy odpada. On jest z piętnaście lat starszy i dopiero co
owdowiał.
— Faktycznie niezbyt
wiele czasu… Ale podsumujmy, jakie masz opcje. — Podniosłam rękę i
zaczęłam wyliczać na palcach. — Możesz wybrać tego, z którym więcej
cię łączy. Kwestia wizualna odpada, bo są identyczni. Możesz spróbować
przekonać ojca, żeby dał ci więcej czasu albo pozwolił wybrać męża samodzielnie
po szkole… To są dwie opcje. Możesz postawić się ojcu, a ja spróbuję załatwić
ci pracę w barze. Nie jest aż tak źle, naprawdę. Albo możesz… nie wiem, rzucić
monetą?
To ją nieco rozweseliło, a
ja w tym samym momencie poczułam coś podobnego do delikatnego łaskotania, ale
gdzieś w środku głowy. Łaskotania przypominającego próbę naruszenia bariery. W
pierwszym momencie pomyślałam, że to Tom, ale kiedy się odwróciłam i zobaczyłam
Bellatriks gapiącą się na mnie przenikliwym wzrokiem, natychmiast wzmocniłam
ochronę. Te nieruchome, ciemne oczy wywoływały nieprzyjemne dreszcze.
— Chcesz pomóc czy
podsłuchujesz dla sportu? — zapytałam wyzywająco.
Ślizgonka parsknęła
śmiechem. Szturchnęła swoją najmłodszą siostrę i wcisnęła się na jej
krzesło.
— Wybierz tego, który
będzie najbardziej potulny — zwróciła się do Gaby, wychylając się
mocno do przodu, tak, by nikt w górnym rzędzie nie słyszał. — Wtedy
łatwo nad nim zapanujesz i będziesz mogła mieć kochanków.
Uniosłam brwi.
— Nie każesz jej wziąć
życia w swoje ręce? Ty? — zdziwiłam się.
— Chcesz wyjść kiedyś
za mąż? — spytała, złośliwie mnie ignorując. Gaby przytaknęła. — Masz
kogoś na oku?
— Nie…
— Zatem sprawa jest
prosta — oznajmiła takim tonem, jakby to było oczywiste dla każdego
poza nami. — Później decyduj sobie, jak chcesz. Ale na małżeństwo bez
miłości decyduj się tylko z tym, którym będziesz mogła sterować.
Popatrzyłyśmy na siebie z
Gaby, a Bellatriks wyprostowała się zadowolona. Wzruszyłam ramionami, wydymając
usta. Była jakaś prawda w tym, co mówiła, choć za żadne skarby nie przyznałabym
Black racji. Odwróciłyśmy się z powrotem do areny, gdzie dwa nakrapiane
hipogryfy zderzyły się ze sobą skrzydłami i wypadły poza tor. Ojciec stał przy
balustradzie, przeklinając, ile sił w płucach.
— To też jest jakiś
pomysł — mruknęłam.
— Może dla
psychopatki.
Przez resztę wyścigu więcej
się do siebie nie odzywałyśmy, każda pogrążona we własnych myślach. Nie
musiałam sprawdzać, na którego hipogryfa ojciec postawił złoto — wystarczył
widok jego pomidorowatej twarzy i zaciśniętych ust matki, by wiedzieć, że znowu
przegrał. Magicznie wzmocniony głos pana Greengrassa zaprosił wszystkich do
odwiedzenia namiotów z przekąskami, co natychmiast wykorzystałam, żeby zniknąć
mu z oczu.
W drodze do bufetu
zauważyłam babcię Jane i panią Rosier. Gawędziły beztrosko i okupowały
barek, przy którym młoda czarownica podawała kolorowe drinki z parasolkami. Ani
jedna, ani druga nie przejmowała się tym, jak wyglądała końcowa tabela
wyników.
— …i żeby się
spodziewała, że to się inaczej skończy? — Jane przewróciła teatralnie
oczami. — Jest, proszę ja ciebie, albo naiwna, albo głupia i
naiwna.
— Jest przede wszystkim
puszczalska — podsumowała jej towarzyszka. Zdała sobie sprawę z mojej
obecności dopiero wtedy, kiedy się przywitałam. — A, to ty, drogie
dziecko, nie poznałam cię. Myślałam, że to żona Taciturna. Jakoś blado
wyglądasz w tym popielu.
Przyjęłam tę uwagę z
cierpkim uśmiechem. Z dwojga złego wolałam komentarze koleżanek babci od
wściekłego ojca, a bliska obecność tych dwóch wiedźm roztaczała wokół nas pewną
ochronną aurę.
— Tak, to ja — przyznałam. — Nie
widziałam nigdzie Evana.
Pani Rosier uniosła już i
tak absurdalnie wygięte, naciągnięte brwi.
— Evan zebrał żałosną
liczbę SUM-ów, poza tym bez przerwy gdzieś się wymyka i jego ojciec postanowił
nareszcie wziąć się za jego wychowanie — oznajmiła z wyniosłą
surowością. — Moim zdaniem trochę poniewczasie, ale to jego syn.
Kiedy mnie się oczy zamkną, im się otworzą, ale co będę gadać…
— Bo teraz tak to już
jest, Humbelino, że młodzież nie słucha starszych — wtrąciła babcia. — Wydaje
im się, że wszystko wiedzą najlepiej, a, proszę ja ciebie, kiedy przychodzi
zrozumienie, jest już za późno.
— No nie wiem, Jane.
Mojemu Kryspinowi już dawno stuknęła pięćdziesiątka i nie widzę, żeby zmądrzał.
A co dopiero Evan… No, ale całe szczęście mnie oczy już się niedługo zamkną,
nie będę musiała tego oglądać. Oj, zamkną się, zamkną…
Utyskiwały tak jeszcze przez
długą chwilę, nie przejmując się rosnącą za ich plecami kolejką. Ja wyłączyłam
się po pierwszych dziesięciu sekundach. Przez tydzień w Prince Village
nasłuchałam się tego w takich ilościach, że mogłam cytować. Z grupy chłopaków
prowadzących hipogryfy z mety do stajni bez trudu wyłowiłam Toma. Zauważyłam
też synów Greengrassa — Teda juniora i Petera, których pamiętałam jeszcze ze
szkoły. Obaj dopiero co przekroczyli dwudziestkę, ale już bardzo upodobnili się
do ojca. Brakowało im tylko wielkich, czarnych wąsów i łysiny, lecz doczekali
się całkiem imponujących brzuchów. Sposób, w jaki patrzyli czy zwracali się do
Toma, bardzo przypominał ten w naszej szkolnej grupie. Uśmiechnęłam się do
siebie z satysfakcją — wyglądało na to, że Riddle potrafił znaleźć wyznawców
nawet w stodole.
Tym razem dzięki mnie.
— Ale się spaśli.
Podskoczyłam, prawie
oblewając się drinkiem — paniom wyraźnie znudziło się blokowanie kolejki i
odsunęły się, spoglądając w miejsce, na które ja się zagapiłam. Niechciany
rumieniec wpełzł mi na policzki.
— Ten młodszy
zapowiadał się całkiem, całkiem, ale pochodzenia nie oszukasz —skomentowała
Jane, przechylając głowę i lustrując ich jak hipogryfy na pokazie. — A
ten wysoki, ten tam, to ten twój kolega nieznanego pochodzenia, tak?
Popatrzyłam na nią
zgorszona, ale obie wpatrywały się zmrużonymi oczami w piątkę mężczyzn, dopóki
nie zniknęli za wysokimi drzwiami długiej, drewnianej hali.
— Ten, którego
poleciłam panu Greengrassowi? — zapytałam, siląc się na grzeczność. — Tak,
to ten kolega, nazywa się Tom Riddle i nie jest nieznanego pochodzenia.
Jest ze mną w domu, Ślizgoni nie mogą być nieznanego pochodzenia.
Machnęła lekceważąco ręką.
Jaskraworóżowe usta wykrzywiły się złośliwie w podkówkę.
— I dobrze. Ojca pewno
trafił szlag.
— Riddle? Nie wiem, nie
słyszałam — wtrąciła pani Rosier. — Przystojny, wysoki…
Szkoda, że z podłej rodziny. Ale cóż, tak bywa.
— Tak - mruknęłam
zakłopotana, rozglądając się po pustych trybunach. Żadnego znajomego czerwonego
lica. — Pójdę się przywitać.
Bez żalu zostawiłam starsze
panie przy namiocie z drinkami, a one bez żalu się ze mną pożegnały. Do stajni
dotarłam niezauważona i niezaczepiona przez nikogo — ludzie wciąż komentowali
między sobą wyniki pierwszego wyścigu, napychali sobie usta faszerowanymi
kiełbaskami i tłoczyli się przy budce, w której rozdawano darmowe napoje. Gwar
był jeszcze większy niż przed wyścigiem. Z przyjemnością obeszłam stodołę i
zajrzałam przez tylne drzwi do jednego z pomieszczeń — wysokie ściany tłumiły
hałas dobiegający z serca imprezy.
Pierwsze, co mnie uderzyło,
to przyjemny chłód i silny, ale nie nieprzyjemny zapach piór i świeżej słomy.
Długi korytarz z boksami po obu stronach — jako tymczasowy przystanek dla
hipogryfów — urządzono bez zbędnego przepychu, ale i tak w każdym zakamarku
widać było rękę Teda Greengrassa. Metalowe bramki posiadały na środku kute
wymyślne tarcze z przebiśniegiem i szerokie plakietki zaopatrzone w imię
zwierzęcia, a dokładnie naprzeciwko wejścia wisiała ogromna tablica z rozpiską
wszystkich punktów programu. Mimo że z każdego boksu wyglądał ciekawie inny
dziób, trudno było się doszukać porzuconego piórka czy choćby odrobiny ziemi
spod kopyt. Na długiej, wysokiej ławie ciągnącej się przez środek hali już
leżały poukładane w rzędzie uprzęże. Niektóre hipogryfy poruszyły się
niespokojnie, kiedy wślizgnęłam się do środka, ale pochylony nad blatem
mężczyzna nawet nie podniósł głowy.
Czując wzrastające w piersi
napięcie, obserwowałam go przez chwilę, jak notował coś na etykietach i różdżką
wysyłał je do poszczególnych drzwi, gdzie same wieszały się na małych
haczykach.
— To musi być dla
ciebie trudne tak ciągle się kłaniać — odezwałam się.
Drgnął i zajrzał przez
ramię. Oczy zwęziły mu się, gdy przeszłam śmiało przez korytarz i zatrzymałam
się przed jednym z boksów opatrzonych tabliczką z napisem Charlie Blue.
Bez pytania otworzyłam furtkę, a zwierzę poruszyło się za nią niespokojnie i
kłapnęło ciemnym dziobem, potrząsając głową. Kruczoczarne, błyszczące pióra
przechodziły płynnie w sierść identycznej barwy, a ogon miało splecione w
wymyślny warkocz.
— Tego nie dotykaj,
jest kapryśny…
Ale zanim zbliżył się na
tyle, by zamknąć drzwiczki, hipogryf już się odkłonił, nie spuszczając swoich
żółtych oczu z moich. Przesunęłam ręką po delikatnych piórkach pokrywających
łeb, aż skórzaste powieki opadły i z gardła stwora dało się słyszeć stłumione
bulgotanie. Posłałam Tomowi prowokacyjny uśmiech.
— Wiem. To mój hipogryf — odparłam.
Wskazałam różdżką na oparty o ścianę wór, z którego wyskoczył martwy szczur.
Charlie Blue pochwycił go w powietrzu, nie oszczędzając nam efektów dźwiękowych
pod postacią chrzęstu łamanych kości. Odsunęłam się, żeby w spokoju zjadł. — Dostałam
go, kiedy przyszedł mój list z Hogwartu, ale rodzice nie mieli go gdzie
trzymać, więc oddali go Greengrassom do hodowli. Teraz Charlie jeździ na
wystawy po całej Europie, zasilając sakiewkę ojca. Teraz modnie jest mieć
hipogryfa. Malfoyowie trzymają u siebie całe stado.
— Co w takim razie
dostał twój brat? — zapytał.
— Supernową z
Yorkshire.
- Miotłę?
Parsknęłam śmiechem.
— To klub — wyjaśniłam. — Zdziwiłabym
się, gdybyś słyszał. Są fatalni.
Pchnęłam delikatnie
hipogryfa, który już zaczął rozglądać się za następną przekąską, zatrzasnęłam
drzwi i spojrzałam za siebie. Tom zagarniał resztę etykiet do szkatułki, ale
zauważyłam czerwony błysk w brązowych oczach, kiedy odwracał ode mnie wzrok. W kącikach
ust pojawił się cień uśmiechu, gdy ruszyłam ku niemu, zdejmując rękawiczki.
Położyłam tiarę na szczycie kasetki, bez skrępowania sięgnęłam do jego twarzy i
już miałam go naprzeciwko siebie. Spoglądał z zaciekawieniem, jak rozpinałam
powoli guziki najpierw zielonej kamizelki, a następnie śmiesznej bufiastej
koszuli. Urwałam na moment, gdy pod wpływem intensywności jego wzroku poraziło
mnie, do czego właściwie zmierzałam. Przez ułamek sekundy nawet chciałam się
wycofać, ale jakiś cień przemknął przez to gładkie czoło. Brwi drgnęły mu w
zaskoczeniu, lecz to było miłe zaskoczenie. Poszłam więc za ciosem, szarpnęłam
mocniej za przód szaty i pocałowałam go, a on jakby na to czekał.
Bez ostrzeżenia podniósł
mnie, posadził na krawędzi ławy i podkasał spódnicę, jedną ręką operując przy
moim dekolcie. Pierwsze guziki puściły i nareszcie mogłam swobodnie zaczerpnąć
powietrza, ale Riddle prawie w tej samej chwili znów pozbawił mnie oddechu.
— Gdzie twój
fałszoskop? — spytał nagle zupełnie trzeźwo. — Miałaś go
nie zdejmować.
— Ale zdjęłam — wydyszałam
w rozkojarzeniu, bo jego palce już pokonały słabą barierę bawełnianych majtek. — Musiał
się zepsuć albo… albo wyczerpać, bez przerwy dzwonił.
Zasyczał w odpowiedzi i
zacisnął dłoń na mojej szyi. Niezbyt mocno, ale zdecydowanie.
— Masz go nie
zdejmować, kiedy jesteś poza szkołą.
— Dobrze, sir, będzie,
jak sobie życzysz — odparłam z przesadną grozą, udając przestrach,
lecz stal w jego oczach nie zabarwiła ani kropla humoru.
Nic więcej nie mówił, tylko
uniósł moje nogi i założył sobie na biodra, a ja poza szybkimi, zdecydowanymi
ruchami wyczułam coś jeszcze. Pośpiech. Było mi twardo i niewygodnie, ostry
brzeg blatu coraz boleśniej wbijał się w skórę tuż powyżej pośladków, ale
podobnie jak wtedy, kiedy Riddle pod osłoną nocy pojawił się w domu Hortusa,
poza napędzającym się pragnieniem czułam przede wszystkim satysfakcję.
Satysfakcję większą niż fizyczną przyjemność, bo kolejny raz łamałam zasady.
Plułam prosto w te ich zastygnięte w powściągliwych grymasach twarze, plułam na
ich wielkopańskie powiązania, koligacje, na góry złota i drobiazgowo obmyślone
plany. I on również pluł. Widziałam blask triumfu rozlewający się czerwienią po
jego twarzy, obejmujący oczy, wykrzywiający usta w podłym uśmieszku, gdy pod
wpływem coraz szybszych, coraz bardziej desperackich pchnięć wydawałam z siebie
niemożliwe do opanowania jęki.
Po wszystkim nie było już
czasu na przytulania i głębokie pocałunki. Odsunął się, zapinając spodnie i
przyglądając się z zadowoleniem, jak zsuwałam się z ławy i drżącymi palcami
doprowadzałam się do porządku. Dyszałam ciężko, kolana trzęsły mi się jak po
szalonym biegu, porozpinana byle jak szata zdawała się mieć absurdalnie dużą
ilość warstw. W zestawieniu ze schłodzonym wnętrzem hali gorąco, które ze mnie
buchało, wydawało się jeszcze bardziej piekielne. Nieopanowane.
A on wyglądał tak, jakby go
to nie dotknęło. Przeczesał ręką lekko naruszone włosy i był gotowy do pracy.
Jedynie lekko zaróżowione policzki pokryte cieniutką warstewką potu świadczyły
o tym, że doszło tu do czegoś, do czego nie powinno. Nie przestawał się
uśmiechać, bawiąc się czarną woalką tiary, którą podniósł z ziemi. Bijące od
niego zadowolenie częściowo i mnie się udzieliło.
— No to… widzimy się w
Hogwart Ekspres — powiedziałam, ocierając czoło koronkową
rękawiczką.
Zmrużył oczy, brew
powędrowała do góry.
— Tak po prostu? -
spytał cicho, a ja uśmiechnęłam się teatralnie, z wyższością.
— Twoja
piętnastominutowa przerwa chyba dobiegła już końca?
Zerknął na zegarek i wargi
znów drgnęły mu wyzywająco.
— Już chwilę
temu.
— Tym bardziej,
Diamentowy Chłopcze. — Odebrałam tiarę i usadziłam ją sobie na
głowie. — Jeszcze tylko kilka dni ukłonów, wytrzymasz.
Chyba nie mógł znieść tego
lekceważącego pożegnania, bo okrążył mebel i z tym samym kpiącym wyrazem twarzy
zakleszczył mnie w mocnym uścisku. Dotyk chłodnych palców, gdy wsunął je w moje
włosy, wywołał falę przyjemnych dreszczy.
— Gdybym cię nie znał,
pomyślałbym, że wybór tego miejsca to specjalnie — zamruczał.
— Może nie znasz.
Cień w kącikach ust pogłębił
się. Bzdura. Znał doskonale, momentami sprawiał wrażenie, jakby nawet bardziej
niż ja sama. Pochwycił moje usta z takim głodem, jakby wcale nie pieprzył mnie
przez ostatnie dwadzieścia minut, lecz tym razem donikąd się nie śpieszył.
Całował z pasją, jakbyśmy mieli już się więcej nie zobaczyć, a kiedy stłumiony
głos Greengrassa przerwał nam, zapowiadając kolejne atrakcje, odsunął się z
wyrazem triumfu na bladej twarzy. Wszelkie ślady po poprzednim rumieńcu
definitywnie zniknęły i Riddle znów przypominał jeden z greckich posągów.
Wyjrzałam na zewnątrz i
pierwsze, co poczułam, to uderzenie skwaru zmieszanego z duszącym zapachem
pobliskich łąk. Tutaj powietrze stało, lecz w oddali widać było wiatr szarpiący
gniewnie koronami drzew. Zapowiadała się wyjątkowa burza — ciężkie,
ciemnogranatowe chmury wciąż kłębiły się nad horyzontem.
Wyszłam energicznym krokiem,
chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca zbrodni, ale w pobliżu nie było
żywego ducha. Dopiero gdy dotarłam do winkla stodoły, spostrzegłam jakiegoś
chudego chłopaka z papierosem, brnącego przez wysokie trawy — daleko, daleko od
pierwszych namiotów. Zmrużyłam oczy i przyłożyłam skraj dłoni do czoła, chcą
zasłonić oczy przed natarczywymi promieniami słońca.
— Nott! To ty? Ty
palisz? Od kiedy?
Wzdrygnął się i odwrócił —
tak, nawet z tej odległości bez trudu rozpoznałam te długie, chorobliwie
szczupłe ręce. Wyglądał na zakłopotanego, obserwując mnie z ukosa, jak w
wysokich trzewikach zmagałam się z nierównym gruntem, potykając się i
zaczepiając czubkami butów o iglaste pnącza.
— Spóźniłaś się na
drugą część wyścigów — oznajmił, kiedy zrównałam się z nim
krokiem.
— Nie interesują mnie
wyścigi — odparłam, wzruszając ramionami. — Czekam tylko na
pokaz. Nott, od kiedy palisz? Czy to ty czasami nie mówiłeś, że to jest
rozrywka dla mugoli?
— Ludzie się
zmieniają.
Uniosłam brwi, patrząc na
jego skrzywiony od słońca profil. Nie miał już tak zaognionych zmian na skórze,
a dłuższe, przerzedzone włosy ściął prawie do zera. Zrezygnował też z
nieśmiertelnej czerni podkreślającej nadmierną szczupłość na rzecz popielatej,
dobrze skrojonej marynarki i spodni. Faktycznie wyglądał znacznie doroślej,
choć niekoniecznie z powodu tlącego się w palcach papierosa.
— Może i tak — odparłam
swobodnie i odetchnęłam przyjemnym zapachem łąki. W bardzo odległym tle dało
się wyczuć powoli zbliżającą się jesień. — Jeszcze chwila i ostatni
rok. Dasz wiarę? Ostatni rok szkoły! Z jednej strony mam wrażenie, że czas
przed Hogwartem i w trakcie Hogwartu to dwa różne życia, ale z drugiej… ale
zleciało! A to, co będzie po nim… trochę mnie przeraża ta niewiadoma.
— Ty masz przynajmniej
to seminarium u Slughorna. Przedłużysz sobie szkolną rutynę o kilka lat.
— Masz rację, ale to
wciąż nauka. A wy możecie już zacząć pracować na własny rachunek. Skoro nawet
Sokaris był w stanie się zmobilizować…
Tym razem to on westchnął,
ale nie było w tym żadnej lekkości. Wręcz przeciwnie. Odniosłam wrażenie, że
nawet nieco pobladł.
— Nie chodzi o
mobilizację — mruknął. Wciąż szedł nieco przygarbiony, ze wzrokiem
wbitym w ziemię. — Jeszcze nie zdecydowałem, co chciałbym robić po
owutemach, a czas ucieka, ojciec widzi mnie w Wizengamocie.
— A, jak rozumiem, ty
siebie tam nie widzisz?
Weszliśmy na wysypaną żwirem
ścieżkę i ruszyliśmy wolno wzdłuż zagrody otoczonej przez dzieci. W środku po
trawie — prowadzony przez atrakcyjną czarownicę w butelkowozielonej szacie —
szedł powoli młody hipogryf o ślicznym, różowym umaszczeniu, dosiadany przez
napuszonego, na oko pięcioletniego ważniaka.
— Do Wizengamotu
potrzeba charyzmy. Taki Dumbledore, nawet Elfias Dodge… mojemu ojcu się wydaje,
że to jest takie oczywiste, bo oni wszyscy mają gadane — prychnął,
nie kryjąc frustracji. Cisnął pod nogi niedopałek i zmiażdżył go
podeszwą.
— Myślę, że brak
charyzmy można nadrobić wiedzą. Ostatecznie chyba to się najbardziej liczy w
sądzie, prawda?
— Problem w tym, że
wiedzy też nie mam.
Nie miałam pojęcia, co
mogłabym mu więcej powiedzieć. Nie byłam najlepszym pocieszycielem. Zagryzłam
wargi i szliśmy dalej w milczeniu, oboje pogrążeni we własnych myślach.
Tymczasem magicznie wzmocniony głos pana Greengrassa zapowiadał właśnie kolejny
punkt programu — wystawę. Ruszyliśmy w stronę trybun, ale nie zasiedliśmy na
swoich miejscach w loży. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu, oparłszy łokcie na
drewnianej belce. Pokazy nigdy nie cieszyły się takim zainteresowaniem i teraz
na trybunach dominowały damskie tiary.
Czekaliśmy ledwo kilka
minut, celując sobie w twarze różdżkami, ale wąski strumień chłodnego powietrza
niewiele pomógł przy lejącym się z nieba ukropie. Jedyne, o czym teraz
myślałam, to żeby zdjąć te niewygodne szaty.
— Drodzy państwo, a
teraz zapraszam na coś dla oka. Najpiękniejsze perły The Emerald Kingdom of
Greengrass! — rozległ się tubalny okrzyk, a przez widownię
przetoczyły się oklaski — wyraźnie mniej gromkie niż przed wyścigiem. — Na
pierwszy ogień prawdziwa czarna perła z domu Hortus: Charlie Blue!
Wszystkie oczy jak na
komendę odwróciły się w kierunku przystrojonego szmaragdowozielonym materiałem
boksu, z którego już wychodził prowadzony przez Teda juniora hipogryf. Czarne
pióra połyskiwały w słońcu jak obsydian. Biegł truchtem najpierw wokół toru
wyścigowego, a następnie zatrzymał się na środku, wyprostowany i majestatyczny.
Jakby świadom, że scena należała do niego, uniósł lekko skrzydła i rozłożył je,
prezentując ich imponującą rozpiętość. W lożach znów rozbrzmiały brawa i trwały
tak, aż w Charlie Blue nie zniknął w boksie, a na arenie pojawił się — dla
kontrastu — śnieżnobiały hipogryf o smukłych jak trzcina nogach i z anielsko
falowanym ogonem. Nie znałam się ani na rasach, ani na tym, które ze stworzeń
spełnia wymogi, by brać udział w konkursach — po prostu lubiłam patrzeć na
piękne, wypielęgnowane hipogryfy. Lubiłam też na nich jeździć — dopóki obie
łapy i oba kopyta pozostawały na ziemi.
— Latałaś kiedyś na
swoim? — zagaił Nott, kiedy powitaliśmy brawami tarantowatą
Roszpunkę.
— Nie i nie przewiduję,
żeby coś miało się w tym temacie zmienić — odpowiedziałam stanowczo. — Miotły
dosiadałam raz i pamiętasz, jak to się skończyło?
Parsknął pod nosem, ale
zaraz się opanował, łypiąc na mnie z uwagą. Nie miałam mu za złe — też się
uśmiechnęłam, choć dwunastoletniej Victorii nie było wówczas do śmiechu.
Szkolna miotła, na której siedziałam, znarowiła się i wystrzeliła gwałtownie w
powietrze, a ja upadłam z ponad dwudziestu stóp jak bezwładny worek kartofli
prosto na dyniową grządkę gajowego. Bardziej niż ból złamanej nogi pamiętałam
upokorzenie, które się z tym wiązało. Sokaris i jego świta długo nie dali mi o
tym zapomnieć — dopóki Roberta Davisa nie spotkało to samo podczas jednego z
treningów quidditcha.
Na wspomnienie tamtego
wydarzenia zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco.
— Szkoda, bo dużo
tracisz — mruknął, gdy wszystkie hipogryfy już się zaprezentowały i
teraz wzbiły się w powietrze, by wykonać kilka równych okrążeń nad trybunami.
Publiczność nagrodziła je nieco bardziej entuzjastycznymi oklaskami. — Latanie
jest… człowiek może się poczuć naprawdę wolny.
— No nie wiem. Ja czuję
się dostatecznie wolna, stąpając po ziemi. Od zawsze uważałam, a tamten wypadek
tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu, że gdyby człowiek miał latać,
urodziłby się ze skrzydłami. — Wyprostowałam się i podciągnęłam wyżej
rękawiczki. Wąski pasek skóry na nadgarstkach, którego nie przykrywał żaden
materiał, zaczął piec. — Każdy ma swoje naturalne miejsce na świecie
i nie powinno się tego zmieniać. Chodź, przejedziemy się.
Po pokazie atmosfera na
terenie ośrodka znacznie się rozluźniła, chociaż przypuszczałam, że namiot, w
którym podawano drinki, przynajmniej po części był za to odpowiedzialny. W
drodze do strefy jeździeckiej wciąż migały nam w tłumie znajome twarze — każda
zbyt zajęta rozmową, by się rozglądać, ale nie uskarżałam się. Po ślubie Ivy i
Sokarisa miałam aż nadto spotkań towarzyskich.
A matka jakby czytała w
moich myślach.
Wyrosła przed nami jak spod
ziemi — jeszcze bardziej niespodziewanie niż Tom zagarnięty z tłumu przez pana
Greengrassa. W odpowiedzi rzuciła Nottowi suche „dzień dobry”, nawet nie
zaszczycając go spojrzeniem. W mig wyczułam, że była nie w humorze.
— Gdzieś ty się
wybrała? Wszędzie cię szukam. Wracamy do domu — zakomunikowała
przyciszonym głosem. — Babcia już czeka przy wyjściu.
— Co…?
Urwałam po tym, jak na mnie
spojrzała. Nie wyglądała na tak wzburzoną, jak po moim powrocie z nocowania na
plaży, ale wargi zacisnęła w jednakowo wąską linię. I ona przywiodła mi na myśl
jakiś starożytny posąg, ale bynajmniej nie tylko ze względu na urodę.
Temperatura w zasięgu jej wzroku musiała spaść o jakieś dwadzieścia stopni, w
każdym razie dreszcz, który mną wstrząsnął, nie miał przyjemnych konotacji. Nie
pozostało mi nic innego jak pożegnać się z Nottem i bez gadania — z drżącym
sercem i na miękkich nogach — ruszyć za matką w stronę wyjścia.
Wlokąc się na parking,
uzmysłowiłam sobie, że całe morze krzyków ojca chyba nigdy nie wywołało u mnie
takiego posłuszeństwa jak jej jedno zimne słowo.
A co do ojca, to bardzo
szybko przekonałam się o tym, co podejrzewałam.
— Nawet nie jestem
zaskoczona. — Babcia jako jedyna nie zamierzała szczypać się w język. — Który
to już raz?
Niemożliwe, żeby nie
widziała we wstecznym lusterku chociaż fragmentu jego purpurowego czoła.
Zresztą nawet jeśli nie, atmosfera w samochodzie była tak gęsta, że wystarczyła
iskra, by błyszczący cadillac wyleciał w powietrze.
— Mamusia będzie
łaskawa zająć się zawartością własnego skarbca — odparł ironicznie
ugrzecznionym tonem.
Wyłapałam kolejny teatralny
grymas na twarzy Jane i aż skręciło mnie w żołądku. Marzyłam, żebyśmy byli już
w Prince Village, ale za oknem wciąż rozciągały się sielskie krajobrazy późnego
lata.
— No, nie do końca tak
jest, mój drogi — odrzekła. — Bo, proszę ja ciebie,
chciałabym mieć pewność, że nie roztrwonisz mojego majątku na hipogryfach i
kartach, kiedy już kopnę w kalendarz. Ostatecznie zgodziłam się oddać ci moją
córkę, chociaż oboje dobrze wiemy, jakie miałam wobec ciebie obiekcje.
Prychnął cicho — na
szczęście dość cicho, co oznaczało, że wciąż się hamował.
— Mamusi nikt by nie
spasował, nawet sam Merlin.
— Merlin nie wtopiłby
siedmiuset galeonów w jakichś bzdurnych wyścigach. — Pokręciła
karcąco głową i zacmokała jak nauczyciel na krnąbrnego uczniaka. — Ech,
Hortus, Hortus… stary, a jaki głupi. Gdyby to jeszcze był Sokaris, to bym
zrozumiała, ale tak…
— Mamusia na mnie nie
cmoka!
— O, o, jaki wrażliwy! — wykrzyknęła
cicho, podnosząc ręce i wytrzeszczając oczy. Byłam pewna, że przez moment
dostrzegłam cień złośliwego uśmiechu na jej twarzy. — Co za
mężczyźni, ech… nic nie można powiedzieć. Twój teść był, jaki był, ale
przynajmniej można było o nim powiedzieć, że jest mężczyzną przez duże M. A TO
teraz…
Kawałek czoła w lusterku
płynnie zmienił kolor z buraka na dojrzałą śliwkę, ale ojciec nie odezwał się
więcej ani słowem. Odetchnęłam, gdy babcia opuściła ręce i bardzo z siebie
zadowolona wpatrzyła się w okno. Resztę drogi spędziliśmy w niemal idealnej ciszy
zakłócanej przez dźwięk silnika. Kiedy pojawiły się pierwsze wysokie zabudowy,
zaczęło padać. Stalowoszare chmury prawie w całości przykryły niebo, nagle
zrobiło się bardzo ciemno i tylko od czasu do czasu mrok rozświetlał blask
niemej błyskawicy.
— No, bardzo dziękuję
za podwiezienie — powiedziała z werwą Jane, gdy dziesięć minut
później cadillac zajechał na krawężnik i zatrzymał się przed kamienicą z
czerwonej cegły. — Wyśmienicie się bawiłam.
Dwoma palcami uścisnęła mi
lekko dłoń i zaskakująco sprawnie wyskoczyła z samochodu. Na zewnątrz już
czekał na nią skrzat z wielkim parasolem. Przez szybę obserwowałam, jak
wyprostowana sylwetka babci powoli malała, kiedy ojciec wciskał gaz do dechy. W
żołądku znów coś boleśnie mi się przewróciło, choć uświadomiłam sobie, że przez
cały dzień przecież nic nie jadłam. Obecność Jane działała jak zaklęcie
ochronne, które minęło i obie z matką zostałyśmy wystawione na atak.
Nie pomyliłam się.
— I tak to jest — wycedził.
Głos drżał mu od zbyt długo tłumionej złości. — I tak to właśnie
jest. Zawsze! Ta kobieta żyje tak długo tylko po to, żeby mnie wpędzić do
grobu! A potem już może sobie umierać w spokoju…
— Kochanie…
— Nie kochaniuj mi tu!
Mam dość, to nie jest tego warte! Ale oczywiście człowiek był młody, głupi,
zaślepiony… Durniu, ty stary durniu! — Nagle oderwał jedną rękę od
kierownicy i z całej siły postukał się kciukiem w głowę. Obie z matką
drgnęłyśmy. — Nie spędzę w obecności tej wiedźmy ani dnia… dnia, co
ja mówię! Ani SEKUNDY dłużej! I nic, powiadam, NIC nie rekompensuje tych
zszarganych nerwów! A to stare pruchno jeszcze prowokuje, bezczelnie się
cieszy, żeby napsuć mi jak najwięcej krwi.
Spostrzegłam, że Earth
poruszyła się niespokojnie na przednim siedzeniu.
— Rozumiem, że jesteś
zdenerwowany, ale te słowa są niepotrzebne — powiedziała swoim
zwykłym opanowanym tonem, w którym wyraźnie dało się wyczuć nutkę groźby. — Moja
matka jest starszą osobą i uważam, że należy jej się odrobina odpuszczenia… w niektórych
sytuacjach.
Samochód zatrzymał się z
nerwowym szarpnięciem i wszyscy prawie z niego wyfrunęliśmy. Świstek wyczarował
nad nami parasol — identyczny jak ten, pod którym zniknęła babcia — ale ojciec
zignorował skrzata i popędził do domu, ignorując ulewę.
Nigdy nie podejrzewałam, że
kiedykolwiek potraktuję ten dom jako bezpieczną przystań, ale był znacznie
większy niż ciasne wnętrze auta. Z sercem trzepoczącym się panicznie na
wysokości przełyku wślizgnęłam się za matką do holu, a potem przemknęłam wzdłuż
ściany ku schodom — jak najdalej od Hortusa, który już szarpał się z szelkami
spodni.
— W niektórych
sytuacjach! Ciekaw jestem, w których to sytuacjach!
— Prawdą jest, że
ostatnio zbyt często bywasz…
— A zastanawiałaś się
może, dlaczego tak często tam bywam?! — przerwał jej, pryskając
śliną. Oczy wylazły mu na wierzch jak ściśniętej za mocno gumowej zabawce i to
był znak, że należało się oddalić. — To wszystko twoja wina! Tak, nie
rób tej swojej świętoszkowatej miny! Gdybym miał z tobą dobre życie, to bym nie
musiał grać! Zaraz, zaraz! A ty gdzie? Pozwoliłem ci odejść?
Byłam już na schodach, ale
nie dość wysoko — albo to ojciec krzyczał wystarczająco głośno — żeby udać, że
go nie słyszałam. A jednak pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu nie
zatrzymałam się. Korytarz wirował mi przed oczami. Przyśpieszyłam kroku i
sztywna jak drut pomaszerowałam prosto do swojego pokoju. Zamknęłam jedne
drzwi. Potem drugie.
Jak gdyby to mogło go
powstrzymać.
Słyszałam, jak przeskakiwał
po kilka stopni na raz, dysząc jak nosorożec.
Szarpnął mnie i byłam pewna,
że zareaguję nerwowo, ale żelazny uścisk jego dłoni na moim ramieniu sprawił,
że zesztywniałam. Obrócił mnie jak bezwładną kukłę — bez cienia delikatności,
zdecydowanie zbyt mocno.
— A ty co sobie
wyobrażasz? — ryknął. — To, że pokręcisz się chwilę po
barze za parę sykli, nie zwalnia cię z szacunku do mnie! Mieszkasz pod MOIM
dachem, to JA cię utrzymuję, a muszę świecić oczami… uśmiechać się… Dlaczego
nie możesz być normalna jak Sokaris… jak inne córki?! Na każdym kroku
przynosisz mi wstyd! Ślub, szkoła… teraz ten pierdolony bar… Wszystko, żeby
zrobić mi na złość jak tamta stara wiedźma!
Nie zabolało — przecież
rzekł mi to, o czym już dawno wiedziałam. Co już dawno przecierpiałam.
— To wszystko? — zapytałam.
Nawet mnie zaskoczył ten
chłód.
Czas się zatrzymał, ojciec
zastygł jak rażony zaklęciem oszałamiającym. Tylko twarz — dotąd piekielnie
czerwona — w sekundę pobladła, jak gdyby ktoś wyciągnął korek i spuścił z niej
całą krew.
— Ty… ty niewdzięczna
dziewucho…
— Pewno wolałbyś, żebym
zamiast tego była czyjąś utrzymanką — wypaliłam z niezmąconym
spokojem, choć tak naprawdę to nie byłam ja. Słowa wypływały same — prosto z
mózgu, niemożliwe do zablokowania, jakby właśnie runęła jakaś tama. — Ty
właśnie takie kobiety lubisz, prawda? Takie, które można kupić.
Tylko Bóg raczył wiedzieć,
co mnie opętało. Diabelskie moce czy kres cierpliwości? A on chyba był pewny,
że się przesłyszał — przynajmniej do pewnego momentu, bo gdy do niego w końcu
dotarło, fioletowe wykwity spowiły policzki i czoło barwy starej owsianki,
nozdrza rozdęły się, zęby błysnęły pod zawiniętą wargą, kiedy skoczył ku
mnie z uniesioną ręką. Przez ułamek sekundy byłam przekonana, że
uderzy.
Skuliłam się, mrużąc
oczy.
Nic się nie stało. Cios nie
padł. Pięść opadła, a szaleństwo błysnęło mu w oczach.
— Porozmawiaj o tym ze
swoją matką — warknął. Już nie krzyczał, głos miał drżący i trzeźwy,
jakby mówił to, co już dawno ułożył sobie w głowie. — Ale to nie ona
musiała przez lata znosić znienawidzonego bękarta pod swoim dachem… który
codziennie by jej przypominał… ile warte jest to małżeństwo…
Urwał — albo zabrakło mu
słów, albo to przez fałszoskop, który zawył przeraźliwie z wnętrza garderoby.
Nie poruszyłam się, utkwiwszy w dziwnym porażeniu — jakby nieznana siła wyparła
moją świadomość i wzięła we władanie puste ciało. Za to ojciec doskoczył do
drzwi jak szatan, owładnięty przerażającą furią. Nie zważając już na nic,
zaczął, wyrzucać z szuflad wszystko, co wpadło mu w ręce. Bielizna, tiary, rękawiczki
i chusteczki latały po sypialni jak wielkie kolorowe kwiaty, aż dorwał to,
czego szukał. Cisnął maleńkie urządzenie na podłogę i z impetem przydusił
podeszwą, aż na tle ogłuszającego jazgotu dało się słyszeć trzask
przypominający kruszenie szkła. W pokoju zaległa cisza.
Na chwilę jakbyśmy oboje
zamarli. Jakieś niedopowiedzenie zawisło w powietrzu…
…ale i ta chwila szybko
minęła, Hortus odwrócił się na pięcie i wypadł za drzwi. Tak po prostu, nie
oglądając się za siebie. Odszedł, a ja zostałam wciąż sparaliżowana i z
otwartymi ustami, wpatrując się w resztki potrzaskanego fałszoskopu. W uszach w
kółko dudniło mi: znosić znienawidzonego bękarta pod swoim dachem, znosić
znienawidzonego bękarta pod swoim dachem.
Aż te słowa zaczęły na
siebie nachodzić, zlewać się w niezrozumiałą masę nieistniejących słów.
Ocknęłam się sama nie
wiedziałam kiedy. Padało. Niebo za oknami zupełnie straciło swoją chabrową
barwę, zaniosło się przygnębiającą szarością. Jak w transie przeszłam po
rozrzuconych częściach garderoby, usiadłam ciężko na brzegu łóżka i pochyliłam
się nisko, kryjąc twarz w dłoniach. Czułam narastający szloch, ale gdy pierwsze
łzy zapiekły mnie pod powiekami, nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego
dźwięku. Bezgłośny płacz wprawił moje ramiona w niekontrolowane drżenie, lecz i
to prawie natychmiast się skończyło. Skostniała trwałam w tej pozycji, ubrana w
niewygodną szatę do jazdy, wsłuchując się w szalejącą na zewnątrz ulewę. W
głowie miałam mętlik. Siedziałam tak i bez końca odtwarzałam tę scenę,
rozmyślałam o ojcu i fałszoskopie, aż za drzwiami rozległy się ciche, dyskretne
kroki. Nadzieja, że to któreś z rodziców postanowiło upewnić się, jak się
czułam, prysnęła, nim w ogóle zdążyła się ukształtować. To Banialuka wślizgnęła
się do sypialni. Rozpoznałam dotyk jej wysuszonych, długopalczastych dłoni
głaszczących mnie po głowie, pieszczących zrujnowane fale zwisające żałośnie po
obu stronach twarzy.
— No, panienko, niech
panienka nie płacze — powtarzała szeptem z ogromną czułością. — Panienka
wie, że pan tak tylko powiedział. To nie jest pierwsza taka awantura, no,
panienko…
Pomogła mi się rozebrać i
zrobiła gorącą kąpiel, a ja, zanurzona w wodzie po szyję, nie mogłam uwierzyć,
że jeszcze kilka godzin wcześniej rozmawiałam z Gaby na trybunach, z taką
śmiałością maszerowałam do stodoły… Ogień, z jakim całowały jego usta, z jakim
patrzyły jego oczy, wydał mi się zupełnie nierealny, odległy — bardziej odległy
niż moja ucieczka przez okno w sklepie z szatami w grudniu zeszłego roku.
Na kolację zeszłam spokojna,
umyta i z maleńkim pączkiem niepokoju w klatce piersiowej, ale przy stole
siedziała tylko matka. Po ojcu nie było śladu. Przez cały posiłek nie odezwała
się ani jednym słowem, ani raz na mnie nie spojrzała, choć ja zerkałam na nią
bez przerwy. Patrzyłam i próbowałam sobie wyobrazić, jak ta posągowa bogini —
wiecznie niewzruszona, dystyngowana — w przerysowany sposób rzucała się w
objęcia jakiegoś absurdalnie wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny bez twarzy
i ogarniała mnie jeszcze większa derealizacja.
To niemożliwe. Skoro nie
potrafiła zdobyć się na to, by pocieszyć własną córkę, jak mogłaby tak
ryzykować, by zdradzić człowieka, którego się bała?
Matka nie posiadała w sobie
ani krztyny namiętności — wiedziałam to na pewno, bo do pewnego momentu byłam
taka sama.
*
Ojciec wrócił dopiero w
piątek — jak się okazało — bardzo niespodziewanie, bo przyszedł wieczorem
prosto do mojego pokoju. Wyczulona poznałam go po krokach już w bawialni i
przez następne sekundy klęczałam przy szkolnym kufrze, mechanicznie
przekładając książki z kupki na kupkę. Żołądek natychmiast związał mi się w
mały supełek — zupełnie odwrotnie jak serce, które powiększyło się przynajmniej
dwukrotnie i waliło jak wściekłe.
Zerknęłam na niego kątem
oka, żeby dać mu poznać, że zarejestrowałam jego obecność. Przystanął w progu
niesamowicie sztywny i wyprostowany, z rękami splecionymi nerwowo na szczycie
wielkiego brzucha. Cały czas zaciskał usta, jakby się bał, że zwymiotuje, kiedy
je otworzy, ale w końcu odchrząknął.
— Mmm… Tak. Nie dałem
ci w tym roku pieniędzy na szaty i podręczniki — zaczął, starając się
zabrzmieć naturalnie, ale głos miał jeszcze bardziej spięty niż ciało.
Cały strach momentalnie
uleciał i spojrzałam na ojca tak, jakbym widziała go pierwszy raz w
życiu.
Nie, przepraszam,
TAKIEGO widziałam go pierwszy raz w życiu.
— Już dawno zrobiłam
wszystkie zakupy do szkoły — odparłam sucho. — Ale
dziękuję.
— Och.
Tę ciszę dałoby się pokroić
nożem, choć chyba wolałam, żeby żadne z nas w tym momencie nie miało go przy
sobie.
— No tak. — Poruszył
się niespokojnie. Wpatrywałam się w jakiś niekonkretny punkt na kufrze, ale
widziałam, że to zrobił. — No tak.
No tak.
Przełknęłam, ale w gardle
miałam zupełnie sucho. Tym razem to ja potrzebowałam odchrząknąć, lecz
nieopisany strach — jeszcze większy niż tamtego popołudnia — całkowicie mnie
sparaliżował. Byłam pewna, że jeśli się poruszę, jeśli drgnie mi chociaż mały
palec u nogi, stanie się coś strasznego.
Tymczasem ojciec postąpił
krok naprzód.
— Wtedy po tych
wyścigach… — zaczął skrępowany jak nigdy. — Zapomnij o tym,
co powiedziałem. Byłem wściekły i tyle. Powiedziałem to w złości. Tak tylko…
chciałem, żeby to było jasne.
Bez zbędnych czułości i
wzruszeń, ale zrozumiałam, że to przeprosiny. Skinęłam tylko sztywno głową i
wróciłam do pakowania, wciąż na niego nie patrząc. Spocone palce drżały mi
niekontrolowanie, w gardle poczułam drapanie zwiastujące płacz, więc jeszcze
raz przełknęłam boleśnie. Wyłowiłam kątem oka, jak nerwowo podkręcił wąsa —
przyjął, że zrozumiałam, bo wyszedł bez pożegnania.
W samą porę. Łzy zamazały mi
widok na niespakowany kufer. Jeszcze długo nie byłam w stanie odetchnąć…
…ani przestać myśleć o
tamtym feralnym popołudniu. I jeszcze bardziej znienawidziłam deszcz.
Pijany Jednorożec w
tymczasowym zastępstwie za Hogwart stał się moją bezpieczną przystanią. Kończąc
ostatnią zmianę w niedzielne upalne popołudnie, trochę żałowałam, że ta
przygoda dobiegała końca — bo ostatecznie właśnie tak postrzegałam tę
pracę.
Pani Torres pożegnała mnie z
właściwą sobie szorstką czułością, szczypiąc w policzek swoimi mięsistymi,
zakończonymi czerwonymi szponami palcami.
— Byłaś tu atrakcją,
nie powiem — oznajmiła z błyskiem w oku, kiedy już oddałam
pracowniczą szatę do kantorka. — Skłamałabym, gdybym ci powiedziała,
że wierzyłam, że wytrwasz trzy dni. Simkute był łaskawszy, obstawiał
tydzień.
— Naprawdę? - zdumiałam
się. — Nie sprawiał takiego wrażenia.
— A jednak. W każdym
razie jakoś to uniosłaś… no i naroiłaś nam trochę klienteli, wszyscy chcieli
zobaczyć, jak to dziwadło z wyższych sfer jeździ na szmacie — dodała,
a ja uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Jeszcze nie przekroczyłam ostatecznie progu
baru, a już wiedziałam, że będzie mi brakować tego specyficznie cierpkiego
sposobu bycia tych osób. — Tu masz swoje złoto. A jak znów sobie
wymyślisz, że chciałabyś sobie przypomnieć, jak smakuje prawdziwa praca, to
jestem otwarta na rozmowę.
Przyjęłam sakiewkę z dumą,
choć ważyła niewiele więcej od tej, którą zapłaciłam za zakupy na Pokątnej.
Było tam coś więcej poza garstką galeonów — niedostrzegalne ludzkim okiem
cegiełki budujące moją godność.
~*~
Tak drobiłam ten rozdział
już nie wiem jak długo, będzie pewnie z pół roku, ale był on dla mnie całkiem
przyjemną odskocznią od tych wszystkich poważnych tematów z drugiej części
opowiadania. Będę chciała zająć się teraz czymś zupełnie innym, ale nadal zostaję
w klimacie śmierciożerców — przez okres wiosna-lato skupię się pewnie na luźnym
betowaniu i dopisywaniu do Douceur et fleur, może wpadnie coś na SCP
(myślę, że w okolicy rocznicy w lipcu by wypadało), a od września wrócę do
pisania od nowa tych rozdziałów. Myślę, że klimat dark academia, z którym jadę
na ostro od rozdziału 23, dobrze się wpasuje w jesienną pogodę. :)